wtorek, 31 lipca 2018

Wyrok na Ziobrę



Zbigniew Ziobro miał przy pomocy wiernych prokuratorów i posłusznych sędziów zniszczyć opozycję, ale zadania nie wykonał Kaczyński, Brudziński i Morawiecki zastanawiają się teraz, jak go usunąć

 Cezary Michalski

Piątek 20 lipca 2018 r. był dniem pyrrusowego zwy­cięstwa Zbigniewa Ziobry. Wraz z tym, jak Sejm przyjął kolejne nowelizacje ustaw o Sądzie Najwyższym, Krajowej Radzie Sądownictwa i prokuraturze, koń­czył się proces niszczenia w Polsce nie­zawisłych sądów, któremu patronował. Jednak tego samego dnia sekretarz gene­ralny PO Stanisław Gawłowski, zamiast siedzieć w „areszcie wydobywczym” - co minister sprawiedliwości Kaczyńskiemu obiecał - pojawił się na sejmowej mówni­cy. - Byłem w miejscu, do którego wielu z was niedługo trafi. Czekają tam na was. Nie będzie wam łatwo - zwrócił się do po­słów partii rządzącej.

poniedziałek, 30 lipca 2018

Bezwarunkowa kapitulacja


Gdy w Senacie rozstrzygały się losy referendum, Andrzej Duda uciekł do Juraty. Nie chciał być twarzą porażki. A do tego, żeby się postawić Kaczyńskiemu, nie jest zdolny

Renata Grochal

Piątek tydzień temu. Wice­marszałek Senatu Adam Bielan dzwoni do pre­zydenckiego ministra Krzysztofa Łapińskiego. Jest po rozmowie z prezesem PiS Jaro­sławem Kaczyńskim.
   - Właśnie wyszedłem od naczelnika. Jest decyzja, że Senat odrzuci wniosek o referendum - Bielan przekazuje wolę prezesa. To miał być sygnał dla Andrzeja Dudy, żeby już nie walczył, bo i tak prze­gra. A jeszcze kilka dni wcześniej Duda bronił swojego sztandarowego pomy­słu rozpisania referendum w sprawie zmian w konstytucji.
   Na otarcie łez prezydent dostał za­pewnienie - od Bielana, bo prezes nie zaszczycił go rozmową - że PiS nie bę­dzie go atakowało.

niedziela, 29 lipca 2018

Mordowanie ojców



Tylko sojusz inteligencji i klasy średniej będzie w stanie przeciwstawić się fali antyliberalnego populizmu - mówi Agata Bielik-Robson, filozofka i publicystka

Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Czy bycie inteligentem stało się obciachem?
AGATA BIELIK-ROBSON: Pytasz w związ­ku z wiadrami hejtu wylanymi w ostat­nich dniach na Rafała Trzaskowskiego?
Jego internetowy wpis podkreślający dobre wykształcenie wywołał falę krytyki ze strony młodego pokolenia, wcale nie prawicowego.
- Inteligenckość potwornie dziś draż­ni. Kojarzy się z poczuciem wyższości, czyli przynależności do elit, a to a priori wymaga potępienia. Ci, którzy wieszają psy na Trzaskowskim, mówią: elitaryzm z zasady jest zły. Na tym polega dzisiej­sza zmiana pokoleniowa. Dla mnie jest elitaryzm zły i jest dobry. Zły to wywyż­szanie się z powodu pochodzenia, wy­kluczanie. Dobry to szansa na rozwój dla wybitnych, mądrzejszych, bardziej pracowitych. Nie dajmy się zwariować, nie jesteśmy bezwzględnie równi. Mi­łosz w wierszu „O nierówności ludzi” pisał: „Na szczęście nie wiemy, kim jest ten człowiek obok. Może być bohaterem świętym albo geniuszem”. Zasada urawniłowki jest szkodliwym dogmatem, któ­ry razem z negowaniem inteligenckości stał się znakiem rozpoznawczym młode­go pokolenia.
Dlaczego?
- Młodzi ludzie - i właściwie nie ma zna­czenia, czy są z prawa, czy z lewa - okre­ślają się w kontrze do inteligenckiego pokolenia ojców założycieli III RP. To jest jak wojna generacyjna w dysfunk­cyjnej rodzinie przeniesiona na poziom całego społeczeństwa. Mówiąc po freudowsku, chodzi o edypalne mordowanie ojców, żeby zająć ich miejsce. Zdetroni­zować twórców. W takiej sytuacji nie ma miejsca na negocjacje międzypoko­leniowe. Jest agresja i brutalność, która przekłada się na język młodej genera­cji, przekonanej, że wszystkie miejsca zostały zajęte, więc trzeba je dla siebie wywalczyć.
Negując inteligenckość?
- Orężem jest antyliberalizm. To wspólny mianownik młodego pokolenia. W pra­wicowym wydaniu objawia się skłonnoś­ciami do tradycjonalizmu. W lewicowym - oskarżaniem inteligencji budującej III RP o bezkrytyczne zachłyśnięcie się kapitalizmem. Sama byłam nieraz pod obstrzałem młodych ludzi zarzucają­cych mi wiarę w liberalizm. W moim pokoleniu ta wiara brała się z doświad­czenia PRL, władzy niedemokratycz­nej i autorytarnej oraz przekonania, że liberalna demokracja - choć niepozbawiona wad - jest na pewno ustrojem lepszym i skuteczniejszym. Młode po­kolenie mówi tymczasem: inteligenci budujący podstawy III RP nie rozumieli ekonomii, bo bujali w humanistycznych obłokach; reformy Balcerowicza były modelowo okrutne, nawet Jeffrey Sachs wycofał się ze swoich teorii, na których oparto polską transformację, a wy nadal tkwicie w okopach świętego Hayeka. Za­rzuca się inteligentom, że stworzyli lu­krowaną nadbudowę dla brutalności neoliberalizmu.

sobota, 28 lipca 2018

Mafia kradnie nam demokrację,Dzień świra, czyli nie ma się z czego śmiać ,W kleszczach,Kto z kim przestaje, Rozhamowanie,Nadzwyczajna kasta PiS,Moje chamstwo,Sedno tarczy,Instytut Czarnej Profesury,Liczy się nastrój i Jako i my nie odpuszczamy



Mafia kradnie nam demokrację

Mafia może się kłócić w rodzinie, ale w sprawach dla mafii najważniejszych potrafi się dogadać.

Jeśli trzeba, to napisze się nawet i piątą nowelizację. Powstanie w Ministerstwie Zarzynania Sprawiedliwości. Usłużni posłowie przedstawią ją bez czytania jako własny projekt. Towarzysz prokurator (30 sekund) przepchnie przez komisje, Senat podstępem przyklepie, a Niezłomny natychmiast podpisze. No i co nam, świry, zrobicie?

Mafia wie, że wspólna zbrodnia na konstytucji wiąże bossów i żołnierzy węzłem kryminalnej solidarności. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Sprawy zaszły za daleko. Już nawet ostatni naiwni przeglądają na oczy, a symetrystom kończy się miarka.

Mafia dorzyna demokrację, bo do niczym nieskrępowanej władzy brakuje jej już tak niewiele. Tylko Sądu Najwyższego. Waszego sądu, waszego prezesa, waszej izby dyscyplinarnej i kasacyjnej. Wasz Sąd Najwyższy ustali wynik wyborów. Właściwy wynik. Wy wymierzycie prawo i sprawiedliwość.

Frasyniukom, Wałęsom, Tuskom, pismakom, lewakom, komunistom i złodziejom. Ziobro oskarży, Ziobro osądzi i Ziobro osadzi.

Mafijny jest kraj, w którym parlament przestaje być parlamentem, rząd - rządem, prezydent - prezydentem, sądy - sądami, media - mediami. Wszyscy ci parlamentarzyści, prezydenci, premierzy, sędziowie i czynownicy partyjnych mediów - mają tę samą twarz. Twarz umiłowanego przywódcy z żoliborskiego „ośrodka dyspozycji politycznej”. Twarz człowieka cienia, który za nic nie odpowiada, ale o wszystkim decyduje.

To on was stworzył. Was, ludzi bez twarzy, głupców godnych litości, oportunistów, karierowiczów godnych pogardy i ideowych fanatyków godnych modlitwy.

Tchórz boi się dyskusji i zrywa nawet z pozorami parlamentaryzmu. Boi się. Mimo że ma większość, chronią go policyjne kordony. Tak robią złodzieje. Złodzieje demokracji.

We wtorek kolejna odsłona waszego nihilizmu. Ekspresowe przepychanie ustaw sądowych w Senacie. Na sali ledwie 15 znudzonych senatorów PiS. Rozbawieni podstępem: miało być o referendum, a jest o SN. Zmieniony nagle porządek obrad. Opozycja zaskoczona. Ci z PO coś gadają, że ustawy sprzeczne z konstytucją. Niech gadają, mięczaki. Zmęczą się zaraz. Siła jest po naszej stronie. Ej, wy tam z lewej strony sali: uważamy was za bydło, jesteście bydłem i traktujemy was jak bydło.

Dwa dni przed wyborami parlamentarnymi 2015 r. opublikowaliśmy stanowisko „Wyborczej” pt. „Stawką tych wyborów jest sama demokracja”. Zarzucano nam wówczas „histerię” i „straszenie PiS-em”. W „Gazecie Suwerena” rozdawanej przed Senatem i sądami w większych miastach przypominamy dziś ten tekst bez satysfakcji, że mieliśmy rację.

Przypominamy go, by wykazać, że dławienie przez PiS demokracji w Polsce jest zaplanowane, cyniczne i konsekwentne. W ostatnich wyborach my, obywatele, decydowaliśmy o losie demokracji. Gdy PiS przejmie Sąd Najwyższy, taką możliwość możemy stracić.

Teraz naszą odpowiedzią na wprowadzanie w Polsce autorytaryzmu muszą być jedność, solidarny opór i obywatelskie nieposłuszeństwo.
Jarosław Kurski

piątek, 27 lipca 2018

Kiełbasa przedwyborcza



W pełnym słońcu toczy się pełną parą nielegalna kampania wyborcza. Ale uwaga: można się poparzyć.

Podczas majówki na plaży nad Wisłą Patryk Jaki ubrany w kucharską czapkę serwował warszawia­kom kiełbasę z grilla. Jeszcze tego samego dnia POLITYKA zapytała biuro prasowe Ministerstwa Sprawiedliwości, kto finansował to kulinarno-polityczne wydarzenie i ile to wszystko kosztowało? Pytaliśmy też o to, czy wiceminister Jaki wziął na to grillowanie urlop. Biuro prasowe nie odpo­wiedziało, tylko odesłało nas do trzech „najbliższych współpra­cowników ministra, którzy zajmują się komisją weryfikacyjną i sprawami pana Jakiego”. Panowie wciąż przekładali termin udzielenia odpowiedzi, w końcu odezwał się do nas sam wice­minister. Po pierwsze, nie brał urlopu, bo codziennie pracuje do późna, więc w wyrwaniu się na kilka godzin na spotkanie z warszawiakami nie widzi problemu. Tysiąc złotych na kiełba­ski wyłożył z własnej kieszeni, co może udowodnić.
   A co z resztą? Wszystko przecież kosztuje - wynajęcie sali w urzędzie dzielnicy czy w bibliotece miejskiej na spotkania z mieszkańcami, kosztują nawet materiały na plansze, na któ­rych prezentuje swój program wyborczy. Kto za to płaci? Produk­cję spotu wyborczego może da się opędzić partyjną młodzieżą w zamian za obietnicę politycznych apanaży (choć zwykle zle­ca się to jednak firmom), ale zdjęcia do spotu już kupić trzeba. Co wychwycili internauci, zwracając uwagę, że w reklamówce Patryka Jakiego zamiast warszawskiej Pragi jest ujęcie z Pragi czeskiej, i wskazując portal, na którym można kupić to zdjęcie.
   Po kolejnej wpadce na profilu Patryka Jakiego - wrzuceniu zdjęć płaczących Schetyny i Tuska, żeby zilustrować wpis: „Nasi przegrali z Meksykiem”, a które okazały się zdjęciami z pogrzebu Dawida Karpiniuka, posła Platformy, ofiary katastrofy smoleń­skiej - wiceminister powiedział, że „nie autoryzował umiesz­czenia wpisu z memem na swoim profilu”. Wpis zrobili - użył takiego określenia - „moi ludzie”. Nie mówi, kim są „jego ludzie”. Tak jak nie mówi o sztabie, tylko o „planowanym” sztabie. Bo wie, że to, co robi, jest nielegalne.
   Działacze PiS z kolei zarzucaj ą Rafałowi Trzaskowskiemu prowa­dzenie kampanii poprzez liczne spotkania z mieszkańcami. Tylko od stycznia do marca naliczyli ich 76. Wytykają jego własne słowa wypowiedziane w TVN24, że rozpoczął kampanię. Grzegorz Schetyna odpowiada na to, że to „towarzysko-przyjacielskie spotkania z wyborcami”, a nie kampania. A sam Trzaskowski, że „jeśli PiS ze­chce mu zakazać kontaktów z mieszkańcami, to się ośmieszy”. Inni kandydaci w boju o Warszawę też nie mogą usiedzieć spokojnie. Jacek Wojciechowicz, były wiceprezydent Warszawy, zorganizował śniadanie prasowe dla dziennikarzy, na którym przedstawiał swoje propozycje rozwoju Warszawy. A kandydat PSL Jakub Stefaniak zbiera skargi i zażalenia na założonej przez siebie stronie Jaka-warszawa. Kilka dni temu zbierał wraz z grupką ludzi podpisy po d projektem „emerytury bez podatku”. To „jego ludzie”?

czwartek, 26 lipca 2018

Krytyka polityczna lewicy



Mamy dwie partyjne lewice w Polsce: za starą i za młodą. Jedna to partia emerytów z poprzedniej epoki, druga, w oczach typowego wyborcy, to partia studentów. Ci dawno pożegnani zbliżają się do 10 proc. w sondażach, a ci przyszłościowi nie mogą się odbić od 2 proc.
               
Jest tak jakby po trzech dekadach polskiej transformacji na lewicy realizowało się ha­sło: „wybierzmy przeszłość!”. Paradoks goni paradoks i partia, która ma 10 proc., wciąż zabiega o tę mającą 2-3 proc. Ta, która w pojedynkę nie przekroczy wyborczego progu, wyklucza koalicję z tą, która próg spokojnie przeskoczy. Liderem dziesięcioprocento­wej jest polityk, który najbardziej znany jest z afery Rywina. Lider dwuprocentowej oficjalnie nie istnieje, bo partia nie ma lidera. Ale nieoficjalnie istnieje i w 2015 r. pokonał w debacie telewizyjnej samą urzędującą premier. Ten od afery udziela wywiadów, którym nie sposób zarzucić przewidy­walność. Ten od sukcesu w debacie wie­dzę i elokwencję trwoni w coraz bardziej rytualnym moralizowaniu. Pierwszego wychował Mieczysław Rakowski, drugie­go Jacek Kuroń. Ten kiedyś partyjny cho­dzi wyłącznie w swetrze, jakby wychował się w podziemiu, a wychowanek opozycji po wejściu do polityki założył marynarkę.
Krótko mówiąc: na polskiej lewicy wszyst­ko jest wyciągnięte na lewą stronę.
   Procenty robią swoje. Na SLD coraz życzliwiej zaczynają spoglądać ludzie, którzy do niedawna nie chcieliby nawet na partię Włodzimierza Czarzastego spoj­rzeć. Od Razem odchodzą ci, którzy wcze­śniej zarzucali zdradę wszystkim nie dość zapatrzonym w nową partię. Razemowcy, przesadnie wychwalani zanim coś realnego na lewicy zbudowali, dziś są przesadnie krytykowani, tak jakby łatwo było szybko zbudować coś na polskiej lewicy. Tym bardziej że formuła partii w obecnej rzeczywistości me­dialno-politycznej nie bardzo nadaje się - wbrew najlep­szym zamiarom - do budowania czegokolwiek. Jak się jest partią - można i należy budować poparcie. Ideowej lewicy może nie być łatwo się dopasować do prymityw­nych realiów walki politycznej i wiecowego pustosłowia. Między innymi przeciwko temu się właśnie programowo opowiada. Tyle że te realia nie wzięły się znikąd i jakoś dopasować się do nich trzeba. Lewica przerabia więc robotnicze „Nie chcem, ale muszem” na inteligenckie „Chcę, ale nie mogę”. Dylemat Partii Razem polega na tym, że jest jednocześnie w polityce i na zewnątrz po­lityki. Bez rozwiązania go partia nie pójdzie do przodu.

środa, 25 lipca 2018

"Misja Morawieckiego: w Brukseli pokazywał zdjęcie, na którym wg prawicowych trolli miała być prezes Gersdorf z Gierkiem" i "Złotopolski"



Misja Morawieckiego: w Brukseli pokazywał zdjęcie, na którym wg prawicowych trolli miała być prezes Gersdorf z Gierkiem


Podczas wizyty w europarlamencie 4 lipca premier Mateusz Morawiecki prowadził własne śledztwo: chciał się dowiedzieć, czy na zdjęciu z Edwardem Gierkiem jest pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf. Miał być to dowód na "komunistyczne korzenie" SN.


– Fotografię ze spotkania Gierka z działaczami SZSP [Socjalistyczny Związek Studentów Polskich] Morawiecki miał w telefonie. Mówił, że dostał ją z Instytutu Pamięci Narodowej. Podczas kolacji wypytywał o to zdjęcie europosła Bogusława Liberadzkiego, był przekonany, że znalazł coś, co skompromituje Gersdorf i potwierdzi jego tezy – mówi „Wyborczej” jeden z urzędników, którzy 4 lipca brali udział w kolacji z udziałem Morawieckiego i polskich europarlamentarzystów.

Pytany przez nas prof. Liberadzki potwierdza, chociaż, jak mówi, do sprawy wraca „z niechęcią”. – Skoro pan pyta, to nie mogę kłamać. Taka sytuacja miała miejsce. Zaprzeczyłem, że pani ze zdjęcia to Małgorzata Gersdorf, powiedziałem, jak naprawdę nazywa się kobieta stojąca obok Edwarda Gierka. Nie chciałbym do tego wracać, bo to było dosyć żenujące i przykre. Myślę, że premier rządu RP nie powinien zniżać się do czegoś takiego – mówi „Wyborczej” Liberadzki.

wtorek, 24 lipca 2018

Dorwać Kapicę



Po tym, jak doprowadził do zdelegalizowania jednorękich bandytów, mafia hazardowa planowała na niego zamach. Teraz prokuratura zarzuca mu, że pomógł zarobić mafiosom 21 mld zł. Oto historia byłego pierwszego celnika RP


Po latach śledztwa prokuratorzy z Białego­stoku dopięli swego: do sądu w Warszawie trafił właśnie akt oskarżenia przeciw oś­miorgu urzędnikom Ministerstwa Finan­sów. Śledczy zarzucają im, że przymykali oko na przekręty mafii hazardowej, któ­ra oszukała fiskus na 21 mld zł. Głównym oskarżonym jest Jacek Kapica, były wiceminister finansów i szef Służby Celnej w rządzie Donalda Tuska.
   Żaden polski urzędnik nie został nigdy oskarżony o przy­łożenie ręki do sprzeniewierzenia takiej sumy. Czy jednak śledczym uda się z tej sprawy wycisnąć coś więcej niż szum medialny ?
   Trwające latami śledztwo w sprawie Kapicy zostało prze­niesione do Poznania i tam wiosną ubiegłego roku, czyli już za czasów ministra Ziobry, umorzone. Od tamtej pory nie poja­wiły się żadne nowe dowody. - Ale jest inna wizja, inne ocze­kiwania szefa, czyli prokuratora generalnego - tłumaczył niedawno wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki.
   Bogdan Święczkowski - dobry znajomy Ziobry i jeden z jego zastępców w Prokuraturze Generalnej - zdecydował więc w grudniu o wznowieniu śledztwa.

poniedziałek, 23 lipca 2018

Chłopska zmiana



Partia Kaczyńskiego zaczęła trwonić wielkie poparcie, jakie ma na wsi. Teraz - na rozkaz samego premiera - trwa pośpieszna akcja ratunkowa. Uda się?

Paweł Reszka

Wieś Dawidy, powiat Parczew. We wtorkowy poranek sytuacja robi się dynamiczna. Inspekcja sanitar­na - trzy osoby w srebrnej śkodzie - przybyła wybijać świnie. Zdrowe, ale zagrożone ASF, czyli afrykań­skim pomorem świń.
   Kilkudziesięciu mieszkańców zagrodziło drogę. Niektórzy z widłami: - Żadnego wybijania nie będzie!
   Mimo przyjazdu policji („Ludzie dajcie spokój, nie dokładaj­cie sobie kłopotów, a przynajmniej drogę odblokujcie”), zbunto­wane Dawidy wzięły inspektorów w jasyr.
   Skoda została otoczona i zablokowana. Do czasu, aż przyjedzie jakaś poważna władza, żeby zacząć negocjacje.
   Inspektorzy weterynarze załamali ręce: - My tu mamy egze­kwować prawo! Walczyć z zarazą! I co?
   Niewiele uzyskali. Siedzą w aucie strze­żeni przez policję. Nawet na siku chodzą w asyście. Jednym słowem pat.

niedziela, 22 lipca 2018

Nie dali rady



MON nie kupi nowych śmigłowców, okrętów podwodnych, wyrzutni rakiet, prawdopodobnie nawet terenówek za wysłużone honkery. I za bardzo się tym nie przejmuje.

Marek Świerczyński

O całkowitym braku zażenowa­nia sytuacją najlepiej świad­czy fakt, że najpilniej obserwowany przez media program zbrojeniowy - zakup śmigłow­ców - został przez PiS zamknięty w otwar­tym wystąpieniu z sejmowej mównicy. Tu, gdzie należało może wstydliwie opubliko­wać jakieś oświadczenie, półgębkiem wy­cofać się ze składanych wcześniej deklara­cji, zalać przyznanie się do klęski morzem patriotycznego pustosłowia, MON zdecy­dowało się na rzadko spotykaną szczerość. Nie, nie mamy waszych śmigłowców (dro­dzy żołnierze) i co nam zrobicie? - zdawał się mówić między wierszami dość świeży w resorcie, ale już bardzo pewny siebie wi­ceminister Wojciech Skurkiewicz.

Cięcie po śmigłach
Pogrzeb polskich ambicji śmigłowco­wych, i tak zredukowanych przez Maciere­wicza, nastąpił 10 maja. Wtedy dowiedzie­liśmy się, że do 2022 r. Polska kupi zaledwie cztery nowe śmigłowce, choć kilka lat temu mówiono o kilkudziesięciu. Że będzie się wydłużać czas użytkowania najstarszych maszyn, by mogły latać kolejną dekadę. Że zamiast nowych latających niszczycie­li czołgów, które miały obronić nas przed rosyjską armia pancerną, będziemy mo­dernizować stare Mi-24. Nie będzie na­wet zapowiadanego przez Macierewicza zakupu helikopterów dla wojsk specjal­nych. Nawet sprzyjający PiS szef fabryki lotniczej PZL-Świdnik Krzysztof Krystowski był w szoku. Bo nie tylko obcięto plany zakupowe, ale też zasygnalizowano zmianę wymagań w już trwającej procedurze. Te je­dyne cztery nowe śmigłowce do niedawna miały być dużymi, bazującymi na lądzie maszynami łączącymi funkcje poszukiwawczo-ratownicze na morzu i zwalcza­nia okrętów podwodnych. Ale min. Skur­kiewicz powiedział, że teraz najważniejsze są śmigłowce bazujące na dwóch starych poamerykańskich fregatach – mniejsze i raczej nie podwójnego zastosowania. Na­wet najcierpliwszy dostawca by się ziryto­wał. A żeby nikomu nie zostawiać złudzeń, producenci śmigłowców o zmianie planów resortu dowiedzieli się z internetu, do dziś nikt ich formalnie o niczym nie powiado­mił. No i przy zmianie założeń realizacja do końca kadencji jest nierealna.
   Gdyby miało chodzić wyłącznie o śmi­głowce, nikt nie powinien być zaskoczony. To rząd PiS ustami wiceministra Bartosza Kownackiego uznał je za sprzęt ważności dziesięciorzędnej. Nawet kiedy z rozbra­jającą szczerością ów były już minister
przyznawał niedawno w wywiadzie, że „nie daliśmy rady”, za bardzo to nie raziło. Nie było warto, to się nie starali, zwłaszcza że były priorytety prawdziwie pierwszo­rzędne. Takimi okazały się samoloty dla VIR wojsku przydatne średnio, ale kumulują­ce posmoleńskie emocje partii rządzącej z ambicją pod hasłem „damy radę”. I rze­czywiście, z drobnym naruszeniem przepi­sów, radę dali i 4 mld zł z obronnego budże­tu poszło na pięć samolotów, z których trzy są już w kraju. Ten szybki, nietani i przepro­wadzony z determinacją zakup pokazuje, że o wszystkim decyduje wola polityczna, a nie procedury. Tym bardziej więc widocz­ny zastój winnych kluczowych obszarach modernizacji wojska należy przypisywać głównie brakowi decyzji politycznej. Choć z pieniędzmi też jest krucho.

sobota, 21 lipca 2018

„Parlamentarne bydło” Pawłowicz - czyli z kamerą wśród ciekawych zwierząt,Park krajobrazowy,Czy to klepto?,PiS: Pogarda i Szyderstwo,Sędziowski ból kręgosłupa,Być albo nie być sędzią,550 minus,Pytoniada,Pochwała komuny i Munlajt



„Parlamentarne bydło” Pawłowicz - czyli z kamerą wśród ciekawych zwierząt

Po latach pracy i wyrzeczeń politycy PiS i wspierający ich dziennikarze wytresowali grupę wiecznie obrażonych i wiernych wyborców tej partii, ślepych na jedno oko.

„Bydło poselskie z lewej strony sali zagraża Sejmowi, posłom i instytucjom (...). W swej nienawiści, zbydlęceniu ci szaleńcy są zdolni do wszystkiego, nawet zbrodni” – napisała na Twitterze w swoim niepowtarzalnym, rozdygotanym stylu posłanka Krystyna Pawłowicz – arbiter elegantiarum partii rządzącej. To tylko jeden z wielu wpisów charakterystycznych dla obecnej estetyki.

Niemal równocześnie publicystka „Do Rzeczy” Kamila Baranowska opublikowała w portalu Gazeta.pl utwór: „Tusk zaczął grę pogardą. Jego polityka odbierania ludziom szacunku wciąż w nas tkwi”. Osobiście bardzo lubię Kamilę Baranowską, ale jak mawiali piloci dywizjonu 303, chyba znalazła się w moim zasięgu. To, co napisała, wspaniale rozbiega się z rzeczywistością, za to jest cudowną diagnozą stanu psychicznego wyborcy PiS. W ten stan hipnozy został on wprowadzony za sprawą prostackiej propagandy, pewnego środka usypiającego w dawce 500 plus.

Polityka skutecznego przekonywania najpierw własnych polityków, a potem własnych wyborców, że są pogardzani i poniżani, a nade wszystko, że są ofiarami III RP, przyniosła bowiem wspaniały rezultat. Tekst Kamili Baranowskiej poparty tezami Ludwika Dorna o dystrybucji szacunku dałby się operacyjnie sprowadzić do wypróbowanego hasła: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, którzy cierpią głód”. My, przez wieki poniżani, stajemy teraz do walki z elitami.

piątek, 20 lipca 2018

Zagubiona klasa



Partia władzy nie ma w Polsce większości, ale jakby ją miała. Bo wyborcy liberalnego centrum nie potrafią stworzyć politycznej wspólnoty. Często bardziej spierają się ze sobą niż z PiS. Czy to się zmieni?
           
Bohater tego tekstu ma problem. Często słyszy, że należy do jednego z walczących plemion. Choć nie bardzo wie, czym jest plemienność. Nigdy nie czuł się uczestnikiem żadnej wspól­noty. Dobrze mu było ze statusem społecznego singla, uważał to za stan naturalny.
   Jego wartości były letnie. To tamci mieli gorące serca i mówili o patriotyzmie, niepodległości, ojczyźnie. Naszego bohatera śmieszył bądź irytował moralny patos. Pokpiwał ze skłonności do zawierzania przywódcy. Dziwił się erup­cjom zbiorowych emocji. Kojarzył ich przeżywanie z prawicowymi rezerwatami. Sam od polityki oczekiwał niewiele. Wystarczało mu, aby trzymała prawicę na bezpieczny dystans.
   Aż nadeszła „dobra zmiana” i role się odwróciły. Teraz to na­szego bohatera próbuje się zagnać do rezerwatu. Usiłuje się więc bronić poprzez zwarcie szyków, rozpoznać towarzyszy niedoli, poczuć pozorną dotąd wspólnotę losu, odnaleźć prze­wodnika. Idzie mu bardzo ciężko.

czwartek, 19 lipca 2018

Lewe prawo



Obywatelski nacisk zadziałał: Komisja Eu­ropejska podjęła procedurę zmierzającą do zaskarżenia ustawy o Sądzie Najwyż­szym do Trybunału Sprawiedliwości (choć nie wstrzyma to już „wycinki” sędziów SN). Sędziowie Sądu Najwyższego stawili opór bezprawnemu pozbawieniu urzędu Pierw­szej Prezes SN. O obronie Sądu Najwyższe­go doniosły media w całej Europie, a czwartego lipca „New York Times” zrobił z nich czołówkę ilustrowaną zdjęciem demon­stracji pod Sądem Najwyższym.
   Sędziowie poczuli swoją władzę i związaną z nią odpo­wiedzialność. Przemawiający na wiecu w obronie Sądu Najwyższego Bartłomiej Starosta, działacz Iustitii i sędzia sześcioosobowego Sądu Rejonowego w Sulęcinie, mówiąc o odpowiedzialności sędziów sądzących wrażliwe dla władzy sprawy i o groźbach postępowań dyscyplinarnych za wyroki, pytał: „Kogo mamy się bać? Strony postępowania?!”.
   Bo przed sądem władza - reprezentowana przez urzędników czy prokuratora - to strona postępowania. I tyle. Tak działa zasada równowagi władz.
   Sukcesem obywateli jest też skłonienie sędziów SN do oporu: ogłosili, że uznają prezes Małgorzatę Gersdorf za urzędujące­go nadal - do 2020 r. - Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. 4 lipca przyszli uroczyście wprowadzić ją do sądu, w czym to­warzyszyło im kilka tysięcy obywateli. To była scena, jakiej nie znają - na szczęście dla siebie - zachodnie demokracje. I która z pewnością przejdzie do historii.
   Ten symboliczny opór symbolicznie wsparli dwa dni póź­niej przedstawiciele najważniejszych europejskich organizacji związanych z wymiarem sprawiedliwości. Prezes Gersdorf od­wiedzili sekretarz generalny Amnesty International Kumi Naidoo i dyrektorka AI na Europę Gauri van Gulik, a także prezydent Eu­ropejskiej Sieci Rad Sądownictwa Kees Sterk oraz Maarten Feteris, przedstawiciel Europejskiej Sieci Prezesów Sądów Europejskich. Ta demonstracja solidarności pokazuje, że protest przeciwko przerwaniu kadencji Pierwszej Prezes SN nie jest jakimś ekscesem zbuntowanych sędziów - jak przedstawia to PiS, grożąc (ustami wi­ceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka) odpowiedzialnością dyscyplinarną, ale aktem obrony demokratycznych standardów.

środa, 18 lipca 2018

Prokurator do zadań



Przez dziewięć godzin przesłuchiwał Donalda Tuska i stawiał zarzuty szpiegostwa szefom polskiego kontrwywiadu wojskowego. Ppłk Jan Zarosa stał się symbolem prokuratury pod rządami PiS.

Jeden z oficerów pamięta, że le­żał od rana prawie do wieczora. Z hełmem na głowie, karabinem pod ręką i w kuloodpornej kami­zelce nałożonej na połowy mun­dur. Pod drzwiami jednego z kampów, w których mieszkali oficerowie polskie­go kontyngentu stacjonującego w afgańskiej Ghazni, leżał wojskowy prokurator Jan Zarosa.
   Kamp, przed którym leżał, zajmowali śledczy. A właściwie jeden, którego miej­sce Zarosa chciał zająć jeszcze przed przejęciem od niego prokuratorskich obowiązków. Tamten, niestety, wyrzu­ci młodszego kolegę na zewnątrz wraz z ekwipunkiem. Zarosa wybrał milczą­cy protest i położył się przed drzwiami.
- Wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Żołnierze przychodzili go oglądać, przy­nosili wodę i kanapki, słowem, zrobił się cyrk - wspomina jeden z naszych roz­mówców. Choć minęło prawie sześć lat, sprawa do dziś budzi emocje wśród woj­skowych prokuratorów.
   Widowisko zakończył ówczesny szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Artymiak, który podjął decyzję o odwołaniu Zarosy do Polski (wrócił na początku listopada 2012 r.). Dziś nie­chętnie wraca do sprawy. - Mogę powie­dzieć tyle, że zdecydowałem o jego odwoła­niu w trybie pilnym, i powrocie pierwszym, samolotem do Polski. Poleciłem również wszcząć postępowanie dyscyplinarne - mówi POLITYCE płk Artymiak. Nie chce ujawnić, jak się skończyło - toczyło się w trybie niejawnym. Zarosa nie mógł jed­nak ponieść poważniejszych konsekwen­cji, bo gdyby tak się stało, prawdopodob­nie musiałby odejść z armii, a na pewno z lubelskiej prokuratury wojskowej. - Tak powinno się stać, bo naraził na szwank dobre imię urzędu, który reprezentował - mówi jeden z prokuratorów.  
   Tymczasem Zarosa wrócił - na dawne stanowisko w lubelskiej garnizonówce. Cztery lata później w ramach zaciągu „dobrej zmiany” trafił do Warszawy i sam - już jako podpułkownik - zaczął stawiać zarzuty najważniejszym oso­bom w państwie i wojsku.

wtorek, 17 lipca 2018

Polski problem dla Polaków



Mick Jagger nie zatrzyma Kaczyńskiego, mogą to zrobić tylko sami Polacy

Od kiedy Wałęsa poprosił lidera Stonesów, aby ten wystąpił w obronie niszczonych przez Kaczyń­skiego, Dudę i PiS polskich sądów, a ten powie­dział w czasie koncertu w Warszawie: „Jestem za stary, by być sędzią, ale jestem dość młody, by śpiewać”, w polskim internecie rozgorzała wojna.
   Z jednej strony na Lecha Wałęsę i Micka Jaggera wyla­ła się fala najgorszego prawicowego hejtu. Jagger oberwał jako narkoman, satanista, czołowy reprezentant „dekaden­cji i zepsucia liberalnego Zachodu”. Wałęsa – tradycyjnie - jako „zdrajca narodowej i katolickiej Polski, który szuka pomocy u obcych”. Dziennikarz TVP INFO Krzysztof Świą­tek - choć zdecydowanie mniej inteligentny od Jerzego Ur­bana - próbował jednak ścigać się z dawnym rzecznikiem stanu wojennego w sztuce dezinformacji, stwierdzając po prostu, że „Mick Jagger poparł przenoszenie sędziów Sądu Najwyższego w stan spoczynku i zachęcił profesor Gersdorf do śpiewania na emeryturze”. Równie jak Świątek dowcipny szef MSWiA Joachim Brudziński wybrał sobie bardziej wy­równanego przeciwnika, pisząc na Twitterze: „Nawet Just­in Bieber może nas krytykować, a my będziemy robić swoje”.
   Z drugiej strony, wielu bojowników liberalnej Polski po­traktowało Jaggera niemal jako ostatnią deskę ratunku przed PiS. Ich zdaniem największa żyjąca gwiazda rocka potrafi powstrzymać Kaczyńskiego, obronić polskie sądy i polską demokrację, zwrócić na nas uwagę całego Zachodu i sprowadzić odsiecz.
   Otóż nie potrafi, bo nie od tego jest. Mick Jagger specja­lizuje się przede wszystkim w rock’n’rollu. Mówił o tym na­wet w Hawanie Fidela Castro, powtórzył to w Warszawie Kaczyńskiego.

poniedziałek, 16 lipca 2018

Tata Premiera



Zachowuje się wciąż jak w konspiracji. Mówi, co myśli, nie oglądając się na konsekwencje. Uważa, że sprawiedliwość jest ważniejsza niż prawo. No, i dba o swych żołnierzy. Dla syna polityka taki tata oznacza kłopoty

Wojciech Cieśla, Paweł Reszka

Polityk PiS: - Kornel lubi „chlapnąć”. Każda taka wy­powiedź to ból głowy dla władzy a czasem poważ­ne zagrożenie. Kornel pub­licznie przyzna się, że dzwonił do syna, by pomóc kontrowersyjnemu biznesme­nowi. Albo skarci rząd za antyrosyjskość. Albo powie, że Polska powinna przyjąć uchodźców. Nawet w czasie świątecznej bryndzy trzeba mieć się na baczności. Bo nagle wyzna w tabloidach, że spędza Wigilię z trzema różnymi kobietami.

DAJCIE MILION ZA REPRESJE
Wydział Cywilny Sądu Okręgowego we Wrocławiu zasypany jest wnio­skami kolegów Kornela Morawieckiego. Chodzi o odszkodowania za represje stanu wojennego. Autorem większości pozwów jest Mariusz Sokołowski, praw­nik, działacz stowarzyszenia Solidarność Walcząca, założonego w 2011 roku przez Morawieckiego seniora. Przejrzeliśmy akta kilkunastu takich spraw.
   Hanna Łukowska-Karniej, była asy­stentka i partnerka Morawieckiego w czasach stanu wojennego, wiele razy była zatrzymywana i aresztowana. Swoje roszczenia wyceniła na ponad 430 tys. zł, lecz jako jedyna z grupy znajomych szefa SW wycofała w tym roku wniosek o od­szkodowanie i zadośćuczynienie.
   Piotr Medoń, drukarz podziemnej bibuły i organizator kryjówek Mora­wieckiego, był internowany, dwa razy siedział w areszcie, SB pięć razy zatrzy­mywała go na 48 godzin. W marcu sąd przyznał mu ponad 160 tys. zł.
   Wiele spraw o odszkodowania za repre­sje to przypadki dyskusyjne. Na przykład Marian Malecha domagał się 50 tys. zł za jedno zatrzymanie przez SB i rewizję. W pozwie napisał o „niewyobrażalnej krzywdzie”, której doznał. Sąd przyznał mu nieco ponad 9 tysięcy złotych.
   Inny członek Solidarności Walczącej Krzysztof Witczak domagał się milio­na złotych za to, że w stanie wojennym wcielono go na cztery miesiące do wojska i szykanowano. Sąd przyznał mu 30 tys. zł. Natomiast Paweł Bielawski domagał się miliona za internowanie ojca (dziś już nieżyjącego). Twierdził, że ukrywał się do 1988 r. Świadkowie temu zaprzeczali, ale sąd i tak przyznał mu 25 tys. zł.
   Zofia Karniej, zatrzymana dwa razy na 48 godzin, chce 100 tys. zł. Pisze, że w jej domu ukrywał się Morawiecki (sąd ustala, że ukrywał się tydzień, było to w czasach, gdy Zofia miała 13 lat), dowo­dzi też, że jej informacje „były podstawą działania wywiadu i kontrwywiadu Soli­darności Walczącej”. Dostaje 1,3 tys. zł. Zbigniew Bieniek, zatrzymany w roku 1987 na 48 godzin, chce 50 tys. zł, dosta­je 3,3 tys.
   Schemat większości pism proceso­wych jest podobny: napisane są metodą kopiuj-wklej, przywołują te same do­kumenty (raport „S” na temat represji i akta z IPN), a jako świadkowie wystę­pują dwie osoby - sam składający pozew i Kornel Morawiecki, który ma zaświad­czyć o jego opozycyjnej karcie.

niedziela, 15 lipca 2018

Pod presją



Z nerwów nie śpią po nocach. Mają dość nazywania ich zbrodniarzami i nadzwyczajną kastą. A PiS kusi: co miesiąc kilkanaście tysięcy złotych, byle tylko odeszli z Sądu Najwyższego

Renata Grochal

Sędzia Michał Laskowski za­czyna dzień od spaceru w ogrodzie. Ale to nie jest zwyczajny ogród. Mieści się na dachu budynku Sądu Naj­wyższego przy placu Krasińskich w War­szawie. Żeby się tu dostać, trzeba wjechać windą na czwarte piętro albo wejść scho­dami (to wariant dla wysportowanych). Laskowski nie musi wchodzić ani wjeż­dżać, bo w tygodniu mieszka w hotelu dla sędziów, który mieści się na czwartym piętrze budynku SN. W weekendy wraca do rodzinnego Poznania do żony, trójki dorosłych dzieci i żółwia.
   Sędziowski hotel przypomina akade­mik. W niewielkim pomieszczeniu dwa łóżka (sędzia poprosił o dwuosobowy po­kój, by żona mogła czasem zanocować), biurko i półka z książkami. Na niej m.in. „Pogrzebany olbrzym” noblisty Kazuo Ishiguro, kryminał Marka Krajewskiego o Eberhardzie Mocku oraz poradnik „Jak zacząć biegać” Sary Kirkham.
   Sądowy ogród też jest skromny. Traw­nik, kilka alejek z widokiem na plac Krasińskich. W dalszej perspektywie biu­rowce w centrum Warszawy. Gdyby nie biało-czerwone flagi, powiewające przy tarasowych barierkach, można by za­pomnieć, że jesteśmy na dachu najważ­niejszego sądu w Polsce, który rządząca partia chce sobie podporządkować.
   W środowy poranek widać z tara­su, jak na placu przed sądem zbiera się tłum. Ludzie przyszli powitać prezes Małgorzatę Gersdorf, która za chwilę przyjedzie do pracy wbrew PiS-owskiej ustawie, przenoszącej ją w stan spoczyn­ku, co miało przerwać jej sześcioletnią kadencję zapisaną w konstytucji.
   Jeszcze w środę sędziowie brali pod uwagę, że policja nie wpuści pani prezes do budynku. I co wtedy? Przykuwanie się łańcuchami nie wchodziło w grę, bo - jak mówi jeden z sędziów - godność urzędu mogłaby ucierpieć.

O co chodzi?
- To nie jest żadna reforma sądu Najwyższego, tylko czystka kadro­wa. Porusza mnie to, że system, w któ­ry wierzę, jest niszczony. Nie wiem, o co tu chodzi. O zmianę ustroju? Może o wy­prowadzenie Polski z Unii, a może o coś jeszcze innego. Na pewno chodzi o stwo­rzenie innego systemu niż ten dotych­czasowy, z kontrolowaniem się władz. Ma być jednolite kierownictwo państwa - irytuje się Laskowski.
   On sam, podobnie jak Małgorzata Gersdorf, nominację na sędziego Sądu Najwyższego dostał z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ale jego droga do tego gmachu była inna. Gersdorf zgło­siła się do konkursu jako profesor pra­wa. On przez całe swoje życie zawodowe był sędzią. Dostał nominację sędziowską w 1990 r., już w wolnej Polsce. Zaczynał od sądów rejonowych w Chodzieży, Pile, Lesznie. Był prezesem Sądu Okręgowego w Poznaniu, później pracował w tamtejszym sądzie apelacyjnym. Gdy osiem lat temu zwolniło się stanowisko w Sądzie Najwyższym, kolega zadzwonił, żeby się zgłosił. I tak już został. To ukoronowanie jego prawniczej kariery.
   Gdy dodatkowo został rzecznikiem prasowym SN, dostał od żony esej „O wciskaniu kitu” (oryginalny tytuł „On Bullshit”) Harry’ego Gordona Frankfurta, amerykańskiego filozofa moralno­ści. Choć traktat został wydany w 1986 r., ponownie zaczęto go przywoływać w Ameryce wraz z wygraniem wyborów przez Donalda Trumpa. Może się przy­dać także polskiemu czytelnikowi - żeby nie kupował fake newsów, np. kłamliwej kampanii PiS, w której przedstawiono sędziów juko bandę złodziei.
   Laskowski mówi, że spodziewał się hej tu, ale nie aż takiego. „Laskowski, ty piździelcu, zobaczysz, co z tobą zrobi­my!”. Albo: „Za moją sprawę cię wyrzuci­my!”. To tylko nagłówki e-maili. Dalej nie czytał, bo nie chciał się zatruwać.
Gdy sędziowie Sądu Najwyższego po­jechali przedstawić swoje wątpliwości w Komisji Europejskiej, do sądu zaczę­ły przychodzić listy, że są zdrajcami.
- W Internecie były nawet głosy, że Straż Graniczna nie powinna nas wpuścić z po­wrotem - opowiada sędzia Dariusz Zawi­stowski, prezes Izby Cywilnej. Siedzimy w jego gabinecie wśród stosów czasopism i książek prawniczych. Na ścianach wiszą obrazy, które przywiózł z domu, by ocie­plić biurową atmosferę. Sędzia zwraca uwagę, że podważanie zaufania do sądów przez PiS przekłada się na coraz więk­szą zaskarżalność orzeczeń. Bo skoro nie ma zaufania do sędziów, to tym samym więcej jest spraw kierowanych do Sądu Najwyższego w ramach kasacji. A te­raz będzie jeszcze skarga nadzwyczajna, która może spowodować, że zaskarżone zostaną miliony starych orzeczeń.

sobota, 14 lipca 2018

Zemsta z magla,U źródeł antypolonizmu, czyli dlaczego Chorwaci zwiali z Polski,Mazur emigracyjny,No to gaśmy,PiS i VAR,Strasburskie klechdy,Krótka lekcja socjologii i Faul



Zemsta z magla

To, co od kilku lat dzieje się w Polsce, bardziej niż polityką jest autoterapią. Władza nie jest tu celem najważniejszym. Jest tylko narzędziem. Zemsty.
   Nie unikniemy tu całkowicie psychologizowania, ale jest ono niezbędne, by odpowiedzieć na pytania - o motyw zemsty, jej charakter i o to, co zdarzy się w najbliższym czasie. Z prawno­politycznego punktu widzenia sens operacji, którą dowodzi po­seł Kaczyński, jest łatwy do odczytania. Najpierw sparaliżować Trybunał Konstytucyjny. Potem ustawami de facto unieważnić konstytucję, a na końcu dokonać zamachu na sądy powszechne i Sąd Najwyższy. Kaczyński, himalaista zemsty, wszedł już nie­mal na szczyt, jednak został mu do pokonania najtrudniejszy odcinek. A Polska już ponosi potworne straty - wymiar spra­wiedliwości za chwilę może zostać sparaliżowany, nasze rela­cje z Unią są dramatycznie złe, pozycja państwa słabnie, a jego reputacja się pogarsza.
   Kaczyński oczywiście to wie, ale nie ma sposobu, by po­wstrzymać jego niszczycielski szał. Walka o utrącenie w Bruk­seli Donalda Tuska, ubiegającego się o przedłużenie kadencji, od początku była skazana na klęskę, ale Kaczyński nie mógł nacisnąć hamulców. Dlaczego? Bo nienawidzi Tuska, a ta nie­nawiść go całkowicie zaślepia.
   Podeptanie Trybunału Konstytucyjnego było dużo łatwiej­sze. Ale choć operacja przebiegała w sumie bez przeszkód, Ka­czyński musiał sobie pofolgować i okrasić zamach osobistymi atakami na sędziego Rzeplińskiego, w tym charakterystycz­nym dla siebie stylu insynuacji z magla, że w akademiku to o Rzeplińskim źle mówiono.
   Operacja niszczenia niezależności Sądu Najwyższego też wyglądała na łatwą, ale Kaczyński nie mógł sobie darować opowiadania dziennikarzom, że Gersdorf to nadaje się, ale na bazar. Znowu magiel.
   Mówił więc Kaczyński o profesor Gersdorf z taką samą po­gardą, z jaką mówił o Tusku czy Rzeplińskim. Co łączy te trzy osoby? Otóż wszystkie pamiętają Kaczyńskiego z czasów, gdy nie był otoczonym kordonem ochroniarzy właścicielem Pol­ski, ale sobą. Tusk widział go w czasach, gdy Kaczyński antyszambrował u Wałęsy. Gersdorf pamiętała go z żoliborskiego podwórka. A Rzepliński ze studiów i ze studium wojskowe­go, gdzie na swe nieszczęście widział maszerującą w ostatnim szeregu ofermę batalionową. To, co widzieli, nie mogło im zo­stać wybaczone, szczególnie gdy zaczęli symbolizować insty­tucje, które Kaczyński musiał przejąć, by zrealizować swój cel najważniejszy - zinstytucjonalizowanie zemsty!
   Z punktu widzenia zwykłego człowieka Kaczyński zrobił w wolnej Polsce fantastyczną karierę. Ale w hierarchii, któ­ra jest jego sercu równie bliska jak hierarchia władzy, poszło mu średnio. Jest przecież prawnikiem. Miał jakiś czas ambi­cje naukowe. Tymczasem jego szczytowe naukowe osiągnię­cie to praca doktorska „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą”, czyli jakiś margines prawdziwego prawa, do tego dziełko pełne cytatów z Bieruta, Gomułki, Cyrankiewicza i Kliszki. Łatwo sobie wyobrazić, co czuł Kaczyński wobec ko­legów z uczelni, którzy zrobili kariery i dotarli na szczyty praw­niczej hierarchii. Podobnie jest zresztą w przypadku Ziobry, który oblał przy pierwszym podejściu egzamin na aplikację, a potem jakoś przez tę aplikację się przeczołgał, ale nie wypali­ło to w nim pragnienia zemsty - aż dwukrotnie degradował pa­nią prokurator z komisji egzaminacyjnej, która go oblała.
   Osobista zemsta wymaga zniszczenia całego wymiaru spra­wiedliwości, co jest dla Kaczyńskiego i Ziobry nie tylko ce­lem dodatkowym, ale sprzyjającą okolicznością. Przy okazji można bowiem zemścić się na tysiącach ludzi, a jednocześ­nie znaleźć współsprawców gwałtu na sądownictwie wśród arywistów gotowych przejmować miejsca zajmowane przez zdolniejszych.
   Jeśli na tym etapie rozprawy Kaczyńskiego z prawnikami coś naprawdę zaskakuje, to głęboka niechęć sędziów do kola­boracji z reżimem, który wszak całkiem wiele oferuje. Strach przed ostracyzmem i plamą w życiorysie okazuje się ważniejszy niż obietnica awansu. A perspektywa zostania kiedyś Strzemboszem, Rzeplińskim czy Zollem najwyraźniej bar­dziej rozpala wyobraźnię niż szansa awansu z ręki Dudy czy Ziobry i perspektywa zostania następną Przyłębską.
   Kolejny szturm nieudanych prawników na sądy - w tym na Sąd Najwyższy - nastąpi lada moment. Taka jest logika rewo­lucji i logika osobistej zemsty. I Kaczyński, i Ziobro pokaza­li, że marzenie o niej potrafią pielęgnować długo i że równie metodycznie potrafią jej dokonywać. W przypadku Ziobry - także na lekarzach. A muszą się śpieszyć, bo kalendarz nie­koniecznie im sprzyja. Także, choć nie tylko, ze względu na to, jak na zamach na praworządność reaguje Europa i jak niewie­le czasu zostało do wyborów.
   Kaczyński i Ziobro nie znają pojęcia kompromisu, na koń­cu musi więc pojawić się leninowski dylemat - kto kogo. Albo wygrają Kaczyński i Ziobro, albo prawo i sprawiedliwość.
Tomasz Lis

piątek, 13 lipca 2018

Zamach



Ludzie w obronie sądów wychodzą na ulice i śpiewają: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Tak. Jeszcze Polska nie umarła, póki obywatele bronią demokracji na ulicy, a sędziowie w sądach mówi prof. Adam Strzembosz

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Spotykamy się w Sądzie Najwyższym. Jest 4 lipca 2018 roku - kulminacja protestów w obronie wol­nych sądów. Pustka i cisza sądowych korytarzy kontrastuje z atmosferą ulicy. Na transparentach, ulotkach i koszulkach protestujących napis „Kon­stytucja”, Tysiące ludzi śpiewa hymn. Profesor Adam Strzembosz, pierwszy w wolnej Polsce pre­zes SN (w latach 1990-1998), mimo sędziwego wieku nie wyobra­ża sobie, że mogłoby go nie być tego dnia w tym właśnie miejscu.

Newsweek: Dlaczego uznał pan, że obecność jest obowiązkowa?
Prof. Adam Strzembosz: Trwa próba sił. Gdy w 1990 roku zo­stawałem pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, czułem ogrom­ną odpowiedzialność. Miałem świadomość, że nie otrzymałbym tej nominacji, gdyby nie ewolucja, która rozpoczęła się w Polsce rok wcześniej. Tworzyliśmy kraj na nowo. Stresu jednak nie czu­łem, może dlatego, że mieliśmy gwarancje sędziowskiej niezawi­słości i wzajemne do siebie zaufanie. To pozwalało w miarę gładko budować wymiar sprawiedliwości demokratycznej Polski.
PIS wyrzuca ten dorobek po 28 latach do kosza?
- Tak bym nie powiedział. Przez te 28 lat wydarzyło się coś nieodwracalnego, cze­go dowodem są protestujące dziś tłumy. Świadomość życia w wolnym kraju, w któ­rym wymiar sprawiedliwości nie pochodzi z partyjnego rozdzielnika - tego już żadna władza nie odbierze łatwo obywatelom. Lu­dzie w obronie sądów od dwóch lat wycho­dzą na ulice i śpiewają: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Tak. Jeszcze Polska nie umarła, póki obywatele bronią demokracji na ulicy, a sędziowie w sądach. Muszę wyrazić głę­boki szacunek wobec moich młodszych ko­legów i koleżanek, którzy w zdecydowanej większości zachowują się bardzo przyzwoi­cie, działając często samotnie, wydają świetnie uzasadnione wyroki sprzeciwiające się perswazjom władzy. Ktoś powiedział, że PiS ma tylko dwie zasługi. Tylko dwie.
Jakie?
- Obudziło poczucie obywatelskości w społeczeństwie i etos w sędziach. Przez lata względnego spokoju i prosperity bier­ność społeczeństwa była ogromna. A sędziowie czuli się przede wszystkim urzędnikami wydającymi wyroki. Oczywiście zgodne z literą prawa i własnym sumieniem, ale była to tylko praca, spo­sób zarabiania na życie. Dziś poczuli się sędziami z krwi i kości, z misją obrony obywateli.
Sędziowie to główny wróg PiS?
- Myślę, że obecna władza ma dwóch głównych wrogów: sędziów i niezależne media, a zwłaszcza telewizje niepubliczne. To dla partii rządzącej dwa - wciąż nieopanowane - odcinki władzy.
Powiedział pan na początku rozmowy: „Trwa próba sił”. Co tak naprawdę wydarzyło się 4 lipca, gdy w życie weszła ustawa podporządkowująca władzy Sąd Najwyższy?
- Taki był zamysł, aby Sąd Najwyższy uczynić instytucją uległą. A tu się nagle okazało, że zapisana w konstytucji sześcioletnia kadencja prezesa Sądu Najwyższego jest poza wszelką dysku­sją i żadną ustawą zmienić tego nie można. Co udowodniła pre­zes Gersdorf, przychodząc 4 lipca do pracy, choć zgodnie z nową ustawą tego dnia miała zakończyć urzędowanie.
Bardzo ważne jest także to, że w przeddzień tego wydarzenia, podczas spotkania pani prezes z prezydentem, to ona wyznaczy­ła swojego zastępcę, a prezydent ten wybór zaakceptował. Czy mógł nie zaakceptować? Mógł, gdyby miał własnego kandydata na komisarza, ale nie udało mu się znaleźć chętnego wśród urzę­dujących sędziów Sądu Najwyższego.
Czy prezydent zakwestionował w ten sposób ustawę?
- W gruncie rzeczy tak. Proszę pamiętać, że ani nie wręczył obec­nej prezes aktu stwierdzającego jej przejście w stan spoczynku, ani jej zastępcy aktu powołującego. Tym samym potwierdził, że to decyzje prof. Gersdorf są obowiązujące. Czyli że mimo ustawy to ona jest nadal urzędującym prezesem.
Dlaczego prezydent boi się decyzji na piśmie?
- Może wie, że byłby to dokument ewiden­tnie potwierdzający łamanie konstytucji? Pan prezydent składał przysięgę prze­strzegania konstytucji, kładąc rękę na ser­cu i powtarzając: „Tak mi dopomóż Bóg”. Bardzo trudno dezawuować akt prawny, na który składa się ślubowanie, zwłaszcza w tej wersji religijnej.
Oczywiście za forsowanie ustaw łamiących konstytucję politycznie odpowiada prezes Kaczyński i jego zaplecze, ale prawnie dys­kwalifikują one uchwalających je posłów, senatorów i prezydenta, który te ustawy podpisuje. Wydaje się, że prezydent zaplą­tał się we własne nogi. Zapewniając, że nie naruszył konstytucji, mija się z prawdą. Gdyby w ten sposób próbował tłumaczyć się prezydent Lech Wałęsa, to może nawet byłbym w stanie uwie­rzyć, że on tak myśli, ale Andrzej Duda? Doktor prawa? W przy­padku ustawy o Sądzie Najwyższym prawo zostało złamane wielokrotnie.

czwartek, 12 lipca 2018

Polskie siły rozbrojone



W latach 2013-17 najważniejszy żołnierz w Polsce, były szef Sztabu Generalnego gen. Mieczysław Gocuł, alarmuje, że system obronny Polski jest w rozsypce.

MAREK ŚWIERCZYŃSKl: - W listopadzie 2017 r., już jako młody wojskowy emeryt z dobrymi świadczeniami czterogwiazdkowego generała, pisze pan list do prezydenta, w którym wylicza brak strategicznych dokumentów, niedotrzymywanie zobowiązań w NATO i marnotrawstwo pieniędzy. Sześć tygodni później Antoni Macierewicz zostaje odwołany. Przypadek?
MIECZYSŁAW GOCUŁ: - Zamysł był taki, żeby wysłać list, bo może ktoś się otrząśnie. Czy Macierewicz poleciał przez ten list? Na pew­no nie. Natomiast powinien był wywołać pewną refleksję u rządzą­cych. Jak ich wzruszę - myślałem sobie - może coś gdzieś pęknie. Nigdy wcześniej nie widziałem tak zwaśnionych osób odpowiada­jących bezpośrednio za bezpieczeństwo państwa. Jednak zmiana ministra obrony to za mało, aby naprawić wszystko to, co uległo erozji i dewastacji w systemie bezpieczeństwa narodowego przez ostatnie lata. Dałem temu wyraz w korespondencji z prezydentem i BBN, prosząc o podjęcie jakichkolwiek działań naprawczych. Nie pretenduję - wbrew zasłyszanej w BBN opinii - do roli doradcy prezydenta, choć otwarcie deklaruję wolę wsparcia. Jednak nie po to odszedłem ze stanowiska i z wojska, odmawiając rządzącym zgody na trwającą destrukcję systemu obronnego i bezpieczeń­stwa państwa, aby teraz zostać nieformalnym doradcą i twarzą ewidentnych zaniechań. Przecież dalej nic nie zrobiono, podtrzy­mując - wręcz patologiczne - status quo.
Co konkretnie ma pan na myśli?
System bezpieczeństwa państwa jest w rozsypce. Udowodnię to metodą zero-jedynkową. Bo albo coś jest, albo czegoś nie ma. Nie ma systemu bezpieczeństwa, gdyż nie ma systemu kierowania bezpieczeństwem narodowym. W 2015 r. wydano uchwałę RM o zniesieniu centrum kierowania obroną państwa. Dziś jedynym łącznikiem między urzędami prezydenta i premiera pozo stał szef Sztabu Generalnego, mający swoje miejsce w konstytucji. Tyle że szef Sztabu nie ma narzędzi i kompetencji, by zajmować się policją, strażą i innymi instytucjami niemilitarnymi. W związku z tym nie ma żadnego centrum koordynacyjnego. Rządowe Cen­trum Bezpieczeństwa też nim nie jest, jest co najwyżej krajowym systemem ratowniczo-gaśniczym, przy całym szacunku do świet­nych ludzi w RGB. Nie ma centrum kierowania obroną państwa, nie odbywają się ćwiczenia obronne, a mam podejrzenie, że ministrowie nie znają swoich zadań w tym obszarze.
   Mało tego - domniemywam, że nie ma zatwierdzonych pla­nów obronnych, bo nie ma postanowienia prezydenta w tej kwe­stii. Nie ma systemu dowodzenia, bo w ustawie jest napisane, że prezydent - na wniosek ministra - określa zasady wojennego systemu dowodzenia. A tego postanowienia brak. Zatem skoro w państwie nie ma systemu kierowania bezpieczeństwem naro­dowym, w wojsku nie ma wojennego systemu dowodzenia, nie ma planów, jak będziemy walczyć, to do czego przygotowują się wobec tego siły zbrojne i nasi sojusznicy? I jak wpiszą się oni w te nasze plany których nie ma?
   Mogę tylko ujawnić, że usilnie mnie o to prosili Amerykanie, żeby im takowe plany przedstawić. W NATO przygotowaniem dla polityków są ćwicze­nia CMX. Proszę sprawdzić, kto fizycznie ćwiczył w 2016 i 2017 r. w CMX i jakie były wyniki. Zwykle jest tak, że ktoś gra rolę premiera, inny generał mi­nistra i tak dalej. Dlatego mówiłem gen. Breedlo­ve’owi: jeśli chcesz, by ćwiczyli politycy, musisz za monitorem wideotelekonferencji posadzić szefa NATO Jensa Stoltenberga, bo tylko jego obecność może wymusi obecność premiera czy ministra.
Więc jeśli nie mamy systemu kierowania bez­pieczeństwem, dowodzenia siłami zbrojnymi, nie ma zatwierdzonych planów obronnych, to co jest?
Porażka totalna. Ale na tym nie koniec.
Są jeszcze większe luki?
Tak. To, co wskazuję w liście do prezydenta. Zgod­nie z ustawą MON powinno przyjąć strategię rozwo­ju systemu bezpieczeństwa narodowego na kolejne 10 lat. Gdzie ona jest? Nie ma jej. Jeżeli nie ma stra­tegii, to w oparciu o co toczy się cały proces plano­wania, programowania rozwoju sił zbrojnych, szu­kania celów, szkolenia? Więc jeśli dzisiaj mówi ktoś, że zwiększamy nakłady na obronność do 2,5 proc. PKB i zwiększamy liczbę żołnierzy, to ja mówię: nie, stop, zatrzymajmy się. To zabrzmi źle, ale nie mamy prawa wydawać tych pieniędzy.
Pan chyba brnie w herezję. Wszyscy wiemy, jaki jest stan sprzętu i uzbrojenia. Musimy się modernizować - to zarówno obowiązująca oficjalnie narracja polityczna, jak i pogląd podzielany w zasadzie przez wszystkich ekspertów.
A ja zapytam, jaka była podstawa prawna zwiększenia finan­sowania niektórych programów, na które już były podpisane umowy? Przykład - zwiększono finansowanie programu Krab. Poprzednie kierownictwo MON podpisało zamówienie po wy­negocjowanej cenie, teraz wiadomo, że będzie kosztować prawie dwa razy więcej za sztukę. Była decyzja kierownictwa, żeby dofi­nansować. W sumie chodzi o miliardy złotych. Zadałem pytanie jednemu z poważnych ludzi w MON, jaka jest podstawa tych wy­datków, i wie pan, co usłyszałem? „Panie generale, proszę mnie prokuratorem nie straszyć” [tej osoby nie ma już w służbie - red.].
   Więc jeśli mówimy, że na modernizację brakuje pieniędzy, to miejmy świadomość, że zwiększono finansowanie istniejących programów nieraz o 80-90 proc. To są miliardy złotych „dosypa­ne” do umów.
Wróćmy do listu. Apeluje pan, by wreszcie przeprowadzić ćwiczenia obronne Kraj, które miały się odbyć jeszcze w 2015 r. Jakie są skutki ich braku?
Ćwiczeń obronnych nie ma. Ostatnie ćwiczenie zdawkowe było w 2003 r., choć powinny się odbywać co pięć lat. Miała być gra obronna, pakiet dokumentów został przekazany prezydento­wi Dudzie. Obawiam się, że polityczno-strategiczna dyrektywa obronna, za którą idzie większość pieniędzy z 2 proc. PKB, jest przyjmowana bardziej na zasadzie nosa niż świadomości. Bo jej wydanie powinno być poprzedzone strategiczną grą obronną, po której prezydent zatwierdza dyrektywę lub ją weryfikuje. Nie mam przekonania, że te sprawy traktowane są poważnie.

środa, 11 lipca 2018

Ofiary Gwiazdy Śmierci



Obóz rządzący stawia swoim ludziom duże wymagania: należy mieć moralną giętkość, zapomnieć o logice i uodpornić się na upokorzenia. Koszty takiej blankietowej lojalności mogą być jednak ogromne.

Trzeba głosować, nie ciesząc się. Uznawać, że dwie sprzeczne ze sobą opinie są prawdziwe. Twierdzić, że czyjaś dymisja nastąpiła za zasługi. Mówić, że wprawdzie konstytucja została na­ruszona, ale to było konieczne. Że klęska jest sukcesem, a kapitulacja - aktem niezłomności. Że pieniądze się należały, ale i nie na­leżały. Że miało się rację, wprowadzając kozę, i ma się rację, ją wyprowadzając.
   To kręcenie, lawirowanie, zaprzeczanie samemu so­bie, proste kłamstwa i te bardziej skomplikowane poja­wiały się nieustannie, a już zwłaszcza przy okazji kwe­stii ustaw sądowniczych, ustawy o IPN czy tzw. afery nagrodowej. Wymagają one od ludzi władzy duże­go samozaparcia, przekonania, że istnieje wyższy sens takiej postawy. Że jeżeli nawet samemu się nie zawsze rozumie, to jest jakaś mądrość wspól­noty i przywódcy, która przynosi alibi i ukojenie.
Powstaje specyficzny stan zawierzenia, oddania własnej integralności w zewnętrzny zarząd. Na­wet jeśli oznacza to traumy i jednak okresowe lęki o przyszłość. Krąg oddziaływania tego dziwnego stanu świadomości jest szeroki, poniżej wybra­ne przykłady.

wtorek, 10 lipca 2018

Mistrz kłamstw



Populiści na całym świecie zorientowali się, że kłamstwo w polityce nie tylko uchodzi bezkarnie, ale wręcz popłaca. Także populiści znad Wisły. Mateusz Morawiecki kłamie przy każdej okazji i bez najmniejszego wstydu

Kłamstwo stało się regu­łą populistycznej nar­racji na całym świecie. Według portalu Politi-Fact Donald Trump kła­mie cztery razy dziennie. Na każdych 100 jego politycznych wypowiedzi 70 okazuje się kłamstwem. Ale to nie robi na wyborcach żadnego wrażenia.

Ludzie chcą być oszukiwani
Współczesny człowiek przyjmuje ogromne ilości informacji. Więcej w ciągu jednego dnia niż 500 lat temu przez całe życie. Media społecznościowe spowodowały swoisty egalitaryzm informacyjny. Trudno uszeregować fak­ty według ich wagi, doniosłości czy zaufa­nia do źródła - wszystko płynie jednym wielkim strumieniem. Z tej masy wybie­ramy informacje, fakty lub opinie, które odpowiadają naszym przekonaniom.
   Kłamiący politycy wykorzystują fakt, że fundamentalną potrzebą ludzkiego mózgu jest spójność przekonań. Chce­my mieć w głowach niezmienny obraz świata, który systematyzuje i tłuma­czy rzeczywistość. Naruszenie tego ładu - w psychologii nazywane dysonansem poznawczym - wywołuje silną reakcję obronną, polegającą na wyparciu faktów, informacji i obrazów, które nie pasują do obecnego układu postaw, przekonań, wierzeń i zachowań. Ten mechanizm do­tyczy wszystkich, niezależnie od prze­konań politycznych. „Oni” mają inne filtry niż „my”, ale filtry mamy w gło­wach wszyscy.
   Ludzie po prostu chcą być oszukani po to, by nie zachwiała się ich wiara. W tym celu są w stanie podważyć każdy kontr­argument; kwestionując wiarygodność źródła, przypisując złe intencje autorowi lub osobie, od której go słyszą. Z drugiej strony przyjmują bezkrytycznie argu­menty lub pseudofakty potwierdzają­ce ich poglądy - dlatego tak popularne stały się fake newsy.
   Populiści świetnie zdają sobie z tego sprawę. Wypchnięci z mediów główne­go nurtu nauczyli się skutecznie korzy­stać ze społecznościowych. A w nich nikt nie weryfikuje prawdy i fałszu. Mało tego - kłamstwo sprzedaje się lepiej. Ma wię­cej cytowań, lajków i udostępnień, bo często jest bardziej atrakcyjne niż praw­da. Dlatego stało się naturalnym ele­mentem propagandy. To, co kiedyś było wstydliwą wpadką - złapanie wysokie­go rangą funkcjonariusza publicznego na łgarstwie - stało się normą.

Wymyślone liczby
Mistrzem mówienia nieprawdy, notorycznym kłamcą jest polski premier Mateusz Morawiecki. Oto tylko niektóre z kłamstw, jakie opowia­dał w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.
   Podczas wystąpienia w czasie Euro­pejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach Morawiecki oświadczył, że „Polska jest płatnikiem netto. Polska dostaje z UE 25 mld zł, a zagraniczny kapitał czerpie od nas ok. 100 mld zł”.
   W tym krótkim zdaniu zawarł jed­no wprowadzenie w błąd i dwa jawne kłamstwa. Wprowadzenie w błąd polega na tym, że premier użył sformułowania („płatnik netto”), które jest w unij­nej nomenklaturze ściśle zdefiniowane i oznacza bilans wpłat i korzyści z unij­nego budżetu. Ujęcie w tym równaniu przepływów finansowych z innych źró­deł jest po prostu nadużyciem, mają­cym na celu wprowadzenie słuchaczy w błąd - wywołanie wrażenia, że Polska traci finansowo na członkostwie w Unii Europejskiej.
   Jawne kłamstwa dotyczą podanych przez Morawieckiego liczb. Otóż Polska dostała nie 25 miliardów złotych net­to, lecz 31,9 miliarda. Zagraniczni in­westorzy nie wytransferowali w formie dywidend 100 miliardów złotych, lecz jedynie 31,4 mld. Morawiecki pominął przy tym fakt, że w tym samym czasie zagraniczne firmy zainwestowały w Pol­sce 32,6 mld zł. A to znaczy, że nawet jeśli przyjąć fałszywe równanie premie­ra, to Polska nadal jest beneficjentem netto w sensie bilansowym przepływów finansowych. I to nie biorąc pod uwagę podatków płaconych przez zagraniczne firmy w Polsce!
   Morawiecki stale stosuje też kreatyw­ną księgowość, podając zmanipulowane liczby dotyczące deficytu budżetowego. Ministerstwo Finansów notorycznie nie księguje rezerwy na poczet zobo­wiązań wobec firm, dotyczących zwrotu nadpłaconego VAT. W efekcie premier chwali się nadwyżką budżetową w ko­lejnych miesiącach, która magicznie za­mienia się w deficyt pod koniec roku. Zarazem - przypisując sobie zmyślo­ne sukcesy - obarcza przeciwników politycznych wielokrotnie przesadzo­nymi szacunkami ich błędów: „Wyłu­dzenia VAT pozbawiły nasze państwo ok. 200-250 mld zł. Polakom należy się wyjaśnienie”.
   To nieprawda. Raport firmy doradczej PwC szacuje straty w ściągalności VAT na 53 mld złotych - czyli sumę cztero­krotnie mniejszą.

poniedziałek, 9 lipca 2018

Przejść do ataku



Jeśli liberałowie nie potrafią podjąć odważnych politycznych decyzji - zrobią to za nich ich wrogowie. Jeśli skapitulują przed prawicą i przed lewicowym populizmem, to
walkowerem polityczną scenę

Przez pól wieku liberalizm wydawał się przyszłością świata. Dziś jest wygodnym „chłopcem do bicia” (by odwołać się do użytecznej figury z powieści Marka Twaina) - za­równo dla światowych tyranów, takich jak Putin czy przywódcy Chin, jak i dla wrogów wewnętrznych, prawicowych i lewicowych populistów.
   W ostatnich latach istnienia ZSRR i PRL nawet kierownictwa rządzących partii komunistycznych wstydziły się, że nie potrafią swym poddanym zapewnić liberalnych wolności i wolnorynkowego dobrobytu. Stąd późniejszy autentyczny akces Aleksandra Kwaśniewskiego czy Leszka Millera do zachodnich instytu­cji i norm. A dziś nawet liberalni politycy i publicyści wstydzą się bronić liberali­zmu przed narastającą falą populistycz­nych roszczeń. W Europie Wschodniej prześcigają się wręcz w przepraszaniu za wolnorynkową transformację ustro­jową, która po 1989 r. odbudowała nasz region ze społecznych i gospodarczych ruin, jakie pozostawił po sobie realny socjalizm.
   A zarazem ani populistyczna lewica, ani populistyczna prawica nie przedsta­wiły żadnej sensownej alternatywy. Ani dla gwarantującej wolność jednostki li­beralnej demokracji, ani dla gwarantują­cego dobrobyt wolnego rynku i własności prywatnej. Po lewej stronie - od Podemos, Die Linke, Syrizy, po naszą Pracow­niczą Demokrację czy Partię Razem - mamy powracającą nostalgię za społe­czeństwem bez różnic, bez konkurencji, bez inicjatywy, bez własności prywatnej. W rzeczywistości - nostalgię za starym komunizmem, przebraną w nowe, bar­dziej kolorowe stroje i maski.
   Populistyczna prawica karmi nas in­nymi nostalgiami - tęsknotą za rasową i religijną czystością zamkniętych na­rodowych państw, która zapewniała po­noć zagubionym jednostkom poczucie sensu i pozytywne wspólnotowe emo­cje. Jednak ten obraz przeszłości jest całkowicie zmyślony. Religijne i naro­dowe zamordyzmy ubiegłych wieków były pełnym przemocy piekłem kobiet i mężczyzn, pragnących indywidual­nej wolności, materialnego dobrobytu i emancypacji.
   Liberalizm nie ma czego się wstydzić. Zabić go może tylko jego własna słabość. Brak silnego politycznego przywództwa i poddanie się językowemu, ideologicz­nemu, emocjonalnemu szantażowi z obu stron - antyliberalnej lewicy i antyliberalnej prawicy.

niedziela, 8 lipca 2018

Marszałek Sejmu niemego



Sejm dołącza do zestawu ustrojowych atrap w systemie państwa, jaki zaprowadza PiS.
W prawdziwym Sejmie zapewne marszałek Marek Kuchciński by się nie utrzymał, ale na dzisiejszy polski Sejm wydaje się w sam raz.

Nie ma sejmowej procedury, której by nie podeptał. Ani sposobu dręczenia i ka­rania, którego by nie użył wobec opo­zycji. Więc dlaczego sam marszałek Marek Kuchciński sprawia wrażenie tak udręczonego?
   Na oko - normalny facet. Tyle że straszny nu­dziarz, nie daj Boże usiąść obok takiego na ro­dzinnej imprezie. Niemniej bywa w twarzy Kuchcińskiego coś sympatycznego. Powiedział kiedyś:
„W młodości najlepiej umiałem się uśmiechać”. I to mu zostało, na większości zdjęć błąka mu się po twarzy nieśmiały uśmiech.
   Chyba że zasiądzie w marszałkowskim fotelu. Wtedy kończą się żarty. Oblicze Kuchcińskiego staje się marsowe, ton oschły. Strach się bać, choć tak naprawdę nikt się przecież nie boi. Raczej dzi­wi, że ktoś taki został drugą osobą w państwie. Tak przynajmniej wynikałoby z konstytucyjnej hierar­chii, która - jak powszechnie wiadomo - od daw­na jest w Polsce fikcją. Marek Kuchciński jest więc żywym dowodem na ową fikcyjność ustrojowych reguł, nieistotność naszego parlamentaryzmu, pozorność trójpodziału władz.

1 Marszałek właśnie wyśrubował nowy rekord. W ostatni czwartek Sejm uporał się z noweli­zacją ustawy o IPN w nieco ponad dwie go­dziny. Tyle czasu zajęło wprowadzenie projektu do porządku obrad, trzy czytania, przeprowadze­nie debaty, upominanie niby to kontestującego zmiany posła Roberta Winnickie go (tak się złożyło, że prawdziwa opozycja nie mogła już zadać wła­snych pytań), wreszcie głosowanie.
   A potem równie ekspresowa refleksja w izbie wyższej, na koniec dnia podpis prezydenta i tak oto PiS jednym haustem wychyliło piwo, które kilka miesięcy wcześniej samo sobie uwarzyło. Przy okazji jak zwykle złamano wszystkie możliwe procedury.
   Czemu się nikt nawet specjalnie nie dziwił. Opinii publicznej już od dawna nie ekscytuje sam fakt deptania proce­dur, lecz towarzyszący tej czynności po­ziom brutalności (czytaj: tzw. sprawności) władzy. Obrona procedur jest w oczach zwolenników PiS objawem mazgajstwa. A druga strona stopniowo do tego przywyka. Dawno minęły czasy, gdy prze­strzeganie reguł uznawano za funda­ment parlamentaryzmu.
   A to właśnie procedurom poświęcił przed laty kluczowe akapity swego in­auguracyjnego wystąpienia marszałek pierwszego demokratycznie wybranego Sejmu III RP Wiesław Chrzanowski: „Ich główną zaletą jest tworzenie bariery mię­dzy silnymi i słabymi, między rządzącymi i rządzonymi. Konstytucjonalizm to wła­śnie system form, które określają sposób działania, wzajemne stosunki pomiędzy władzami i stosunek władzy do obywateli. Za swą główną powinność na tym stanowi­sku uważam dbałość o to, by te procedury były przestrzegane (...)”.
   Marszałek Chrzanowski wypełnił zobo­wiązanie. Do tego stopnia, że na koniec tamtej kadencji (1991-93) udali się do nie­go z podziękowaniami liderzy izolowanego wtedy SLD. Za to, że on - lider formacji narodowo-katolickiej, niegdyś ofiara okrut­nego stalinowskiego śledztwa - potrafił zachować absolutną bezstronność. Nie mógł wtedy przypuszczać, że w przyszło­ści któryś z jego następców wejdzie w rolę sejmowego ekonoma, prowadzącego usta­wiczną wojnę z opozycją, kneblującego ją na każdym kroku, łamiącego wszelkie możliwe reguły.

sobota, 7 lipca 2018

Pakt z diabłem,Czy remis to to samo co remis?,Słodkie życie+,Dziękuję, Panie Prezydencie!,Największy kłamca świata,Silni, zwarci, gotowi,Samoobrona,Mecz o wszystko i Rejterada



Pakt z diabłem

Wśród klęsk nazywanych przez PiS zwycięstwami pragnę wskazać prawdziwe zwycięstwo tej par­tii - sformatowanie elektoratu, który wszystkie kłamstwa PiS kupuje. Jest ono nie tylko autentyczne i fun­damentalne. Na nim opiera się stałe poparcie dla PiS i szan­sa tej partii na następną wygraną.
   Formatowanie elektoratu przez PiS trwa od lat. To swo­ista tresura, w której zadania są coraz bardziej skompliko­wane, a poprzeczka umieszczana coraz wyżej. Kłamstwa są coraz bardziej absurdalne, kolejni ludzie podsuwani elek­toratowi do nienawidzenia nadają się do tego coraz mniej, a akceptacja kolejnych działań partii wymaga już nie nad­wątlonego sumienia, ale kompletnego braku empatii. Zada­nia są trudne, ale formatowanie przynosi imponujące efekty. Układ trawienny uczy się akceptować kłamstwa piramidal­ne, manipulacje monstrualne, czyny podłe.
   Takich umiejętności nie zdobywa się z dnia na dzień. To efekt mozolnego, wieloletniego treningu. Jeśli już uwierzy­łeś, że efektem całych lat najwyższego wzrostu gospodar­czego na kontynencie jest kraj w stanie ruiny, przechodzisz szczebel wyżej. Musisz uwierzyć, że aferą stulecia nie jest przekręcenie kilku miliardów złotych, ale drogie wino i ośmiorniczki. Uwierzyłeś? W porządku. W następnym etapie musisz uwierzyć, że sędziowie to banda złodziei, a podepta­nie Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego to re­forma. Łyknąłeś? W następnym etapie musisz uwierzyć, że 1:27 to wygrana, upadek prestiżu, to świadectwo potęgi, a samotność to dowód siły. Jeśli zdałeś i ten egzamin, bądź gotowy na test ostateczny. Musisz uwierzyć, że odkręce­nie niezbędnej chwilę wcześniej ustawy to tryumf. Pisanie ustaw w obcych stolicach to dowód mocy państwa. A prze­prowadzenie wszystkich zmian w 10 godzin to znak żywot­ności demokracji.
   Zadania wydają się skomplikowane, a jednak imponująco rozwiązują je miliony ludzi. Niektórzy tu i ówdzie mają wąt­pliwości, na moment się wahają, ale w końcu niemal zawsze odgadują prawdziwą odpowiedź i przechodzą do następne­go etapu.
   Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki są notorycz­nymi kłamcami, ale w sumie nie różnią się od swych poli­tycznych pobratymców. Trump jest kłamcą patologicznym, podobnie jak Orban czy Erdogan. Dlaczego mieliby nie być, skoro za kolejne kłamstwa dostają coraz większe premie i bo­nusy. Dlaczego Kaczyński i Morawiecki mieliby zacząć mówić prawdę, skoro kłamstwo im popłaca? A popłaca tak długo, jak długo prawie 40 procent Polaków jest w stanie uznać kłam­stwo za prawdę, a przynajmniej prawdą je nazwać.

piątek, 6 lipca 2018

Pressing, drybling, offside



Politycy ustawiają się do decydującej rozgrywki. Opozycja ma nadzieję na wyborczy hat trick: obronę samorządów, a dalej sukces w eurowyborach, który poniesie do zwycięstwa w boju o parlament. Ale władza ma pomysł na kontratak.

Teoretycznie PiS mógłby taką zagrywką pomóc Platformie: manewr ze zmianą ordynacji wyborczej do europarlamentu, którą partia rządząca zapowia­da, powinien wepchnąć lewicowe byty w Koalicję Obywatelską, ułatwić poli­tyczne targi, ziścić plan Schetyny o star­ciu dwóch bloków. Ale w polityce rzadko kiedy jest tak, jak to wygląda na pierwszy rzut oka. Wzmocnienie systemu de facto dwu partyjnego może być efektem ubocz­nym - korzystnym dla Platformy - ale przecież stratedzy z Nowogrodzkiej nie grają na umocnienie rywala. Wiedzą, że największa partia opozycyjna, na­wet w porozumieniu z Nowoczesną, jest za słaba, aby przegonić PiS, a porozumie­nie z lewicą staje się coraz trudniejsze. Bo z jednej strony jest dość bezideowe SLD - budowane w sondażach, z przewod­niczącym, który skupia się głównie na ata­kowaniu szefa PO, z drugiej zaś - niezbor­ne środowiska skupione wokół Barbary Nowackiej i Roberta Biedronia. Lewica na­wet sama ze sobą nie potrafi się dogadać, a co dopiero porozumieć z przedstawicie­lami politycznego centrum. I na to właśnie nieogarnięcie opozycji liczy PiS.
   Ale przeformatowanie zasad wybo­rów do PE tak, aby wykluczyć z podziału mandatów” mniejszych graczy, porząd­kuje też sytuację po prawej stronie: de­montuje ruch Kukiza, temperuje ambi­cje Ziobry i Gowina, a przede wszystkim sprawia, że oderwanie się od obrzeży obozu rządzącego narodowo-katolic­kiej partii pod wodzą Antoniego Macie­rewicza staje się nieopłacalne. O wyło­nieniu się przed eurowyborami nowego politycznego bytu pobłogosławionego przez ojca Rydzyka plotkuje się w sej­mowych kuluarach już od kilku tygodni. Nie bez przyczyny. - Biorąc pod uwagę to, jak traktują Antoniego, zupełnie bym się nie zdziwił, gdyby wyszedł. Wycinają jego ludzi, to są czystki - twierdzi jeden z posłów PiS.
   Wymownym przykładem jest też au­dyt działalności MON za czasów urzę­dowania Macierewicza, w który zaan­gażowano CBA - co niedawno ujawnili posłowie PO. To kolejne upokorzenie i uderzenie w byłego szefa resortu obro­ny. Może on jednak liczyć na wsparcie z Torunia. Tadeusz Rydzyk nie jest za­dowolony z polityki PiS - nie tak dawno w rozmowie z Macierewiczem na ante­nie Radia Maryja krytykował zarów­no partię rządzącą, jak i prezydenta Dudę. Groził też, że PiS może stracić jego głos. Dlatego wyłamanie się radio- maryjnej grupy polityków do ubiegłe­go tygodnia, kiedy PiS zaczął straszyć zmianą ordynacji, wydawało się cał­kiem prawdopodobne.
   W przypadku Macierewicza takie rozłamy to zresztą nic nadzwyczajne­go, w swojej biografii ma ich już kilka. A budując się na radykalnym prawico­wym skrzydle i odrywając kilka procent poparcia PiS, zyskałby karty, którymi mógłby negocjować swój powrót do wła­dzy. Nie musiałby się nawet szczególnie trudzić i rejestrować nowego ugrupowa­nia - w wykazie zamieszczonym na stro­nie PKW wciąż figuruje jego poprzednia partia: Ruch Katolicko-Narodowy (Ma­cierewicz do PiS przystąpił w 2012 r.). To typowa partia śpioch, która nie ma struktur ani pieniędzy, ale co roku skła­da sprawozdania po to, aby komisja jej nie wyrejestrowała i w razie potrzeby można ją było szybko reaktywować.

czwartek, 5 lipca 2018

Gorące przystawki



O partyjnych satelitach PiS - Porozumieniu i Solidarnej Polsce - zrobiło się głośniej. W pierwszym wypadku za sprawą kontrowersyjnej reformy szkolnictwa wyższego forsowanej przez Jarosława Gowina, w drugim za sprawą jeszcze bardziej kontrowersyjnej ustawy o IPN, której projekt wyszedł z resortu Zbigniewa Ziobry. Jednak działacze obu partyjek nie lubią kontrowersji. Wolą spokojnie zarabiać.

Sprawozdania finansowe partii Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina za poprzedni rok są ważną informacją o tym, o co chodzi prezesom Solidar­nej Polski oraz Porozumienia. Ziobryści zebra­li na koncie 243 tys. zł, a gowinowcy o 6 tys. zł mniej. Ale nie wysokość kwot, tak zbliżona, ma tu znaczenie, a sposób gromadzenia tych pieniędzy.
Porozumienie Gowina ciuła co miesiąc składki (po 10 zł) od swoich członków, a ma ich dziś około 4 tys. Partyj­na kasa Zbigniewa Ziobry była zasilana jedynie przez 20 osób, za to bardzo pokaźnymi - od tysiąca do nawet 30 tys. zł - jedno­razowymi wpłatami. Ilu członków ma SP? Nie wiemy, bo nie od­powiedziano na nasze pytania. Działacze, z którymi rozmawiali­śmy, nie mają pojęcia, ale mówią, że ich zasoby to ludzie kiedyś związani z PiS. (Wiadomo za to, że PiS ma około 35 tys. członków).
   Ziobro przez wiele miesięcy liczył na to, że Jarosław Kaczyń­ski przyjmie go znów do PiS, i to do władz partii, ale prezesowi wcale się do tego nie spieszy. Wielu wciąż uważa go za zdrajcę, bo w 2011 r. od szedł i pociągnął za sobą wtedy kilkunastu po­słów. Dlatego pomysł przyjęcia Ziobry jak syna marnotraw­nego, który wraca do domu ojca, a ten jeszcze dzieli się z nim swoim majątkiem, oburza partyjne doły. Poza tym to kołata­nie Ziobry do drzwi jest dla prezesa swego rodzaju polityczną przyjemnością. Dlatego też Zbigniew Ziobro zajmuje się przede wszystkim upartyjnianiem sądów - wie, że przysłuży się tym Kaczyńskiemu, i ignoruje budowanie struktur - wie, że gdyby je wzmacniał, toby go rozdrażnił. Ziobro nawet siedzibę partii przeniósł z Warszawy do Kielc, skąd jest posłem.

środa, 4 lipca 2018

Lewicowa wojna domowa



Jarosław Kaczyński może być ojcem chrzestnym porozumienia lewicy. Jego propozycja zmian w wyborach do Parlamentu Europejskiego stawia przed liderami partii lewicowych diabelski) alternatywę sojusz albo śmierć

Renata Grochal

W przestronnym gabi­necie przy ul. Złotej w samym centrum Warszawy panu­je styl biurowy. Na ścianie nad skórzaną kanapą wisi mapa Polski upstrzona czerwonymi kropka­mi. Jest ich 180. To miasta powiatowe, które w ostatnich miesiącach odwiedził szef SLD Włodzimierz Czarzasty. Z lu­bością wylicza: Krosno, Gliwice, Nowy Sącz, Wałbrzych, Częstochowa. Tam nie pałają miłością do wciąż popular­nej w metropoliach Platformy, a Sojusz ma struktury w każdym powiecie. Czarzastemu udało się zbudować stabil­ne poparcie w sondażach na poziomie 6-10 proc. i podnieść z gruzów partię rozbitą po porażce w wyborach w 2015 r. Do niedawna plan był prosty. Najpierw wybory samorządowe, w których SLD wystawi kandydatów we wszystkich po­wiatach oraz do sejmików województw. Później dobry wynik w wyborach do Parlamentu Europejskiego, a w 2019 r. powrót do Sejmu i wypchnięcie ruchu Kukiz’15 z pozycji trzeciej siły w par­lamencie. Jednak ten koncept właś­nie się sypie. Bo PiS złożyło w Sejmie projekt zmian w kodeksie wyborczym dotyczący wyborów do Parlamentu Eu­ropejskiego. Jarosław Kaczyński chce tak zmienić zasady wyboru europosłów, żeby premiować duże partie, czyli PiS i PO. Mniejsze ugrupowania, w tym SLD, zostaną wycięte.
   - Jeśli PiS wprowadzi w eurowyborach okręgi liczące od trzech do sześciu mandatów, to nawet jak SLD weźmie 10 proc., i tak zostaniemy za bur­tą. Trzeba się będzie dogadać i wysta­wić wspólną listę do europarlamentu z innymi lewicowymi ugrupowaniami - mówi Czarzasty.