czwartek, 31 grudnia 2015

Partii Kaczyńskiego grozi rozłam



Znając wielu ludzi z PiS na eksponowanych stanowiskach, uważam, że oni nie wytrzymają tego, co się dzieje - mówi „Wprost” prof. Jadwiga Staniszkis, socjolog.

Rozmawia Eliza Olczyk

Niezwykle burzliwa była końcówka roku na scenie politycznej. Wojna o Trybunał Konstytucyjna demonstracje w obro­nie demokracji i kontrdemonstracje w obronie władzy. Czy ten rok będzie spokojniejszy?
Wątpię. PiS próbował przeprowadzić rewolucję w majestacie prawa, czyli wykorzystując luki prawne, odwracając sekwencje zdarzeń, reinterpretując prze­pisy i przejmując kompetencje jednych organów przez inne. Wszystko po to, by przeprowadzić coś, czego przestrze­gając zasad, nie dałoby się zrobić, czyli opanować albo zdeprecjonować Try­bunał Konstytucyjny. Wydaje się, że TK na razie zdołał to zablokować. Zrobił to, co prawda, w sposób, który nie trafi do opinii publicznej, ale skutecznie. Jednak PiS nie odpuści.

W którym miejscu dostrzegła pani wykorzystywanie luk prawnych czy reinterpretację przepisów?
Uważam, że nieuprawniona jest in­terpretacja PiS zawężająca kompetencje Trybunału Konstytucyjnego, np. w tym zakresie, że może tylko wypowiadać się o ustawach, a nie o uchwałach. Trybunał może wypowiadać się o uchwałach czy procedurach. Drugi wymiar konfliktu to pytanie, co jest ważniejsze - czy legitymizacja polityczna, stawianie się w roli reprezentanta narodu czy prawo. Ja oczywiście uważam, że prawo, a PiS - że legitymizacja. To wróży kolejne konflikty. Przy czym wszystkie są generowane przez żelazną wolę Jarosława Kaczyńskiego. Szeregowi działacze wcale nie są do tego przekonani. Widać to było na przykładzie posła Marka Asta, który w sposób defensywny bronił przed Trybunałem Konstytucyjnym PiS-owskiej nowelizacji ustawy o Trybunale. Nie wyglądał na przekonanego do swoich racji.

środa, 30 grudnia 2015

Złamana szabla



Po zmianie ustroju Jerzy Pawłowski, mistrz świata w szermierce, osądzony w PRL jako amerykański szpieg, daremnie czekał na rehabilitację.

HELENA KOWALIK

23 kwietnia 1975 r. Od rana w warszawskich redakcjach i kawernach mówiono głównie o tym, że zaginął Jerzy Pawłow­ski. Telefony do niego i rodziny milczały, a w siedzibie Polskiego Związku Szermierczego pojawiła się milicja.
Pawłowski - „pierwsza szabla PRL-u” siedmiokrotny mistrz świata i pięciokrot­ny olimpijczyk - był od lat noszony na rękach przez kibiców. Właśnie zwyciężył w konkursie na sportowca 30-lecia Polski Ludowej. Jako major Ludowego Wojska Polskiego, adiunkt Wojskowej Akademii Politycznej, członek PZPR, któremu czer­woną legitymację wręczył sam Gomułka, osobiście znał najważniejsze osoby w kraju.
   Plotek na temat zniknięcia osoby tak pu­blicznej przybywało z godziny na godzinę. Mówiono, że zdobywca medali olimpijskich został zdemaskowany jako szpieg. Zapro­ponowano mu, aby skorzystał z oficerskiego prawa do honorowego strzelenia sobie w głowę - nie chciał, uciekał, złapano go.
   Daremnie dziennikarze próbowali dowiedzieć się czegoś w prokuraturze. Wszędzie natykali się na mur milczenia - ani oficjalnego komunikatu, ani przecieków.
   Dopiero kilka miesięcy później w „Żoł­nierzu Wolności”, a następnie w „Trybunie Ludu” ukazały się krótkie notatki, że toczy się śledztwo przeciwko Jerzemu Pawłow­skiemu oskarżonemu o szpiegostwo na rzecz USA. Od tej chwili szlaban na pisanie o zdrajcy został przez cenzurę lekko uniesio­ny. Równocześnie nazwisko uwielbianego szermierza zniknęło z publikacji na temat międzynarodowych sukcesów polskich sportowców. Nawet z V księgi komiksu Papcia Chmiela o Tytusie, Romku i A’Tomku wycięto scenę, w której Tytus wspomniał mistrza Jerzego Pawłowskiego. W kolejnym wydaniu w tym miejscu figu­rował już szermierz Wojciech Zabłocki.

wtorek, 29 grudnia 2015

Zakopane złoto albo życie



Krzyk zamordowanego przez chłopów Żyda przez pół wieku obciążał częstochowskiego kupca

HELENA KOWALIK

W najnowszym sondażu CBOS poruszono kwestie dotyczące relacji polsko-żydowskich oraz pamięci o wy­darzeniach z czasu li wojny światowej.

Pytanie, z których to Walaszczyków, wisiało nad synami kupca Jana od 1945 r. Jeśli nawet nie zostało wypowiedziane, zdradzały je porozumiewawcze spojrzenia ciekawskich nad ich głowami. Najczęściej jednak częstochowianie nie ukrywali pogardy dla rodziny człowieka, który był zamieszany w morderstwo Żyda w czasie okupacji.
W połowie 1991 r. Jan Radosław Walaszczyk junior napisał do prokuratury w Częstochowie: „Aż do upadku komunizmu czeka­łem, aby móc walczyć o dobre imię mojego ojca Jana, skazanego w 1946 r. na wieloletnie więzienie. [...] Jestem przekonany, że gdyby były dwa oddzielne procesy - ojca biorącego udział w wykopaniu skarbu Abrahama Ka­płana na wyraźny rozkaz Komendy Głównej Polskiego Związku Wolności i pozostałych dwóch oskarżonych o zabójstwo tego Żyda, inaczej brzmiałby wyrok. Ale na tym pole­gała perfidia ówczesnych komunistycznych organów ścigania”

SKARB ZA FABRYCZNYM MUREM
22-letni Kapłan nie chciał iść do getta. Uciekając przed gestapo, zrobił to, co wielu jego pobratymców - poszukał schronienia najpierw w bunkrze za miastem, a potem u chłopów, którzy za sowitą opłatą gotowi byli ukryć Żydów w chlewiku czy stodole. Takim zbawczym adresem była podczęstochowska wieś Baranów, gdzie mieszkał Józef Blachowicz. Nie wiadomo, skąd miał pieniądze, bo gospodarz był z niego żaden. Zaobserwowano tylko jakichś Żydów w jego obejściu, którzy często się zmieniali. Ludzie bali się Blachowicza, gdyż często pił ze znanym w okolicy konfidentem gestapo.
Jesienią 1943 r. do kupca Walaszczyka, który wyrzucony przez Niemców z własnej kamienicy prowadził częściowo nie zarekwirowany hotel, zapukał jego dawny znajomy - walczyli w III powstaniu śląskim - Broni­sław Połacik. Niespodziewany gość powie­dział, że na terenie zajętej przez Niemców pożydowskiej fabrykiluster znajduje się za­kopany jeszcze przed wojną skarb. Miał o tym wiedzieć od swego kuzyna Blachowicza, a ten uzyskał takie informacje w Niemczech, gdzie był na robotach. Połacik zaproponował wspólne wykopanie skarbu - we dwójkę z Blachowiczem nie mogli tego zrobić, gdyż trzeba było się dogadać z zarządcą fabryki, zniemczonym Polakiem, do którego tylko Walaszczyk miał dojście.
Kupiec zrazu był nieufny. Miał powody. Jako skarbnik Polskiego Związku Wolno­ści, organizacji o proweniencji akowskiej,
przechowywał u siebie pieniądze, wydawał partyzantom broń. Musiał się liczyć z moż­liwością zaszantażowania go, co już mu się raz zdarzyło.
- To cenne przedmioty ze srebra i złota oraz tona celuloidu - kusił Połacik. - Można by sprzedać i podzielić się pieniędzmi.
Walaszczyk przyjął propozycję, gdyż - jak wyjaśniał potem przed sądem - zamierzał w ten sposób zdobyć pieniądze dla swej organizacji.
Po dwóch dniach penetrowania ogrodu - Blachowicz uparcie kopał w niewłaściwym miejscu - natrafili na skarb. Rozczarowanie przyniosła drewniana skrzynka, w której zamiast sztabek złota leżały dwie cegły. Widocznie ktoś wcześniej dobrał się do skrytki. Walaszczyka przedmioty ze srebra nie interesowały. Celuloid sprzedał i uzyskane pieniądze podzielił tak, jak uzgodniono.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Wampir z guzem mózgu



Na ekrany wszedł właśnie debiut fabularny Marcina Koszałki „Czerwony Pająk”. Za granicą zyskał już uznanie krytyków. Jak wyznał reżyser, inspiracją do filmu było między innymi życie Karola Kota. To seryjny morderca, który grasował w Krakowie w latach 70. XX w.

HELENA KOWALIK

Czerwony Pająk” nie jest jednak filmem o słynnym wampirze z Krakowa. Nie jest też klasycz­nym thrillerem. Koszałka chciał poprzez ten obraz przekazać, że zło czai się blisko nas. Czasem pod zupełnie niewinną postacią. To odległe od prawdziwej historii Karola Kota.

CIEŃ W KRUCHCIE
21 września 1964 r., południe. Do pustego o tej porze kościoła Sióstr Sercanek w Kra­kowie wchodzi na pacierz 48 letnia Helena W. Za nią nastolatek ze szkolną tarczą na płaszczu. Gdy kobieta podnosi się z klęczek, chłopak wyciąga bagnet i wbija go w okolice serca kobiety. Ucieka. Helena W. przeżyła, ale milicja nie trafiła na ślad napastnika.
   Dwa dni później. Około południa do tramwaju wsiada 78 -letnia Franciszka L. Obok niej zajął miejsce chłopak z czerwoną tarczą szkolną na ramieniu. Kiedy w pobliżu stołówki Caritasu L. wysiada, słyszy kroki ucznia za swoimi plecami. Po chwili czuje bolesne dźgnięcie w plecy. Upada, tracąc przytomność. Na skutek urazu rdzenia kręgowego do końca życia nie opuści wózka inwalidzkiego.
   29 września. 86-letniaMaria P. przystaje przed wejściem do kościoła Sióstr Prezentek, aby przeczytać klepsydrę. Decyduje się wejść do kruchty... Godzinę później kościelny znajduje staruszkę martwą w kałuży krwi. Jej serce zostało przebite nożem.
   - Nożownik grasuje! - niesie się po Kra­kowie. Niektóre kobiety noszą na plecach jako tarcze pokrywki od garnka.
   Trzeba prawie dwóch spokojnych od napaści lat, aby panika opadła.
   W lutową niedzielę 1966 r. na Kopcu Kościuszki odbywają się szkolne zawody. 11-letni Leszek C. ciągnie za sobą sanki. W pewnej chwili zatrzymuje go znacznie starszy uczeń, pytając, gdzie się odbywa spartakiada. Chłopiec się odwraca, aby pokazać ręką kierunek, i w tym momencie napastnik wielokrotnie uderza go nożem. Ciosy są śmiertelne.
   Dwa dni później. Około południa do tramwaju wsiada 78 -letnia Franciszka L. Obok niej zajął miejsce chłopak z czerwoną tarczą szkolną na ramieniu. Kiedy w pobliżu stołówki Caritasu L. wysiada, słyszy kroki ucznia za swoimi plecami. Po chwili czuje bolesne dźgnięcie w plecy. Upada, tracąc przytomność. Na skutek urazu rdzenia krę-
Dwa miesiące później. Siedmioletnia Małgosia P. zbiega z piętra do skrzynki z listami. Na parterze mija nieznanego jej mężczyznę. On łapie ją lewą ręką za szyję, a prawą zadaje ciosy kordelasem. Ranna dziewczynka zdołała doczołgać się do drzwi swego mieszkania.

niedziela, 27 grudnia 2015

Szpiedzy nastrojów



 „Ziarnko do ziarnka i dla wywiadu zbierze się miarka” - tak komentowano w prasie nikłość prokuratorskich zarzutów wobec sądzonych zdrajców ojczyzny.

HELENA KOWALIK

Inżynier Marian Śniegocki był kierow­nikiem ośrodka informacji techniczno - -ekonomicznej w jednym z zakładów przemysłowych w Poznaniu. Planował ucieczkę do RFN. W1970 r. uzyskanie wizy do tego kraju było bardzo trudne. Śnie­gocki wybrał drogę nielegalną, ale przetartą już przez wielu Polaków. Wyjechał na wczasy do Jugosławii zorganizowane przez Orbis. Poszukiwanie kontaktów z turystami z Zachodu na plaży zakończyło się znajomością z pewną Niemką, która za tysiąc marek przewiozła go do Zurichu. Śniegocki od razu zgłosił się na posterunek policji. Został skierowany do obozu dla uchodźców w Zirndorfie.
   20 -osobowa sala noclegowa z piętrowymi łóżkami przygnębiała uciekiniera. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Zwrócił się do komendanta obozu o azyl polityczny, zaofero­wał swoje usługi jako tłumacz z polskiego na niemiecki. Swoją operatywnością wzbudził zainteresowanie wywiadu RFN.
   Został zakwaterowany w dobrym hotelu, nie musiał płacić za pobyt. W zamian - jak
trzy lata później zeznał przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie - miał odpowiedzieć na kilkadziesiąt pytań. Dotyczyły cen artykułów żywnościowych i przemysłowych w jego kraju, zarobków w poszczególnych zawodach, struktury organizacyjnej i zadań poszczególnych resortów. Pytano także o nastroje społeczne i zasady stosowania w fabrykach bodźców ekonomicznych. Na to ostatnie pytanie nie potrafił odpowiedzieć.
   Kazali mu wracać do Zirndorfu. Znów był nieszczęśliwy. Zwierzył się obozowemu policjantowi, że chciałby wyjechać do USA. Wkrótce wezwano go do siedziby wywiadu amerykańskiego w Monachium. Otrzymał kwaterę na mieście, nowy dowód tożsamości, i numer wywoławczy. Jego opiekuna szcze­gólnie interesowała produkcja zbrojeniowa w Polsce, rozmieszczenie lotnisk wojsko­wych, nazwiska i adresy pilotów. Niewiele miał do powiedzenia na ten temat. O wy- jeździe do USA nie było nawet co marzyć, ale dostał prawa azylanta i pracę w fabryce BMW.
   W prasowych relacjach z procesu Śniegockiego nie ma informacji, w jaki sposób oskarżony trafił do aresztu w Polsce. Jest tylko fragment aktu oskarżenia: „Szkalowanie PRL i działanie na rzecz obcego wywiadu przez udzielanie wiadomości dotyczących spraw politycznych oraz gospodarczych”
   Na początku procesu Marian Śniegocki zachowywał się butnie, na pytanie o narodo­wość i obywatelstwo mówił: „International” Gdy dotarło do niego, że jest oskarżony z paragrafu, który przewiduje karę śmierci, spuścił z tonu: „Wysoki sąd musi zrozumieć moje trudne położenie. Udzielając informacji funkcjonariuszowi wrogiego wywiadu, nie mogłem niczego zataić, kluczenie przekreś­liłoby szanse mojej egzystencji”
   Prokurator zaznaczył, że oskarżony sprzeniewierzył się zasadom, jakie mu wpojono w domu. Jego ojciec, ceniony przedwojenny nauczyciel, został za działalność pedago­giczną rozstrzelany przez okupanta. Marian Śniegocki jako 17-latek był wywieziony na ro - boty przymusowe do Rzeszy. Ludowej Polsce zawdzięczał awans - w 1949 r. skierowano go do bytomskiego technikum, potem do wie­czorowej szkoły inżynieryjnej. Zaufano mu, mianując kierownikiem zakładowego ośrodka informacji technicznej. Miał nieograniczony dostęp do dokumentacji technicznej zakładu, patentów i wniosków racjonalizatorskich.
   Śniegocki został skazany na 12 lat po­zbawienia wolności oraz praw honorowych i obywatelskich. Sąd w uzasadnieniu wyroku podkreślił brak wdzięczności wobec władz ojczystego kraju, które zapewniły mu życie w standardzie wyższym niż przeciętny.
   Wszyscy sprawozdawcy sądowi obsługu­jący proces szpiega nie szczędzili dlań słów potępienia. Krystyna Świątecka z „Prawa i Życia” napisała o skazanym: „Sprzedał się dla tych paru marek, nędznej pożywki, w prymitywnym przekonaniu, że Zachód to eldorado” Gdy oskarżony twierdził, że w jego rzekomym szpiegostwie nie sposób było doszukać się zdrady tajemnic państwowych, jeden z dziennikarzy napisał: „Te informacje pozornie nie miały większego znaczenia. Ale tylko pozornie. Bo ziarnko do ziarnka i dla wywiadu zbierze się miarka”

sobota, 26 grudnia 2015

To jest robota Paragonowa



Morderca milicjanta stał się bohaterem podwórzowych ballad.

HELENA KOWALIK

1955 r., Warszawa. Zapada sierpniowy zmierzch. Ulicą Wolską idzie około 20-letni mężczyzna. Wygląda na robotnika z budowy - w ręku ma duży młotek. Nikogo to nie dziwi - stolica ciągle podnosi się z gruzów.
   W pobliżu przystanku tramwajowego na rogu ulic Syreny i Wolskiej j edzie powoli rowerem dzielnicowy sierż. Stanisław Lesiński. Godzinę wcześniej było włamanie do Fabryki Płyt Gramofonowych przy Płockiej, milicjant ogląda teren. Gdy mija przechodnia z młotem, ten uderza go obuchem w głowę. Sierżant upada na chodnik, jeszcze próbuje sięgnąć po swoją tetetkę, ale ciosy się powta­rzają, zalany krwią traci przytomność. Gdy podbiegną ludzie, po bandycie nie ma już śladu. Zdążył ukraść dzielnicowemu pistolet służbowy z dwoma magazynkami amunicji.
   Niezidentyfikowany napastnik to Jerzy Paramonow ze Skierniewic, syn kolejarza. Taki adres ma w dowodzie osobistym, ale od lat tam nie mieszka. Odkąd ojciec pijak zostawił matkę z sześciorgiem dzieci, chłopaka wychowywała ulica, skąd trafiał do więzienia. Pierwszy raz Paramonow był karany jako 14-latek. Potem jeszcze kilka razy lądował w celi, zawsze za to samo: kradzież. Tylko przedmioty się zmieniały: raz był to rower, kiedy indziej koń z bryczką, to znów skórzana kurtka. Był już pełnoletni, gdy został skazany na sześć lat za gwałt. Dzięki amnestii wyszedł po odsiedzeniu połowy wyroku. Wtedy przygarnął go mieszkający w Warszawie szwagier - załatwił robotę magazyniera w Domu Książki.
   Skromna pensja 900 zł nie wystarczała łasemu na uroki beztroskiego życia kry­minaliście. Zwykle w połowie miesiąca nie miał ani grosza i wtedy ratował się drobnymi kradzieżami. Ale w głowie miał plany po - ważnych włamań. Do tego potrzebny mu był pistolet.
   Zraniony ciężkim młotkiem młody funkcjonariusz przeżył, ale stracił oko. W „Expressie Wieczornym” pojawiają się listy gończe. Niewiele w nich informacji, bo ofiara nie zapamiętała twarzy napastnika. Mimo to Paramonow postanawia wyjechać z Warszawy.
   Następnego dnia w Międzyborowie koło Grodziska Mazowieckiego tuż przed zamknięciem sklepu Gminnej Spółdzielni terroryzuje ekspedientkę pistoletem. Twarz ukrył za maską wyciętą z gazety. Zabiera 10 tys. zł i ucieka ukradzionym rowerem.

czwartek, 24 grudnia 2015

Fundacja na ciężkie czasy



IWONA SZPALA, BOGDAN WRÓBLEWSKI 

Jarosław Kaczyński: Gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, tobyśmy nigdy niczego nie mieli


1. Prolog. Upada komunizm. W 1990 roku Jarosław Kaczyński zaczyna budować Porozumienie Centrum i wspierającą partię Fundację Prasową Solidarności

Historia Fundacji Prasowej Solidarności, którą opisują setki stron akt rejestrowych, sądowych i prokuratorskich, zaczyna się tak jak "Ziemia obiecana" Władysława Reymonta: "Ty nie masz nic, ja nie mam nic, razem zbudujemy fabrykę".

Sześć osób: Jarosław Kaczyński, Sławomir Siwek, Krzysztof Czabański, Bogusław Heba, Maciej Zalewski i Maria Stolzman, zrzuca się po 300 tys. starych złotych (po denominacji to 30 zł) i zakłada fundację.

Jest wiosna 1990 roku.

Jarosław Kaczyński to jeden z konstruktorów pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego. W Sejmie kontraktowym (1989) jest senatorem ziemi elbląskiej, zaufanym Wałęsy. Wałęsa mianuje go redaktorem naczelnym "Tygodnika Solidarność", za kilka miesięcy Kaczyński i jego PC pomoże Wałęsie w zdobyciu prezydentury. Jesienią 1991 roku Kaczyński zostanie "drugą osobą w państwie" - szefem Kancelarii Prezydenta.

Sławomir Siwek, ekonomista, dziennikarz prasy katolickiej w PRL, blisko związany z hierarchią kościelną, jest redaktorem naczelnym tygodnika "Solidarność Rolników Indywidualnych". Kaczyński weźmie go do kancelarii Wałęsy: "Minister Siwek spośród sekretarzy stanu, którzy mi podlegają, został wybrany na moje osobiste życzenie na mojego zastępcę".

Krzysztof Czabański - przed 1989 rokiem dziennikarz m.in. "Sztandaru Młodych", w PZPR do 1980, potem w opozycji, jest zastępcą naczelnego w "Tygodniku Solidarność".

Maciej Zalewski , polonista, wkrótce zostanie zastępcą szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego w kancelarii prezydenta Wałęsy. W podziemiu był jednym z liderów Grup Politycznych "Wola", to w tym środowisku po 1989 roku narodziła się idea powołania partii chrześcijańskiej demokracji - Porozumienia Centrum. Kaczyński: "Partia tworzona była z niczego. Niewielka grupa ludzi w Warszawie doszła do wniosku, że nie można pozwolić na zupełną wszechwładzę ugrupowań lewicowych".

Bogusław Heba i Maria Stolzman odegrają w tej historii marginalną rolę.

Fundacja ma pomóc partii w zbudowaniu medialnego koncernu według zasady: kto ma media, ten ma władzę.

Dzięki politycznym wpływom i ustawie autorstwa wiceprezesa PC, ministra budownictwa w 1991 roku Adama Glapińskiego fundacja przejmie od państwa - po likwidowanym PZPR-owskim koncernie Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej "Prasa-Książka-Ruch" - budynki i grunty w centrum Warszawy. Majątek szacowany dziś na ponad 100 mln zł.

W połowie lat 90. Fundacja przeniesie go do spółek i kolejnych fundacji. Kluczową rolę w tym odegra Siwek. Dziś wiceprezes TVP z rekomendacji PiS.

środa, 23 grudnia 2015

Litania



Na polach zielono, zające harcują, a koty wygrzewają się na dachach. Nie ma co ma­rzyć, że któraś rzeka w tym roku za­marznie. Lód skuł jedynie Trybunał Konstytucyjny. Przyroda sprzyja ministrowi ochrony środowiska, więc wkrótce zacznie on bezkarną wycinkę w Puszczy Białowieskiej. Na jej miejscu powstanie park narodowy im. Prawdy Smoleńskiej albo nowoczesna, z asfaltowanymi alejkami, Puszcza Opatrzności Bożej.
Tymczasem przed Pałacem Prezydenckim w tzw. mie­sięcznicę dziennikarza TVP zaatakowała grupa starszych osób - tym, co mieli pod ręką. Różańcami i krucyfiksami. Wydarzenie skomentował pisowski marszałek senatu Kar­czewski: „Dziennikarz nie powinien wchodzić w jądro zdarzeń”. Tego samego dnia Beata Kempa w sali obrad rządu zdjęła z gwoździa zegar ścienny i powiesiła tam krzyż - „symbol miłości i pojednania, od zawsze wpisany w historię Polski”. Parę godzin później wyż. wym. kierow­niczka intendentury, rozgrzana chrze­ścijańską potrzebą palenia na stosach, obaliła Konstytucję RE Zrugała Trybu­nał i po bolszewicku skasowała jego wyroki. Dzielna komsomołka w służ­bie pana Kaczyńskiego.

JAK PLATFUS Z PISIOREM



Polityka rodzinna mieści się dziś między hasłami: „Gówniarzu, co się będziesz mądrzył!” a „Zamknij się w końcu ty lewacka kurwo!”.

Jak żyć, kiedy polityka dzieli nawet rodziny? Spytaliśmy małżonków, siostrzeńców albo braci na krawędzi kłótni.

CO SIĘ STAŁO Z WUJKIEM?
To pytanie nurtuje Beatę, prawniczkę z Kalisza, która głosowała na PO i przez to trudno jej się dogadać z rodziną: - Na imieniny ojca, Franciszka, na początku grudnia zjecha­ła się cała rodzina. Prawie sami PiS-owcy, wyznawcy Radia Maryja. Masakra. Ja, mój brat i ojciec to według nich lewactwo. „Bę­dziecie pracować do usranej śmierci i do­brze wam tak”, co chwila takie teksty. Brat się wkurzył, poszedł do swojego pokoju, niby pracować.
Pół rodziny działa w radzie parafialnej, czytają Pismo Święte w czasie mszy, po­tem herbatki, kawki z proboszczem. Tacy dobrzy ludzie. A jak przyjechali to: „A wi­działaś, jaka tamta gruba? A tamci to oszuści, złodzieje, mają trzy auta! Na pewno ukradli”.
Albo: „Na wakacje do islamistów? Jesz­cze was wysadzą. Polska dla Polaków!”.
Aż ślina im ciekła z furii. A wujek aż się zapowietrzył i musiał wyjść się przewie­trzyć. I tylko biedna mama próbowała za­łagodzić sytuację w stylu: „Może komuś gołąbka?”.
W święta pouśmiechamy się pod no­sem albo popukamy w czoło, jak nikt nie będzie patrzeć. Będziemy starali się wy- miksować na miasto.
Takiego hard core’u dawniej nie było. Ten wujek, co się zapo­wietrzył, miał zawsze w dupie politykę. Co się stało? Starość? Frustracja? Otwierał biznes z ciuchami, nie wyszło, zazdrości innym jak cholera.

wtorek, 22 grudnia 2015

Oswajanie świata



Czuję w społeczeństwie tęsknotę za silnym państwem, która może kojarzyć się z ideologią faszystowską - mówi. W czasie spotkań czytelnicy pytają go
o politykę, grzechy Kościoła, a nawet o pornografię.

JACEK TOMCZUK

Spieszenie się z porównywaniem dzisiejszej Pol­ski do hitlerowskich Niemiec jest przedwczes­ne, budzi strach i zaciemnia umysł. Ciągle mamy wolność słowa, nie słyszałem o aresztowaniach czy wywózkach do obozów koncentracyjnych - przekonuje ks. Adam Boniecki we Wrocławiu na Targach Dobrych Książek.
Sala na 300 osób pęka w szwach. Ci, dla których zabrakło krzeseł, siadają na podłodze. Ktoś notuje, ktoś nagrywa komór­ką. Wielu trzyma na kolanach najnowszą książkę ks. Bonieckie­go „Abonent chwilowo nieosiągalny”. Były redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” wspomina w niej 48 wybitnych, bli­skich sobie postaci: od Marka Edelmana, Barbary Skargi po Je­rzego Turowicza czy ks. Józefa Tischnera. Temat autorytetów, duchowych przewodników jeszcze się pojawi, ale ludzie chcą przede wszystkim wiedzieć, co ksiądz myśli o bieżącej polityce.
   - Przeciwnicy obecnej władzy muszą mówić spokojnie i kom­petentnie, żeby nie przegiąć w inwektywach, bo wtedy traci się wiarygodność. Nie ma też co się upierać, że wszystko to, co zro­biła PO, było świetne. Z drugiej strony wielu ludzi jest zachwy­conych, że nareszcie ktoś wprowadza porządek, skończy z tą obleśną, nieprzyzwoitą sztuką w teatrach, z rozpustą, przestaną obrażać nasze uczucia religijne. Ja już za długo gadam, co nie? - pyta ks. Boniecki.
   - Nieeee!!!! - odpowiada chór publiczności.
   - To taka starcza gadatliwość, a i tak rozkręcam się dopiero w trzeciej godzinie.
Śmiech z sali.
   I tak będzie już do końca spotkania: lu­dzie śmieją się z żartów księdza, cieszą z chwytliwych bon motów, łapią w lot alu­zje. Kiedy pada pytanie z sali, on wstaje z wygodnego fotela i podchodzi do pierw­szego rzędu. Potem wchodzi między ludzi.
W ruch idą aparaty fotograficzne.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Księży obcowanie



Nauczyciel religii wielokrotnie uprawiał w szkole seks ze swoją uczennicą.
On jest księdzem, ona osobą niepełnosprawną.

Chodzi o 44-letniego ks. Krzysztofa K. (na zdjęciach), do niedaw­na proboszcza para­fii Podwyższenia Krzyża Świętego w Wojnowicach (diecezja opolska).
  Gdy sprawa wyszła na jaw, bi­skup Andrzej Czaja ewakuował podwładnego - „ze względów zdro­wotnych” - do innej parafii. Jego „leczeniem” zajęła się prokuratura.
Przed sądem rejonowym w Ra­ciborzu rozpocznie się za kilka dni proces księdza. Jest on oskarżony o to, że „czynem ciągłym wykorzy­stując bezradność... (tu personalia wychowanki Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Nie- słyszących i Słabosłyszących w Ra­ciborzu - red.) doprowadzał ją do obcowania płciowego”. Przestęp­stwo zagrożone jest karą pozbawie­nia wolności od 6 miesięcy do lat 8. Według prokuratury duchowny przez dwa lata wykorzystywał upo­śledzoną słuchowo nastolatkę, od­bywając z nią stosunki seksualne

niedziela, 20 grudnia 2015

Nietykalni



Gdy Kaczyński był premierem, Centralnym Biurem Antykorupcyjnym
zdaniem niezawisłego sądu dowodzili przestępcy. Ułaskawił ich prezydent Duda, aby mogli powrócić do władzy..

   Wiceprezes PiS Mariusz Ka­miński twierdzi - nie inaczej niż większość doświadczonych recydy­wistów - że skazano go „za niewin­ność”. Były szef CBA ma jednak zdecydowanie lepszą sytuację niż oni. Otóż sądy Kamińskiemu mogą „skoczyć”, ponieważ jego polityczni wspólnicy sprawują obecnie niczym nieograniczoną władzę. Prezydent Andrzej Duda spełnił prośbę koleżki o ułaskawienie. Mariusz, obecnie mi­nister koordynator ds. służb specjal­nych, okazał się człowiekiem nader wątpliwego honoru, bo obiecywał, że choćby go łamano kołem, to nie poprosi o protekcję. „Nie interesu­je mnie prawo łaski. Mnie interesuje pełne uniewinnienie przed sądem” - podkreślił Kamiński (27 maja dla radia RMF FM). Duda z kolei wy­szedł na łamacza Konstytucji oraz komedianta, bo ułaskawił osobni­ka, który wciąż jeszcze uchodził za niewinnego.
   - Postanowiłem uwolnić wy­miar sprawiedliwości od tej sprawy, w której zawsze ktoś by powiedział, że sądy działały na polityczne zlece­nie - próbował tłumaczyć prezydent. Innymi słowy: zrobił grzeczność Te­midzie. Bo kolega podobno wcale jej nie potrzebował. „Nie słyszałem, żeby ktokolwiek kwestionował krysz­tałową uczciwość Kamińskiego” - bredził w telewizji minister Andrzej Dera z Kancelarii Prezydenta. Gorą­co więc Derę namawiamy, żeby prze­czytał sobie ciąg dalszy tego artykułu na głos... Najlepiej kilka razy.
   Sąd Rejonowy dla Warszawy-Sródmieścia (w trzyosobowym skła­dzie zawodowym) orzekł, że były szef CBA i kilku jego podwładnych
dopuścili się przestępstwa. Przy słyn­nej prowokacji wobec wicepremiera i ministra rolnictwa Andrzeja Lep­pera (tzw. afera gruntowa) notorycz­nie przekraczali uprawnienia, zlecali fałszowanie dokumentów i podżega­jąc osoby trzecie do korupcji, sami

Czuję się tutaj chory



Nie umiem zrozumieć, dlaczego Polacy wybrali regres. Jestem wściekły, buntuję się: jakie macie prawo cofać mnie jako mieszkańca tego państwa - mówi reżyser Krystian Lupa.

ROZMAWI JACEK TOMCZUK

KRYSTIAN LUPA:Widział pan, co się dzieje w Sejmie? Totalna i w dodatku prowokowana cynicznie masakra.
NEWSWEEK:Nie sądziłem, że pan śledzi politykę.
- Stałem się niewolnikiem wiadomości. Non stop siedzę przed telewizorem jak zaklęty, co uniemożliwia mi pra­cę, próby. Ale nie mogę się od tego oderwać. Żyję w cho­rym świecie, nie chcę być przez ten chory świat zaskoczony i pochłonięty. Jestem dziś kompletnie zmaltretowany tym Sejmem, który oglądam, tym bezmiarem pogardy. Czu­ję się chorym człowiekiem w tym kraju. Muszę to z siebie wyrzucić...
Prowadzę od lat dziennik, gdzie zapisuję wędrówki myślowe, sny, a w tej chwili stał się on rodzajem permanentnej autoterapii politycznej.

„Boję się flagi biało-czerwonej. (...) Nie czuję się Polakiem” - to pana słowa z dziennika.
- Po marszach 11 listopada flaga biało-czerwona stała się dla mnie straszna. Niczym nie różni się od flagi ze swastyką. To nie było tak, że na te pochody każdy wziął coś biało-czerwonego, co tam akurat miał. To wyglądało na celową produkcję flag, by uzy­skać tę demoniczną jednakowość, widoczna była intencja, żeby uzyskać efekt, który uzyskiwał Hitler na swoich manifestacjach. To ekstremalne ruchy zawłaszczyły biało-czerwoną flagę, to nie jest już moja flaga. Biało-czerwona agresja, biało-czerwona tępa buta, biało-czerwona bezmyślność...

Nie za mocno?
- Wiem, celowo przesadzam. Jestem jednak artystą, mam prawo demonizować i mieć przeczucia. W1933 r. też wszyscy się śmia­li z tych, którzy demonizowali i mieli prze­czucia. Faszyzm to nie były jednorazowe zdarzenia, to wciąż nawracająca tenden­cja miernego człowieka, który przez prze­moc wobec drugiego człowieka uzurpuje sobie wielkość.

Mówi pan o Jarosławie Kaczyńskim?
- Mówię ogólnie o typie, o kalekim czło­wieku resentymentu, od którego się znowu wszędzie zaroiło. To zawsze wzbudza nie­pokój, bo jest symptomem degradacji, zwia­stunem nadchodzącej epoki głębokiego kłamstwa. Wszystkie te skrajnie prawicowe, zatrzymane w rozwoju osobowości rozu­mieją władzę i państwo wyłącznie w posta­ci silnych rządów. To dla nich niesłychanie ważne. Natychmiast z wejściem PiS zauwa­żyłem skok majestatu władzy, te grotesko­we ceremonialności są dla mnie niestrawne.
A ludzie są tego spragnieni. WXXI wieku co­famy się do tego średniowiecznego majesta­tu władzy, z czym walczy chociażby papież Franciszek.

sobota, 19 grudnia 2015

Bo Paweł jest łatwowierny



Pojawili się znikąd i omotali lidera. Tajemniczy doradcy Pawła Kukiza rządzą trzecim co do wielkości klubem w Sejmie.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Paweł Kukiz od kilku dni domaga się stworzenia w Sejmie nadzwyczaj­nej komisji, która roz­pocznie prace nad nową ustawą zasadniczą. W tym celu powo­łał Stowarzyszenie na rzecz nowej kon­stytucji Kukiz’15, w którego zarządzie zasiadają Dariusz Pitaś i Paweł Kukiz-Szczuciński.
   Ten pierwszy jest dyrektorem biu­ra klubu poselskiego Kukiz’15, a Kukiz-Szczuciński lada moment ma zostać jego współpracownikiem. Obaj są współ­założycielami Stowarzyszenia na rzecz nowej konstytucji Kukiz’15 i zasiada­ją w jego zarządzie. - Pojawili się nie wiadomo skąd i nagle zyskali ogromny wpływ na Pawła. W kilka miesięcy sta­li się jego najbliższymi doradcami, dzia­łają w tandemie - mówi „Newsweekowi” Janusz Sanocki, który wszedł do Sejmu z listy Kukiza, ale nie przystąpił do jego klubu. Inny z posłów, należący do klubu, dodaje: - Podejmują najważniejsze de­cyzje w klubie. Kukiz-Szczuciński jest głównym strategiem, a Pitaś wykonaw­cą i organizatorem. Odpowiada za przy­gotowanie instrukcji, według których głosujemy na sali sejmowej, i zarządza budżetem klubu wynoszącym ok. 70 tys. złotych miesięcznie.

piątek, 18 grudnia 2015

Scenariusz Kaczyńskiego



Prezydent już do końca będzie chłopcem na posyłki. Kaczyński go zastraszył. Wiedział, że Duda jest uległy i nie ma żadnego oparcia w nikim, więc się ugnie – mówi Sławomir Sierakowski

Rozmawia RENATA KIM

RENATA KIM:Spodziewał się pan tego wszystkiego?
SŁAWOMIR SIERAKOWSKI: Nie. Chyba nikt się nie spodzie­wał, że PiS od razu pójdzie na rympał.

Rympał?
- Czyli z niespotykaną ostentacją będzie hurtowo łamał pra­wo. Właśnie Beata Kempa w imieniu rządu odesłała Trybu­nałowi Konstytucyjnemu wyrok, uznając, że za mało sędziów orzekało: „Skutkiem tego działania jest - w mojej ocenie nieważność wyroku”. Tak prostackich numerów się nawet w Rosji nie robi. U nas już wszyscy są ważniejsi od Trybunału Konstytucyjnego. Mamy od teraz państwo uznaniowe.

Co to znaczy?
Już pierwszego dnia rządów PiS Andrzej Duda złamał konsty­tucję, ułaskawiając Mariusza Kamińskiego. Nagle wróciliśmy do czasów „sądu niemego”, gdzie posłów nie dopuszcza się do dyskusji i obraduj e w nocy. Komisja sejmowa opiniująca kandydatów PiS na sędziów nie wysłuchała nawet... opinii ich samych.
Kiedy okazało się, że prezydent postanowił sobie przyznać pra­wo do współdecydowania o wyborze sędziów, zaprzysięgając tyl­ko tych, którzy się podobają jego partii, było wiadomo, że PiS się nie cofnie.

Świadomie łamią konstytucję. Po co?
- Poza większą władzą to jest demonstracja siły. Siła uwodzi. W przeciwieństwie do demokracji, którą społeczeństwa wybie­rają raczej z konieczności. Przecież im bardziej demokratyczny system, tym trudniej podjąć jakąś decyzję. Kto będąc dzieckiem, nie wzdychał do podręcznika historii na hasło „naczelnik”, któ­rym tytułowano Piłsudskiego? Dziś tak nazywają Jarosława Ka­czyńskiego jego ludzie i nie dla żartu. Zaraz tak zaczną mówić także inni. Mamy czło­wieka, który nie ponosi za nic żadnej od­powiedzialności, a na oczach milionów prezydenta i premierkę ustawia jak figury na szachownicy i każe im łamać konstytu­cję. Skala władzy Kaczyńskiego jest wprost proporcjonalna do skali poniżenia Szyd­ło i Dudy. Po co było ułaskawienie Kamińskiego na dzień przed expose Beaty Szydło?
Takich numerów politycznym przyjacio­łom się nie robi. Prezydent już na początku kadencji jest najbardziej skompromito­wanym politykiem w najnowszej historii Polski. Ostatnio nasi rysownicy Plawgo & Pyrka zrobili taki rysunek: siedzi mężczy­zna przy biurku i pisze: „Drogi Święty Mi­kołaju! Chciałbym dostać w prezencie taki mały samochodzik, którym mógłbym sam kierować. Andrzejek”.

czwartek, 17 grudnia 2015

Co mi zrobią, jak mnie złapią



Donald Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej, były premier, o grzechach i zaletach PO, dzisiejszych awanturach w kraju i o tym, że z czarnego konia Unii Polska szybko może stać się czarną owcą

POLITYKA: - Ta rozmowa, przynajmniej naszym zdaniem, odbywa się trochę za późno. Oczekiwaliśmy pana głosu przed wyborami, kiedy to cały ciężar obrony rządów Platformy Obywatelskiej musiała wziąć na siebie premier Ewa Kopacz. A to przecież pan był głównym architektem polityki ostatnich ośmiu lat.
Ta polityka została jakby osierocona, nikt nie czuł się jej wia­rygodnym obrońcą. To było puste miejsce, po którym hulały wszystkie możliwe wiatry. Za bardzo pan zniknął. Dlaczego?
Donald Tusk: - To była świadoma decyzja i nie wynikała jedynie z tego, że jako szef Rady Europejskiej muszę być powściągliwy i, na ile to możliwe, neutralny, jeśli idzie o wydarzenia wyborcze w poszczególnych krajach. Jestem Pola­kiem i w Polsce bardzo wielu ludzi patrzy na mnie nadal przede wszystkim jako na byłego premiera i lidera PO, a nie szefa Rady, ale odpowiadam przed 28 państwa­mi i wymóg neutralności ma swoje zna­czenie. Nie ulega przecież wątpliwości, że każda moja wypowiedź byłaby traktowa­na jako udział w kampanii, a nie chłodny komentarz.
   Jest jednak i inny, bardzo ważny, po­wiem nawet, główny powód. To auten­tyczna chęć pomocy moim politycznym spadkobiercom w Platformie, ponieważ od pierwszych dni tej kampanii, zwłaszcza parlamentarnej - ale także przez ten cały wyborczy rok - było widoczne, że kampa­nie będą przebiegały w rytm licytacji na „zmiany”. Dla opozycji, szczególnie tej pisowskiej, hasło „zmiana” stało się dominujące, wręcz zasadnicze, tak w kampanii prezydenckiej, jak i parlamen­tarnej. Również w Platformie, i mówię to bez żadnego rozżalenia, pojawiła się wyraźna potrzeba nie tyle odcięcia się od przeszłości, ile pokazania, że zmiana związana z moim wyjazdem jest też zmia­ną merytoryczną, że chodzi o nowe otwarcie.
   Po siedmiu latach rządów PO i sprawowania przeze mnie funkcji premiera te trudne problemy, które na nas spadały i którym musie­liśmy stawiać czoła - od smoleńskiej katastrofy po światowy kryzys gospodarczy i wojnę na Ukrainie - zrobiły swoje. Pojawiło się pew­ne znużenie, widoczne w sondażach i komentarzach. Oczywistym wydawało się, iż Platformie potrzebna jest rzeczywista zmiana, że partia potrzebuje nowego pchnięcia (niezależnie od tego, ile było w takim myśleniu iluzji) i pewnego dystansu do tych moich, powiedzmy, siedmiu lat. Ja tej potrzeby dystansu nie podzielałem i nie podzielam, ale rozumiem próbę zbudowania wrażenia, że oto jest „nowe wydanie” Platformy. I dlatego, mówiąc kolokwialnie, nie chciałem nikomu wcinać się w strategię czy taktykę wyborczą.

W co i tak nikt nie wierzył, ponieważ panowało przekonanie, że to pan steruje każdym krokiem premier Kopacz.
Trochę szkoda życia na prostowanie mitów, zwłaszcza takich. Ewa Kopacz uznała, że musi stanąć na własnych nogach i jest odpowiedzialna za kampanię. A to, że ludzie wymyślają różne plotki w rodzaju codziennych telefonów Tuska do Kopaczowej i sterowania z Brukseli całą Platformą, no cóż, to inna sprawa.

środa, 16 grudnia 2015

Ziemskie sprawki kleru



Przed Sądem Okręgowym w Krakowie toczy się proces księdza Krzysz­tofa W. (37 1.), byłego ekonoma polskiej prowincji Zgro­madzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo. Obok niego na lawie oskarżonych zasiadają rze­czoznawcy majątkowi Marek N. i Małgorzata W.S. Zdaniem pro­kuratury duchowny, z pomocą „specjalistów” od wyceny nierucho­mości, orżnął Skarb Państwa aż na 23,9 min zł. W naszym przekona­niu wspólnikami przestępstwa byli też członkowie tzw. Komisji Ma­jątkowej, ale ci podobno działali „w dobrej wierze”, więc odpowie­dzialność karna im nie grozi.
   Mechanizm oszustwa był standardowy.
   W graniczącej z Krakowem Nowej Wsi (obecnie to dzielnica miasta) zgromadzenie miało ugo­ry o łącznej powierzchni 3,5 ha. W 1963 roku zostały one przeję­te przez państwo. Gdy Komisja Majątkowa rozpoczęła działal­ność, misjonarze wystąpili o przy­wrócenie własności. Ponieważ terytorium zostało już zabudowa­ne, zwrot nie wchodził w rachu­bę. Istniała natomiast możliwość otrzymania tzw. nieruchomości zamiennych. Ksiądz Krzysztof W. wynalazł więc w Krakowie zaufa­nego specjalistę Marka N., który wraz z koleżanką Małgorzatą W.S. mieli sporządzić operat szacun­kowy (wycena - red.) kościelnych niegdyś parceli. Wywiązali się ze zlecenia zgodnie z oczekiwaniem zlecających, zawyżając wycenę gruntów w Nowej Wsi prawie o... 17 min zł w stosunku do ich rze­czywistej wartości!
   Następnie misjonarze wyniuchali w zasobach Agencji Nieru­chomości Rolnych dwie działki, które skłonni byli wziąć w zamian. Chodziło o blisko 77 ha w Zagórzu (gmina Niepołomice) oraz 35 ha na Śląsku (w obrębie gmin Rudziniec i Gliwice). W tym przypadku usłuż­ni i nierzetelni rzeczoznawcy zani­żyli wyceny odpowiednio o kwo­ty 2,2 min zł i 5 min zł. Wielebny ekonom przedłożył papiery komi­sji, gdzie z zasady nie kwestiono­wano operatów od „świątobliwych” i w 2007 roku „zamianę” klepnięto. Dzięki temu zabiegowi zgromadze­nie wzięło jak swoje nieruchomo­ści o łącznej powierzchni 111,9 ha, czyli 36 razy więcej niż posiadało (sic!).
   Podczas pierwszej rozprawy (14 kwietnia 2015 roku) obrońca księdza wystąpił o utajnienie pro­cesu. Argumentował, że jawność „stwarza ryzyko stygmatyzacji księży
misjonarzy i oskarżonego”. Poparł go obrońca pani Małgorzaty, któ­rego zdaniem „ryzyko

Komitet Starszych Panów



Andrzej wrócił do domu z „Bonda”, zresztą znudzony filmem. Włącza komputer, patrzy, a tu prawdziwa walka o uratowanie świata - manifest Komitetu Obrony Demokracji. Dziś jest koordynatorem Regionu Mazowsze.

WOJCIECH STASZEWSKI

Mateusz Kijowski zsia­da z motocykla, upina wyciągnięte spod kasku długie wło­sy w kitę i kroczy pod Trybunał Konstytucyjny. Kowbojskie buty nr 47, w lewym uchu dwa kolczyki, w klapie skórzanej kurtki dwa oporniki. W środę odbywa się tu pikieta Komitetu Obrony Demokracji, na którego czele stoi Mateusz - to próba przed zapowiedzianą na sobotę demonstracją.
20 metrów dalej odbywa się kontrmanifestacja. KOD skanduje: „Niezawisłość Trybunału”, a druga strona „Rzepliński na Białoruś”. KOD: „Wolność, równość, demokracja”, a druga strona przema­wia przez megafon: „Ci państwo repre­zentują reżim, a nie demokrację”. KOD puszcza z głośników „Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie” Tomka Lipińskiego, a druga strona „Żeby Polska była Polską” Jana Pietrzaka. Wreszcie KOD zaprasza tak, jak zapra­szało się milicję za komuny: „Chodźcie z nami, póki można”.

wtorek, 15 grudnia 2015

Krajobraz po samobóju i Na Olimpie



Na Olimpie

Dzień dobry państwu, witam zebranych w stu­diu i widzów przed telewizorami! A szcze­gólnie gorąco naszego wyjątkowego gościa, który po raz pierwszy przyjął zaproszenie do telewizji. Panie i panowie, przed wami Wola Narodu!
- Dzień dobry, panie redaktorze, dzień dobry pań­stwu, bardzo dziękuję za zaproszenie, choć muszę przy­znać, że jestem zdziwiona, że dopiero teraz.
- Droga pani Wolu... Mogę się tak do pani zwracać?
- Może być po prostu: Wolu, przecież jestem w każ­dym z was. Iw panu jestem, panie redaktorze, nawet je­śli jeszcze nie zdaje sobie pan z tego sprawy.
- Eh, eh, heh, doskonałe, pani Wolu, znaczy, Wolu, po­zwolisz, że zacznę od pytania dotyczącego spraw pry­watnych, rodzinnych niejako, a mianowicie o charakter relacji łączących cię z Narodem.
- Słodki panie redaktorze. Zna pan oczywiście powie­dzenie, że za sukcesem każdego mężczyzny stoi kobieta. Tak jak i to, że mężczyzna może i jest głową rodziny, ale kobieta szyją, która kręci głową. Proszę sobie dopasować.
- Ha, ha, ha! Wyborne! Brawa dla Woli!

Czwarta władza idzie pod nóż



PiS ma jasny plan: najpierw polityczna czystka w mediach publicznych, potem rozprawa z mediami komercyjnymi pod hasłem „repolonizacji”.

ALEKSANDRA PAWLICKA

Ubiegła środa. Do wydaw­cy radiowych „Sygnałów dnia” dzwoni z preten­sjami minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Nie podoba mu się spo­sób, w jaki dziennikarz relacjonuje jego wypowiedź na temat uwolnienia porwa­nych w Nigerii Polaków.
   - Nie oddano moich intencji - rzu­ca szorstko do słuchawki. Wyemitowa­na na antenie informacja jest lakoniczna i pozbawiona komentarza. Szef dyploma­cji uznaje jednak, że nadinterpretowano jego słowa i dziennikarzowi należy się reprymenda.
   - Nie przypominam sobie, aby w ostat­nich latach politycy dzwonili i stawiali dziennikarzy do pionu, ale teraz pewnie będzie to standard - mówi pracownik Polskiego Radia. - Zaczęło się ręczne sterowanie.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Prezydencie, oddaj mój głos



Żeby chociaż udawał, że jest prezydentem wszystkich Polaków - żałują ci, którzy głosowali w ramach buntu na Andrzeja Dudę. Bo niektórzy już się tego wstydzą.

ALEKSANDRA GUMOWSKA

To był impuls - absol­went Politechniki War­szawskiej napisał tweeta, że żałuje swojego głosu na prezydenta Andrze­ja Dudę. Impuls pchnął też adwokata do wysłania listu do prezydenta, maturzy­stę do zaznaczenia braku poparcia na profilu prezydenta na Facebooku, a filolożkę i jej brata do założenia fan page’a: „Wstyd mi, że głosowałem na prezyden­ta Dude!!!” (pisownia oryginalna).

KTO SIĘ SPODZIEWAŁ
„Szanowny Panie Prezydencie! Od­bieram Panu głos, jakiego udzieli­łem Panu w dniu wyborów” - napisał w liście do prezydenta Andrzeja Dudy adwokat z Gliwic. - Można być obserwa­torem życia publicznego i stać z boku, ale w pewnym momencie to się z człowieka wylewa - mówi Robert Dopierała o po­wodach napisania listu.
Czarę goryczy przelała poranna infor­macja z 3 grudnia o odebraniu w nocy przez prezydenta ślubowań od wybra­nych przez nowy Sejm sędziów Trybu­nału Konstytucyjnego. Na godz. 11 jechał z klientem na rozprawę 130 km od Gli­wic. Klient prowadził, on pisał: „Jest mi wstyd, że w maju 2015 roku oddałem na Pana swój głos”. Po powrocie do kance­larii kończył: „Nie takiego Prezydenta
wybierałem, nie na taką Prezydenturę się godziłem, liczyłem, nie takiej Prezy­dentury oczekiwałem”. List przekazał sekretariatowi do wysłania i zasiadł do oglądania transmisji z obrad Trybuna­łu Konstytucyjnego, który właśnie roz­patrywał, czy poprzedni Sejm wybrał pięciu sędziów zgodnie z prawem: TK uznał, że trzech zgodnie z prawem i pre­zydent powinien ich niezwłocznie za- przysiąc, a dwóch - bezprawnie.
35-letni Dopierała nie należy do elek­toratu PiS. W wyborach parlamentar­nych głosował na Nowoczesną i PO. Na studiach należał do Sojuszu Lewicy De­mokratycznej, ale zniechęcił się do poli­tyki - jak mówi - panującą w niej obłudą.

niedziela, 13 grudnia 2015

Goło, niewesoło



Zaczynając w łóżku z księdzem, skończyła z sądowym wyrokiem, oskarżona o nadszarpnięcie jego czci.

Czuła się kociakiem powiatu To­maszów Mazowiecki. Tak ją po­wiedzmy ksiądz X. leksykalnie omotał. Ją, Aleksandrę Grabolus, uśpioną erotycznie nauczycielkę WF młodzieży specjalnej, lat 40. Rozwódkę, zgryźliwie zdystansowaną na odcinku damsko-męskim. Podobnego konkorda­tu dusz, który nastąpił między nią a ks. X. - wikarym z parafii we wsi Poświętne, zapoznanym na szkolnej wigilii w 2005 r. - nie spodziewała się nigdy w życiu.
   Obecnie łyka proszki studzące myśli
samobójcze, wywołane zwolnieniem z pracy w pedagogice za próbę narusze­nia czci pokrzywdzonego. Podczas gdy ten ma się całkiem dobrze.

sobota, 12 grudnia 2015

Pożar w resorcie i Kto nam podskoczy



Pożar w resorcie

Przyznaję bez bicia, przez chwilę miałem złudzenia co do kan­dydata Andrzeja Dudy. Nie ja jeden zresztą. Myśleliśmy: młody, wykształcony, Uniwersytet Jagielloński, żona efektowna, z dobrej rodziny, elegancka, córka u boku, dobra krawcowa, a przede wszystkim człowiek pojednawczy, uspokajający, bez tego ZOMO w oku i za­machu na ustach.
Niestety, szybko zostaliśmy wybudzeni ze snu. Po zwy­cięskich wyborach dżentelmen z Krakowa gdzieś zniknął, sukmana poszła w kąt, a prezydent wystąpił w uniformie generała armii marszałka Jarosława Kaczyńskiego. Armia ta, przy entuzjazmie większości wyborców, zaczęła wy­zwalać nasz kraj z panującego zła: rzekomego upadku, ruin, nędzy, zgliszcz, kondominium, korupcji, złodziej­stwa, a także realnej pazerności, jaką był na przykład wybór przez koalicję PO-PSL dwóch sędziów Trybunału Konstytucyjnego „na zapas”, żeby te stanowiska nie stały się łupem PiS.

Nieprzewidywalni i osamotnieni



Jeśli nawet za kilka lat fobie Kaczyńskiego czy Kukiza przestaną wyznaczać kierunek polskiej polityki, to i tak będzie potrzebna nowa integracja Polski z Europą.

Jarosław Kaczyński i PiS do­słownie w ciągu kilku ty­godni przeszli z kategorii zła bezpiecznego, możliwe­go do oswojenia („radykało­wie z ław opozycji bardzo szybko nauczą się realizmu u władzy” - brzmiały ko­mentarze prasy niemieckiej po pierw­szej wizycie Andrzeja Dudy w Berlinie) do kategorii „nowy europejski ból gło­wy” (najnowszy numer brytyjskiego „The Economist”). Szczególnie po uderzeniu PiS w niezawisłość Trybunału Konstytu­cyjnego w zachodnich mediach i wśród tamtejszych elit politycznych, bizneso­wych czy opiniotwórczych przeważa teza, że władza Kaczyńskiego w Warszawie to nowe groźne źródło destabilizacji w i tak już mocno roztrzęsionej Europie.

OBCOŚĆ POLSKIEJ PRAWICY
To, że Kaczyński będzie eurosceptyczny, nie było dla nikogo zaskoczeniem. Jednak nawet największych pesymistów zaskoczył radykalizm per­sonalnych i ustrojowych decyzji oraz politycznych deklaracji nowej władzy. Francuskie media zaczęły, pisząc o Pol­sce, używać określenia „konstytucyjny zamach stanu”. W ojczyźnie Monteskiu­sza - który sformułował fundamentalną dla liberalnej demokracji zasadę trój­podziału władz, z kluczową rolą nieza­wisłych sądów, atak PiS na Trybunał Konstytucyjny jest traktowany jako przekroczenie ważnej granicy nie tylko politycznej, ale wręcz ustrojowej. Nad Sekwanę dotarła nawet - traktowana tu jako kuriozum - wypowiedź rzecznicz­ki PiS Elżbiety Witek z okresu kampa­nii parlamentarnej. Stwierdziła ona, że „Francuzi wymyślili zasadę trójpodziału władzy i niezawisłości sądów prawdopo­dobnie dlatego, że sędziowie byli u nich lepsi niż w dzisiejszej Polsce”.

piątek, 11 grudnia 2015

Kod do systemu



Siła, która pokona PiS, zrodzi się w sieci. Ale jeszcze wiele terabajtów przepłynie w światłowodach, nim do tego dojdzie.

RAFAŁ KALUKIN

PiS bierze wszystko. Wła­dzę polityczną i za chwilę Trybunał Konstytucyjny. Następne będą publiczne media i spółki skarbu pań­stwa. Dalej być może samorządy. Zdo­bywaniu instytucji już dziś towarzyszy ideologiczna presja i odgórnie narzuca­ny kanon wartości.
Nowa doktryna tej władzy opiera się na założeniu, że większość (parlamen­tarna) zawsze ma rację, więc nie licząc się z opinią publiczną, może przegło­sować, cokolwiek sobie wymyśli. A że większość po raz pierwszy w dziejach III RP podporządkowana została woli jednego człowieka, demokracja staje się zakładnikiem jego przeświadczeń i ka­prysów. Pozostali aktorzy polityczni zo­stali zdegradowani do roli statystów.
Oficjalne instytucje są niemal bez­bronne. Poza kontrolą pozostają już tylko te nieoficjalne, tworzone oddol­nie, na gruncie społeczeństwa obywa­telskiego. W nich cała nadzieja.

OD ŁAJKA DO LAJFA
Zaczęło się od tekstu Krzysztofa Łozińskiego, niegdyś współpracow­nika Komitetu Obrony Robotników. Ze trzeba nowego komitetu - tym razem broniącego zagrożonej przez PiS demo­kracji. Łoziński pominął uzasadnienia, dlaczego demokracja jest zagrożona. Uznał, że „wszyscy wiedzą”.
Apel ukazał się na portalu Studio Opi­nii w środę 18 listopada. Jeszcze tego dnia bloger Mateusz Kijowski (rocz­nik '68) dostał od znajomej link do tekstu z dopiskiem „zrób z tym coś”.
Zalinkował na swym facebookowym profilu.
Spośród wielu lajków jeden się wy­różniał - od Danuty Kuroń. Kijowski pomyślał, że skoro wdowa po najważ­niejszym liderze KOR poparła apel, to może... Wieczorem wybrał pięć zaufa­nych osób i utworzył facebookową gru­pę Komitet Obrony Demokracji.
W piątek z rana PiS przepychał w Se­nacie ustawę o Trybunale Konstytucyj­nym. Grupę „lubiło” wtedy 300 osób. Linki krążyły po sieci, KOD stawał się już „wiralem”.
Szybka narada: wybór logo (opornik!) i tekst manifestu. Inicjatywa miała już 4 tysiące sympatyków, gdy po południu dostrzegła ją gazeta.pl. W efekcie dal­sze podwojenie liczby lajków. I pierw­sze kontrakcje: wykwit grup o tej samej nazwie, dezorientujących nowych chęt­nych. W nocy wkracza grupa admini­stratorów KOD, którzy będą moderować dyskusje.
Gdy w poniedziałek (23 listopada) nad ranem rozwożono do kiosków „Ga­zetę Wyborczą” z czołówkowym ar­tykułem o KOD, profil miał 28 tysięcy sympatyków. Już wiadomo, że to coś więcej niż internetowa heca. Admini­stratorzy weryfikują bazę sympatyków, banują trolli. Teraz każdy nowy sym­patyk musi mieć własną historię na Facebooku i odpowiednich znajomych. We wtorek liczba sympatyków ustabili­zowała się na poziomie 35 tysięcy.
Pod koniec tygodnia działali już re­gionalni pełnomocnicy. W czwartek spotkanie założycielskie stowarzysze­nia KOD. Zarezerwowano salę na 50 osób, przyszło - ponad 200. Równo­legle rozgrywała się cyberbitwa. „Kodziarze” namierzyli hakerską grupę, która zamierzała włamać się na profil i umieścić tam twardą pornografię, aby następnie wymusić na administracji Facebooka likwidację grupy.
To pierwszy w Polsce tak szeroki ruch quasi-polityczny wykreowany w sieci społecznościowej.

Będzie wielkie używanie



Ekipa rządząca wyobraża sobie, że sztuką da się sterować ręcznie. No więc mam dla niej złą wiadomość: nie da się mówi artysta Zbigniew Libera.

ROZMAWIA JACEK TOMCZUK

NEWSWEEK: Prowokacja teatru, cenzorskie zapędy ministra kultury i bojówki ONR przed premierą. Czy we Wrocławiu zaczęła się wojna między artystami a nowym rządem?
ZBIGNIEW LIBERA: To sygnał, że zaczyna się szukanie w kulturze wszelkich śladów pornografii, antypolskości, aby wykazać zgniliznę moralną, instytucjonalną i mieć pretekst do ulepszających reform. Bardzo bym chciał żyć w kraju, w którym gazety na pierwszych stronach recenzują spek­takle, książki, wystawy, a dopiero na ko­lejnych zajmują się polityką. Ale śmieszy mnie, że dożyłem dnia, w którym mini­ster na podstawie plotek, prasowych wy­wiadów prewencyjnie zakazuje premiery To pachnie dyktaturą, bo tylko w takim systemie władza chce wiedzieć, co się dzieje na poziomie prób w teatrze.

To wojna czy potyczka?
- Prawica nie rozumie mechanizmu: im bardziej władza patrzy artystom na ręce, im bardziej szczegółowo formułuj e wobec nich oczekiwania, tym większy prowoku- je opór. Im więcej mówienia o sztuce, któ­ra ma budować narodową tożsamość, tym bardziej my, artyści, będziemy tym ocze­kiwaniom się wymykać. Raz pojawiła się próba cenzury? Artyści zrobią wszystko, by sprawdzić, czy pojawi się po raz drugi. Efektem tego będzie wzmożenie agresji po obu stronach: urzędników i artystów.

Prawie 40 tysięcy osób podpisało apel o odwołanie spektaklu. Społeczeństwo też chce mieć głos.
- Widziałem nagranie z przerwania przez grupę oburzonych spektaklu „Do Da­maszku” Jana Klaty w Starym Teatrze. Z jaką zaciekłością protestowały nobliwe panie, które spotkane na ulicy powinny budzić szacunek. A tam gwizdały, krzy­czały, pluły... No, to artyści odpowiedzą tym samym. Bo takie jest nasze zadanie: odbijać społeczne nastroje. I spirala nie­chęci będzie się nakręcać.

Beata Szydło w expose mówiła, że poli­tyka kulturalna musi „służyć wzmocnie­niu postaw patriotycznych”.
- Cały ten program kulturalny PiS świad­czy o tym, że obecna ekipa wyobraża so­bie, iż sztuką da się zarządzać i sterować ręcznie. No więc mam dla niej złą wiado­mość: nie da się. To, jaka będzie sztuka tutaj, nie zależy od prezesa czy ministra kultury, ale od tego, co będzie się działo w świecie sztuki. A świat sztuki nie zna granic. Nawet sowiecka żelazna kurty­na nie była w stanie zatrzymać rozwoju sztuki.

czwartek, 10 grudnia 2015

Po drugiej stronie lustra



Propagandowy obraz świata według PiS to pułapka zastawiona na demokratyczną normalność. Obrońców tej normalności można przedstawiać jako histeryków, a samemu stroić się w szaty obrońców demokracji.

RAFAŁ KALUKIN

- Ale ja nie chciałabym mieć do czynienia z wariatami - rzekła Alicja.
- O, na to nie ma już rady - odparł Kot.
- Wszyscy mamy tutaj bzika. Ja mam bzika, ty masz bzika.
- Skąd może pan wiedzieć, że ja mam bzika? - zapytała Alicja.
- Musisz mieć. Inaczej nie przyszłabyś tutaj”.

(Lewis Carroll, „Alicja w Krainie Czarów”)

Gdy awantura o Trybu­nał Konstytucyjny do­piero się rozkręcała, tzw. niezależne media trąbi­ły wszem i wobec o ko­nieczności pilnej naprawy tej instytucji, tak zepsutej przez PO. Grzech Platfor­my niewątpliwy, lecz pomysł, aby „na­prawiać” skutki czyjegoś zła, aplikując zło własne, zwielokrotnione i ostenta­cyjne, jest pomysłem osobliwym.
Ale zbliżało się już posiedzenie Trybu­nału, które miało rozstrzygnąć, czy platformerska nowelizacja ustawy o TK była zgodna z konstytucją. Niepokorni - znów unisono - chwilowo zostawili Platformę w spokoju i zajęli się sędziami Trybu­nału. Że to partyjni nominaci, właści­wie aparatczycy PO, którzy - o tempora, o mores!
orzekać teraz będą we włas­nej sprawie. Gdyby się gagatki wyłączy­ły, niepokorne poczucie sprawiedliwości zostałoby zaspokojone. A że konstruk­cja prawna Trybunału Konstytucyjnego pozostałaby po wsze czasy potencjalnie niekonstytucyjna? O to właśnie się tutaj rozchodzi, o Trybunał Niekonstytucyj­ny, czyli ustrojowy oksymoron, coś jak spirytus bezalkoholowy, bez mocy i bez sensu.
Lecz zanim sędziowie się zebrali, or­kiestra niepokornych podała nowy te­mat. Ze Trybunał Konstytucyjny jako idea nawet nie jest taki zły, byleby był wiarygodny. A tu wiarygodność poszła się gonić - trzeba będzie wylać dzieciaka z kąpielą i w miejsce Trybunału zafun­dować sobie coś nowego.
Jakoś trudno mi uwierzyć, że wszyst­kich naraz niepokornych przypadkowo nawiedziła nagle ta sama idea.

środa, 9 grudnia 2015

Pani premier z końca wsi



Ksiądz z ambony pogratulował krajance, że tak wysoko zaszła. Spodziewał się oklasków. A tu cisza jak makiem zasiał. Za bardzo tu Beaty nie lubią.

ANNA SZULC

Czesław Smółka, sołtys wsi Przecieszyn, od 34 lat, na sam dźwięk nazwiska Szydło wy­raźnie się rozczula. - Człowiek z dumy pęka, że premierka właśnie z jego wsi, choć z samego jej końca! Że taka zwyczajna - tłumaczy.
Raz nawet - przypomina sobie - sąsiad widział Beatę Szydło w ogrodzie w gumow­cach. Synowa sołtysa widziała ją w Biedron­ce. A sąsiadka sąsiadki u miejscowej fryzjerki. - Niektórzy to robią sobie koafiury - opowia­dała potem - a nasza premierka nadal strzyże się na krótko. Garsonki też od lat takie same. Niebieskie głównie, czasem bordo. Tylko te limuzyny, którymi przyjeżdża do Przecieszyna, jakieś bardziej czarne i dłuższe niż przedtem. I ci faceci w czarnych garniturach. - Nie pasują do nas - mówi sołtys. - U nas ludzie są prości, skromni, cisi.

wtorek, 8 grudnia 2015

A teraz zapnijcie pasy



Najpierw są media, Trybunał Konstytucyjny, sądy. Bezpieczniki demokracji. Kiedy je spacyfikujesz, Unia i tak nic nie zrobi. Państwem można zarządzać za pomocą moralnej paniki, tak jak to robi Orban mówi węgierski dziennikarz Attila Mong.

ROZMAWIA WOJCIECH CIEŚLA

NEWSWEEK: Pięć lat temu, na począt­ku rządów Viktora Orbana, byłeś wro­giem publicznym. Dziś jesteś zdrajcą i emigrantem. Awans czy degradacja?
ATTILA MONO: Zgodnie z oficjalną wy­kładnią i teorią narodowej współpracy, kto nie wspiera węgierskiego rządu, nie jest patriotą. Ja nie wspierani. Fizycznie też jestem wykluczony z narodu, bo od dwóch lat żyję i pracuję w Berlinie. Jesz­cze gdy mieszkałem w Budapeszcie, obóz rządowy uważał mnie za zdrajcę, bo jako dziennikarz pokazywałem się w Brukse­li, publikowałem w zachodnich mediach. Dla ludzi z antyeuropejskiego Fideszu społeczeństwo, naród to tak napraw­dę ich społeczność, ich grupa. Nie jesteś z nimi, jesteś poza. Prawa strona ma na Węgrzech monopol na patriotyzm.

Może zasłużyłbyś na miano patrioty, gdyby nie akcja z grudnia 2010 r. Wyle­ciałeś wtedy z publicznego Radia Kos­suth, a twoje odejście zapoczątkowało uliczne demonstracje. O co poszło?
- Właściwie do ostatniej chwili my­ślałem, że zadrży im ręka. Nie zadrża­ła. Dzień po uchwaleniu nowej ustawy medialnej zdecydowaliśmy z wydawcą audycji, że uczcimy to minutą ciszy. Na­stępnego dnia odbyło się zebranie. Szef radia mówił, że minuta ciszy była aktem totalitarnym. Ze ostatni raz na Węgrzech minutą ciszy uczczono śmierć Stalina. Zdjęli nas z anteny, wszczęli wewnętrzne śledztwo, oczekiwali samokrytyki. Na­pisaliśmy notatki służbowe: „Tego i tego dnia o 18.15 w audycji takiej i takiej wy­emitowaliśmy minutę ciszy”. Podpisy. Nie przedłużyli nam kontraktów. Od tam­tej pory już się nie pojawiłem w żadnym publicznym medium na Węgrzech.
A skoro jesteśmy przy ustawie: mój przy­jaciel prawnik, specjalista od prawa me­dialnego, opowiada, że kontaktowała się z nim kancelaria prawnicza z Budapesz­tu, która przygotowuje materiały dla Pol­ski. Ludzie z polskiego ministerstwa, nie wiem którego, są zainteresowani naszą ustawą medialną.

Przyjąłeś posadę w publicznym Radiu Kossuth niedługo przed wyborami.
W Polsce w mediach publicznych po wyborach nowa miotła wyrzuca tych, których przyjęła poprzednia ekipa.
- Na Węgrzech jest tak samo. Gdy dosta­łem propozycję pracy w Radiu Kossuth, nawet się nie zastanawiałem. To była eks­cytująca robota. Co myślałem o Orbanie? To, co wszyscy: osiem lat rządów post­komunistów wykończyło Węgry, to był stracony czas dla kraju. Słynna mowa pre­miera Ferenca Gyurcsanyego, że kłamali w dzień i w nocy tylko po to, żeby zdobyć władzę, przelała czarę goryczy. Orban, który rządził już w latach 1998-2002, wrócił, budząc nadzieje. Ludzie mówi­li: może wreszcie na Węgrzech dojdzie do zmiany? Rok zaczął się pod hasłem: dajmy Fideszowi szansę.

Fidesz wygrał wiosną 2010 r. I co dalej?
- Gdzieś w połowie roku usłyszeliśmy, że przygotowują nową ustawę medialną.

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Naczelnik testuje prezydenta


Prezydent miał prosty wybór: przyjąć ślubowanie od sędziów wybranych przez PiS
albo iść na wojnę z  Kaczyński m. Zdecydował się na to pierwsze, ale zaufanie prezesa i tak nadszarpnął. Bo hamletyzował.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Polityk PiS: - Czy prezes jest zadowolony z tego, jak zakończyła się sprawa Trybuna­łu? I tak, i nie. Tak, bo przeforsował pięciu swoich sędziów. A nie, bo zobaczył u An­drzeja moment zawahania. Po co były kon­sultacje z szefami klubów, te wypowiedzi prezydenckich ministrów, że rozważany jest kompromis, że można by się wstrzymać z zaprzysiężeniem do orzeczenia Trybunału? Tylko rozzłościły prezesa.

niedziela, 6 grudnia 2015

Desant na pomarańczową wyspę



Co czeka pomorskie i zachodniopomorskie - jedyne województwa, w których w ostatnich wyborach Platforma, choć słabo, ale jeszcze raz wygrała z PiS?

Kiedy Państwowa Komisja Wybor­cza, ogłaszając wyniki, pokazała mapę administracyjną, te dwa wo­jewództwa oznaczone na poma­rańczowo wyraźnie odcinały się od cha­browej reszty. - Obszar rozsądku nad Bałtykiem - powie pół żartem, pół serio Marek Tałasiewicz, jeszcze urzędujący, ale wkrótce były wojewoda zachodnio­pomorski. Gdyby nie ten nadmorski pas pomarańczu, zwycięstwo PiS byłoby bar­dziej efektowne. No i jakże miłe dla partii, której wspólnota narodowa jest bliższa niż zróżnicowane społeczeństwo obywatel­skie. - To jest jak sól w oku - ocenia Mie­czysław Struk, marszałek pomorski.

Powiedzmy PISowi Stop



Za dużo mamy kawiarnianego intelektualizmu, za mało działania.
Każdy musi się zastanowić, jak zmobilizować własne środowisko w obronie wolności - mówi autor polskich reform

ROZMAWIA ALEKSANDRA PAWLICKA

NEWSWEEK: Wzywa pan Polaków do pokazywania populistom i demagogom gestu Kozakiewicza.
LESZEK BALCEROWICZ: Przed nami prawdziwy test na to, ile w polskim społeczeństwie jest społeczeństwa obywatelskiego. Nowa władza proponuje, jeśli chodzi o kierunek przekształcania państwa, odchodzenie od ustroju, o którym marzyła większość Polaków w czasach PRL. Rozstanie z socjalizmem przyjęliśmy z radością, bo oznaczało koniec władzy skupionej w jednym ręku, opartej na aparacie ścigania i służbach specjalnych oraz od totalnie upolitycznionej, a przez to - zacofanej gospodarki. Od 1989 roku budowaliśmy i w znaczącej mierze zbudowaliśmy państwo zachodniego typu. Mamy jesz­cze sporo do zrobienia, by dojść do naj­lepszych zachodnich wzorców, a tu PiS z Kukizem chcą nas cofnąć.

Powiedział pan kiedyś, że PiS to skrzep PRL.
- Jeśli przypomnimy sobie, czym była PRL, to widzimy, że zmiany proponowane przez PiS zmierzają w tym kierunku. Para­liżowanie Trybunału Konstytucyjnego czy ułaskawienie przez prezydenta Andrzeja Dudę Mariusza Kamińskiego to jaskrawe sygnały, że politycy partii rządzącej sta­wiają się ponad prawem, że chcą zastępo­wać sąd. Gdy dodać do tego skupienie całej władzy nad służbami specjalnymi, to wyła­nia się model państwa niepraworządnego.
Czyli takiego, w którym władza może zrobić oponentom wszyst­ko, czasami uciekając się do naciąganych zarzutów kryminalnych.

Robi to, czego nie udało się w latach 2005-2007. Tym razem w błyskawicznym tempie.
- Rozsądni ludzie pamiętają, co wtedy wadziło Jarosławowi Kaczyńskiemu. Nazwał to „imposybilizmem prawnym”. Było wiadomo, że nie jest mu po drodze z zachodnim modelem pań­stwa. Chciałbym przypomnieć, że kontrola legislacji przez spe­cjalny organ sądowy badający zgodność ustaw z konstytucją jest wielkim wynalazkiem nowożytnej cywilizacji, zrodzonym w USA.

sobota, 5 grudnia 2015

Hokus-pokus, Ducha nie gaście!, Renament i Nokturn PiS-dur



Hokus-pokus

Wielu rodaków wita dziś kwiatami na ulicach zwycięską armię Prawa i Sprawiedliwości. Nic dziwnego - sami ją zaprosili. Siły wyzwo­leńcze wyzwalają nasz kraj szerokim frontem, zajmując bez większego wysiłku spróchniałe gniazda oporu III RE pozbawione amunicji, broni i żołnierzy. Służby specjalne, media publiczne, trybunały, prezydium Sejmu, komisje sejmowe - wszystko to pada łupem armii wyzwoleńczej bez większego oporu. Zaledwie kilka godzin po przyjęciu kapitulacji w Zgromadzeniu Narodowym, jeszcze słychać było „Tak mi dopomóż Bóg”, a zwycięska ofensywa po­stępowała w głąb kraju. Z ustępującego prezydenta zro­biono pospolitego złodziejaszka. Odprawioną premier potraktowano jak pokojówkę, z którą pan domu nie raczy zamienić dwóch słów podziękowania.
To, że skład nowego rządu ogłoszono, zanim ustąpił sta­ry, zanim prezydent powierzył misję jego utworzenia pani Szydło, świadczy, że elegancja i dobre maniery się nie li­czą. Przebierali nogami i nie mogli się doczekać. Jeszcze zanim pierwszy obywatel dowiedział się o składzie nowe­go rządu - wiedział już o tym każdy taksówkarz. Odgrywa­ny z namaszczeniem ceremoniał był tylko formalnością.
Pycha ich rozsadza jak siarka smoka wawelskiego. Po­przedników mają za nic. Wicepremier prof. Gliński, któ­ry wreszcie dosłużył się państwowej posady, powiedział z właściwą mu elegancją, że w ciągu minionych ośmiu lat Trybunał Konstytucyjny „nie sprawiał wrażenia nie­zawisłego” albo „niezależnego” (coraz gorzej słyszę i nie żałuję). Obrazić, dokopać, uszczypnąć-jak trudno się od tego powstrzymać. Często nagabywany przez repor­terki TVN Antoni Macierewicz nie przepuścił okazji, żeby dopiec tej stacji. Nowy szef dyplomacji był łaskaw powie­dzieć, że wśród ambasadorów „nie ma świętych krów”, a każda godzina dłuższego przebywania usuniętych sze­fów służb na ich stanowiskach stwarzała zagrożenie dla bezpieczeństwa Polski. Minister Waszczykowski często mówi, że w czasach PRL był represjonowanym uchodź­cą. Czy mógłby opowiedzieć szerzej o represjach, jakie go spotkały?

Najwyżej wzniósł się prezydent Duda, pokazując wy­miarowi sprawiedliwości, gdzie jest jego miejsce. Ułaskawiając byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego (oczywiście na siłę, wbrew woli samego zainteresowane­go), prezydent powiedział, że to jest sprawa polityczna, każdy wyrok sądu drugiej instancji wywołałby komenta­rze polityczne. Wobec tego prezydent postanowił wziąć to na siebie, „uwolnić wymiar sprawiedliwości” od nie­zręcznej sytuacji, jak gdyby jego decyzja polityczna nie była. Zwierzchnik nas wszystkich, będąc już w płaszczu, w zaimprowizowanej na korytarzu rozmowie z dzienni­karzami zbeształ z imienia i z nazwiska sędziego, który ośmielił się skazać pupila PiS. Oczom i uszom nie wie­rzyłem, że oto prezydent Najjaśniejszej w imieniu całego narodu traktuje sędziego jak sztubaka, który w dodatku za długo pisał uzasadnienie wyroku. Głowa państwa, najwyższy przedstawiciel władzy wykonawczej, w cza­sie pogawędki z dziennikarzami trans­mitowanej na cały kraj, daje po łapach sędziemu! Teraz już każdy sędzia w Pol­sce wie, jak ma orzekać, żeby nie narazić siebie i swojej rodziny. Oby sędziowie nie dali się zastraszyć. I oby zbyt często nikt nie spie­szył im z odsieczą, nie pragnął im ulżyć. Nie sądzę, żeby Hollande, Gauck czy Obama pozwolili sobie „uwolnić” wymiar sprawiedliwości w trakcie postępowania. Jedyna pociecha, jak mówi prof. Zoll, to że prezydent obawiał się, że sąd drugiej instancji może okazać się niezawisły.
Siły wyzwoleńcze prowadzą wojnę błyskawiczną, blitzkrieg. Nie zmarnowały czasu w porównaniu z rozmemłaną Platformą. Jak najszybciej uwolnić Kamińskiego, jak najszybciej przejąć służby, jak najprędzej rozprawić się z Trybunałem Konstytucyjnym (splamionym zresztą przez Platformę), błyskawicznie wyciąć PSL z Prezydium Sejmu, od zaraz ograniczyć dostęp opozycji do konfitur w sejmo­wej komisji ds. służb, jak najszybciej okopać się na Woro­nicza (TVP), Madalińskiego (PR) i na Brackiej (PAP).
Trzeba ze smutkiem przyznać, że przez minionych osiem lat Platforma i PSL nie zrobiły niczego, by umocnić niezawisłość tych instytucji-wina Tuska, tak często nad­używana i ośmieszana, tym razem jest chyba autentycz­na. Hokus-pokus i już pakiet demokratyczny przemienił się w pakiet autokratyczny.
Zwolennicy ułaskawienia ministra Kamińskiego wysu­wali coraz to nowe komiczne „argumenty”. Jeden był taki, że dopóki trwa postępowanie sądowe, Kamiński nie może objąć funkcji ministra, koordynatora służb specjalnych. Biedactwo! Chyba nikt nie traktuje tego argumentu serio, wszak nie ma ludzi niezastąpionych, o czym PiS, który stracił tylu swoich najlepszych synów i córek, a dziś rządzi niepodzielnie, wie chyba najlepiej.
Drugim argumentem na rzecz ułaskawienia byłego sze­fa CBA miała być jego krystaliczna uczciwość. Nie przyjął nawet odprawy, kiedy Tusk bestialsko wyrzucił go z CBA. Otóż Kamiński nie jest żadnym wyjątkiem. Wystarczą trzy nazwiska: Torquemada, Dzierżyński i Michnik. Ten pierwszy to jedna z najbardziej ponurych postaci wszech czasów, okrutny szef inkwizycji w Hiszpanii w XV w., pry­watnie złoty człowiek, znany z cnót nauki i pobożności. Był ascetą i wegetarianinem. Spał na deskach, nie nosił innego ubrania niż habit zakonny, pieniądze oddawał na Kościół, a mimo wszystko miał na sumieniu tysiące ofiar i zasłużył sobie na określenie „bestia Pana Boga”. O tym, jak skromny i wrażliwy był Feliks Dzierżyński, nie trzeba nikomu przypominać. No i wreszcie wróg publicz­ny nr 1 Adam Michnik, który - jako znany asceta - nie przyjął milionów, jakie mu przypadły w czasie prywaty­zacji „Wyborczej”, ale Polskę tak czy owak wyprowadził na manowce.

Przewiduję, że ukoronowaniem zwycięstwa armii wy­zwoleńczej, będzie zatknięcie biało-czerwonej na da­chu przy ul. Czerskiej i akt łaski ze strony prezydenta. Ułaskawienie Michnika przez Dudę byłoby dla niego największą karą.
Daniel Passent


Ducha nie gaście!
Naród polski, przynajmniej jego część, dał się wypro­wadzić w pole jak dziecko, a przecież to jest lud najmądrzejszy w okolicy, wiodący w regionie. Kiedy pp. Duda i Szydło odmieniali przez wszystkie przypad­ki słowa „zgoda, jedność, razem i wspólnie”, większość wyborców zamiast puknąć się w czoło i pomyśleć „zgo­da - z kim?”, sięgała jak lunatycy po listę nr 1. Pięćset złotych też piechotą nie chodzi. Jak kogoś zapytać, czy jest przekupny, to będzie oburzony. Ale sprzedać głos za pięć stów? Czemu nie? - wszak to dla dobra dziecka.
Kiedy prezes zapowiadał pakiet demokratyczny, czyli prawa i szacunek dla opozycji w Sejmie, nikt nie sądził, że chodzi o prawo do obradowania całą noc. Jak dzieci! Za czasów Platformy marszałek kończył debatę o dwu­dziestej i gasił światło, żeby zdążyć na kolację do Sowy. A dzisiaj każdy może zobaczyć, jak posłanka Pawłowicz wygląda w nocy.
Kiedy przyszła premier Szydło zapewniała, że nie wilk tylko baranek będzie ministrem obrony, elektorat ode­tchnął z ulgą i postawił na jedynkę. Kiedy wielki strateg {copyright by Andrzej Duda) ukrył Kaczyńskiego, Macie­rewicza, Pawłowicz i Ziobrę za kulisami, dorośli wyborcy uwierzyli jak dzieci, że straszny kwartet sobie poszedł. W nagrodę dostali jeszcze Beatę Kempę w roli ministra. Kiedy ich zapewniano, że nareszcie Polska będzie pań­stwem prawa - nie przeszło im przez myśl, że za kilka dni prezydent ułaskawi partyjnego kolegę w trakcie apelacji. Prawnik, prezydent Polski, strażnik konstytucji - na oczach kamer i dziennikarzy z imienia i z nazwiska zbeształ sędziego, który w majestacie Rzeczpospolitej ośmielił się skazać kryształowo uczciwego człowieka. Gdyby Barack Obama publicznie wychłostał sędziego, Ameryka - najstarsza demokracja świata - by się zago­towała. Kto by sobie na to pozwolił? Może prezydent Chin, o którego komunistycznym rodowodzie ostatnio było u nas cicho, bo nawiedził go nasz prezydent. Przez chwilę Chiny były jedwabne. Teraz znów będą z dru­tu kolczastego.
Od kilku lat partia prezesa opowiada bajki o ruinie i zgliszczach (podczas gdy faktycznie chyli się ku upad­kowi Platforma Obywatelska). Prezydent Duda bardzo zafrasowany jeszcze kilka dni temu mówił, jak jest źle, bardzo źle, oj, jak niedobrze. A co mówił polski minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak podczas swoje­go debiutu w nowej roli w Brukseli? Zapewniał Europę, że polskie służby graniczne są doskonałe, profesjonalne i znakomicie chronią zewnętrzne granice Unii. Czyli ko­lejny cud.
Mało cudów? Proszę bardzo: „Polska to kraj ogromne­go sukcesu” (!), Polska to kraj, który uważa, że polityka klimatyczna jest ważna, „Polska jest wzorem pod tym względem” - powiedział minister środowiska Jan Szyszko 26 listopada, przed konferencją klimatyczną ONZ w Pa­ryżu. Voila! Wczoraj maruder - dziś lider. Macie już dość cudów, czy chcecie jeszcze obejrzeć tę pamiętną fotogra­fię Beaty Szydło, która pozowała na tle ruiny, ale drugi raz jej tak nie pokazano, bo komu jest dobrze w ruinie?

Felietonista ma dziś żniwo jak śmierć w czasie cholery. Kiedyś najtrudniej było znaleźć co tydzień nowy temat, a teraz nawet nie trze­ba się schylać - po prostu klęska urodzaju. Lawina, powódź tematów i pomysłów. Weźmy choćby tę nieszczęsną flagę unijną. Kiedyś - cały felieton. Dziś - jeden akapit. Toż to prezent dla satyryków i komi­ków. Premier zapytana, dlaczego usunięto flagę, odpo­wiedziała tylko, że polska flaga jest piękna. Widocznie więcej argumentów nie przygotowano. A to jest przecież sygnał dla Rosji, że Polska nie trzyma się kurczowo Unii i - kto wie - może znów stanie się „bliską zagranicą”? Dla Brukseli to sygnał, że wartości europejskie - owszem, ale wyłącznie przelewem, a w ogóle to niech ten Tusk się pakuje, szczoteczka do zębów, i przed Trybunał Stanu. Broń Boże niech nie wynajmuje mieszkania na dwie ka­dencje, jak Komorowski. W taki sposób dbamy o pozycję Polski w Unii. Dla Berlina to sygnał, że nie przyjmiemy pierwotniaków i gruźlików. Jeżeli już, to interesują nas zdrowi, wykształceni chrześcijanie, a nie imigranci, do których tęskni „oszalałe lewactwo” [copyright by mi­nister Waszczykowski). Dla Chińczyków to sygnał, że jak przyjadą już ze swoim kapitałem i zobaczą jedną flagę, to nie będą wątpić, czy są już w Europie - czy jeszcze w Polsce? No i wreszcie sygnał na użytek wewnętrzny: Tu jest Polska, a nie żadne kondominium. Stąd hasło: Unijną szmatę wyprowadzić!
Niektórzy patrzą na to, co się dzieje, z troską i ze smut­kiem. A przecież można na to spojrzeć z nadzieją. Amba­sador Arabski odwołany z Madrytu. Zemsta? Boże broń! Raczej pierwsze zwycięstwo ministra Waszczykowskiego w walce z arabskim terroryzmem (copyright by internet). I jaka świetna zwolniła się posada! Panie ministrze - pro­szę o mnie pamiętać. Znam hiszpański, sprawdziłem się w Chile, Tusk i Kopacz trzymali mnie na uboczu, można powiedzieć, że byłem represjonowany. Chociaż, chociaż - może raczej wziąć WBK? Ukończyłem studia ekono­miczne, od lat mam w tym banku rachunek, po portugalsku też się dogadam. W odróżnieniu od premiera Morawieckiego ja się bankom zagranicznym nie wysługi­wałem, a mój tatuś nie usprawiedliwiał w Sejmie łamania prawa. (Ogłoszenie: „Zamienię dziadka w Wehrmachcie na ojca w Solidarności Walczącej”). Jeżeli chodzi o TVP czy o Polskie Radio, to nie mam szans, bo tam biorą tylko po stażu w PZPR.

A mimo to - głowa do góry! Były zabory, okupacja, so­cjalizm, demokracja, przeżyjemy i narodową spra­wiedliwość. Czytam akurat piękną książkę Elżbiety Mar­kowskiej i Katarzyny Naliwajek-Mazurek „Okupacyjne losy muzyków”. Nie wolno było grać polskiej muzyki. Najwybitniejsi - Panufnik, Lutosławski, Woytowicz - grali w kawiarniach. Państwo ich nie subwencjonowało. „Nie szkodzi, że nie mogłem grać Chopina - i tak grano go wciąż na koncertach prywatnych, a tych było mnóstwo. Nigdy jeszcze Warszawa nie tętniła takim życiem koncer­towym, jak w czasie okupacji”. Damy radę!
Daniel Passent


Renament
Jeszcze tegorocznej wiosny na warszawskim Krakowskim Przedmieściu w obecności ludzi jednej płci, wiary i wieku ks. Stani­sław Małkowski odprawiał egzorcyzmy, by wypędzić Zło z prezydenckiego pałacu. Kpiłem z tego, przyznaję. Najgorsze, że nie ja jeden. A tymczasem najwidoczniej się udało, bo żadnych nowych egzorcyzmów się nie szykuje. Dobro zalęgło się na dobre. I emanuje.
Prezydent Duda uwolnił wymiar sprawiedliwości od wy­miaru sprawiedliwości i koło demokracji się zamknęło. Ułaskawiając przeczysty kryształ, o którym spoufaleni mówią krótko Mariusz Kamiński, dał dowód stałości swo­ich poglądów. Cztery lata temu jeszcze jako poseł PiS prze­konywał w Sejmie, że ułaskawia się tylko osoby uznane przez sądy za winne. „Ułaskawienie nie jest uniewinnie­niem”. Jak mówił wtedy, tak dziś postąpił, tylko odwrotnie. Chyba na złość Kamińskiemu, który jeszcze w maju akt łaski nazywał bezczelnością.
Nową jakością trzeciej świeżości zalatuje od rządu, aż nos wykręca. Minister infrastruktury Andrzej Adam­czyk na pytanie dziennikarza, od czego zacznie dobrą zmianę, odpowiedział bez namysłu: „Wpierw musimy zrobić renament”. Ciekawe, czy o kolejnictwie wie tyle samo, co o języku ojczystym. Na razie wziął sobie do po­mocy wiceministra Jerzego Szmita, faceta, któremu dwu­krotnie odebrano prawo jazdy za wykroczenia drogowe. Teraz będzie odpowiadał za budowę szos i autostrad. Wy­bór pochwalił wicemarszałek Sejmu Brudziński: „Niedo­bre doświadczenia Szmita mogą się przełożyć na sprawne zarządzanie tym obszarem”. To świetny pomysł, uważam. Teraz minister spraw wewnętrznych Błaszczak na stano­wisko komendanta głównego policji powinien szukać kogoś, kto na przykład zabił teściową. Jego niedobre do­świadczenia mogą się przydać itd.

Szefem wojskowego kontrwywiadu został w rządzie PiS niejaki Piotr Bączek. Kwalifikacje? Opisał je Wojciech Czuchnowski w „GW”. Otóż w 2011 r. Bączek wsławił się uruchomieniem śledztwa, by usta­lić, kto na furtce jego domu umieścił martwą wiewiórkę. Uznał to bo­wiem za odwet za jego działalność polityczną u boku Antoniego Macierewicza. Wiewiórkę wprawdzie umorzono, ale furtka została i teraz śmiało wdarli się przez nią do MON znani nam już eksperci od pękających parówek, rozpylania cystern helu oraz sklejacze tekturowych samolocików, które podpalali za­pałkami w szopie. Oni wszyscy są znów tam potrzebni, bo minister Macierewicz zarządził, że wyjaśnienie kata­strofy smoleńskiej jest „najwyższym wyzwaniem i hono­rem Wojska Polskiego”. Obrona kraju to sprawa drugo­rzędna, niech się sam broni.

Tym bardziej że rząd „ręki milionopalcej w jedną miaż­dżącą pięść zaciśniętej” (Majakowski) musi teraz walczyć z pornograficznymi przedstawieniami w teatrach, kłamli­wą propagandą w TVP i nagradzanymi na świecie - czort wie dlaczego - antypolskimi filmami. A ja mam dla was taki pomysł, Towarzyszu Rządzie (też Majakowski). Czy nie prościej by było pewnej nocy po prostu unieważnić całą tę lewacką twórczość, a przy okazji „Wyborczą”, POLITYKĘ, Lisa, Żakowskiego i innych bezczelnych dziennikarzy minionego reżimu? Prof. Gliński, pierwszy wicepremier i minister kultury, ma chyba prawo kom­promitować się na własną rękę, szczególnie że świetnie mu to idzie. Jednak najlepszy pomysł ma Beata Kempa z biura pani premier. Żąda, by karać, kierując się nie obo­wiązującym prawem, ale dogmatami Kościoła - za sam zamiar, za samą myśl, że można np. wystawić na scenie laureatkę Nagrody Nobla. Albo „PanaTadeusza”, bo to też niezłe porno. Tytułowa postać - wiadomo - najpierw ciot­kę, potem siostrzenicę...
Stanisław Tym


Nokturn PiS-dur
Szkoda, że nie mamy prezy­denta. Niby ktoś go zastępuje, jakiś kancelista, ale to jednak nie to samo. Jeszcze nie tak dawno wydawało nam się - jemu chyba też - że został zaprzysiężony jako głowa państwa. Pamiętam, bardzo pięknie wtedy mówił. O potrzebie wzajemnego szacunku, budowaniu wspólnoty wszystkich Polaków bez względu na różnice poglądów. Wspominał również, że jest człowiekiem niezłomnym, człowiekiem wiary. Przysięgał stać na straży konstytucji, zresztą jej tekst specjalnie na tę uroczystość został ręcznie przepisany. Po awansie na kancelistę doszedł chyba do wniosku, że ważniejsze są dla niego widokówki wysyłane z No­wogrodzkiej. Też ręcznie pisane. Na jednej z kartek było: „Konstytucja utrwala postkomunizm w Polsce. Trzeba ją zmienić”. Po naszej ustawie zasadniczej jeżdżą zresztą również zapoznani wokaliści, sejmowi wspólnicy tego z Nowogrodzkiej, mó­wiąc o niej „postbolszewicka” i „kwachowa”. Może więc przysięga na taką konstytucję w ogóle się nie liczy, a jej strażnik Trybunał Konstytucyjny po­winien spalić się ze wstydu?
W każdym razie warto było zarwać tę jedną noc, by wysłuchać w Sejmie cyklu nokturnów PiS-dur, najnow­szego dzieła Jarosława Kaczyńskiego na temat powoływania i odwoływania sędziów TK. Solista Stanisław Piotrowicz, prokurator z czasów ciemnego PRL, w III RP znany z umorzenia sprawy księdza pedofila, a dziś przewodniczący komisji sprawiedliwości i praw człowieka, nawrzucał byłym przewodniczącym Trybunału. Poniżacie demokratycznie wybrany parlament - krzyczał. Im dłużej grzmiał na mównicy ten kryształowy obrońca ładu konsty­tucyjnego, tym bardziej Sejm zbliżał się do dna.
Zdemolowana Platforma Obywatelska postanowiła wyjść z sali i poszło jej to fantastycznie. Pochód nosił wy­raźne znamiona demokracji, czuło się, że posłowie mają bardzo wiele do powiedzenia. Potwierdziło się to w sej­mowych korytarzach, kiedy składali sobie gratulacje,
że znaleźli najlepsze wyjście. Jacek Sasin po raz pierwszy w życiu miał rację, gdy im doradzał: Zróbcie so­bie Trybunał na uchodźstwie.
Marszałek senior Kornel Morawiecki z Kukizowego zaciągu uznał za stosowne wznieść się ponad sejmowe naparzanki. „Prawo, które nie służy narodowi, to jest bezprawie. Ponad prawem stoi dobro narodu” - powiedział. I to właśnie chciała usłyszeć pisowska orkiestra: że prawo jest nieważne, ważne jest dobro narodu, a tym dobrem są oni - PiS, czyli Jarosław Kaczyński, nasz mąż opatrznościowy i Polak jak Węgier brunatny.
Tej pamiętnej nocy tylko debiutanci sejmowi z No­woczesnej nie pękli pod naporem pisowsko-kukizowskiego oceanu troski o ojczyznę. Posłanka Kamila Gasiuk-Pihowicz protestowała przeciwko upolitycz­nianiu Trybunału, mówiąc, że nie można uchwałą Sejmu skracać ka­dencji sędziów, bo są nieusuwalni. „Czy chcemy, by decyzja prezesa jednej partii była prawem?” - spy­tała. Wygięte w łuk triumfalny usta Jarosława Kaczyńskiego, krótki re­chot i słowa „dokładnie tak” były jego odpowiedzią. I jednocześnie zapowiedzią - kolejnych mętnych i tendencyjnych rozstrzygnięć. Choćby w sprawie Smoleńska. Już niepotrzebne jest międzynarodowe śledztwo ani wrak samolotu. Po­twierdził to fachowiec, wiceminister kultury Jarosław Sellin: „Tu-154 rozpadł się w powietrzu, bo były wybu­chy. To jest udowodnione”. Trudno z tym idiotyzmem dyskutować, ale wiadomo, że będzie po temu okazja.

Zakończę anegdotą. Rozmawia dwóch facetów (po­słów?) : - Wie pan, kolego, uczeni udowodnili, że każ­dy człowiek wykorzystuje tylko jedną trzecią swojego mózgu. - Tak? To bardzo możliwe. Ciekawe, co się dzieje z tą drugą połową.
Stanisław Tym