środa, 31 sierpnia 2016

Czy ja mam ojca czarnucha



Ci, którzy mówią, że w Polsce nie ma rasizmu, pewnie są biali. Ciemnoskóre dzieci od piaskownicy słyszą: „Wypier... czarnuchu”

Aleksandra Gumowska

Zaczęło się od SMS-ów: „Wy­kończę się psychicznie. Zabierz mnie stąd” - opo­wiada Katarzyna, 45-letnia pracownica korporacji z Warszawy. - Dzwonię, syn nie chce mówić, o co chodzi. Pytam, czy to zno­wu na tle rasistowskim. Tak. Nic wię­cej nie powie, bo zaraz zadzwoniłabym do trenera i zrobiła rozpierduchę. Nie chce, żeby go uznali za donosiciela. Piotrek ma 12 lat, jest na obozie spor­towym, trzy razy dziennie trening po 1,5 godziny-jak się zmęczy, nie ma cza­su rozmyślać. Oprócz kolegów z klubu sportowego, a dobrze się czuje w dru­żynie, są jeszcze dzieci spoza Warsza­wy. W tamtym roku po raz pierwszy pojechał na obóz, bardzo się cieszył. Starsi od razu go ustawili: „Biali mają pierwszeństwo do mycia, ty się kąpiesz ostatni”.
   Szczerze powiem, że wychodząc 15 lat temu za mąż za Nigeryjczyka, nie sądziłam, że takie rzeczy będą nas spo­tykać. Mąż, już były, uciekł z tego kra­ju, bo żyć się nie dało. A to fajny, otwarty człowiek.
   Na początku podstawówki Piotrek przychodził z płaczem do domu, dla­czego dzieci go nazywają Murzynem, bambusem, małpą, bananem, Cyganem, czarnym gównem. Ciągle robiłam zady­mę w szkole, dyrektorka nie wiedziała już, jak przepraszać.
W tym roku oprócz Murzyna za­czął jeszcze być uchodźcą. Straszenie uchodźcami zrobiło swoje. Napraw­dę trudno mi to zrozumieć, bo mam prawicowe poglądy, chodzę do kościo­ła. Ostatnio wracaliśmy z Bemowa, a to przecież Warszawa, słyszę: „Murzynek Bambo w Afryce mieszka. Niech spier... do Afryki!”. Myślałam, że ich pozabi­jam, że tętnice przegryzę, sama pani słyszy, że głos mi drży
   Skoro Piotrek przyjął już tyle na kla­tę, to wydaje się, że jest mu łatwiej, ale to nieprawda. W tym roku bez psycho­loga już się nie obejdzie. Po takich in­cydentach potrafi się okaleczać, skórę sobie zdzierać. Albo mówi, że jak będzie wielkim kafarem, a będzie miał ze dwa metry po afrykańskim dziadku, to ko­
muś przyfasoli. Chociaż jest spokojnym dzieckiem i świetnie się uczy, obawiam się, że żyjąc w takim kraju, może w koń­cu wybuchnąć. Boję się o niego, tak jak kiedyś o jego ojca. Na szczęście na razie niechętnie wychodzi z domu.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Ta władza ma gen autodestrukcji



Zarządzanie społeczeństwem przez dzielenie i szczucie obróci się przeciwko PiS - uważa prof. Wojciech Sadurski, filozof prawa i konstytucjonalista

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Newsweek: Co zostanie z Polski po rządach PiS?
Prof. Wojciech Sadurski: Pol­skie społeczeństwo i polska polityka sta­ną przed zadaniem depisyzacji kraju. Będzie obejmowała trzy główne dziedzi­ny. Po pierwsze - personalną. Trzeba bę­dzie usunąć ze stanowisk wszystkich tych, którzy objęli je ze względów czysto poli­tycznych i bez właściwych kompetencji. W przypadku funkcji kadencyjnych bę­dzie to wymagało czasu, bo w odróżnieniu od PiS należy działać absolutnie w ramach prawa. Depisyzacja personalna musi ob­jąć także Andrzeja Dudę i Beatę Szydło.

Powinni stanąć przed Trybunałem Stanu?
- Tu nie ma żadnych wątpliwości: oni staną przed Trybunałem Stanu.

Druga dziedzina depisyzacji?
- Będzie dotyczyć reformy prawa. Od­kręcenia fatalnych zmian, które zosta­ły wprowadzone w ostatnich miesiącach, zwłaszcza podważających podstawowe prawa i wolności obywatelskie, jak ustawa o mediach publicznych, inwigilacyjna czy o policji. Prawo to system naczyń połączo­nych, ustawy są podstawą wydawania ak­tów niższego rzędu, które też wywołują skutki prawne, więc czeka nas przedzie­ranie się przez zachwaszczoną dżunglę. To jednak nic w porównaniu z trzecią dziedziną depisyzacji, czyli odwróceniem zmian w sferze świadomości społecznej. Tak jak było z dekomunizacją czy denazyfikacją, zmiany w świadomości publicznej są najtrudniejsze do przeprowadzenia. PiS dało sygnał do legitymizacji tego, co w polskiej mentalności najgorsze i naj­głupsze: ksenofobii, nienawiści i niechęci do innych, zawiści, paranoi, kompleksów. Motorami tych postaw stały się instytu­cje publiczne, w tym te odpowiedzialne za edukację, media publiczne, IPN, pub­liczne instytucje kultury itp. Ten aspekt pisyzacji Polski będzie najtrudniejszy do wykarczowania.

Mówi pan o depisyzacji, ale rządy PiS nie zmierzają jak na razie ku upadkowi.
- W odróżnieniu od wielu osób proro­kujących wieloletnie rządy PiS nie wie­rzę w taki scenariusz. Mamy do czynienia z władzą jednego człowieka stosunkowo mało podatnego na wiedzę o współczes­nym świecie. Taki system musi przegrać, bo nie ma w nim tego, co ma demokracja - mechanizmów autokorekty. Mechani­zmów innowacyjności, eksperymentów i elastyczności. Jedynowładztwo zawiera w sobie zalążki własnego upadku. Zresz­tą widzimy już pierwsze symptomy zapa­ści ekonomicznej. W pewnym momencie, i to całkiem niedługo, budżet po prostu nie wytrzyma. Skończą się pieniądze na 500+, zmniejszą się fundusze unijne, jesz­cze bardziej wzrośnie deficyt. I co wtedy?

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Złote dzieci, CBA i brzytwa



Skończył się etap donosów. Teraz czas na rewizje i wizyty tajnych agentów. W walce o władzę szefowie PZU sięgnęli po służby specjalne

Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski

Świeży żarcik pracowników PZU: wystarczy napisać e-mail do prezesa PZU, żeby nadawcą zajęło się CBA.
   Jest letnia noc, gdy S. wysyła wiado­mość na prywatną skrzynkę prezesa PZU Michała Krupińskiego. - Wysła­łem, bo znamy się od lat. To mój były przyjaciel - opowiada S. [inicjał zmieniony - przyp. red.].
   E-mail wysłany 18 czerwca jest krótki i niezbyt miły: „Dzisiaj po te­lefonie z CBA Sonia prawie poroniła. Pytali ją o sprawę sprzed 9 lat. Lepiej, żeby to nie była twoja robota”.
   Mówi S.: - Pięć lat temu moja żona pracowała w spółce prześwietlanej przez CBA. Sprawa zakończyła się wy­rokiem sądowym, a tu nagle, po latach, agent służb wydzwania do kobiety w zaawansowanej ciąży i pyta o tam­te wydarzenia. Mówi, że jest z CBA, ale się nie przedstawia. Nie wzywa na przesłuchanie, tylko nagabuje. Gdzie pani mieszka? Z czego się utrzymuje? Wkurzyłem się. Telefon był według mnie sygnałem: mamy cię na oku. Na­brałem podejrzeń, że to szef PZU na­słał na Sonię CBA. Stąd e-mail. I co? Mija kilka tygodni i agenci CBA znów się zgłaszają, tym razem do mnie. Mają prokuratorski nakaz wydania telefonu, z którego wysłałem e-mail.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Równać krok!,Koń a sprawa polska,Piąta siła,Dzień Wielkiego Długopisu i Pół żartem, ale i pół serio



Równać krok!

Politycy PiS, podobnie jak cała nasza tzw. prawi- ca, z całych sił zwalczają polityczną poprawność.
Tylko po to, by forsować jej własną wersję, opartą na hipokryzji i emocjonalnym szantażu.
   Wyniesienie Antoniego Macierewicza na pozycję de facto drugiej osoby w państwie mówi wiele o tym państwie i o jego ideologii. Oto niebotyczny awans zanotował człowiek, który jeszcze jakiś czas temu funkcjonował w PiS trochę na waria­ckich papierach. To on znalazł jednak klucz do serca wodza. Najprostszy z najprostszych. Został papieżem smoleńskie­go kościoła, którego bogiem jest prezes PiS, a świętym jego nieżyjący brat.
   Oczywiście nie tylko Smoleńsk zapewnił Macierewiczo­wi takie fawory. Także psychiczna konstrukcja Macierewi­cza, tak nieoceniona w czasach rewolucyjnego pobudzenia. Zawsze na ostro, żadnych wątpliwości, żadnych kompromi­sów, żadnych ukłonów w stronę oponentów, bez litości dla wrogów, choćby wydumanych. Wróg jest jasno określony, jeńców nie bierzemy, interesuje nas wyłącznie zwycięstwo totalne, przeciwnika degradujemy absolutnie.
   Polityczna poprawność zakłada troskę o szacunek i god­ność wszystkich, którzy złym słowem czy uczynkiem mogli­by się poczuć dotknięci. Dziś prezes Polski, wicenaczelnik państwa Macierewicz i ich akolici serwują Polakom nową polityczną poprawność. Złe słowo jest jej narzędziem, a jej podstawą jest Smoleńsk. Zamach to fakt. I tę wersję należy narzucić wszystkim. Jej przeciwnicy nie są patriotami i trze­ba ich pognębić.

środa, 24 sierpnia 2016

Młyn w policji



Policja przechodzi rewolucję. I do tego sterowaną ręcznie przez rządzących polityków.

Bez zgody ministra Zielińskiego nikt nie awan­suje i dotyczy to nawet szczebla zastępcy szefa w komendzie powiatowej w anegdotycznych już Kaczych Dołach - mówi wiceszef komendy miejskiej z zachodniej Polski. Każda nominacja jest konsultowana z lokalnymi strukturami PiS, a nawet z hierarchami kościelnymi. Komendan­tów wojewódzkich pozbawiono kompetencji w zakresie polityki kadrowej.
   Jarosław Zieliński jest w MSWiA wiceministrem nadzorującym m.in. policję. Pochodzi z Suwałk i pewnie dlatego województwo podlaskie otoczył specjalną troską. - Podlaska policja korzysta z jego wsparcia, inne garnizony trochę zazdroszczą - uważa Zbi­gniew Rau, były wiceminister spraw wewnętrznych z czasów rządów koalicji PiS, LPR i Samoobrony.
   - Jeżeli zmianie politycznej towarzyszy wymiana komendan­tury w całym kraju, to znaczy, że my jako policja jesteśmy dalecy od apolityczności - twierdzi naczelnik wydziału jednej z komend wojewódzkich. Dodaje, że trudno mu uwierzyć, iż wszystkie dy­misje miały uzasadnienie merytoryczne.
   Po każdych wyborach w policji dochodziło do karuzeli sta­nowisk, ale nigdy jeszcze rewolucja personalna nie sięgała tak głęboko. Nie powinno to nikogo dziwić, bo PiS takich planów nie skrywał i je realizuje. Przede wszystkim partia rządząca obiecywała, że na stanowiskach funkcyjnych w policji nie bę­dzie miejsca dla tych, którzy kariery w resorcie rozpoczynali w czasach PRL. I chociaż Milicja Obywatelska to nie Służba Bezpieczeństwa, to i tak dla polityków Prawa i Sprawiedliwości każdy, kto włożył mundur przed 1989 r., jest podejrzany. Selekcji dokonano zaraz po październikowych wyborach. Pozbyto się wszystkich policyjnych generałów poza obecnym komendan­tem głównym Jarosławem Szymczykiem, ale on pracę w policji podjął w 1990 r., więc miał alibi. Na emerytury odesłano też prawie wszystkich komendantów wojewódzkich i część szefów komend powiatowych. Odbywało się to w nieładnym stylu i tro­chę wstydliwie. Dymisje wręczano w pośpiechu, obyło się bez uroczystych pożegnań. Przekaz brzmiał jasno: wam już dzięku­jemy, teraz czas na policjantów z naszego rozdania. Bo ci nasi to nam będą wdzięczni.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Chcą do woli się nachapać



Kaczyński wykorzystuje demokrację do jej wykończenia. I to jest przerażające - mówi prof. Jerzy Stępień, były prezes Trybunału Konstytucyjnego

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Czy mamy już IV RP?
ROF. JERZY STĘPIEŃ: Nie. Niedoczekanie pana Kaczyńskiego, To, co obser­wujemy, jest okresem przeciągania liny, rozpychania się łokciami, kopania po kostkach. Rozhuśtanie quasi-rewolucyjnego nastroju ma tak naprawdę tyl­ko jeden cel: obsadzić wszelkie możliwe stanowiska swoimi ludźmi, żeby od­kuli się finansowo. To potrwa jeszcze rok, może trzy, ale nie ma w tym strate­gicznego planu na lata. Jest tylko pro­ste założenie, TKM, a potem niech inni martwią się o Polskę. Jak w starym po­wiedzeniu: „po nas choćby potop”.

Uważa pan, że to tylko kwestia odkucia się, nie rewanżu?
- Absolutnie. Przeczytałem ostatnio najnowszą autobiografię pana Kaczyń­skiego „Porozumienie przeciw mono- władzy. Z dziejów PC” i opierając się na tym, co sam mówi o sobie i swojej dro­dze politycznej oraz życiowej, można wyciągnąć jeden wniosek. Kaczyńskie­mu zawsze i wyłącznie chodziło o do­rwanie się do władzy. Tak było w latach 80., wlatach90. i tak jest teraz. Ta książ­ka jest kuriozalnym przykładem samo- oskarżenia się.

Samooskarżenia?
- W tej biografii jest wyłącznie opis gry politycznej. Nie ma słowa na temat ważnych problemów, którymi żyje pań­stwo: gospodarki, samorządu, systemu emerytalnego, systemu ubezpieczeń społecznych, edukacji. Te problemy po prostu nie istnieją. To jest wyłącznie zapis tego, co Jarosław Kaczyński robił, aby mieć władzę i być w centrum zarzą­dzania. Na tym polega filozofia prezesa PiS. Nie ma w tym żadnej głębszej myśli, żadnego planu. Po prostu nic.

Wie pan jednak, że władzy raz zdobytej...
- Nie oddamy nigdy. Tak mówił to­warzysz Wiesław, jednak i on władzę utracił. I to bezpowrotnie. Oczywiście Kaczyński będzie próbował jak Gomuł­ka przedłużać okres swego panowania wszelkimi możliwymi sposobami, ale to jest bardzo krótkowzroczne myślenie. On w gruncie rzeczy wie, że ma 67 lat i to, co może, to nawtykać swoich wszę­dzie, gdzie się da. W zamian za ich lojal­ność do grobowej deski. Tak naprawdę to jest zapewnianie sobie politycznej emerytury.

Wielki strateg, za jakiego uchodzi Ka­czyński, nie ma pomysłu na państwo?
- Żadnego. Gdyby miał, ten plan dałoby się jakoś zarysować. Prezes PiS powo­łuje się na Ryszarda Reiffa, szefa PAX i jedynego członka Rady Państwa, któ­ry sprzeciwił się zatwierdzeniu uchwa­ły o wprowadzeniu stanu wojennego w 1981 r. W gruncie rzeczy Jarosław Ka­czyński przejmuje myśl Reiffa, który miał mu powiedzieć, że w państwie po­winna istnieć grupa ludzi mających nie­zależnie od zajmowanych stanowisk
kompetencje do podejmowania najważ­niejszych decyzji. Rodzaj nieformalne­go politbiura, którego polecenia będą wykonywać urzędnicy piastujący pań­stwowe funkcje.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Pierwszy po prezesie



Prezydenta traktuje jak notariusza i z sukcesami rywalizuje z szefową rządu. Za nim stoją ludzie wyciągnięci z aptek, domów kultury i rad powiatów. Tak Antoni Macierewicz buduje swoją pozycję w resorcie obrony

Michał Krzymowski, Wojciech Cieśla

Na pierwszy rzut oka wszystko jest, jak należy. Uprzejmy ton, gesty, uważne spojrzenie. Doświadcza tego każdy, kto rozmawia z Antonim Macierewiczem. Ten, kto przyjrzy mu się bliżej, musi jednak zauważyć, że pełne szacunku zachowanie to w rzeczywistości protekcja podszyta lek­ceważeniem. Minister zakłada maskę uprzejmości przy większo­ści rozmówców: współpracowników, dziennikarzy i polityków z własnego obozu. Także wobec tych, którzy stoją w państwowej hierarchii wyżej niż on.
   - W stosunku do prezydenta minister zawsze jest niezwykle miły - potwierdza człowiek z otoczenia głowy państwa. - Tyle że to czysta kurtuazja. Gdy zaczyna się twarda polityka, Macierewicz zmienia się w bezwzględnego gracza. Traktuje Andrzeja [Dudę - przyp. red.] jak notariusza, nie liczy się z nim.
   Współpracownik Beaty Szydło ocenia szefa MON podobnie: szarmancki, ugrzeczniony, ale swoim sposobem bycia sprawia, że to pani premier musi zabiegać o ministra, a nie on o nią.
   Działacz PiS z partyjnej centrali na Nowogrodzkiej: - Według kryteriów czysto politycznych Macierewicz jest drugą osobą w państwie, zaraz po prezesie. To jedna z niewielu osób traktowa­nych przez Jarosława po partnersku i z respektem. Ze względu na Smoleńsk łączy ich wyjątkowa więź.

sobota, 20 sierpnia 2016

Cham uskrzydlony



Elity niby walczą z chamami, a chodzi o to, że zwykli Polacy im śmierdzą. Tak ładnie ustawił to PiS, usprawiedliwiając politycznie chamstwo i wpędzając w poczucie winy tych, którzy ośmielają się je zauważyć.

Państwo naśmiewają się z prostaczków, z ich oby­czajów, także wakacyjnych, z picia piwa, skarpet do sandałów, słuchania disco polo, zanieczysz­czania wydm, nieczytania niczego, ale w istocie pogardzają Polakami i polskością. Oderwali się od prawdziwego życia, nie rozumieją pulsu naro­du, który bije w zwykłych, tradycyjnych rodzinach. A te chcą żyć, tak jak chcą. Tak ostatnie spory o chamstwo, brak wychowania, hejt, ksenofobię ukazuje propaganda skupiona wokół rządzącej dzisiaj formacji.
   Zaczęło się mniej więcej od wywiadu prof. Zbigniewa Mikołejki, który przywołał figurę Edka, sprytnego i bezwzględnego prostaka z „Tanga” Sławomira Mrożka. Mikołejko dowodził, że władza PiS wywołuje i ośmiela takie postawy, choć zastrzegał, że nie chodzi o klasowość, ale o mentalność, bo Edkiem może być zarówno żul, jak i profesor. Jednak wylała się na niego fala nienawiści, podobnie jak na prezenterkę Agatę Młynarską, która podzieliła się na Facebooku niemiłymi wrażeniami z pobytu nad Bałtykiem. Obojgu proponowano wyniesienie się z kraju, skoro naród się nie podoba. Mikołejko bronił swoich racji, ale Młynarska najwidocz­niej się wystraszyła i przeprosiła. Zresztą zaatakowali ją także inni telewizyjni celebryci, z dumą obnoszący się z akceptacją radosnej przaśności. Wyraźnie zmienia się atmosfera, społeczny klimat przyzwalający na „naturalną ekspresję” i nieumiarkowany język.
   Chamstwo było i jest społecznym faktem. Prostactwo, bez­czelność, nieokrzesanie, brak manier, empatii, szacunku dla innych zdarzały się zawsze, i właśnie w walce z takimi cechami stworzono kanony zachowania, mówienia, reguły grzeczności. Miało to poprawiać jakość życia, łagodzić międzyludzkie rela­cje. Jakoś w końcu funkcjonowały mechanizmy zawstydzania, piętnowania. Chamstwo oficjalnie pozostawało na marginesie, walczono z jego przejawami.
   Ale dzisiaj chamstwo przestaje być zwykłym chamstwem, a sta­je się poważną postawą polityczną. Jest teraz oznaką sprzeciwu i oburzenia na poprzedni porządek, na władzę establishmentu, narzucanie obcych wzorców. Chamstwo, grubiaństwo, brak wy­chowania i przyzwoitości zostały zaprzęgnięte do ideologicznego projektu. Teraz to jest przejaw szczerości, autentyzmu, nieskry­wanych wreszcie emocji. Edek, którego przypomniał Mikołejko, staje się nowym proletariuszem „dobrej zmiany”. On ma szydzić z profesorów, śmiać się z inteligenckich konwenansów, z „eurohomosiów”, z „ciapatych”, z „papieża z Czerskiej” (zaczerpnię­te z zaangażowanych forów). Władza nie musi się przyznawać do Edka ani mówić jego językiem (choć potrafi), ale Edek - co wy­raźnie widać - jest wliczony do planu jako podwykonawca. Jak to się mogło udać? Są tego głębsze przyczyny

piątek, 19 sierpnia 2016

Donald Kaczyński,Historia 2.0,Tylko skinąć głową,Zupa się wylała,Głos z Czerskiej i Chadecja to nie endecja



Donald Kaczyński

Proponuję, by posłuchali państwo uważnie Donal­da Trumpa. Łatwo dostrzegą państwo jego, prze­praszam, bliźniacze podobieństwo do Jarosława Kaczyńskiego.
    Zapomnijmy na moment o wzroście Trumpa, jego pięknej żonie, wielu dzieciach, miliardach na koncie i zamiłowaniu do zbytku, bo wszystko to utrudnia dostrzeżenie realne­go podobieństwa. Gdy te didaskalia pominiemy, ujrzymy wspólnotę charakteru i skłonności.
    Donald Trump, podobnie jak Kaczyński, zaciekle walczy z elitami. W ich wypadku to pewna perwersja, bo obaj są kwintesencją establishmentu. Miliarder Trump z jego ma­jątkiem, koneksjami, zamiłowaniem do wystawnych przy­jęć i pięknych rezydencji, należy do elity elit. Podobnie ascetyczny Kaczyński.
   Pieniądze, owszem, interesują go o tyle, o ile pozwalają realizować interes partii, ale w sensie przynależności spo­łecznej jest exemplum establishmentu. Były senator i obecny poseł, były minister w Kancelarii Prezydenta i były premier. Nie ma wprawdzie konta w banku, ale po co mu ono, skoro jego własnością jest cała Polska. Mało kto jest u nas beneficjentem przełomu z 1989 r. w większym stop­niu niż Jarosław Kaczyński. III RP, której organicznie nie cierpi, zawdzięcza karierę, pozycję i stanowiska. Dlaczegóż więc zwalcza establishment? Bo służy mu to, jak każdemu populiście, do zdobycia i utrzymania władzy.
    Trump, podobnie jak Kaczyński, wielką sławę zawdzię­cza mediom, których organicznie nienawidzi. Akceptuje je o tyle, o ile stanowią w jego rękach użyteczne narzędzie. Ale ponieważ poza darmowym publicity serwują mu też dar­mową krytykę, jako człowiek absolutnie bezkrytyczny na wstrętne mainstreamowe media pomstuje przy każdej oka­zji. Nie jest po prostu w stanie zaakceptować czegokolwiek, czego totalnie nie kontroluje, i kogokolwiek, kto nie jest na jego usługach.
   Jarosław Kaczyński ma oczywisty talent medialny, bo ma prawdziwą osobowość. Jakkolwiek brzmi to więc jak szyder­stwo - kamera go naprawdę kocha. Kaczyński daje telewi­zjom oglądalność, internetowi klikalność, a gazetom lepszą sprzedaż. Zapewne zresztą doskonale zdaje sobie z tego spra­wę i czyni z tego użytek. Jednocześnie jednak, podobnie jak Trump, jest Kaczyński przez część mediów - tę, której jesz­cze totalnie nie kontroluje - ostro krytykowany. A jako osobowość autorytarna, podobnie jak Trump, krytyki orga­nicznie nie znosi, szczerze nienawidzi więc mediów niezależ­nych, czyli normalnych, zwanych mainstreamowymi.
   Kaczyński jest absolutnie skupiony na „projekcie Kaczyń­ski”, podobnie jak Trump na „projekcie Trump”. Cel ma jasny, ale widzenie zaburzone skłonnościami do myślenia paranoicznego i spiskowego. Podobnie jak Trump wszędzie widzi spiski i wrogów. Kandydat republikanów (w każdym razie części republikanów) ostatnio zadeklarował, że wy­bory mogą być sfałszowane. Czytaj: jeśli przegra, to znaczy, że zostały sfałszowane. Całkiem jak u Kaczyńskiego, u któ­rego wybory dzielą się na uczciwe, czyli wygrane, i przegra­ne, czyli sfałszowane. Trump potrafi opowiadać bzdury, np. o tym, że tysiące muzułmanów z New Jersey głośno wyra­żało entuzjazm po zamachu z 11 września. Jego rzecznicz­ka sugerowała nawet, że tamte zamachy były efektem spisku zawiązanego przez władzę. Tu oczywiście Trump i jego lu­dzie nie dorastają Kaczyńskiemu do pięt, bo ideologia PiS w dużej części ufundowana jest na wierze w spisek, czyli w zamach smoleński.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Polska zaczyna się od Kaczyńskiego



Pomiędzy rocznicami wybuchu Powstania Warszawskiego, „cudu nad Wisłą” i początku II wojny światowej warto spojrzeć, jak wygląda praktyka polityki historycznej PiS. Jej funkcją nie jest budowanie wspólnoty, ale umacnianie partyjnego monopolu na patriotyzm

Jarosław Kaczyński lubi się porównywać do Piłsudskie­go, jednak ani on, ani jego środowisko nie mają porów­nywalnych ze środowiskiem piłsudczykowskim dokonań w odzyski­waniu niepodległości. Z faktycznego do­robku Marszałka kopiują jedynie jego zdolność do stworzenia własnej polity­ki historycznej i przejęcia niepodległoś­ciowego dorobku wszystkich środowisk walczących o suwerenność Polski (poza samym Piłsudskim także socjalistów, lu­dowców, endeków, Dmowskiego, Witosa, Daszyńskiego). Akurat ten „sukces” Pił­sudskiego miał negatywne konsekwen­cje zarówno dla życia politycznego II RP, jak też dla świadomości politycznej poko­lenia Kolumbów wychowanego w mitach piłsudczykowskiej polityki historycznej (Polska jako mocarstwo odbudowane ex nihil o wolą jednego człowieka i jego śro­dowiska, bez kontekstu geopolitycznego).
   To właśnie wychowankowie polityki historycznej Marszałka podjęli decyzję o wybuchu Powstania Warszawskiego, które przy całym heroizmie jego żołnie­rzy, przy całym męczeństwie cywilnych mieszkańców Warszawy było katastrofą.
   Dla Jarosława Kaczyńskiego kluczem do świadomości historycznej Polaków jest polityczna siła, mająca zastraszyć opornych, i państwowe pieniądze po­
zwalające skorumpować nieprzekonanych. Państwowa spółka Orlen pod nowym PiS-owskim zarządem wykupi­ła dla szkolnych bibliotek w całej Pol­sce tysiące prenumerat „wSieci Historii” i „Historia Do Rzeczy” (pluralizm ogra­nicza się tu wyłącznie do wspierającej Kaczyńskiego prawicy). Zarówno Orlen, jak i inne spółki skarbu państwa mają ten program wkrótce rozszerzyć. Przejęte przez PiS spółki skarbu państwa, Energia i Lotos, organizują 15 sierpnia w Gdań­sku gigantyczną inscenizację „cudu nad Wisłą”. Przy tej okazji nowy wiceprezes Energi Grzegorz Ksepko informuje Po­laków, że „przez kilkadziesiąt ostatnich lat patriotyzm był postawą naganną. Te­raz, dzięki Bogu, będzie inaczej”.
   PiS świadomie eskaluje kłamstwo, ja­koby upamiętnianie Powstania War­szawskiego, zwycięstwa w 1920 r. czy cierpienia Polaków podczas II wojny światowej było dotąd zakazane i dopiero obecna władza uczy Polaków ich historii. W rzeczywistości Powstanie Warszaw­skie i II wojna światowa (przedstawia­ne tak samo wybiórczo, jak dziś robią to prawicowi publicyści i politycy) były fundamentem polityki historycznej Go­mułki, Gierka i Jaruzelskiego. Komu­nistyczna władza legalizowała się w ten sposób w oczach Polaków, a w dodatku te karty polskiej historii miały w intencjach rządzących przekierować antyrosyjskie emocje obywateli PRL przeciw Niem­com, NATO i Zachodowi.
   Z kolei „cud nad Wisłą” jest upamięt­niany przez polskie państwo i władze sa­morządowe zarówno w Warszawie, jak i w Radzyminie czy Ostrołęce od roku 1989. Jednak pamięć PiS jest partyjna, a nie patriotyczna. Polska zaczyna się od Kaczyńskiego, a niepodległość od wygra­nych przez PiS wyborów i istnieje, póki ta partia rządzi, bo gdy PiS traci władzę, za­pada ciemna noc kondominium.
   Traktowana cynicznie polityka histo­ryczna jest też dla Kaczyńskiego narzę­dziem negocjowania z potencjalnymi lub faktycznymi koalicjantami - czyli z kon­serwatywną częścią Kościoła i naro­dowcami. Firmowany przez prezydenta Dudę, premier Szydło i ministra Waszczykowskiego, wydany na Światowe Dni Młodzieży informator o Polsce „Am­basador polskości” zawarł w pigułce tę nową wersję polityki historycznej. To ciekawy dokument, w swych wezwa­niach („nie skarż się!”, „nie narzekaj!”, „nie bądź malkontentem!”) przypomi­nający do złudzenia propagandowe bro­szurki z czasów stalinizmu.
   Jednak najciekawszy jest w nim krótki kurs najnowszej historii Polski: „Po roz­padzie systemu komunistycznego Polska odzyskała niepodległość, ale nie ustrze­gła się przed nowymi zagrożeniami. Nowym zagrożeniem była liberalna propaganda wspierająca konsumpcyj­ny styl życia, nazywająca mordowanie dzieci nienarodzonych »zabiegiem«, wspierająca niszczącą dla rodziny i społeczeństwa swobodę seksualną... Wśród tych, którzy na wezwanie papieża przeciwstawili się cywilizacji śmierci, były m.in.: Ruch Światło-Życie, Rodzi­na Radia Maryja, Droga Neokatechumenalna, Akcja Katolicka, Ruch Obrońców Życia Nienarodzonego”.

środa, 17 sierpnia 2016

Rzucanie telewizorem



Publiczna awantura, która wybuchła w mediach prawicowych w związku z próbą odwołania Jacka Kurskiego z TVP przez Radę Mediów Narodowych, ujawniła wojnę o łupy toczącą się w zwycięskim obozie władzy.

Zaczęło się 3 sierpnia 2016 r., gdy Rada Mediów Narodowych zebrała się po raz pierwszy. Rada, czyli kadłubek, zrodzo­ny z wielkich zapowiedzi bu­dowy mediów narodowych, ze społecz­nymi radami programowymi itp.; ciało całkowicie polityczne, z przewagą PiS. Pierwszą decyzją Rady była próba odwo­łania Jacka Kurskiego, który nominację dostał od samego prezesa. Z wnioskiem wyszła Joanna Lichocka, posłanka PiS, wcześniej związana z „Gazetą Polską”, poparli ją przewodniczący rady Krzysz­tof Czabański i była szefowa KRRiT Elż­bieta Kruk - wszyscy z PiS.
   Decyzję rady skomentował zaraz na portalu wPolityce Michał Karnowski - że oto Krzysztof Czabański, szef Rady Mediów Narodowych, i medialna grupa Tomasza Sakiewicza, właściciela „Gazety Polskiej”, próbują wymóc na Jarosławie Kaczyńskim dogodny dla siebie podział wpływów. A kiedy to się nie udaje, po­dejmują próbę działania za pomocą fak­tów dokonanych i medialnej nagonki. Co służyć ma to przejęciu pełni władzy nad mediami, za plecami Jarosława Ka­czyńskiego, a „spełnienie żądania usu­nięcia Jacka Kurskiego będzie dla nich sygnałem, że już można żądać więcej, można się »urywać«, bo lider PiS nie jest tak silny, jak do tej pory”.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Polskie diabły

To zmierza w kierunku narodowego terroru. Mamy się zacząć bać - Kazimierz Kutz o ataku na wolne media, pokazowych procesach i cmentarnym patriotyzmie

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Kazimierz Kutz: Znowu przyszła pani męczyć mnie Polską? Czego pani od niej chce?
Aleksandra Pawlicka: A panu się ta Polska podoba?
- Coraz mniej. Gdybym był młodszy, to dałbym dyla. Nigdy nie przypuszczałem, że dożyję czasów, w których trudno się będzie Polską podniecać. To mój kraj, ale nie ma go dziś za co kochać. Władza doszła do wniosku, że lepiej uprawiać pokrzywy niż kar­tofle, i przymusza do tego wszystkich. Polska stała się krajem destrukcyjnym i ten, kto się na to nie godzi, może się albo prze­ciwko temu buntować, albo spierdalać.

Nie jest łatwo wyemigrować, zwłaszcza gdy ma się rodzinę, dom, pracę.
- Takim jak my nie jest łatwo, ale naszym dzieciom? „Mamusiu, jak chcesz się męczyć, to się męcz, ale życie tu to strata czasu, ja­łowy bieg” - powie niejeden młody człowiek. Poza tym nie zapo­minajmy, że jest coś takiego jak emigracja wewnętrzna. W Polsce powstaje nowa rasa osadników wewnętrznych, dla któ­rych bardziej naturalnym wyborem jest izolacja niż czubaty patriotyzm.

Czubaty?
- Oparty na ekscytacji ględźbą cierpiętnictwa. Na nieustannym grzebaniu się w grobach. Przyznam szczerze, że taka zaśmierdła w cmentarnym patriotyzmie Polska jest mi obca. Po prostu - nieprzy­jemnie w niej żyć.

Zastanawiał się pan, dlaczego do tego doszło?
- Jestem starym człowiekiem, który sie­dzi i korzysta z tego, że ma dom, dużo cza­su i nic już nie musi. Życie zawodowe, tak zwana kariera, to pośpiech, zapieprzanie i brak czasu na refleksję. A ja mogę już analizować z dystansu swoje życie, życie swojego pokolenia i swojego kraju. I próbować zrozumieć, dlaczego znaleźliśmy się w Polsce PiS.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Minister rodzinnego środowiska



Podwarszawska działka z domem, w którym mieszka minister Jan Szyszko, ma być warta około 300 tysięcy. Ale to jedynie część leśnej rodzinnej posiadłości, w której żyją pokolenia Szyszków

Wojciech Cieśla, Jakub Korus

Drewniany dom w Sta­rej Miłosnej wygląda jak siedem nieszczęść. Sta­ry, pociągnięty szpetną farbą. Tu mieszka mi­nister środowiska Jan Szyszko z żoną Krystyną, radną PiS dzielnicy Weso­ła. Przy wartej kilkaset tysięcy daczy ministra, którą odrestaurował w za­chodniopomorskim Tucznie (o tej po­siadłości pisaliśmy prawie trzy miesiące temu w„Newsweeku”), rodzinny dom na papierze wygląda nad wyraz skromnie. W oświadczeniach majątkowych pod­warszawski dom i działkę (0,17 ha) Jan Szyszko wycenia na 350 tys. zł.
   Podobne nieruchomości w okoli­cy są droższe o 150-200 tys. zł. Wystar­czy jednak spacer wzdłuż płotu, żeby się przekonać, że ustronna, ogrodzona i zadrzewiona parcela jest z pewnością o wiele większa i cenniejsza niż opisana w oświadczeniach majątkowych działka. Stoją na niej trzy budynki - w tym nowy, piętrowy dom z drewna.
   - Mieszkają tam wszyscy - mówi „Newsweekowi” Krzysztof Kacprzak, wi­ceburmistrz dzielnicy Wesoła. - Pan Jan z żoną, jedna z jego córek, mąż córki i ich dzieci. Widuję tam też brata ministra. I jego syna. I drugą córkę ministra. Który kawałek ziemi należy do kogo, czyje są te domy? Nigdy się w to nie wgłębiałem.
   O posiadłości Szyszków sąsiedzi mówią „leśna działka”.

piątek, 12 sierpnia 2016

Big Brother w TVP,Coś się posypało,Dobranoc,opozycjo!i Boa dusiciel



Big Brother w TVP

Z programów TVP nie dowiemy się zbyt wiele o tym, co naprawdę dzieje się w Polsce. Ale to, co dzieje się w i wokół TVP, o władzy w Polsce mówi prawie wszystko.
   TVP to dziś państwo PiS w pigułce. Dramat i kabaret, nie­udolność i buta, mierność i wierność kadr, totalne upartyj­nienie, kłamstwo i manipulacja jako norma, marne pozory pluralizmu skrywające brutalne jedynowładztwo właścicie­la - Polski, PiS-u i TVP.
   Tak zwany pucz w TVP wzbudził wielkie emocje w śro­dowiskach prawicowych. Zrozumiałe. Różne gangi biją się o wpływy, stanowiska i pieniądze. Poza tymi środowiskami wzbudził jednak wyłącznie powszechną wesołość i szyder­stwa. Niesłusznie o tyle, że TVP jest publiczną własnością, potencjalnie mogłaby odgrywać wielką rolę, a zamiana waż­nej instytucji w partyjny folwark powinna wzbudzać poważ­ne reakcje. Na TVP najwyraźniej wszyscy, poza traktującymi ją jak propagandowe narzędzie i dojną krowę PiS-owcami, postawili już jednak krzyżyk. Służy więc ona publiczności jako swoisty materiał badawczy. Nawiasem mówiąc, szop­ka wokół TVP jest o niebo ciekawsza niż wszystko, co ma ona teraz w ofercie programowej. Oto Big Brother w wer­sji narodowo-odpustowej z prawdziwym Wielkim Bratem z uczestnikami z castingu, który on sam przeprowadził.
   Prześledźmy to, co działo się w tym reality show w poprzed­nich odcinkach. Nowa władza, przez lata oskarżająca TVP o sprzyjanie władzy i manipulacje, przejmuje ją, by chwilę potem uczynić z niej zbrojne ramię władzy i królestwo ma­nipulacji. Faktyczny właściciel TVP, który sam przyznaje pry­watnie, że ma niejakie problemy z włączaniem telewizora, funkcję szefa telewizji publicznej powierza wieloletniemu propagandyście partyjnemu. Ten dokonuje w niej czystki na niespotykaną skalę. Żadnemu z wyrzuconych nie stawia się żadnych zarzutów. Wszystkim mówi się, że nie pasują do no­wej koncepcji, co akurat w ostatnich miesiącach jest jednym z niewielu w TVP stwierdzeń prawdziwych. Nowe funkcje obejmują ludzie w stu procentach zaangażowani w popiera­nie rządzącej partii. Ich zdolności i talenty są więcej niż wąt­pliwe, ale nie o profesjonalizm tu idzie, lecz o słuszne poglądy. Wszystkie nowe programy ponoszą koncertową klęskę. Oglą­dalność flagowych programów informacyjnych leci na pysk. Szef TVP podważa rzetelność wyników oglądalności, na któ­re jednak powołuje się za każdym razem, gdy oglądalność jest jak trzeba, czyli wtedy, gdy decydują o nich nie ludzie TVP, ale kreatorzy wielkich widowisk - a to sportowcy, a to papież.
   Władza potrzebuje nowych stanowisk, więc obok istnie­jącej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji powołana zo­staje Rada Mediów Narodowych, która ma czuwać nad ich odpolitycznieniem. Realizację tego celu powierza się trójce funkcjonariuszy partii rządzącej. Owa trójka postanawia do­konać zmiany prezesa. Główną kandydatką na następcę pre­zesa propagandzisty jest pani, która w TVP zdążyła już dać dowody skrajnej niekompetencji, ale ma wielki atut - świet­nie znała matkę Wielkiego Brata. Pucz się nie udaje. Wielki Brat rozstrzyga, że właściwy czas jednak nie nadszedł. O pró­bie puczu główny serwis informacyjny TVP nie informuje. Informuje on przecież wyłącznie o tym, co jest w interesie TVP, poza tym skupia się na walce ze wszystkimi, którym nie podobają się rządy partii Wielkiego Brata.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Syndrom Kazimierza



Jaka jest pozycja pani premier? Prezes zarzeka się, że mocna. A to wróży jak najgorzej.

Przyspieszenie jest potrzebne. W wielu miejscach zmiany są zbyt wolne - oceniał Jarosław Kaczyń­ski w maju 2006 r. Po dekadzie szef PiS wydaje tę samą komendę. „Musimy jeszcze przyspieszyć, musimy uruchamiać kolejne projekty musimy ru­szyć jeszcze mocniej do przodu” - mówił w kwiet­niu w dyscyplinującym rząd wywiadzie dla „wSieci”. Na partyjnym kongresie w lipcu tę samą treść ubrał w metaforę: „idziemy we właściwym kierunku, ale kolumna nam się rozciągnęła, jest czołówka, ale są też tabory”. W „Rzecz­pospolitej” prosił zaś, by nie zachęcać go do „podnoszenia ręki na panią premier”. Przed laty Kazimierz Marcinkiewicz sły­szał komunikaty równie uspokajające, a właśnie przemknęła dziesiąta rocznica jego wymuszonej przez prezesa dymisji.
   Warto przypomnieć tamte wydarzenia; w dobie Beaty Szydło aktualna jest przecież myśl Piotra Zaremby, który pisząc o od­wołaniu Marcinkiewicza, pytał: „Skoro gabinet Kaczyńskiego staje się realnym centrum władzy, to po co centrum drugie?”. Teraz też istnieje, jak to ujął Zaremba, „pozbawiona logiki dwu­władza, problem odległości między Nowogrodzką i Ujazdow­skimi”. Nowogrodzka to siedziba PiS, w Alejach Ujazdowskich mieści się Kancelaria Premiera.
   To Kaczyński jest ostateczną instancją dla posłów, ministrów i nominatów PiS. Gdy ostatnio ważył się los prezesa TVP Jacka Kurskiego, to ważył się na Nowogrodzkiej, a nie w Ujazdow­skich. Szef  PiS uznał, że Kurski powinien zostać co najmniej do jesieni i posłowie PiS z Rady Mediów Narodowych, którzy dwie godziny wcześniej prezesa odwołali, musieli pospiesznie wiosłować z powrotem.

środa, 10 sierpnia 2016

Sławek Wiśniewski nie padł



Od katastrofy smoleńskiej uśmiercano go już kilka razy. Po raz pierwszy zobaczy to wkrótce na ekranie. Premierę „Smoleńska" zapowiedziano na 9 września.

Sławomir Wiśniewski zwany Lol­kiem, montażysta Telewizji Pol­skiej, 10 kwietnia 2010 r. ustawił w oknie pokoju nr 201 hotelu Nowyj niedaleko smoleńskie­go lotniska Sewiernyj prywatną kamerę. Chciał nagrać lądowanie prezydenckiego samolotu we mgle. Ciekawiło go, jak uda się to małemu tupolewowi, skoro dwa dni wcześniej duży Ił 76 ledwie sobie poradził. W sąsiednich pokojach spali koledzy z in­nych ekip telewizyjnych i prasowych. Od­poczywali po wczorajszych zakrapianych urodzinach kierownika produkcji.
   Około godziny ósmej Lolek musiał wy­łączyć sprzęt, bo za jego oknem robotni­cy zaczęli remonty. Usłyszał nienaturalny huk, aż ziemia lekko zadrżała, zobaczył 30-metrowy słup ognia, oniemiał, ner­wowo zaczął szukać baterii, karty pamięci do aparatu. Pobiec w stronę lotniska czy nie pobiec? Na rosyjskim wojskowym tere­nie nie można swobodnie się przemiesz­czać. Pobiegł, po około 5-6 minutach był już na miejscu. Nadal nie wiedział, co się stało, oprócz tego, że to katastro­fa jakiegoś polskiego samolotu. Krzyknął nieparlamentarnie: „Japierd..., to nasz!”, i nagrywał. Jeszcze nie wiedział, że to tupolew prezydencki.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Idziemy po was!



Kończy się pierwsza, a nadchodzi druga faza pisowskiej rewolucji. Wszystkie przygotowane dotąd narzędzia, także propagandowe, właśnie od teraz mają zacząć działać na pełnych obrotach. Przegapienie tego momentu przez opozycję może ją drogo kosztować.

Od wielu miesięcy mówiło się, że po szczycie NATO i po Światowych Dniach Młodzieży rządzący PiS przyspieszy i zacznie realizować jeszcze ostrzejszą politykę, zwłaszcza wobec instytucji demokratycznych i opozycji. Te dwie newralgiczne imprezy właśnie minęły. Wiele wskazuje na to, że rzeczywiście otwiera się nowy polityczny etap. Kończy się przegrupowanie sił w prokuraturze, planowana jest znacząca podwyżka pensji w służbach specjalnych, wdrażana jest akcja dyscyplinowania sędziów za pomocą ustawowych zmian. Nałożono ostatecznie polityczną czapę na publiczne ra­dio i telewizję, powołując tzw. Radę Mediów Narodowych z po­słami PiS w rolach głównych, zmieniono skład KRRiT. Jeśli nowa ustawa o TK nie zostanie skutecznie zaskarżona, praktycznie zli­kwiduje w Polsce konstytucyjną kontrolę. A sympatycy władzy na prawicowych forach odliczają dni do końca kadencji prezesa Rzeplińskiego. Ruszy komisja w sprawie Amber Gold, która pod pretekstem rozliczania afery ma pokazać wszystkie przewiny i przestępstwa poprzedniej ekipy rządzącej. Można spodziewać się nękania politycznych wrogów, wzmożenia lustracji i agresyw­nej polityki historycznej, medialnego ostrzału, zapewne także w końcu aresztowań i głośnych procesów. Czystki i szykany się­gną zapewne jeszcze głębiej, do poziomu szkół, uczelni, instytucji samorządowych, może mediów prywatnych.
   Ostre odpowiedzi rządowych polityków na zalecenia Komisji Europejskiej pokazują, że PiS czuje się coraz pewniej; w rządzą­ cym ugrupowaniu panuje poczucie siły i przekonanie, iż teraz już wolno wszystko, że wyborcy zostali wynagrodzeni, opozy­cja pokonana, przyszedł zatem czas na zaostrzenie kursu. Prze­śledźmy zatem sygnały, które mogą uzasadniać ten manewr.
   Od dwóch miesięcy badania opinii publicznej pokazują, że wyraźnie spada zaufanie do Trybunału Konstytucyjnego. W tym czasie nie nastąpiło nic takiego w sprawie TK, co racjo­nalnie uzasadniałoby tę obniżkę, ale to dokładnie czas, od kie­dy zaczął działać program 500 plus. Według szacunków blisko 3 min rodzin może wziąć pieniądze z programu 500 plus, wśród nich zarówno zwolennicy PiS, jego bardziej lub mniej zagorzali przeciwnicy i ci wahający się. Można przypuszczać, że zwłasz­cza wśród tych dwóch ostatnich grup zachodzi psychospo­łeczny proces racjonalizacji: nie bierze się pieniędzy od wro­gów, wzięliśmy jednak pieniądze, to sytuacja etycznie trudna do zniesienia. Jeżeli zatem nie rezygnujemy z 500 zł, a zrezy­gnować niełatwo, pozostaje przychylniej spojrzeć na dawcę - może PiS nie jest taki zły, może jego przeciwnicy przesadzają.
   Nazywa się to redukcją dysonansu poznawczego. A ponieważ głównym powodem krytyki PiS jest to, co ta władza robi z zasa­dami demokracji, a w szczególności z Trybunałem Konstytucyjnym, niechęć dosięgła właśnie Trybunał. To nie jest paradoks, ale dość prosta zasada psychologii społecznej: jeżeli PiS nie jest taki zły, a walczy z Trybunałem, to znaczy, że zły może być Trybunał. Stąd spadek zaufania do tej instytucji. Tak zapewne wielu ludzi poradziło sobie z problemem, że biorą pieniądze od rządu, któremu świat zarzuca naruszanie demokracji. Za­działanie tego mechanizmu dowodzi, że nadzieje PiS związane z 500 plus się spełniły.

sobota, 6 sierpnia 2016

Poroże Yorricka i Sprzedawcy dymu



Poroże Yorricka


Początek przygotowań do wi­zyty papieża Franciszka był żmudny, pracochłonny i bardzo długi. Pradawni Wiślanie, wśród których przeważały nieuświadomione jeszcze sympatie propisowskie, postanowili wyciąć puszczę i zbudować Kraków Potwierdził to podczas Światowych Dni Młodzieży mini­ster ochrony środowiska Jan Szyszko. Z właściwą sobie przenikliwością skojarzył wszystkie przesłanki i wyszło mu, że gdyby człowiek nie wymyślił siekiery - ani papież nie mógłby przylecieć do Polski, ani bociany. Tę myśl roz­wijał na konferencji zorganizowanej przez Uniwersytet Jagielloński, a poświęconej encyklice „Ekologia integral­na. Laudato si”, w której znalazły się rozważania papieża Franciszka o ochronie przyrody. Ministrowi udało się zna­leźć stu facetów w leśniczych mundurach, którzy spraw­nie bili mu brawo po każdym zdaniu. A mówił on o pol­skiej szkole ekologii, której wyjątkowość polega na tym, że im więcej lasów się wycina, tym więcej lasów przybywa. „Dziękuję za te zielone mundury, które tutaj siedzą” - do­dał na koniec. Mundurom aż popuchły łapy od oklasków.
Szyszko z szacunkiem odniósł się do tematu konferencji i poglądy papieża, który nie jest polskim leśni­kiem, kompletnie zlekceważył. Zda­niem Franciszka ochrona każdego gatunku roślin i zwierząt jest naszym obowiązkiem i wyrazem szacunku dla różnorodności świata. Zdaniem ministra wystarczą kartofle, wieprzo­wina i PiS. A jego kolekcja poroży po­zwoli przyszłym pokoleniom wyobrażać sobie, jak trudno było z czymś takim na głowie chodzić po gęstym lesie.

środa, 3 sierpnia 2016

Nas bali się najbardziej



Rozmowa z JAROSŁAWEM KACZYŃSKIM

Nie było listu Wachowskiego

Warszawska prokuratura pro­wadzi śledztwo w sprawie inwigi­lacji prawicy przez służby specjal­ne w latach 1992-1993. Jak Pan ocenia przebieg tego śledztwa?
- Podpisałem w trakcie przesłuchań zobowiązanie do zachowania ścisłej tajemnicy. Mogę tylko powiedzieć, że śledztwo idzie bardzo szeroko, du­żo szerzej niż się tego spodziewałem.

Ale jako obserwator życia poli­tycznego może Pan przecież oce­nić rozmiar działania służb spe­cjalnych tamtych latach.
- Ogromny obszar życia politycznego poddany byt działalności tych służb. Sporządzano materiały kompromitują­ce polityków (takie w stylu Anastazji P.), przygoto­wywano operacje rozbija­nia partii politycznych, a wiele wskazuje na to, że chciano sfałszować wybory.

Skąd takie podejrzenia?
- W lipcu 1993 r. odbyła się narada rządowa, na której mówiono o „za­bezpieczeniu demokratycznego przebiegu wyborów”. Co to mogło oznaczać w tamtych warunkach - nietrudno zgadnąć.

W kogo te działania były wy­mierzone?
- W nas, czyli w PC i Porozumienie Ludowe, którego z różnych przy­czyn wtedy też się obawiano, chyba również w KPN.

Kto prowadzi to śledztwo?
- Dwóch młodych, energicznych prokuratorów wojewódzkich.

Czy przepowiada Pan szybki fi­nał?
- Myślę, że śledztwo jest prowadzo­ne energicznie, ale czy skończy się konkluzywnie, nie wiem.

Dlaczego Pan tak sądzi?
- Wszystko wskazuje na to, że chcia­no sterować polskim życiem pu­blicznym poprzez służby specjalne I znajdowano w tych staraniach part­nerów. Swego czasu mówiło się o li­ście Wachowskiego tj. spisie polity­ków uwikłanych w niejasne sprawy i dzięki temu szantażowanych przez Belweder. Dziś można sądzić, że nie chodziło o jedną listę i jednego Wa­chowskiego, a o stalą pracę opera­cyjną i to z sukcesami. Wyjście tego na jaw byłoby ciężką kompromitacją niemałej części klasy politycznej.
I dlatego sądzę, że kontrakcja bę­dzie mocna, bardzo mocna.

Które partie skompromitowały się najbardziej?
- Zaplecze rządu premier Suchockiej.

Gdzie znajdowało się centrum działania tych służb?
- Nie mam wątpliwości, że w Bel­wederze.

Podobno prokuratura nie może do tej pory przesłuchać pana brata, Lecha Kaczyńskiego.
- Nie może, bo trzeba go najpierw zwolnić z tajemnicy państwowej. Powinien to zrobić Marszałek Sej­mu. Tymczasem marszałek odesłał papiery do premiera, a premier zwró­cił je marszałkowi. Zresztą przeszko­dy dziwnie się mnożą. W tej sprawie istotnym elementem jest przebieg posiedzeń rządu z roku 1993, w cza­sie których - mam na ten temat wła­sne informacje - naradzano się nad sposobami zwalczania „niekonstruktywnej opozycji”. Z tych posiedzeń są przecież protokóły. Lecz o ile wiem, nie można do nich dotrzeć.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Bulterierka Kaczyńskiego




Minister edukacji nie wie, kto spalił Żydów w Jedwabnem. Wie za to, jak powinna wyglądać polska szkoła, którą właśnie wywraca do góry nogami. Niektórzy mówią, że jej największym atutem jest perfekcyjnie opanowany wrzask

Renata Kim, Rafał Gębura

Zażenowanie. Tak duże, że trudno mi było publicznie zareagować - była minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska tłumaczy, co czuła, kiedy słuchała, co minister eduka­cji Anna Zalewska mówi o Jedwabnem i o pogromie kieleckim. W „Kropce nad i” szefowa MEN tłumaczyła, że za te tra­giczne wydarzenia odpowiadają nie Po­lacy, ale antysemici.
   - Czułem wstyd i dyskomfort - mówi Sławomir Broniarz, prezes Związku Na­uczycielstwa Polskiego. Jest przekona­ny, że pani minister doskonale wie, jaka jest prawda historyczna; nie wie tylko, co o tej prawdzie myśli prezes Kaczyński.
   Była pracownica MEN: - Podlizywała się Kaczorowi, to oczywiste. Wahała się, odpowiadając na pytania, bo kalkulowa­ła, co powinna powiedzieć, żeby mu się spodobało.

NIEBYWAŁA ZMIANA POGLĄDÓW
Radny powiatu Ryszard Kuc zna Zalewską od 1998 r., kiedy oboje do­stali się do rady powiatu świdni­ckiego. - Była wtedy członkiem Unii Wolności, popierała premiera Mazo­wieckiego i grubą kreskę. Była liberalną, tolerancyjną i rozsądną kobietą - opo­wiada. Trudno mu uwierzyć, że dziś Za­lewska naprawdę myśli to, co mówi o mordzie w Jedwabnem.
   Już raz go zaskoczyła: kiedy ogłosiła, że będzie likwidować gimnazja. - Pamię­tam, jak łączono u nas dwa licea w jedno, Zalewska zwołała uczniów, nauczycie­li i stanęła na czele protestu. W liście ot­wartym do starosty pisała, że nie można tłumaczyć likwidacji liceum pogłębia­jącym się niżem demograficznym; za­rzucała mu, że próbuje ratować budżet powiatu kosztem oświaty. Minęło kilka miesięcy, a ona likwiduje wszystkie gim­nazja w Polsce. Niebywała zmiana, praw­da? - uśmiecha się Kuc.
   Urszula Kruczek, szefowa Związku Nauczycielstwa Polskiego w Świebodzi­cach, zna Zalewską od ponad 20 lat. Obie uczyły w szkołach, ona w podstawówce, Zalewska w liceum. Razem organizowa­ły imprezy dla uczniów. Ona była związa­na z SLD, Zalewska jeszcze wtedy z UW.
- Politycznie dwa różne światy, ale po­trafiłyśmy się dogadać. Anka nosiła zielone rajstopy, była zwariowana, wyluzowana, otwarta na nowości, taka wol­no myślicielka. Z dzieciakami jeździła do teatru do Wrocławia na różne spektakle, broń Boże nie jakiś tam Fredro, tylko ra­czej awangardowe - wspomina. Mar­twi ją, że dawna koleżanka stała się taka konserwatywna.
   Dawna znajoma ze Świebodzic też się zdziwiła, gdy w 2007 r. Anna Zalew­ska przeszła z UW do PiS. - Bardziej pasowała do PO. Ale zawsze chciała zro­bić karierę, a w tutejszych strukturach Platformy było dużo znanych facetów, którzy nie pozwoliliby jej pójść wyżej. Więc wybrała PiS.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Śledztwo specjalnej troski



Zbigniew Ziobro, jego matka i brat zrobili prawie wszystko, by udowodnić, że ich ojciec i mąż zmarł 10 lat temu przez błędy lekarzy. Nie udowodnili. Teraz syn, jako minister sprawiedliwości i prokurator generalny, zyskał nowe narzędzia.

Jest 22 czerwca 2006 r. Jerzy Ziobro - 71-letni le­karz z Krynicy - przyjeżdża do kliniki kardiologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie. Jego syn Zbigniew jest ministrem sprawiedliwości i pro­kuratorem generalnym w pierwszym rządzie PiS. Atmosfera jest napięta: politycy grożą lekarzom, że weźmie się ich „w kamasze”. Ojciec ministra jest dla krakowskich lekarzy pacjentem szczególnym. Biegają wo­kół niego, starają się.
   Choć z Krynicy na oddział kardiochirurgii w Nowym Sączu jedzie się najwyżej pół godziny, rodzina decyduje się jednak na Kraków. Nalegają na skierowanie do tej właśnie krakowskiej kliniki, bo mają tu znajomego lekarza.
   2 lipca, po północy, Jerzy Ziobro umiera. Co się wydarzyło przez te 10 dni? Pacjent choruje na serce. Lekarze przepro­wadzają koronarografię (badanie drożności tętnic w ser­cu). W trzech tętnicach stwierdzają zwężenia. Kardiolodzy mają do wyboru dwie drogi: stentowanie, czyli wszczepienie sprężyny rozszerzającej tętnicę, albo wszczepienie by-passów. Wybierają to pierwsze. W czasie tego pobytu w szpitalu chory miał cztery koronarografię i dwa zabiegi stentowania. Za drugim razem dochodzi do powikłań. Tuż przed północą wezwani na pomoc oskarżeni dziś lekarze, którzy mieli wtedy wolne, jeden z Rzeszowa, drugi zaraz po dyżurze, przyjeżdżają do krakowskiego szpitala. Zdążyli, jednak Jerzy Ziobro umie­ra w drodze z oddziału do pracowni hemodynamiki. Lekarze stwierdzają, że zamknięte przez skrzepy stenty doprowadziły do zawału.
   Miesiąc później brat ministra sprawiedliwości Witold Ziobro składa doniesienie do prokuratur na czterech lekarzy Zarzut: narażenie ojca na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia. Polityczna atmosfera wokół lekarzy gęstnieje. Siedem miesięcy po śmierci Jerzego Ziobry CBA zatrzymuje dr. Mirosława Gar­lickiego, pochodzącego z Krakowa kardiochirurga, który leczył w warszawskim szpitalu MSWiA (akcja ma kryptonim Mengele). Ziobro na słynnej konferencji wygłasza słowa: „Nikt nigdy nie będzie już pozbawiony życia przez tego pana”. Garlicki po sądo­wych bataliach doczekał się nakazanych publicznych przepro­sin od Ziobry. Rodzina Ziobrów, oskarżając krakowskich lekarzy o śmierć, nie zamierza nikogo przepraszać.