poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Cuda wszechmogących



Polityka gospodarcza stała się domeną polityków, którzy chcą swym wyborcom pokazać, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli są kosztowne i pozbawione sensu.

Radom ma szczęście, że Bóg zesłał mu dwóch po­lityków wszechmogących - Marka Suskiego, szefa gabinetu politycznego premiera Morawieckiego, oraz Adama Bielana, wicemarszałka Senatu. Dzięki temu miasto, jeszcze niedawno uchodzące za upa­dłe, ma szanse stać się poważną aglomeracją z europejskim portem lotniczym, odbudowanym zamkiem Kazimierza Wielkiego i nowym stadionem piłkarskim. A nawet z dostępem do morza. Dziś i takie cuda są możliwe.
   Radomiak Radom, drugoligowy klub piłkarski, potrzebuje wsparcia? Takie rzeczy załatwia się od ręki. Sponsorem zostaje Poczta Polska. Podpisanie umowy odbywa się uroczyście, w obec­ności prezesa Poczty Polskiej i wicemarszałka Senatu, żeby kibice wiedzieli, komu mają być wdzięczni. Bielan dziękuje prezesowi, że ten pozytywnie zareagował na jego prośbę. „Rozmawiamy też z prezesem Sypniewskim o tym, by w Radomiu - już po wybudo­waniu nowego stadionu - organizować ogólnopolski turniej dla młodych piłkarzy” - wyjaśnia polityk.

niedziela, 29 kwietnia 2018

Nikt nie chce pamiętać



Od 60 lat nie ma w Zelowie klimatu na mówienie o 14-letnim Romku, którego zabił siekierą dyrektor szkoły. - Musimy chronić nasze dzieci mówią ludzie

Elżbieta Turlej

Dyrektor Szkoły nr 1 lu­bił bić. Otwartą dłonią w twarz. Pięścią w nos. Kantem dłoni w szyję.
   - Musimy chronić dzieci - powtarzali dorośli w Zelowie. Dlatego kiedy pokazywały siniaki czy zadrapania, prosili: - Nie rozpowiadaj po mieście.
   - Pokażesz pręgę po kiju, to dyrektor nie dopuści cię do kolejnej klasy - mówi­ła matka. - Zapomnij o rozbitym nosie. My, dorośli, dogadamy się między sobą, ty siedź cicho - przekonywał ojciec.
   - Napiszemy do partii, że cię uderzył po pijanemu, to dowie się jako pierwszy. Zniszczy donos, a nas naśle skarbówkę; zasądzą domiar - straszyli dziadkowie prywaciarze. Dlatego dzieci milczały. Ale to, co 14-letnia wtedy Danka zapamiętała z 4 listopada 1957 roku, to krzyk dzieci.
   Odwróciła się w stronę drzwi - stała przy zielonym piecu kaflowym, w klasie 7a - i zobaczyła dyrektora. Rozczochra­ny, boso, w piżamie w siwe paski, trzy­mał w dłoni siekierę. Zapamiętała jeszcze błysk ostrza, które na moment przygwoź­dziło jej głowę do kafli. Potem straciła przytomność.
   Przebudziła się na boisku. Biały kołnie­rzyk jej granatowego fartuszka był bor­dowy od krwi. Któreś z dzieci puszczało wodę z pompy na głowę Romka z VIII B. Potem znów jakby wpadła w ciemność. Obudziła się, kiedy ktoś niósł ją na no­szach, a wokół krzyczeli ojcowie, matki i dziadkowie. Kątem oka widziała dyrek­tora związanego, wrzuconego na przy­czepę ciężarówki. Potem ocknęła się na podłodze ośrodka zdrowia - obok innych, z głowami w białych turbanach z banda­ży. A potem było łóżko w sali szpitalnej. I widok na korytarz. Siedzieli tam rodzi­ce Romka. Trzymali twarze w dłoniach. Milczeli.
   Po latach, już jako dorosła, uświadomi sobie, że właśnie wtedy musieli usłyszeć, że Romek nie żyje.

sobota, 28 kwietnia 2018

Decybele,Rozkosz Tadeusza,Kiełbie,Narzekanizm kompletny,Kraj w maju,Wody mi odchodzą i Co mnie rozerwało



Decybele

Publiczne wystąpienia wicepremier Szydło, prezy­denta Dudy, a ostatnio także premiera Morawieckiego uświadomiły mi, jak bardzo pragnę ciszy. Boże, dlaczego oni tak krzyczą?
   Nie ukrywam, to pewnie kwestia wieku, coraz bardziej nie lubię hałasu. Może poza stadionem piłkarskim, ale i tam praw­dziwy doping i śpiewy, proszę bardzo, byle nie to kibolskie wycie, które ostatnio przeniosło się na demonstracje tzw. na­rodowców. Moje pragnienie ciszy nosi oznaki nietolerancji. W restauracjach, w których notorycznie muzyka gra za głośno, proszę o jej ściszenie, zanim spojrzę na menu. W siłowni do­magam się ściszenia łomotu z głośników, zanim zrobię pierw­szy krok. I tylko wrzeszczącym dzieciom i ich rodzicom nigdy nie zwracam uwagi, bo za dobrze pamiętam karcące spojrze­nia ludzi, gdy darły się moje dzieci.
   Ale ze wszystkich hałasów tego świata najbardziej drażnią mnie hałasy polityczne. Patrzę na prezydenta Dudę i gdy widzę, że się napina, aż mu twarz tężeje, od razu sięgam po pilota, bo wiem, że będzie wrzeszczał. Z Beatą Szydło to samo - funkcja mute w telewizyjnym pilocie to jedyna szansa, by ocaleć. Pre­mier Morawiecki kiedyś mówił ciszej, ale od czasu, gdy PiS spa­dają notowania - też wrzeszczy. Maniera jakaś czy moda?
   Zagadkę ich krzyku staram się rozwiązać od dłuższego czasu. I dochodzę do wniosku, że bardziej niż manifestowaniu praw­dy służy jej ukrywaniu. Ważniejsze od tego, co krzykacze wy­krzykują, jest to, o czym milczą, oraz to, co owe krzyki skrywają. Może - jak u dziecka - strach, niepewność, chęć zwrócenia na siebie uwagi? W przypadku prezydenta Dudy krzyk ma być ma­nifestacją siły i stanowczości. Jednak w rzeczywistości im wię­cej w nim strachu przed pryncypałem, im mniej niezłomności, tym więcej decybeli. Można nawet odnieść wrażenie, że krzy­cząc, Andrzej Duda sam zaczyna wierzyć, że jest prawdziwym prezydentem. Krzyk ma tu więc moc terapeutyczną.

piątek, 27 kwietnia 2018

Być bramkarzem



Dla mnie Ziobro czy jego wiceministrowie to są hakerzy prawni. Znają system i wiedzą, jak go zaatakować. Są dla państwa prawa tym, czym koń trojański był dla Troi - mówi Marcin Matczak, prawnik, profesor Uniwersytetu Warszawskiego

Rozmawia Tomasz Lis

NEWSWEEK: Chce się panu płakać?
MARCIN MATCZAK: Z jakiego powodu?
Z tego samego, z którego chce się płakać prof. Adamowi Strzemboszowi. Parę dni temu powiedział, że jak patrzy, co się dzieje z Sądem Najwyższym, i pamięta, ile wysiłku kosztowało, żeby to postawić na nogi, to chce mu się płakać.
- Ja to rozumiem, bo państwo prawa i Sąd Najwyższy to dzieło jego życia. I myślę, że gdy patrzy, jak ktoś je niszczy, rzeczywiście trudno mu powstrzymać łzy. Instytucje państwa prawa budowaliśmy przez jedno pokolenie - 30 lat. A teraz przydałoby się jeszcze następnych kilkadziesiąt lat spokoju, bo konstytucja jest jak wino - im star­sza, tym lepsza. To nie jest tylko tekst, ale i praktyka wokół niego.
Myśli pan, że konstytucja jest sexy?
- Myślę, że jest sexy.
Może to PiS uczyniło ją sexy, bo gdzieś tam leżała i nikt sobie nią nie zawracał głowy. Polacy nie mówili o niej, jak Amerykanie mówią o swojej.
- Ona jest sexy nie tylko dla adoratorów i koneserów. Na przy­kład preambuła. Piękny tekst: „My, Naród Polski, zarówno wie­rzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary...”.
Zarówno lepszy, jak i gorszy sort.
- No tak. Ten tekst jest uważany na świecie za jeden z naj­piękniejszych tekstów konstytucyjnych. Być może wcześniej fascynowało się nim wąskie grono, teraz zaczął się rodzić bar­dziej powszechny patriotyzm konstytucyjny. To chyba jedyny pozytywny efekt tego wszystkiego.
Myślę, że jedyny. Pan się nie uważa za beneficjenta PiS?
- Ja? Skąd. Po prostu zaangażowałem się w rzeczy, w które wcześ­niej się nie angażowałem. W sumie trochę przez przypadek. Gdy uchwalono pierwszą ustawę atakującą Trybunał Konstytucyjny, Fundacja Batorego poprosiła mnie o opinię i wystąpienie przed TK. I tak się zaczęło.
Skąd się pan wziął?
- Jestem prawnikiem i akademikiem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie zajmuję się teorią i filozofią prawa.
Prawie jesteśmy krajanami, pan wywodzi się z województwa lubuskiego.
- Tak. Z niewielkiego miasta. Stamtąd pochodzę.
I jak pan miał 18 lat, to nie miał pan wątpliwości, że trzeba iść na prawo?
- Jestem humanistą, a prawo jest sztuką operowania językiem, swoistego tłumaczenia go na język potoczny i odwrotnie. To dla mnie zawsze było fascynujące i bardzo bliskie moim zaintereso­waniom filozoficznym. Więc poszedłem na prawo do Wrocławia.
Co pan miał z polskiego?
- Szóstkę. Byłem olimpijczykiem.
Pamięta pan temat pracy finałowej?
- Tak. Pisałem o Norwidzie i „Imieniu róży” Umberta Eco, o tym, czym się różni ta powieść od zwyczajnych kryminałów.
A co pan o tym Norwidzie napisał?
- U Norwida najbardziej fascynował mnie jego głęboki patrio­tyzm, który jest zupełnie nieckliwy i niepatetyczny.
A pan nie lubi, jak jest ckliwie i patetycznie?
- Nie jestem cynikiem, ale nie lubię patosu, myślę, że jest dowodem jakiejś niedojrzałości intelektualnej. Norwid pokazuje, że można być prawdziwym patriotą, będąc równocześnie obywatelem świata.
Lubi pan ten Wrocław?
- To piękne miasto. Zajmuję się filozofią interpretacji, a to przede wszystkim filozofia hermeneutyczna - cztery piąte jej najważniej­szych przedstawicieli miało przed wojną związki z Wrocławiem. I jeszcze jedno: uprzejmość ludzi. Nie chcę ujmować niczego war­szawiakom, ale kiedy tam pytałem o drogę, to trzech ludzi nie tyl­ko mi pomagało, ale wysiadało ze mną, żeby mi pokazać, jak iść.
To po co pan się przeniósł do Warszawy?
- Jest taki moment, kiedy się trochę wyrasta z danego miasta. Pra­cowałem w kancelarii prawniczej, która miała biura we Wrocławiu i w Warszawie. Szef zaproponował mi przeprowadzkę i tak zostało.
Czy obywatel Matczak był zdziwiony tym, co wyrabia PiS?
- Pamiętałem lata 2005-2007, ale nie spodziewałem się, że tak otwarcie, bezczelnie będą niszczyć państwo prawa.
Widząc, co niektórzy z tych ludzi wygadują, nie chciał pan czasem uszkodzić w domu telewizora?
- Telewizor był bezpieczny, ale rzeczywiście trudno patrzeć na posła Stanisława Piotrowicza, bo on ze swoją przeszłością jest jednym z symboli tej ich dwulicowości.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Czuję się ścigany



- Mariusz Kamiński stoi za wyrzuceniem mojej żony z ABW. Była mobbingowana - mówi Paweł Wojtunik, były szef CBA.

Rozmawiała Anna Gielewska

Nie ma takich przypadków.
?
Mam na myśli pana publiczną kłótnię z Mariuszem Kamińskim. Pan by uwierzył, że były szef służby przypadkiem przechodzi obok miejsca, w którym trwa spotkanie z jego następcą, i zadaje pytanie, po którym dochodzi do awantury? Do­dajmy, że panowie od lat nie pałają do siebie przyjaźnią, a na miejscu są kamery.
Nic nie poradzę na teorie spiskowe, jakie snuje otoczenie tego pana. Białobrzegi to moje rodzinne miasto, w sobotę przyjechałem do mamy i teściów, którzy tam miesz­kają. Byliśmy z żoną w kościele - przez 10 lat byłem tu ministrantem, animatorem oazy, grałem na gitarze na pielgrzymkach. Może to on celowo przyjechał na moją
„ojcowiznę” (śmiech). Z ambony ksiądz mówi, że zaprasza na spotkanie z przed­stawicielem rządu, to poszedłem.
Padło nazwisko? Mariusz Kamiń­ski to zdeklarowany ateista.
Nie podał, może dlatego. Ale ludzie już wiedzieli, o kim mowa i pytają mnie przed kościołem, czy idę. Poszedłem razem z moją żoną posłuchać, rzadko mam okazję spoty­kać pana ministra osobiście. Jak składałem dymisję, to ani on, ani premier dla mnie czasu nie mieli. Byłem ciekaw, czy on będzie w stanie spojrzeć w oczy mojej żonie po tym, co jej zrobiono. Zaraz o tym powiem. Znam komunizm m.in. z filmów Barei, nie byłem nigdy w ZSMP ani żadnej takiej organizacji. Takiego poziomu dupolizostwa, klakierstwa, wyznań miłosnych i propa­gandy w jednym miejscu nie widziałem. Zapytałem o nagrody.
Pan wypomina nagrody, oni ośmiorniczki w Sowie.
Nie wypominam nagród, byłem jedynie ciekaw, co o tym sądzi osoba, która patrzy na ręce władzy. Kiedy zadałem pytanie, myślałem, że to będzie normalna rozmowa: dwóch szefów służb CBA w jednym miejscu. Kamiński przeprowadził na mnie dziki atak. To zresztą dowód na to, że te wszystkie działania represyjne wobec mnie i mojej żony to efekt zemsty Kamińskiego.

środa, 25 kwietnia 2018

Wyrafinowane udziały



Podczas gdy komisja śledcza pochyla się nad losem klientów Amber Gold, w tym samym Gdańsku ludzie próbują odzyskać pieniądze od SKOK Rafineria.

To była gotówka na tak zwaną czarną godzinę. Bardzo dłu­go pracowałem na to i bardzo ciężko - starszy pan mówi z tru­dem, ma 89 lat, jest schorowany, co rusz szpital, lekarze. W SKOK Rafineria dwa lata temu zostawił prawie pół milio­na złotych. Komisja Nadzoru Finansowego wyrzuciła zarząd, weszła pani komisarz, która podważyła rzetelność sprawozdań finansowych Kasy, a starszy pan, tak się złożyło, jest znacznym udziałowcem SKOK Rafineria. I to on, nie prezesi ani zarząd, tym swoim majątkiem odpowiada teraz za stan finansów Kasy. - Co mogę zrobić? Mam się powiesić? Gdy myślę o tym, to nie mogę spać - mówi w bezradnej złości.
   Dwa lata temu, wiosną 2016 r., przecho­dził we Włocławku obok oddziału SKOK Rafineria. To SKOK, który powstał w Gdań­sku w 1992 r. w Rafinerii Gdańskiej i jest z nią związany - w jego władzach, w ra­dzie nadzorczej znaleźli się jej pracowni­cy i działacze związkowi. Z czasem SKOK Rafineria rozrósł się do 19 oddziałów na te­renie całego kraju. Gdy starszy pan wszedł do oddziału spytać o warunki ewentualnej lokaty i powiedział, jakimi pieniędzmi dys­ponuje, to tak wokół niego zaczęli skakać, jakby pana Boga za nogi złapali. Pamięta, że bardzo im zależało, żeby wykupił nad­obowiązkowe udziały w SKOK, podsunęli mu roczną lokatę „Udziałowiec”. Pojawi­ła się w ofercie SKOK Rafineria w 2015 r. Chwyciła. Oprocentowanie było na niej kusząco wyższe niż gdzie indziej. Banki dawały 2,5-3 proc., a tu ponad 5 proc. Ale lokata ta miała też „haczyk”.
   Normalnie w SKOK każdy klient stawał się udziałowcem, płacąc zwykle kilkadzie­siąt złotych, co pozwalało zakładać lokaty i brać pożyczki. Tu „haczykiem” był wymóg wykupienia dodatkowych udziałów SKOK - stąd nazwa lokaty „Udziałowiec”. I to nie­mało, bo wartość tych ponadobowiązkowych udziałów członkowskich nie mogła być niższa niż 42,86 proc. wartości lokaty. Sporo jak na „wpisowe”. Wystąpienie o jego zwrot w czasie trwania umowy skutkowa­ło natychmiastowym zredukowaniem oprocentowania lokaty do poziomu pod­stawowego - 2,61 proc. A odzyskanie bez strat nakładów na te udziały nie było ła­twe. Zakończenie lokaty nie było jedynym warunkiem. Bo trzeba było jeszcze czekać na przyjęcie sprawozdania finansowego za rok, w którym się o zwrot tych udziałów wystąpiło! Czyli: rok lokata, potem wystą­pienie o zwrot „wpisowego” i czekanie na sprawozdanie finansowe, żeby odzyskać swoje „zamrożone”, nieoprocentowane pieniądze. Oczywiście pod warunkiem, że był zysk. Bo przy stracie statut mówi ja­sno, że „członkowi nie przysługuje prawo żądania zwrotu udziałów, jeżeli udziały te zostały przeznaczone na pokrycie strat Kasy”. A gdy strata będzie duża, członko­wie Kasy odpowiadają za nią w podwójnej wysokości wpłaconych udziałów!

wtorek, 24 kwietnia 2018

Życie po rewolucji



Najbardziej frustrujące jest to, że robisz partię na 10 proc. i nic nie możesz. Dlatego radzę Biedroniowi i Nowackiej: wchodźcie do PO - mówi Janusz Palikot, który zarzeka się, że do polityki nie wraca

Rozmawia Renata Grochal

NEWSWEEK: Co słychać?
JANUSZ PALIKOT: Warzę piwo i pa­trzę, jak Kaczyński wybija sobie zęby.
Ostro pan zaczyna po dwóch latach milczenia...
- Przecież Kaczyński dzięki połączeniu socjalnego państwa z umiarkowanym konserwatyzmem mógłby rządzić w Pol­sce 20 lat. A on przegina z premiami, za­myka Gawłowskiego, nadużywa władzy. I przez pychę, regulowanie, kiedy kobie­ta może być w ciąży, a kiedy nie, z kim ma sypiać i jak, on tę władzę straci.
 „Dobra zmiana” nie okazała się tak dobra?
- Ludzie w Polsce chcieli zmiany, ale nie takiej. Nie chcieli władzy, któ­ra wtrąca im się w życie. Nikt nie chciał takiego zdziczenia obyczajów pośmiertnych - cytując poemat Le­śmiana - jakie zafundowało nam PiS. Wyciąga się trupy z grobów wbrew ro­dzinom, nie pozwala się tym cieniom zniknąć. Kaczyński przekroczył swój mandat. Ludzie są tym zszokowani.
PiS się potknie o Gawłowskiego?
- Przez sprawę Gawłowskiego PiS się wykończy, jak kiedyś przez sprawę Sa­wickiej. A już nie daj Boże, gdyby mu się coś przytrafiło w areszcie, kłopoty zdro­wotne czy coś gorszego, to PiS jest prze­grane. Czym innym jest odebrać komuś rentę czy emeryturę „ubecką” albo sę­dziom możliwość przechodzenia w stan spoczynku, ale wsadzanie do więzienia przeciwników politycznych nie mie­ści się w polskiej kulturze. Zdumiewa mnie, że PiS, mając doświadczenia z lat 2005-2007, popełnia te same błędy.
Ciągnie wilka do lasu?
- Trudno zmienić swoją naturę. Ka­czyński to ciągle ten sam facet. Ta wła­dza ma takie instynkty. Powstrzymuje ją tylko lęk przed masowymi protestami.
Kolejne prezenty socjalne nie pomogą?
- Teraz już wszyscy wiedzą, że oni to robią po to, żeby odwrócić uwagę od swoich problemów, a nie żeby roz­wiązywać problemy ludzi. Gdy na tle PO i Komorowskiego mówili: damy wam 500+, to ludzie im uwierzyli, bo chcieli zmiany. I PiS pokazało sprawczość - obiecali, zrobili, działa. Trze­ba było wytrzymać w tej roli. A oni, jak zobaczyli, że sondaże jeszcze uro­sły od wyborów, to dawaj: roszcze­nia od Niemców, konflikty z Brukselą, ataki w różnych kierunkach. To wy­wołuje u ludzi narastające poczucie destabilizacji. Ludzie chcą zmian, ale nie chcą się poczuć zakłopotani, że wszystko wokół się rozregulowuje.  
Dlaczego pan zniknął na dwa lata?
- Chciałem, żeby kurz trochę opadł. W 2015 r., gdy odchodziłem z polityki, zdarzało się, że ludzie reagowali na mnie niechęcią. Podchodzili i mówili: „Dobrze ci, ch...” albo inne wulgaryzmy.
Było poczucie triumfu po tamtej stronie, a ja symbolizowałem stronę przegraną. Zo­stałem wykreowany na wroga publicznego, a ludzie potrzebowali odreagować. Jak PiS wygrało wybory, poczuli, że wreszcie mogą powiedzieć o kimś z telewizji, że jest ch...

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

"Zła passa Gowina","Gowin daje swoim. Wielotysięczne granty dostają ludzie związani z partią Porozumienie" i "Porozumienie z grantami"



Zła passa Gowina

Resort Jarosława Gowina przyznał 236 tys. zł stowarzyszeniu założonemu przez osoby blisko związane z jego partią Porozumienie - ustalił „Wprost”.

Marcin Dobski

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ogłosiło rozstrzygnię­cie konkursu na wsparcie uni­wersytetów trzeciego wieku. W programie dofinansowanie uzyskały projekty dotyczące organizacji zajęć edukacyjnych, badawczych lub popularyzatorskich na istniejących lub nowo powstałych uniwersytetach trzeciego wieku. UTW umożliwiają upowszechnienie najnowszych dokonań nauki wśród słucha­czy, zachęcając ich do większej aktywności. To jeden z filarów działań MNiSW. W ra­mach drugiej edycji programu do resortu trafiło 49 wniosków, spośród których eks­perci wybrali 20 najlepszych. Łączna kwota dofinansowania wyniosła blisko 6 mln zł (przed rokiem były to 4 mln zł).
    W ogłoszonej 21 lutego szczęśliwej dwudziestce znalazło się Stowarzyszenie-Ekonomia Nauka Społeczeństwo „SENS” któremu resort nauki przyznał grant w wy­sokości 236 tys. 870 zł. Organizacja została zarejestrowana w Sądzie Rejonowym w Kiel­cach, niecałe trzy tygodnie przed ogłosze­niem konkursu (rozpisano go 6 listopada). Jej siedziba znajduje się w Busku-Zdroju.
    Prezesem stowarzyszenia jest Krzysztof Kupiec, który od 13 stycznia 2016 r. jest asystentem społecznym posła Porozumienia Michała Cieślaka. W mediach społecznościowych przedstawia się jako „społecznik” ale też szef powiatowych struktur partii Porozumienie w Dąbrowie Tarnowskiej (został nim 23 lutego). Funkcję wiceprezesa zarządu sprawuje natomiast Aneta Bobowiec-Stachowicz, która jest zatrudniona przez posła Cieślaka od 15 stycznia 2016 r. Drugim wiceprezesem stowarzyszenia „SENS” jest Hubert Przybyszewski, który w 2014 r. był pełnomocnikiem Polski Razem Jarosława Gowina (obecnie Porozumienie) w powiecie kazimierskim, później był też delegatem podczas kongresu krajowego partii. Cała trójka zasiadająca we władzach organizacji uczestniczyła 8 grudnia 2017 r. w konwen­cji regionalnej partii Porozumienie, która odbyła się w Kielcach. Brali w niej udział również wicepremier Gowin i poseł Cieślak, który jest przewodniczącym struktur partii w woj. świętokrzyskim.
    Jak ustalił „Wprost”, wśród formalnych zasad ubiegania się o ministerialny grant nie znalazł się wymóg, by organizacja miała jakiekolwiek doświadczenie w pracy z seniorami. Jednak starając się o pieniądze, trzeba było przedstawić swoje działania w tym zakresie z ostatnich dwóch lat. „SENS” raczej nie miał nic do zaprezentowania, bo powstał zaledwie 18 dni przed rozpisaniem konkursu.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Prezes wprowadza skromność



Jarosław Kaczyński zlekceważył aferę z nagrodami, a teraz wini za sondażowy zjazd dwie Beaty - Szydło i Kempę. Kryzys PiS staje się elementem wewnętrznej rozgrywki w partii

Renata Grochal

Poniedziałkowy wieczór w Sejmie w ubiegłym ty­godniu. Na posiedzenie klubu PiS przychodzi Jaro­sław Kaczyński. Gdy wcho­dzi na salę, po raz pierwszy od lat nie ma entuzjazmu.
   - Widzę, że oklaski są niemrawe, ale do­myślam się dlaczego - Kaczyński próbuje rozładować atmosferę. - Jeżeli teraz nie zareagujemy twardo, to przegramy wybo­ry - dodaje, aby podkreślić powagę sytua­cji. I zdyscyplinować posłów, którym nie podoba się ustawa o obcięciu wynagro­dzeń parlamentarzystów o 20 procent. Kaczyński tłumaczy, że decyzję podjął komitet polityczny PiS. Ale to on jest au­torem pomysłu, więc pretensje należy kierować do niego.
   - Skoro zarobki posłów mają być ob­cięte, to może by też ograniczyć zarobki prezesów spółek skarbu państwa o po­łowę? - pada pytanie z sali. Jego autor­ka dostaje brawa. Choć prezes Kaczyński deklarował, że będzie teraz „wprowadzał skromność”, to pisowscy prezesi wciąż doją państwowe spółki. Kolega Kaczyń­skiego ze studiów Wojciech Jasiński, do niedawna prezes Orlenu, w ciągu dwóch lat zarobił ponad 4 miliony złotych. Były poseł Andrzej Jaworski, b. członek zarzą­du PZU, obecnie w zarządzie Polskiego Cukru, zarobił 2 miliony, wiceprezes PKO BP Maks Kraczkowski - prawie 700 tys. złotych w pół roku. Tymczasem posłowie, którzy mieli dotąd 9,8 tys. złotych pensji brutto (plus 2,4 tys. zł diety), po obniżce mają zarabiać 7,9 tys. (plus dieta 1,9 tys.).
   Kaczyński odpowiada, że dobrych pre­zesów trzeba dobrze wynagradzać, ale za­pewnia, że zostaną im odebrane premie. Będzie to oznaczało odejście 3-4 szefów kluczowych spółek, ale warto zapłacić taką cenę, by powstrzymać sondażowe spadki.
   Z sali pada jeszcze jedno pytanie: czy decyzja o obniżce wynagrodzeń par­lamentarzystów została uzgodnio­na z prezydentem? Jarosław Kaczyński odpowiada, że nie - Duda też nie kon­sultował z PiS weta w sprawie ustawy degradacyjnej. Jednak ludzie prezydenta mówili, że podpisze on ustawę o cięciu pensji.

sobota, 21 kwietnia 2018

Lustro,Skomplikowana prosta sprawa,Nie na temat,Trochę zamach, trochę katastrofa,Bez żadnego trybu,Bieg na setkę,Artificial Intelligence i Władza odmładza



Lustro

Dziennikarz Wojciech Czuchnowski rzucił Anto­niemu Macierewiczowi w twarz: „Jest pan kłamcą i przestępcą”. Reakcja na te słowa potwierdziła, że wpuszczenie do dusznego pomieszczenia świeżego powietrza może spowodować wielki zawrót głowy.
   Czuchnowski zachował się zdecydowanie niestandardowo, co sam przyznaje. Na konferencjach prasowych dziennika­rze powinni przecież zadawać pytania. W tym sensie redaktor popełnił techniczny błąd. Byłoby lepiej, gdyby zapytał Macie­rewicza: „Czy zamierza Pan przeprosić Polaków za swe niezli­czone kłamstwa w czasie Smoleńska i czy choć odrobinę Pan się za nie wstydzi?”. Czy ta zmiana formy cokolwiek by zmie­niła? Nic. Poza tym, że utrudniałaby formułowanie zarzutu sprzeniewierzenia się przez Czuchnowskiego roli dziennika­rza tym, którzy sprzeniewierzyli się jej fundamentalnie.
   Wypowiedź dziennikarza wywołała absolutnie zrozumiałą wściekłość. Oportuniści nienawidzą odważnego, bo jego od­waga jest wyrzutem sumienia. Tchórze nie lubią jednoznacz­ności, bo ujawnia ona ich krętactwa. Nie lubią słów prawdy, bo żyją z półprawd. Słowa Czuchnowskiego muszą budzić u wie­lu dyskomfort. Przecież za chwilę polecą do studia TVP, by pe­rorować, że w sprawie Smoleńska odpowiedzi na wiele pytań wciąż nie znamy. Podkreślą, że w sprawie niszczenia państwa prawa przez obecną władzę różni konstytucjonaliści mają różne opinie. Napiszą, że w sprawie Smoleńska każda z dwóch sekt ma swoją wersję. A oni ponad gawiedzią patrzą na to z dy­stansem i obiektywizmem. Bo cechą obecnej epoki jest to, że relatywiści i „obiektywiści” nie tylko nie mają poczucia wstydu, ale też czują się w prawie, by swój koniunkturalizm nazwać cnotą, a mówienie prawdy uznać za występek. Opor­tuniści udzielają korepetycji z obiektywizmu i politycznego rozsądku. W sumie nic nowego. Przecież działacze stworzo­nego pod patronatem Jaruzelskiego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego też pouczali opozycjonistów. Dzi­siejsi PRON-owcy chętnie nazwą kłamcą Urbana, ale Macie­rewicza już nie. To pierwsze mogą zrobić bezkarnie. To drugie grozi im tym, że jednak podpadną kilku osobom w PiS.
   Tu oczywiście nie chodzi o problem całkowicie marginalny, czyli wewnętrzne porachunki i przepychanki w jakimś śro­dowisku. Dyskusja w sprawie wystąpienia Czuchnowskiego dotyczy tak naprawdę tego, czy żyjemy w państwie normal­nym, czy nie. A to pytanie fundamentalne. Jeśli bowiem uzna­my, że jest to państwo normalne, musimy dojść do wniosku, że Czuchnowski się wygłupił i histeryzował. Że profesor Rzepliński nadużył swojej pozycji. Że Frasyniuk nie daje przykła­du obywatelskiego nieposłuszeństwa, tylko zachowuje się jak anarchista. W normalnym państwie każdy z tych ludzi popełniałby swego rodzaju eksces. Ale jeśli uznajemy, że państwo w swojej obecnej wersji normalne nie jest, musimy dojść do wniosku, że te „ekscesy” to w gruncie rzeczy szlachetne i mo­ralnie wzniosłe akty obywatelskiego sprzeciwu. Kontekst sprawia więc, że ten sam czyn jest nadużyciem albo jest całko­wicie uprawniony. Czy to nie groźna relatywizacja? Nie. Na­prawdę groźną relatywizacją jest niedostrzeganie kontekstu. W państwie stanu nadzwyczajnego czy pozakonstytucyjnego porządny sędzia ma prawo być rzecznikiem interesu publicz­nego i moralności. Podobnie dziennikarz czy nauczyciel aka­demicki. Kto wyznacza nam tę granicę? Każdy z nas wyznacza ją sobie sam. To oczywiście ryzyko. Tak to bywa z wolnością i odpowiedzialnością w trudnych czasach. Zachowania stan­dardowe są dobre w zwykłych czasach. W czasach złych bywa­ją występkiem przeciw przyzwoitości, ucieczką i kapitulacją.

piątek, 20 kwietnia 2018

Czego szukają w tych trumnach



Mam problem z tym, że w opowieści smoleńskiej powtarza się tylko jedno nazwisko, a o całej reszcie mówi się: „i 94 inne ofiary” - Joanna Racewicz, której mąż zginął w katastrofie 10 kwietnia 2010 r., opowiada o wdowach gorszego sortu, traumie przymusowych ekshumacji i kulisach TVP

NEWSWEEK: Dostała pani zaproszenie na odsłonięcie pomnika na pl. Piłsudskiego 10 kwietnia?
JOANNA RACEWICZ: Pomnika „trapu”? Nie, nie dostałam. Nie tylko zresztą ja. Parę dni wcześniej spotkałam się z dziewczyna­mi z naszego smoleńskiego kręgu. Od lat organizujemy rocznico­wą mszę w intencji naszych bliskich, którzy zginęli w katastrofie. Potem zwykle jest chwila na rozmowę, pobycie razem. Większość z nas nie dostała zaproszenia. Bo tu nie o pamięć chodzi.
Skoro nie o pamięć, to o co?
- O politykę. O większe lub mniejsze cele, do których wykorzystu­je się 96 osób. Od początku boli mnie, że w opowieści smoleńskiej powtarza się tylko jedno nazwisko. To prawda, najważniejszej osoby na pokładzie, z tym nie dyskutuję. Ale pan prezydent nie poleciał do Katynia sam. Wyłącznie w towarzystwie małżonki. Tymczasem o całej reszcie mówi się: „i 94 inne ofiary”.
Idę o zakład, że gdyby poprosić przechodniów na ulicy o wymie­nienie choćby pięciu osób, które zginęły 10 kwietnia 2010 r. - nikt nie byłby w stanie tego zrobić. Nie potrafimy dbać o pamięć na­szych ofiar. Kapitał jedności zgromadzony w obliczu tej tragedii został bardzo szybko roztrwoniony.
Co pani przez to rozumie?
- Pamiętam taki obraz: 13 kwietnia 2010 r. Jedziemy z lotniska w niekończącym się kondukcie karawanów. Szpaler ludzi wzdłuż ulic. Jestem tuż za trumną męża i patrzę przez okno. Wtedy świat się zatrzymał. Ludzie tracący bliskich mówią, że najgorsze jest to, że życie toczy się dalej. Słońce wciąż świeci, dzieci biegają po pla­cach zabaw, ludzie piją kawę w kawiarniach, nic się nie zmienia. Wtedy było inaczej. I zamiast przekuć tę chwilę w narodowe po­jednanie, zaczęliśmy kłótnię o pochówek prezydenta na Wawe­lu i o wysokość odszkodowań. W tym momencie, jak za ucięciem noża, skończyła się żałoba. A nieprzeżyta do końca żałoba zmienia się w karykaturę samej siebie. Jest jak hydra, co zjada swoje ofiary. 
Prezydent Duda powiedział, że pomnik na pl. Piłsudskiego będzie miejscem świętym, jednoczącym Polaków.
- Bardzo chciałabym, żeby tak było, ale to nierealne. Przynaj­mniej na razie. Mnie nikt o ten pomnik nie pytał. Ani o to, co są­dzę o projekcie, ani o miejscu, w którym stanął, ani o to, czy chcę, żeby znalazło się tam nazwisko mojego męża. I - powtórzę - nie jestem jedynym obiektem tej „segregacji”. W sprawie tupolewa od samego początku wszystko dzieje się poza nami.
Ma pani żal do Jarosława Kaczyńskiego, że zawłaszczył śmierć 96 ofiar?
- Czy mam żal? To, co robi Jarosław Kaczyński, jest sprawą jego sumienia. Na pokładzie tupolewa byli ludzie z wielu środowisk. Jedni lecieli, żeby pokłonić się prochom zamordowanych w Katy­niu, inni po prostu byli w pracy. Smoleńsk stał się wyłącznie pali­wem politycznym, które podzieliło Polaków tak bardzo, że stanęli po dwóch stronach barykadyjak dwa wrogie plemiona. Już nie ma rozmowy, są obelgi i inwektywy. Nie ma szacunku, próby zrozu­mienia, co myśli i czuje druga strona.
Czuje pani bezsilność?
- Za każdym razem, gdy w czasie miesięcznic widziałam niena­wistne spojrzenia na Krakowskim Przedmieściu - tych, co nio­są transparenty, i tych, którzy w odpowiedzi wymachują białymi różami - zastanawiałam się, kto dał jednym i drugim prawo, aby szarpać pamięć ofiar. I już chyba nie ma większego znaczenia, „kto pierwszy rzucił kamieniem”.
A przymusowe ekshumacje?
- Jestem wciąż przed i z całą stanowczością odpowiadam: nie wi­dzę żadnego sensu, aby teraz, po ośmiu latach, fundować mnie, mojemu synowi i rodzinie ponowny pogrzeb. Rozumiem powody, dla których ekshumacje mogą być dla wielu osób ważne i potrzeb­ne. To, jak Rosjanie traktowali ciała, w jaki sposób obchodzili się z tym, co dla nas święte - nie mieści się w żadnym wyobrażeniu. Powtórzę: rozumiem bliskich, którym godne pochowanie ciała ukochanej osoby przynosi ulgę. Rozumiem, ale też i proszę o zro­zumienie. Ja poleciałam osiem lat temu do Moskwy z przekona­niem, że muszę wszystkiego dopilnować sama. Obiecałam synowi, że znajdę tatę, i dotrzymałam słowa.

czwartek, 19 kwietnia 2018

Się należy



Każda władza opiera się na racji i sile. Decyzją o zwrocie premii Kaczyński podważył oba fundamenty swego panowania. Po serii błędów znalazł się w sytuacji tonącego w bagnie - im bardziej się miota, tym szybciej tonie. Może za to zapłacić utratą rządów

Jeszcze niedawno w PiS pa­nowały entuzjazm i wia­ra. Partia - jak już niejedna wcześniej - „nie miała z kim przegrać”.
   Odwrócenie trendu przyszło nagle i pod wpływem stosunkowo słabego impul­su. Bajońskie zarobki w zarządach spółek skarbu państwa działaczy, których jedy­ną kwalifikacją jest partyjna legitymacja, były znane od dawna. Akcja „misiewicze” wahnęła co prawda notowaniami, ale na krótko. Wydawało się, że słupki będą ros­nąć do granicy większości konstytucyjnej, a tymczasem nagle - bum!
   Kryzysowi wizerunkowemu PiS winne są dwa czynniki - czas i naturalne zużycie władzy oraz szereg popełnionych błędów.

środa, 18 kwietnia 2018

W służbie prezesa



Praca dla Jarosława Kaczyńskiego to mieszanina profitów przeplatanych upokorzeniami. To szkoła przetrwania, w której potrzebne są krótka pamięć i giętki kręgosłup.

Politycy rządzącego obozu, którzy przy Kaczyńskim są pionkami, na zewnątrz, wobec niepisowskiej części społeczeństwa, korzystają z potęgi wła­dzy, jaką daje im właśnie prezes. Muszą się ugiąć przed jednym człowiekiem po to, aby móc resz­cie rozkazywać. Ten rachunek wciąż wydaje im się opłacalny, straty moralne zaś są wpisane w koszty.
A te są niemałe.
   Jak trzeba, to Kaczyński powie coś dobrego o ministrze Ziobrze, ale potem umie go subtelnie zgasić, jak podczas jego sporów z prezydentem Dudą czy ostatnio na konwencji PiS. Daje na­dzieję Patrykowi Jakiemu, człowiekowi Ziobry, na kandydowa­nie na prezydenta Warszawy, ale zaraz wyciąga z rękawa Michała Dworczyka. Potrafi wspierać wicemarszałka Terleckiego w jego walce z wicepremierem Gowinem, ale nagle wychodzi na kon­ferencję z ministrem nauki, aby poprzeć jego projekt reformy szkolnictwa wyższego. Wychwala premiera Morawieckiego, ale ni z tego, ni z owego nakłania byłą premier Szydło do bronienia nagród dla rządu, od których Morawiecki wcześniej się odciął. A potem odwraca się od Szydło i wypiera się swoich słów. Po czym pozwala, aby zgotowano jej wielką owację podczas konwencji. Długo bronił Antoniego Macierewicza w jego bojach z prezyden­tem, aż raptem poświęcił ministra obrony bez mrugnięcia okiem.
   Nikt nie może być pewny dnia ani godziny. Najczęściej nie ma argumentów, dlaczego ktoś został wywyższony albo poniżony. Ten brak wyjaśnień jest nieodłączną częścią całego systemu. Ka­czyński nie może tłumaczyć swoich decyzji, bo byłaby to oznaka słabości. Szachiści też nie tłumaczą swoich ruchów publiczności. Kaczyński wobec swoich ludzi potrafi być zaskakująco wyrozu­miały albo nadzwyczaj mściwy, nie ma tu reguły i z tego też płynie władza prezesa PiS. On mówi: „zaufajcie mi”.

wtorek, 17 kwietnia 2018

"Kościół zapłaci" i "Chodzi o władzę"



Kościół zapłaci

Jak długo Kościół katolicki będzie w Polsce świętą krową, instytucją, której wolno wszystko i która szantażuje polityków, każąc sobie drogo płacić za poparcie? Myślę, że czas jego dominacji się kończy

Kościół dostaje potężne wsparcie finan­sowe państwa. Prawie miliard osiem­set milionów złotych rocznie trafia na jego konta w ramach wynagrodzenia dla uczących w szkołach katechetów, Funduszu Kościelnego, opłaty za ubezpieczenia socjal­ne i zdrowotne księży. A do tego trzeba jeszcze dodać różnego rodzaju wsparcia dla poszczególnych parafii czy instytucji kościelnych - w rodzaju dotacji dla impe­rium Tadeusza Rydzyka czy bezpłatnych gruntów.
   Tymczasem na tacę wierni kładą jedynie 720 mi­lionów złotych rocznie; niewielka część przychodów to opłaty za sakramenty. Prosty rachunek wskazu­je, że 60-70 procent przychodów Kościoła katolickie­go w Polsce to pieniądze podatników - także tych niewierzących.
   Hierarchowie, którzy mają rząd dusz i bardzo sprawny aparat dystrybucji treści i mobilizacji spo­łecznego poparcia (kościoły, homilie, media kato­lickie), bez skrupułów używają swoich wpływów, negocjując przywileje finansowe z państwem.

OWIECZKI UCIEKAJĄ
Czy ta sytuacja jest na dłuższą metę do utrzy­mania? Jak długo Kościół będzie świętą krową? Moim zdaniem już niedługo.
   Dziś wydaje się potęgą. Blisko 90 proc. Polaków de­klaruje się jako osoby wierzące. Prawie wszyscy to ka­tolicy. Jesteśmy jednak w przededniu antyklerykalnej rewolucji. Kościół wszedł w politykę i przegra wraz z partią, którą wspiera. Cena tej klęski będzie wyso­ka: utrata pozycji politycznej - na zawsze. Ale przede wszystkim utrata rządu dusz - masowa sekularyzacja. Gdy wierni oddzielą religię od instytucji, rozpocznie się gwałtowny proces odwrotu.
   Już się zaczął. Z czasem będzie na­bierał tempa. Coraz mniej Polaków uczestniczy regularnie w praktykach re­ligijnych. Według badań własnych Ko­misji Episkopatu liczba uczestników mszy świętych spadła z około 50 procent ogółu Polaków w latach 80. do alarmują­cych 37 proc. w roku 2016.
   Można w tym procesie wyróżnić parę drastycznych tąpnięć.
   Pierwsze związane było z upadkiem komunizmu. Kościół stracił wtedy mo­nopol na bycie jedyną instytucją społecz­ną niezależną od opresyjnego systemu komunistycznego i jedyną zorganizo­waną opozycyjną siłą. Odsetek uczest­niczących w mszach spadł z powyżej 50 procent do 45 procent w ciągu paru pierwszych lat polskiej transformacji.
Kolejny drastyczny spadek miał miej­sce w 2008 roku. Kościołowi nie wyszło na dobre zaangażowanie się w wyborach po jednej ze stron politycznego sporu. Przegrał wraz z prawicą, którą popierał. Odsetek aktywnych regularnych uczest­ników kościelnego życia spadł do 40 pro­cent. Dziś wynosi 37 proc.
   Jednak te lekcje niczego polskich hie­rarchów nie nauczyły. Kościół angażu­je się po stronie rządzących jak nigdy dotąd i - na skalę dotąd niespotyka­ną - bierze za to finansowe dywidendy. Media donoszą o kolejnych transzach pieniędzy, grantów, finansowania in­frastruktury, remontów nieruchomo­ści czy przecenionych praktycznie do zera gruntów. Skala zachłanności insty­tucji kościelnych przekroczyła wszelkie oczekiwania. Widzą to Polacy, a sprawa publicznych finansów jest dla nich bar­dzo ważna.
   Zdecydowana większość rodaków ma też inne niż episkopat zdanie w kwestii aborcji. Postulat zaostrzenia ustawy an­tyaborcyjnej popiera tylko 15 procent (IPSOS, 2018). Nie tylko nie podoba nam się radykalne stanowisko episko­patu w tej kwestii, ale też sposób, w jaki wywiera on wpływ na decyzje politycz­ne. 55 proc. badanych nie akceptuje opiniowania uchwał parlamentu przez hierarchów Kościoła, aż 84 proc. nie ak­ceptuje zaangażowania Kościoła w wy­borach (CBOS, 2015).
   Jeśli za dwa lata większość wiernych usłyszy w niedzielę wyborczą mniej lub bardziej zawoalowaną sugestię z am­bony, na kogo głosować - jak miało to miejsce poprzednio - to liczba regular­nie uczestniczących w nabożeństwach może spaść poniżej 30 proc. Będzie to dla Kościoła prawdziwa katastrofa.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Zabić prezesa



Na jakim włosku wisiało życie Kaczyńskiego i Ziobry, czyli donos o zleceniu morderstwa.

To niewiarygodna historia, która przydarzyła się osobie szczególnej. Wanda Wegener sporą część życia spę­dziła w Niemczech, tam pracowała za­wodowo, tam zrobiła karierę. Tam też zapewne nabyła cech charakteru, któ­re w polskich realiach okazują się zgubne. Pani Wanda jest osobą ufną, wręcz łatwowierną i naiwną.

26 stycznia 2018 r., Szczecin
- Zatrzymano mnie na 11 godzin. Rozebrano do naga. Policjantka zaglą­dała mi w intymne miejsca. Szukali u mnie broni. Pytali, czy szpieguję Kaczyńskiego i Ziobrę, czy robię zdję­cia w prywatnych miejscach, tam gdzie oni mieszkają, czy zleciłam za­mordowanie Kaczyńskiego i Ziobry. Jestem na silnych lekach uspokajają­cych. Nie mogę pracować, to straszna trauma - opowiada Wanda Wegener, szanowana psycholog, osoba nigdy nie karana, prowadząca latami udaną praktykę w Niemczech.
   O zbrodniczych zamiarach zabicia Kaczyńskiego i Ziobry przez Wandę We­gener prokuratura dowiedziała się od Krzysztofa Winiarskiego, który dla pew­ności złożył zawiadomienia w dwóch warszawskich jednostkach: Prokuraturze Rejonowej Warszawa-Ochota i Proku­raturze Rejonowej Warszawa-Mokotów.
   Już pobieżne sprawdzenie pana Wi­niarskiego w internecie daje podstawy do traktowania tego, co mówi, z po­wściągliwością. To człowiek karany za próbę oszustwa, opowiadający na prawo i lewo o swoich rzekomych kontaktach z większością polskich służb, a także z FBI, przyjaciółmi Pu­tina, agentami Stasi itd.

niedziela, 15 kwietnia 2018

Pozycje opozycji



Coś się przełamało. Notowania PiS spadły. Nawet jeżeli jeszcze wzrosną, dostrzeżono obłudę władzy, która wiele mówiła o pokorze i umiarze, a po cichu czerpała wiadrami z państwowej kasy. Opozycja chwyciła wiatr w żagle. Dokąd jednak płynie?

Premierem wcale nie jest Mateusz Morawiecki, ale Robert Feluś, na­czelny „Faktu”, bo to pod tabloidy prowadzona jest nasza polityka - zżyma się polityk obozu rządzą­cego , wyraźnie rozgoryczony pomysłem obniżenia wynagrodzeń parlamentarzy­stów i samorządowców o 20 proc. W ten sposób prezes PiS próbuje przykryć trwa­jącą od kilku tygodni aferę z kilkudziesięciotysięcznymi nagrodami, które przyzna­wali sobie ministrowie i wiceministrowie w rządzie Beaty Szydło.
   Sprawę ujawnił poseł PO Krzysztof Brejza, a prasa bulwarowa, która żywi się opowieściami o niebotycznych zarobkach innych, ochoczo ją podchwyciła. I PiS ma problem, bo „elektorat przecież tabloidy czyta”. - Ludzie ślą do nas teraz wiado­mości, że te 20 proc. to za mało, że trzeba o 50 proc. obniżyć nam pensje! – dodaje poseł PiS. Z przekonania - jak mówi - nie popiera pomysłu obniżek. Bo zarobki powinny być godne, bo strach przed tabloidami jest zgubny, czego najlepszym przykładem Smoleńsk - według naszego rozmówcy może do katastrofy w ogóle by nie doszło, gdyby za pierwszych rzą­dów PiS Ministerstwo Obrony ośmieliło się kupić nowe samoloty dla vipów. Ale wówczas też górę wziął strach przed bul­warową narracją. - Z satysfakcją będę jed­nak patrzył, jak opozycja będzie musiała głosować za tymi obniżkami - podkreśla poseł, bo jest pewny, że teraz to politycy opozycji staną się zakładnikami tabloidów. A jak ma się to do jego przekonań? - Dla dobra sprawy, czyli utrzymania jedności obozu, zapomnę o nich. Taki zawód: przyciskacz, guzikowy - ironizuje.
   W PiS długo lekceważono „aferę na­grodową”. Spodziewano się, że sprawa rozejdzie się po kościach, dlatego nikt na początku nie potraktował tego jako klasycznego kryzysu wizerunkowego - nie opracowano spójnej strategii komuni­kacyjnej, a tłumaczenia polityków PiS, w tym byłej premier, brzmiały cokolwiek arogancko. Rządzący przyzwyczaili się, że wyborcy na wiele się godzą. Wcześniej przecież jakoś nie bulwersowały - i nie odbijały się na sondażach - horrendalnie wysokie wynagrodzenia dla ludzi „dobrej zmiany”, których wstawiano do spółek Skarbu Państwa, czy pieniądze ładowane w rządową telewizję oraz fundacje powią­zane z obecną władzą. Bo miliony trudno sobie wyobrazić. Ale już 65 tys. zł, które Beata Szydło przyznała w 2017 r. Beacie Szydło, albo 82 tys. zł dla Mariusza Błaszczaka można podzielić przez własną pen­sję, przeliczyć na samochód czy domowe sprzęty. Doskonale zdają sobie z tego spra­wę politycy PO, którzy ruszyli z „Konwojem wstydu”. 50 samochodów z podczepiony­mi czarnymi billboardami przedstawiają­cymi poszczególnych polityków PiS oraz wysokość pobranych przez nich nagród rozjechało się po kraju. Jeżdżą po miastach i miasteczkach, stają w pobliżu biur posłów PiS, krążą wokół Nowogrodzkiej. Nazwę wymyślił Grzegorz Schetyna - to nawią­zanie do filmu „Konwój” (1978 r.) o skon­fliktowanym z szeryfem kierowcy trucka (tu akurat zwanym Gumowym Kaczo­rem), który roznieca bunt wśród innych kierowców. Szefowi PO zależało, aby akcja była dopracowana w szczegółach - pilno­wał, aby wypisane na billboardach hasło „Wstyd” w stylistyce przypominało logo PiS, aby przekaz był zwięzły, konkretny. Wyszło trochę na tabloidową modłę, ale w końcu tego boi się PiS.

sobota, 14 kwietnia 2018

PULL UP,W PiS Kaczyńskiego nie słuchają, gdy słyszą brzęk pieniędzy,Pomniki i tablice smoleńskie przestają być świadectwem pamięci. Stają się świadectwem buty obecnej władzy,Caritas nie rozgrzesza z chciwości. Nagrody dla rządu powinny wrócić do budżetu,W aferze z nagrodami, które przyznał sobie rząd PiS, tylko jedno zdaje się znaczące: to, że brali wszyscy,Skromność wprowadzić,Najwyższa sprawiedliwość,Hadwao,Książę Edwin w opasce,Radio Nowogrodzka,Martwa rewolucja,Odebrać gronostaje,Pochwała asymetryzmu,Rysy i trzaski



PULL UP

W kwestii Smoleńska na dzień dobry ujawnię pewien fakt. Otóż Smoleńsk trwa. Nieszczęście wydaje się nieuniknione. Tajemnicą jest wyłącznie liczba ofiar.
   Dzisiejsza Polska to swoista apoteoza Smoleńska. Na war­szawskim placu Piłsudskiego staje pomnik ofiar katastrofy, ale istotniejszy jest zupełnie inny pomnik. Rzeczywistość kre­owana przez PiS to swoisty hołd, ale oddany nie ofiarom kata­strofy, lecz wszystkiemu, co do niej doprowadziło.
   Smoleńsk trwa. Ignorowane są wskazania przyrządów, w czę­ści zresztą źle odczytywane. Dysponent lotu nie ma pojęcia o lataniu, ale decyduje o każdym ruchu samolotu. Ani pierw­szy kapitan, co widzieliśmy, ani drugi kapitan, co widzimy, nie mają żadnych kwalifikacji do tego, by siedzieć za sterami. To. czy za sterami siedzą, nie jest jednak funkcją ich kompetencji, lecz kwestią kaprysu dysponenta lotu. Dlatego tak poprzedni kapitan, jak i obecny ignorują przyrządy - koncentrują się na nastrojach i kaprysach dysponenta. Sygnały „pull up” i „terrain ahead” nie są ważne, bo to, czy samolot ląduje, czy odchodzi na drugi krąg, nie zależy od pogody, ale od woli dysponenta. Piloci muszą się jej poddać. Pogoda w zasadzie też.
   Dysponent lotu ma w głębokim poważaniu tak pilotów, jak pasażerów; tak przepisy, jak i innych, którzy akurat są w po­wietrzu. Dotarcie bezpiecznie na miejsce może mieć miejsce, ale nie jest wartością absolutną. Dla dysponenta wartością ab­solutną jest to, by lotem - choćby i na skały albo jakąś brzozę - kierował on sam.
   Jest to wartością naczelną i jedyną, bo dysponent lubi swą rolę władcy statku powietrznego. Syci się i uniżonością pilo­tów, i totalną dyspozycyjnością załogi, i strachem pasażerów, którzy nie rozumieją, dlaczego samolot robi te wszystkie nie­kontrolowane zwroty. Premie wczoraj były dobre i należy je wypłacić, dzisiaj są złe i należy je oddać, rozpasanie wczoraj było OK, dzisiaj trzeba je potępić i ogłosić epokę skromno­ści. Pazurki wczoraj należało pokazać, dziś należy je spiłować. Ustawa o IPN wczoraj była dobra, dziś można wyrazić zdzi­wienie, że choć dobra, wywołuje złe skutki. Ustawy sądowe są doskonałe, dziś można w nich wprowadzić jakieś korekty. Pewne korekty dzisiaj nie wchodzą w grę, ale jutro mogą się okazać naturalne i pożądane.

piątek, 13 kwietnia 2018

Prokuratura umiera w ciszy



Im bliżej sezonu wyborczego, tym wyraźniej widać, po co PiS chciał podporządkować rządowi, czyli sobie, prokuraturę.

Ewa Siedlecka

O siódmej rano CBA wkracza do domu wice­ministra finansów w rządzie PO-PSL Jacka K. Zatrzymuje, przewozi na kilkugodzinne prze­słuchanie najpierw w Warszawie, potem wiezie do Białegostoku. Obawa mataczenia raczej nie zachodziła, bo sprawa dotyczy zdarzeń sprzed blisko dziesięciu lat: zaliczenia automatów do gier, tzw. jednorękich bandytów, do gier o „niskich wygra­nych”, od zysków, z których odprowadza się niższy VAT. Sprawę ewentualnego niedopełnienia obowiązków przez wiceministra K. prokuratura już badała. I stwierdziła, że nie można mu przypisać tego przestępstwa. Teraz wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki oświadcza, że nie zdobyto wprawdzie nowych dowodów, ale „jest inna wizja, inne oczekiwania szefa”. Szef to Zbigniew Ziobro, minister-prokurator generalny. Media, za prokuraturą, podają, że chodzi o uszczerbek w podatkach wielkości 21 mld zł. A rzecz cała dzieje się dzień po ogłoszeniu bardzo niekorzystnych dla PiS badań dotyczących poparcia dla partii politycznych.
   Deja vu: polityka znów prowadzona jest za pomocą prokuratury i służb. Brakowało tylko stwierdzenia pod adresem Jacka K.: „Już nikt nigdy przez tego pana okradziony nie będzie”.

czwartek, 12 kwietnia 2018

Gra w dziada



Populistyczna licytacja na skromność i cięcie przywilejów władzy służy dziś interesom PiS. Kanalizuje skandal z nagrodami, odwracając uwagę od tego, na czym naprawdę polega „system Kaczyńskiego".

Tym razem Jarosław Ka­czyński nie na żarty prze­straszył się suwerena. Sięgnął bowiem po roz­wiązania ryzykowne. Za­powiedź obcięcia pensji posłom i samorządow­com oraz brutalne wymu­szenie na ministrach zwró­cenia w części wydanych już nagród spadło na partię rządzącą jak grom z jasnego nieba. Kiepsko, jak słychać, wpływając na morale w PiS.
   Na spalonym znalazła się Beata Szydło z jej donośnym „nam się należało”, które przyklei się teraz do niej na długie lata. Przy okazji prezes wystawił do wiatru braci Karnowskich, suponując, że ich portal wymyślił sobie słowa o „pokazywaniu pazurków”. Dość więc narobiło się wewnętrznych urazów, aby mogła je zneu­tralizować satysfakcja, że zaciśnie pasa również opozycja.
   Sam Kaczyński wyraźnie dał zresztą do zrozumienia, że też nie czuje się komfortowo. Akurat ten rodzaj populizmu - skrojony pod gusta czytelników tabloidów, choć podszyty liberalną niechę­cią do państwa jako wielkiego marnotrawcy - prezes PiS uważał dotąd za szkodliwy Co wyraził sentencją „Vox populi, vox Dei”, która zabrzmiała jak usprawiedliwienie.
   Lecz prezes bynajmniej nie działał po omacku, a jego decyzje z punktu widzenia interesów PiS były racjonalne.

środa, 11 kwietnia 2018

Czemu Kaczyński nie jest Orbanem



Demoralizacji aparatu władzy prezes PiS próbuje przeciwdziałać po dawnemu, na sposób gomulkowski, głośno tupiąc i zabierając swym ludziom pieniądze. Nic z tego nie będzie, bo im się marzy partyjne uwłaszczenie na bratni wzór węgierski

Modne stało się nazy­wanie Viktora Orbana i Jarosława Kaczyń­skiego „nowymi ko­munistami”. Ostatnio napisał tak o nich nawet renomowany portal „Politico”. Ale mylą się ci. którzy widzą w nich środkowoeuropejskich bliź­niaków' - budujących bliźniacze autorytaryzmy przy użyciu identycznych metod.
   W rzeczywistości obaj bardzo się róż­nią. Pokazała to ostatnia afera z nagroda­mi dla działaczy PiS i sposób poradzenia sobie z nią (czy raczej nieporadzenia) przez Jarosława Kaczyńskiego, który ka­zał swoim ludziom oddać kasę i jeszcze do tego publicznie ich upokorzył, su­gerując, że „poszli do polityki dla pie­niędzy”, i sprzedając „PiS-owskiemu ludowi” w zamian za słupki w sondażach.
   Czegoś takiego Victor Orban nigdy by nie zrobił oligarchom z Fideszu.

wtorek, 10 kwietnia 2018

W cieniu brata



Jarosław Kaczyński spisane ma słowa i czyny. Pamięta, kto, gdzie i kiedy atakował Lecha. Sani staje przy jego grobie 70 razy w ciągli roku. Po Smoleńsku pamięć o bracie prezesa stała się częścią kultu w partii i państwie

Choć na dworze już zmierzcha, to za wygię­tą roletą partyjnego biurowca, w gabinecie prezesa, toczy się narada. Nagle gospodarz spogląda na zegarek i podrywa się z miej­sca: - Już pora. Kończymy, bo mi cmentarz zamkną!
   Goście wychodzą bez słowa. Na Nowo­grodzkiej wszyscy wiedzą, że popołudniowa wizyta na Powąz­kach to jeden z rytuałów prezesa. Gdy Jarosław wybiera się na grób mamy i brata, wszystko inne - spotkania, wyjazdy w teren, wywiady, polityczne negocjacje - musi poczekać.

PRZY GROBIE BRATA I MAMY
Przed Smoleńskiem - opowiada wieloletni znajomy prezesa - Jarosław Kaczyński uważał, że najszczęśliwsze dni są dopie­ro przed nim. Cieszył się, że po zakończeniu prezydentury Lecha obaj wezmą długie urlopy i wyjadą w Bory Tucholskie. Przyjaciół­ka braci Hanna Fołtyn-Kubicka ma tam działkę nad jeziorem - to jedno z niewielu miejsc, w których Jarosław czuje się swobodnie.
   Będą godzinami spacerować po lesie, siedzieć przy herba­cie i wspominać. Punkt po punkcie podsumują wszystkie naj­ważniejsze wydarzenia swojego wspólnego życia. Potem, po powrocie, sprzedadzą Żoliborz, kupią bliźniak pod miastem i za­mieszkają całą rodziną. W jednej połówce - Jarosław z mamą, w drugiej - Leszek z Marylką. Wszystko było już uzgodnione, po­dobno nawet prezydentowa się na to zgodziła.
   Dziś, gdy brata i mamy już nie ma, Jarosław żyje w cieniu ich grobów. Dziesiątego każdego miesiąca jeździ na Powązki z par­tyjną delegacją. Osiemnastego, w miesięcznicę pochówku, z gru­pą najbliższych współpracowników modli się przy krypcie pary prezydenckiej na Wawelu. Do tego dochodzą wizyty na grobach w Święta Wielkanocne, Boże Narodzenie, urodziny, Zaduszki, dni wyborów i weekendy.
   Jarosław przyjeżdża na Powązki w każde sobotnie przedpołu­dnie. Podjeżdża partyjną limuzyną, wstępuje do kwiaciarni na­przeciwko bramy cmentarza i w towarzystwie ochroniarzy udaje się pod pomnik mamy i brata. Czasem powtarza ten rytuał tak­że popołudniami w tygodniu. W sumie jeździ na groby ponad 70 razy w ciągu roku.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Czemu Kaczyński nie jest Orbanem



Demoralizacji aparatu władzy prezes PiS próbuje przeciwdziałać po dawnemu, na sposób gomulkowski, głośno tupiąc i zabierając swym ludziom pieniądze. Nic z tego nie będzie, bo im się marzy partyjne uwłaszczenie na bratni wzór węgierski

Modne stało się nazy­wanie Viktora Orbana i Jarosława Kaczyń­skiego „nowymi ko­munistami”. Ostatnio napisał tak o nich nawet renomowany portal „Politico”. Ale mylą się ci. którzy widzą w nich środkowoeuropejskich bliź­niaków' - budujących bliźniacze autorytaryzmy przy użyciu identycznych metod.
   W rzeczywistości obaj bardzo się róż­nią. Pokazała to ostatnia afera z nagroda­mi dla działaczy PiS i sposób poradzenia sobie z nią (czy raczej nieporadzenia) przez Jarosława Kaczyńskiego, który ka­zał swoim ludziom oddać kasę i jeszcze do tego publicznie ich upokorzył, su­gerując, że „poszli do polityki dla pie­niędzy”, i sprzedając „PiS-owskiemu ludowi” w zamian za słupki w sondażach.
   Czegoś takiego Victor Orban nigdy by nie zrobił oligarchom z Fideszu.

PODOBIEŃSTWA...
Oczywiście zarówno Orban, jak i Kaczyński gardzą państwem i pra­wem, a już najbardziej gardzą własnymi wyborcami, których traktują jako łatwą do zmanipulowania hołotę. Instrumen­tem swojej władzy uczynili scentralizo­wane monopartie, które prawo łamią, państwo mają „postawić do pionu", a społeczeństwo przerobić na jednoli­ty. zdyscyplinowany naród. Kaczyński zbudował swoją popularność na progra­mie 500+ i obniżce wieku emerytalnego. Orban potrafi przed wyborami przera­biać na ulotki wyborcze nawet rachun­ki za prąd, informując w nich, że to jego partii Węgrzy zawdzięczają „dar” w wy­sokości kilkuset, a czasami nawet paru tysięcy forintów.
   Dalej jednak podobieństwa się kończą. Zarówno podobieństwa między ustrojem budowanym przez Orbana i Kaczyńskie­go a komunizmem, jak i między oboma li­derami. Zarówno Kaczyński, jak i Orban dobrze wiedzą, czym był komunizm i dlaczego upadł. Zabiła go bieda, a także odkrycie przez ludzi dawnego komuni­stycznego aparatu, że są znacznie bied­niejsi niż zachodnie kapitalistyczne elity. Stąd wzięła się najpierw korupcja działa­czy partyjnych, a potem odrzucenie przez nich komunistycznego systemu.
   Dlatego Kaczyński i Orban budują nie tylko nową elitę władzy. Budują tak­że nową elitę pieniądza. A państwowe rozdawnictwo na groszowym poziomie ma propagandowo osłaniać bez porów­nania większe korzyści, które z bycia przy władzy czerpią czołowi działacze Fideszu i PiS.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Mit wyciszony będzie trwał



Rozmowa z prof. Wojciechem Bursztą, antropologiem i kulturoznawcą, o religii smoleńskiej jako politycznym narzędziu.

Joanna Podgórska: - Lech Kaczyński, święty męczennik religii smoleńskiej, uhonorowany na wszelkie możliwe sposoby. Zdrajca Tusk daleko, w Brukseli. Dowodów na zamach brak. A ostatnio jeszcze główny kapłan smoleńskiego kultu odsunięty na margines. Mit się wypala?
Wojciech Burszta: - Nie. W sposób naturalny przygasa ten odłam, który na­zywany jest religią polityczną. Ale tylko przygasa. Niby niewiele się w tej sferze dzieje, smoleńska opowieść została wyci­szona, nie pojawiają się w niej nowe wąt­ki, ale prawdziwym sprawdzianem będzie 10 kwietnia i odsłonięcie pomnika. Pyta­nie, na ile dziś, po 8 latach, uda się odtwo­rzyć ryt założycielski religii smoleńskiej. Na ile da się reaktywować ten mityczny moment - atmosferę Krakowskiego

Kwietniowa „procesja" miesięcznicowa ma być ostatnia.
Zobaczymy, co będzie w zamian. Re­ligia smoleńska ma charakter czysto rytualny, doprowadzony do krańco­wej postaci - skonwencjonalizowania od strony języka, gestów, zachowań, organizowania przestrzeni. Wydawa­łoby się, że pod tym względem już nic nowego nie da się wymyślić, skoro nie ma nowych podniet do tego, by trans­formować pierwotny mit. Ale smoleńscy kapłani na pewno będą próbowali coś nowego zaproponować.

Można było odnieść wrażenie, że taką próbą była atmosfera histerycznej niemal religijności, która towarzyszyła zaprzysiężeniu Andrzeja Dudy na pre­zydenta. To się rozmyło.
Bo ta semantyka jest pusta. Podobnie było w przypadku pochówku Lecha Ka­czyńskiego na Wawelu, który miał nawią­zywać do najsłynniejszych pogrzebów narodowych bohaterów. To się nie udało. Grób Lecha Kaczyńskiego nie stał się miejscem masowych pielgrzymek patriotycz­nych. Głównie ze względu na dość ogra­niczony potencjał uświęconej postaci. Nie da się jej przypisać walorów heroicznych. Lech Kaczyński nie zasłynął z wielkich mów czy pism, nie wsławił się czynami bo­haterskimi, znaczącymi dla historii Polski.
Dla mitu smoleńskiego najważniejsze było to, co działo się w 2010 r. do września, czyli do momentu usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. To było apogeum. Wtedy się wszystko wydarzyło. Stała się nowa Polska. Niebawem ukaże się bardzo ważna książka „Od rytuału do konfliktu. Mediatyzacja żałoby smoleńskiej” dr. Jac­ka Dziekana. Opisuje, jak krótki moment prawdziwej żałoby ponad podziałami przekształcił się w spektakl medialno-polityczny i wreszcie konflikt, powodujący bardzo głęboką polaryzację społeczną.
Tego, co się potem stało, nie da się zrozumieć bez odwołania do tamtych momentów. Wtedy wybuchła symbolika martyrologiczno-narodowa, która obec­na jest do dziś w działaniach partii rzą­dzącej. Ta symbolika ma dotyczyć jednak tylko części narodu; tych, którzy wpisują się w opowieść uzupełnianą sukcesywnie i na wiele sposobów. Weźmy to, co dzie­je się w kształtowaniu nowych podstaw programowych historii i języka polskiego, nazewnictwie ulic, „wymazywaniu” Wa­łęsy, Michnika i Kuronia jako postaci klu­czowych dla współczesności, odbieraniu stopni wojskowych, długo by wymieniać. Religia smoleńska jest fragmentem szer­szej inżynierii społecznej, próbą cofnię­cia nas do wyobrażonej wspólnoty, która w istocie jest wspólnotą uświęconą naro­dowo i religijnie. Te dwa pierwiastki mają się do końca zlać w jedno wyobrażenie.

sobota, 7 kwietnia 2018

Wróg w lustrze,Prezydent, problem prezesa,Wrze pod przykrywką,Karp a reprywatyzacja polska,Na ucho,List do Piwka,TV lans,Jastrząb,Jak jasna cholera i Bruksela nas nie obroni



Wróg w lustrze

Rok temu Jarosław Kaczyński powiedział, że sam musi zostać opozycją wobec rządu. I został. Nikt tej władzy i temu rządowi nie szkodzi tak jak on. Właśnie Kaczyński tę władzę podkopie, a na końcu dobije.
   Liderowi PiS chodziło zapewne o to, że skoro opozy­cja parlamentarna jest słaba, a rząd potrzebuje wędzidła i ostróg, to on je rządowi zapewni. Dobrotliwy pasterz, ale i surowy ojciec. Taki był chyba plan. Ale - jak to w życiu - wy­szło inaczej.
   Kaczyński jest więc panem władzy i szefem opozycji jej kaczyńskiej mości. Jako naczelnik państwa chce absolutnej wszechwładzy. I być może by ją miał, gdyby nie Kaczyński - lider opozycji, który Kaczyńskiemu dzierżącemu władzę wciąż robi wbrew. Ponieważ Kaczyński nie ma już brata bliź­niaka, nie ma też lustra, w którym mógłby się przejrzeć, ni­kogo, z czyim zdaniem musiałby się liczyć. Na nasze i swoje nieszczęście pozostał sam ze sobą.
   Idealizowanie Lecha Kaczyńskiego bywa irytujące i nużące. Ale też katastrofalne rządy Jarosława rzeczywiście uwzniośliły prezydenturę Lecha, nadały jej rys szlachetno­ści. Bo Lech Kaczyński był politycznie sklejony z bratem, ale za jego czasów nie mogłoby dojść do podeptania sądów, Try­bunału Konstytucyjnego, relacji z Żydami, Izraelem i Ame­ryką. Były bowiem dla niego rzeczy, których się po prostu nie mówiło i nie robiło. Dlaczego? Dla zasady. Bo nie. Jarosław sławi Lecha słowem i pomnikami. Ale tamta słaba w sumie prezydentura najbardziej zyskuje nie przez to, co Jarosław robi dla pamięci o Lechu, ale przez to, co robi z Polską, gdy Lecha już nie ma.
   Kaczyński jest sam ze sobą, władca Jarosław skonfronto­wany z opozycjonistą Jarosławem, mścicielem tak okrut­nym, że nawet sobie nie popuści. A to oznacza, że naczelnik każdego dnia musi się mierzyć ze swoimi kompleksami, fru­stracjami i niekontrolowanymi w żaden sposób nastrojami. I nigdy, przenigdy nie może odpuścić. Ani w sprawie sądów, ani w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, ani w sprawie ustawy IPN. Taka jest natura władców autorytarnych - ani kroku wstecz. Ale taka jest też natura ludzi, którzy funkcjo­nują „na złość”. I najlepiej widzimy to w wypadku afery z na­grodami dla członków rządu. Gdy pani Szydło napięła się i wyskrzeczała swoje „należy się”, naiwni (w tym ja sam) są­dzili, że kota Kaczyńskiego nie było, więc mysz postanowi­ła poharcować.
   Ale nic z tego. To on podpuścił ją, by „pokazała pazurki”. Ośmieszył ją, uderzył z jej pomocą w Morawieckiego - bo uwielbia napuszczać na siebie ludzi - a do tego wylicytował jeszcze wyżej: to ja tu rządzę i nawet jak popełniamy błędy, to korekt nie będzie, a jak będziecie fikać, to nie tylko korekt nie będzie, ale występek nazwę cnotą, a błąd czynem słusz­nym i heroicznym.

piątek, 6 kwietnia 2018

Historia kłamstwa smoleńskiego



Kłamstwo smoleńskie o zamachu zorganizowanym przez Rosjan, być może za wiedzą lub nawet przy współpracy Tuska, przestaje być dla PiS politycznym paliwem. Staje się obciążeniem.

Ludzie, którzy dzięki teo­rii zamachu smoleńskie­go zdobyli władzę, zarobili pieniądze, uzyskali stano­wiska w państwie, gospo­darce i mediach, mają kłopot z tym, jak najgłębiej zakopać kompromitujące na­rzędzie. Najbliższe obchody rocznicy tragedii w Smoleńsku będą pierwszymi, podczas których „religia smoleńska” sta­je się politycznym balastem.
   Dla Jarosława Kaczyńskiego, braci Karnowskich, Zbigniewa Ziobry i innych spryciarzy, którzy na kłamstwie smoleń­skim skorzystali najbardziej, najwygod­niejszym kozłem ofiarnym jest Antoni Macierewicz. Dostanie albo za to, że tak żarliwie bronił koncepcji zamachu, albo za to, że nie potrafił jej dowieść.

czwartek, 5 kwietnia 2018

Gry Smoleńskie



Dochodzenie do „prawdy smoleńskiej” nic nie wniosło do ustalenia przyczyn katastrofy z 2010 r., za to ułatwiło Rosji dzielenie Polaków.

Moskwa, 12 stycznia 2011 r. W siedzibie Międzypaństwowego Komitetu Lot­niczego na Wielkiej Ordince Tatiana Anodina prezentuje ustalenia rosyj­skich ekspertów badających przyczy­ny katastrofy smoleńskiej. W pewnym momencie wypowiada słowa, które rozpętaj ą w Polsce burzę: „Zgodnie z ekspertyzą psychologów obecność dowódcy wojsk lotniczych [gen. Andrzeja Błasika - red.] oznaczała presję na podjęcie decyzji o dalszym scho­dzeniu do lądowania i lądowaniu niezależnie od okoliczno­ści. We krwi przełożonego pilotów znaleziono alkohol etylowy, 0,6 promila”. Czyli - według ekspertów - tyle, ile po wypiciu dwóch piw lub stu gramów wódki. A więc nie dość, że polski generał był pod wpływem alkoholu - co okazało się nieprawdą - to jeszcze kazał lądować mimo złych warunków. Na temat od­powiedzialności rosyjskich kontrolerów nie padło nawet słowo.
   Dwa zdania szefowej MAK dla części społeczeństwa stały się na lata dyżurnym dowodem na nieszczere intencje Rosjan, ale także polskich władz. Te o prezentacji raportu dowiedziały się dopiero poprzedniego dnia. Bezradnie patrzyły na to, jak rozlewa się tsunami, gdy premier Donald Tusk w pośpiechu wracał z urlopu we Włoszech. Były polski dyplomata, który w tamtym czasie zajmował się sprawami rosyjskimi: - Zasko­czyli nas kompletnie.
   To była pierwsza z wielu rosyjskich zagrywek, które, wyko­rzystując emocje towarzyszące Smoleńskowi, wywoływały zamieszanie i nieporozumienia wśród politycznych elit i spo­łeczeństwa. Już za pierwszym razem Rosjanie mianowali Tu­ska „współodpowiedzialnym za manipulacje Anodiny”. Taką narrację PiS powtarzał latami.
   Rosjanie, mistrzowie w załatwianiu własnych interesów cudzymi rękami, musieli wyczuć destrukcyjną siłę tkwiącą w sporach wokół Smoleńska oraz podatność ludzi PiS na spi­skowe teorie. I doskonale to wykorzystali. - Można mówić w tym przypadku o zmowie, choć nie oznacza to zawarcia jakiegoś po­rozumienia. Rosja widząc, czego chce druga strona, wie, jak jej to podrzucić. I nawet jeśli ktoś w PiS domyśla się źródła, nie ma to większego znaczenia, jeżeli tylko cokolwiek przyda się do wa­lenia w przeciwnika - twierdzi analityk jednej ze znanych or­ganizacji zajmujących się Rosją.

środa, 4 kwietnia 2018

Rysy na teflonie



Najważniejsze dzisiaj polityczne pytanie brzmi: czy PiS przeżywa chwilowy kryzys, czy zaczyna się już zjazd.

W takiej biedzie partia Kaczyńskiego jeszcze w tej kadencji nie była. Owszem, zdarzały się momenty trudne, przytrafiały się nawet son­daże, w których partię Jarosława Kaczyńskiego wyprzedzała a to Nowoczesna (prehistoria), a to Platforma (po próbie zablokowania wy­boru Donalda Tuska rok temu) - ale na PiS nigdy nie spadło tyle plag naraz. Partia ma się dziś znakomicie tylko w „Wiadomościach”.
   Widowiskowym objawem kryzysu stał się przedświąteczny son­daż Kantar MB dla „Faktów” TVN, w którym PiS w ciągu miesiąca stracił aż 12 pkt proc. (z 40 do 28 proc.), a jego przewaga nad Plat­formą zmalała z 24 do 6 pkt. Przy takich wynikach - do 10 proc. zbliżył się SLD, całkiem skutecznie napędzany przez pisowskie akcje dekomunizacyjne - Kaczyński mógłby tylko pomarzyć o ponownym samodzielnym rządzeniu, nie mówiąc o zdobyciu większości konstytucyjnej. Sondaż dla TVN mógł być oczywiście anomalią, jeśli chodzi o skalę spadku notowań, ale wpisał się w kil­kutygodniowy już trend osłabienia partii rządzącej. Jeszcze przed publikacją badania na wielkanocnym spotkaniu z posłami Ka­czyński przestrzegł swoją partię, że może przegrać - sama ze sobą, ze swoimi słabościami i błędami.
   Sondaż Kantara to dla PiS wyraźne ostrzeżenie przed powrotem do czasów „szklanego sufitu” - notowań w przedziale 30-35 proc. Rządzący przez ostatnie miesiące solidnie na to zapracowali.

wtorek, 3 kwietnia 2018

Osiem lat ze Smoleńskiem


Gdyby mógł pan jak w „Milionerach”, w ramach telefonu do przyjaciela, zadać jedno pytanie o Smoleńsk, to jak ono by brzmiało?
- Mimo wszystko zapytałbym o rozmowę telefoniczną Lecha Kaczyńskiego z bratem - mówi Maciej Lasek, przewodniczący podkomisji lotniczej badającej katastrofę
Smoleńską

Rozmawia Tomasz Lis

NEWSWEEK: Nie ma pan dość tego Smoleńska?
MACIEJ LASEK: Wie pan, jak długo będę żył ze Smoleńskiem? Do śmierci. Tak powiedział Jerzy Miller, przewodniczący zaj­mującej się katastrofą smoleńską Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Powiedział, że my - człon­kowie tej komisji - zostaliśmy naznaczeni. Nie chciałem w to wierzyć. Myślałem, że zrobimy swoje i wrócimy do normalne­go życia.
Nie rozumiał pan, że to jest zupełnie inna katastrofa niż każda inna?
- Może nie chciałem tego zrozumieć? W trakcie prac komisji od­cięliśmy się od mediów. Byliśmy w takiej szklanej bańce. Pra­cowaliśmy do 22-24, ale zdarzało się, że o 6 rano zmieniałem koszulę i pracowałem dalej. Ale to wciąż była dla mnie po pro­stu katastrofa. Błąd.
Wróćmy do punktu wyjścia. Jest sobotni ranek, 10 kwietnia 2010 r. Jak się pan dowiedział o katastrofie?
- Jechałem do aeroklubu częstochowskiego, żeby zrobić szkole­nie z bezpieczeństwa lotów. Nagle dzwoni asystent wiceministra infrastruktury i pyta, czy wiem o wypadku rządowego samolotu w Smoleńsku.
Coś panu przez głowę przeszło?
- Mi-8 z Leszkiem Millerem na pokładzie. Pod Piasecznem - 2003 rok, grudzień, Barbórka. Wicepremier Marek Pol powie­dział wtedy, że niewiele brakowało i zginęłaby połowa rządu. To coś takiego właśnie się stało - pomyślałem. Ale na temat szcze­gółów katastrofy nie spekulowałem. Miałem już prawie osiem lat doświadczenia w badaniu wypadków lotniczych. Oduczyłem się myślenia o tym, co mogło być przyczyną, zanim nie zobaczę dowodów.
Przeprowadził pan to szkolenie w aeroklubie?
- Zapytałem na miejscu: robimy szkolenie czy nie? Ku mojemu zdziwieniu wszyscy powiedzieli, żeby robić. Tylko żeby telewi­zor był wyciszony, ale żeby było widać pasek... Trochę patrzy­li na ten telewizor, ale podziękowali mi na końcu i to nie była kurtuazja.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Mały Zelman i jego sąsiedzi



Wybuchła wojna, a mały Zelman Birenfeld ma tylko sześć lat. Za chwilę zostanie sierotą, a dorośli podzielą się na dwie grupy: jedni będą chcieli Zelmana uratować, zaś inni zabić

Paweł Reszka

Chłopiec jest bystry i zaradny. Szybko na­uczył się paść krowy. Potrafi się przeżegnać. I kłamać, że ma na imię Władek.
   Wszystko to daje stabilizację, ale kru­chą, bez immunitetu od śmierci. Zresztą Zelman może to opowiedzieć sam: „Przy­szła jakaś kobieta do mojego gospodarza i mówi: »Co wy, Żyda trzymacie?«. Mój gospodarz dał jej pro­wiantów trochę i prosił, by go nie zdradziła, bo przecież za to go śmierć czeka. Nie wygonił mnie, bo była zima i żal mu było. Taki sam dobry był, jak i przedtem”.
   Dobry gospodarz (znamy jego nazwisko - to Stefan Michałek ze wsi Łąka) i zła kobieta. Oboje są Polakami.
   I co o tym myśleć?
   Powinniśmy być dumni z postawy gospodarza Michałka? Czy raczej wstydzić się z powodu zachowania złej kobiety? Czy dumę albo wstyd da się ubrać w paragrafy? Zapisać ustawowo?

I
Muzeum Polaków Ratujących Żydów im. rodziny Ulmów w Markowej. Wieś Markowa leży na Podkarpaciu - dwa­dzieścia kilka kilometrów od Medyni Gło­gowskiej, rodzinnej wsi małego Zelmana.
   O Medyni mało kto słyszał, zaś Markowa jest słynna. To za sprawą muzeum i losów polskiej rodziny Ulmów, która ukrywała Żydów. Los Ulmów (małżeństwo z sześ­ciorgiem dzieci) i ich podopiecznych był tragiczny. Wszyscy zostali zamordowani.
To dowód, że Polacy w trudnym czasie po­trafili zachować się bohatersko.
   Gdy Izrael i USA zaprotestowały prze­ciw nowelizacji ustawy o IPN, Mateusz Morawiecki przywiózł do Markowej za­granicznych dziennikarzy, by pokazać, że mamy prawo być dumni z naszej historii.
   Przeglądam księgę pamiątkową. Pod datą 02.02.2018 premier napisał: „Pamięć o Polakach ratujących Żydów pozostanie - musi pozostać - zawsze żywa”.
   Premier ma rację. Ale co zrobić z ciem­ną stroną naszej pamięci?

niedziela, 1 kwietnia 2018

Daniel wszystko mogę



Dzięki wyczuciu potęgi telewizyjnej kamery Daniel Obajtek, były wójt gminy Pcim, został właśnie prezesem PKN Orlen. Największą i najważniejszą polską firmą będzie zarządzał absolwent prywatnej Wyższej Szkoły Ochrony Środowiska w Radomiu. Zaczął od kadrowego trzęsienia ziemi.

Czystki robił wszędzie, gdzie postawiło go Prawo i Spra­wiedliwość. Od wygranych przez tę partię wyborów parlamentarnych Obajtek wyczyścił już Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, gdańską Energę, teraz hurtowo wyrzuca pracowników z naftowego giganta. W firmie mówią, że musiał przyjść z gotową listą proskryp­cyjną, ponieważ kadrowe porządki zaczął od pierwszego dnia urzędowania. Lista na pewno nie powstała w Orlenie, bo nowy prezes nawet nie bardzo wie, kogo zwolnił. Nikogo tu nie zna.
   Tym razem Daniel Obajtek nie wy­miata złogów po rządach PO-PSL, ale po ludziach „dobrej zmiany”. Najwier­niejszych z wiernych, sprawdzonych od czasów Porozumienia Centrum, a na­wet wcześniej. Wojciech Jasiński, odwo­łany właśnie prezes Orlenu, przyjaźni się z prezesem Kaczyńskim jeszcze od czasu studiów. Ale minister energii Krzysztof Tchórzewski, formalnie szef Jasińskiego, także należy do bardzo starej gwardii PC, tymczasem, gdy chciał się widzieć z Jasiń­skim, ten ponoć zapraszał go do Płocka, do Orlenu. Prezes paliwowego giganta wolał rozmawiać bezpośrednio z Jarosła­wem Kaczyńskim.
   Więc Tchórzewski najpierw wymienił radę nadzorczą PKN, a nowi członkowie po kilku dniach odwołali prezesa z całym zarządem. Obaj panowie za dobrze się jednak znają, za dużo razem przeszli, żeby o kadrowym trzęsieniu ziemi w Orlenie decydować miały względy ambicjonalne. Jasiński w roli prezesa PKN mógł przestać się podobać prezesowi partii. Owszem, zwalniał ludzi, ale ostrożnie. Jakby w oba­wie, żeby nie przesadzić, co odbiłoby się na wynikach firmy. Ale wyniki są świetne, więc pewnie uznano, że można było po­zbywać się specjalistów śmielej. To zadanie wykona Obajtek. Powszechnie w partii wia­domo, że nowy prezes cieszy się względami Jarosława Kaczyńskiego, który z pewnością jego nominację zaakceptował. Tacy jak on zastępują teraz starą gwardię.
   Marek Sawicki, były minister rolnictwa z PSL, kwituje krótko: - Obajtek wiedział, kiedy rozwinąć rolkę folii. Nawiązuje do dnia, kiedy Obajtka po raz pierwszy zobaczyła cała Polska. To było jeszcze przed wyborami w 2011 r., gdy przez Polskę przeszedł huragan. Jarosław Kaczyński po - stanowił odwiedzić słynnego paprykarza, który wcześniej zadał ówczesnemu pre­mierowi Tuskowi kłopotliwe pytanie: „jak żyć?". Obajtek wyczuł w obecności kamer swoje pięć minut, postanowił je wykorzy­stać. Wszedł w kadr, rzucając paprykarzowi pod nogi rolkę folii, jako dar od mieszkań­ców Pcimia, w którym był wtedy wójtem. Prezes wymyślił wtedy dla niego ksywę Daniel wszystko może Obajtek.
   Nie miał więc znaczenia fakt, że znisz­czona przez huragan szklarnia paprykarza z granatowej, budowlanej folii żadne­go pożytku mieć nie będzie. Mało też kto przeczytał w mediach, że ten dar od miesz­kańców Pcimia pochodzi z firmy, w której Obajtek ma udziały. Dobry piar okazał się ważniejszy od nieistotnych szczegółów. Tą dewizą Daniel Obajtek kieruje się w ca­łej swojej krótkiej, ale nad wyraz błyskotli­wej karierze.