piątek, 31 sierpnia 2018

Lekcja języka



Kto włada językiem, ten panuje nad rzeczywistością. Czyli dlaczego codzienne hejty poseł Pawłowicz nawet w części nie są tak groźne, jak niedawne słowa ministra Błaszczaka o „sodomitach".

O tym, że w studiu TV Trwam polski minister obrony powiedział o „paradzie sodomitów”, poinformował na swych łamach nawet „New York Times”. U nas obelga wywołała jedynie chwilowe oburzenie części opinii publicznej. Po czym, przykryta wydarzeniami kolejnych dni, bezpiecznie zaległa w przepastnych in­ternetowych repozytoriach pisowskiej mowy nienawiści. Najwyraźniej już przywykliśmy, że tak się teraz w Pol­sce mówi, i nie ma na to rady. Ale nie wolno się z tym godzić.
   Klisze językowe tylko pozornie opisują rzeczywistość. W isto­cie na nią wpływają, wywołując określone skojarzenia i nadając neutralnym pojęciom silną emocjonalnie treść. Można nimi elastycznie manipulować, zacierać dotychczasowe znaczenia i sugerować nowe, porozumiewawczo mrugać okiem.
   Gdy na Błaszczaka spadła krytyka, zaraz ruszyli mu z pomocą sprzymierzeni z PiS wrogowie politycznej poprawności. Dowo­dzili, że minister nie miał złych intencji i jedynie posłużył się biblijnym archaizmem. Choć z Biblią więcej już wspólnego mia­ło ich faryzeuszostwo. Doskonale przecież zdawali sobie spra­wę, iż „sodomita” to jedno z najbardziej obelżywych określeń na osoby homoseksualne. Sugerujące ich skrajną perwersyjność i obrzydliwość upodobań; we współczesnym języku sodomia przeważnie zresztą kojarzona jest z prawdziwym zboczeniem współżycia ze zwierzętami.
   Podobną grę z opinią publiczną uprawiał przed dekadą nieco już zapomniany poseł Ligi Polskich Rodzin Wojciech Wierzejski. Wykazujący silną fiksację na punkcie mniejszości seksualnych, zwykł używać słowa „pederaści”. Krytykowany w mediach, ob­łudnie tłumaczył, że jest to określenie neutralne, które można znaleźć w encyklopedii. I jeśli komuś wydaje się obraźliwe, to jedynie samym „pederastom, bo im się z pedofilami kojarzy”. Za takie skojarzenia poseł Wierzejski rzecz jasna nie mógł brać odpowiedzialności. I tak za jednym zamachem udało mu się ob­razić społeczność LGBT, zasugerować jej skłonność do pedofilii i jeszcze wyprać własne sumienie.
   Po Wierzejskim w polskiej polityce na szczęście nie ma już śladu i być może podobny los spotka w przyszłości Błaszczaka. Jego przypadek z racji zajmowanego stanowiska jest jednak znacznie poważniejszy. To bodaj pierwszy tak wysoko postawio­ny dostojnik państwowy, który publicznie użył tak ordynarne­go słowa na mniejszość seksualną. Bo choć niemal cała polska prawica od lat jest na froncie kulturowej wojny z orędownikami praw gejów i lesbijek, akurat pisowska czołówka zwykle unikała rynsztokowego słownictwa rodem z internetowych forów.
   I nic dziwnego, gdyż - jak się zdaje - nie ma w Polsce przyzwolenia na publiczne obrażanie osób LGBT. Z zamówionego przez „Rzeczpospolitą” sondażu wynikało, że ponad połowa badanych oczekiwała, iż Błaszczak zapłaci za swoje słowa dymisją. Mini­strowi żadne sankcje ze strony PiS naturalnie nie grożą. Prędzej już zbierał gratulacje za odwagę w zrywaniu łańcuchów poli­tycznej poprawności. Wedle prawicy wolność polega przecież na tym, że silniejszy ma prawo lżyć słabszego. Zwłaszcza jeśli słabszy rości sobie prawa sprzeczne z jedynie słusznym porząd­kiem ideologicznym (zwanym „prawem naturalnym”).
   W tym sensie wziął więc na siebie Błaszczak przykre odium pioniera; na jego naśladowców raczej już nie spadną baty. Od­tąd społeczne reakcje na kolejne pojawienia się „sodomity” w przestrzeni publicznej powinny być coraz słabsze, aż w końcu nastąpi zobojętnienie. Z plugawego słowo stanie się co najwy­żej nieeleganckie.
   Dawniej takie procesy zachodziły wolniej. Język publiczny, ze swej natury raczej powściągliwy i poprawny, był domeną ściśle oddzieloną od mowy używanej w życiu prywatnym. Lecz odkąd upowszechnił się internet, granica się zatarła. Powszechność sieciowego hejtu pomaga oswajać obelżywe słowa i sprzyja ich „legalizacji” w oficjalnym dyskursie polityczno-medialnym. Tylko więc czekać, jak „sodomita” (a może i inne językowe paskudztwa) zostanie szybko oswojony.
   A w ślad za tym zmieni się publiczne postrzeganie desygnatu. Skoro można już mówić o „sodomitach”, można też takimi ich widzieć - jako zboczeńców odchylonych od zdrowej normy społecznej i moralnej. Dokładnie tak, jak sformułował to sam Błaszczak, twierdzący, iż „w narodzie polskim wszystko, co jest skonstruowane po Bożemu, jest normalne”. W taki właśnie spo­sób język zmienia rzeczywistość.

czwartek, 30 sierpnia 2018

Komu państwo daje



Rozmowa z prof. Julianem Auleytnerem, ekonomistą i pomysłodawcą 500 plus, o tym, dlaczego nasze państwo źle wydaje pieniądze.

MARTYNA BUNDA: - Poseł PiS Janusz Szewczak wspomniał o możliwym zwiększeniu 500 plus do tysiąc plus. Prawie 70 proc. Polaków jest przeciw.
A pan?
JULIAN AULEYTNER: - Za pieniądze dzieci nie kupimy. Już 500 plus stworzyło kon­flikty lokalne, uruchomiło różne nega­tywne społecznie mechanizmy.
Przecież to pan wymyślił 500 plus. Wspólnie z Pawłem Kowalem.
Tak, ale w wersji skromniejszej, czyli 400 plus. Pytanie brzmi, po co, komu i kiedy płacimy? Jeśli na te pytania od­powiada się w formule politycznej, która znakomicie funkcjonowała w Biurze Politycznym PZPR i podobnie funkcjonuje teraz, to nie, ja tego nie wymyśliłem.
Co tysiąc plus, gdyby weszło w życie, a na razie minister Rafalska zaprzecza, oznaczałoby dla państwa na dłuższą metę? Zapaść finansową?
Niekoniecznie. Z budżetu państwa do­tujemy politykę społeczną na poziomie 180-200 mld zł. Można przyciąć inne wydatki, na przykład na KRUS (emery­tury rolnicze - red.), zmniejszyć różne dotacje. Skubnąć z funduszu pracy, który z powodu prawie pełnego zatrudnienia teraz „nie pracuje”, z funduszu gwaran­towanych świadczeń, bo nie ma dziś ta­kich upadłości, żeby wypłacać ludziom te pieniądze. Można zlikwidować fundusz dla ofiar przestępstw, fundusz hazardowy, na który płaci 20 tys. podmiotów. Da się zrobić różne cuda, jeśli jest wola politycz­na. (Zresztą już wcześniej robiono).
Nikt na przykład nie zna odpowiedzi na pytania (które kwalifikują się do kon­troli NIK) - co się stało z pieniędzmi z fun­duszy włączonych do ZUS? Na przykład z Krajowego Funduszu Drogowego. Kiedy z Pawłem Kowalem wymyśliliśmy 400 plus, to Jarosław Kaczyński ze swoimi ludźmi odrzucili ten pomysł, podnosząc te same argumenty co ekonomiści - że to zawra­canie głowy, że nikomu niepotrzebne i za drogie. Ale rok minął i Jarosław Ka­czyński uznał, że można tym programem kupić ludzi - tak jak Bismarck ubezpiecze­niami kupił ludzi w Niemczech w 1870 r.
U nas Niemiec nie będzie?
Jeśli pyta mnie pani jako polityka spo­łecznego, to odpowiem, że nie - niestety, nie. Ich podejście do publicznych pienię­dzy jest skrajnie inne. Począwszy od bud­żetu socjalnego, który oni, w przeciwień­stwie do nas, naprawdę realizują. Niemcy postawili na to, co dotyczy pracowitości, uznania własności prywatnej i tzw. stanu średniego. To się nawet nazywa polityka stanu średniego. Polega na wspieraniu ludzi, którzy dzięki własności prywatnej są ekonomicznie niezależni od państwa - bo przecież o to chodzi, żeby ludzi eko­nomicznie uniezależnić, żeby w sensie ekonomicznym państwo nie było im po­trzebne, prawda? Wspieranie stanu śred­niego to kwestia podatków, kredytów, edukacji, uznania własności prywatnej za nienaruszalną. Wspierania sieci koope­racyjnej i konkurencyjności, bo konkuren­cyjność wspiera stan średni.
U nas stan średni jest tym wołem, który ciągnie resztę...
U nas szalenie skomplikowane jest już stwierdzenie, kogo można do stanu śred­niego zaliczyć.
A Niemcy mają definicję?
Oczywiście. Po prostu: jest to grupa ludzi ekonomicznie niezależna od pań­stwa. Nie urzędnicy, budżetówka, ale osoby ekonomicznie niezależne. Ma­jące własne restauracje, własne stacje benzynowe albo choć warsztaty. Czy też bezpiecznie żyjące z potencja­łu intelektualnego.

Krótki kurs populizmu



Populizm zawrócił nam w głowie i podzielił największe umysły. Wciąż niewiele o nim wiemy i prawie nic o tym, jak z nim walczyć.

„Faszym: ostrzeżenie” brzmi ty­tuł książki Madeleine Albright, byłej sekretarz stanu USA i jed­nej z amerykańskich wyroczni politycznych. O faszystowskim zagrożeniu pisze także Timothy Snyder w książce zatytułowanej „Rosja, Europa, Ameryka”. Innym z najnowszych głośnych tytułów zagranicznych jest „O lewicowy populizm” Chantal Mouffe, która prze­strzega przed używaniem zbyt wielkich słów w stosunku do populistycznych partii prawicowych, a nawet wzywa do zwalcza­nia jednego populizmu drugim, tylko już dobrym. To jak jest z tym populizmem? Faszyzm czy robimy swój?
   Populizm jest niebezpieczny, bo wy­myka się naszemu poznaniu. Jak z nim
walczyć, skoro nie do końca wiadomo, czym jest? O ile przewaga populistów nad tradycyjnymi politykami polega na tym, że nie owijają w bawełnę, to sam populizm wygląda jak owinięty w bawełnę. Sprawia wrażenie, jakby był niewidzialną bronią do walki z elitami.

środa, 29 sierpnia 2018

Rewolucyjne bumelanctwo



To nie jest lewica. To tylko dekadencja dzieci, które tak długo żyły z tygodniówek od rodziców, że nawet koncepcja „gwarantowanego dochodu podstawowego” to dla nich jedynie wizja tygodniówki wypłacanej im do końca życia przez państwo

W czasach, kiedy triumfuje popu­lizm, w polskiej sferze publicznej pojawiły się dwie strategie przetrwania. Obie zabójcze dla liberalnego centrum, dla polskie­go mieszczaństwa, dla ludzi bronią­cych demokratycznej III RP. Pierwsza z nich to pogarda dla elit - stosuje ją cała populistyczna prawica od Kaczyń­skiego, który ten ton narzucił, po Ja­kiego, Brudzińskiego, Ziemkiewicza, Cejrowskiego, Wildsteinów ojca i syna. Ale w pogardzie dla elit populistycz­na prawica łączy się z populistyczną le­wicą - z Partią Razem i jej medialnymi sojusznikami.
   Jest też strategia pogardy dla motłochu, przedstawiania się jako elita z urodzenia czy ze środowiskowego na­maszczenia. To drugie stanowisko jest rzadsze, bo dawni specjaliści od „woj­ny z moherami” czy „zabierania babci dowodu” skulili się dziś ze strachu albo wręcz sami przebrali się za populistów.

Nepotyzm w TVP: Jak brat dał zarobić bratu i jak próbowali to ukryć



Chyba wszystkie firmy i instytucje przejęte przez „dobrą zmianę” mają lub miały swoich Misiewiczów. Tu opisujemy tych z TVP.
Nowa dyrektor Agencji Kreacji, Oprawy i Reklamy TVP Katarzyna Adamiak-Sroczyńska (była rzeczniczka prezydenta Andrzeja Dudy) zwołała kilka dni temu zebranie zespołu i żartobliwie oświadczyła, że kończy sprawę „układu żyrardowskiego”, choć – przyznała – sama pochodzi z Żyrardowa.
Układem tym zajmowałyśmy się kilka tygodni. Po wielu pismach z pytaniami, które wysłałyśmy do TVP i na które nie otrzymałyśmy do dziś odpowiedzi, układ zaczął się sypać, a ludzie, którzy go tworzyli, tracili stanowiska i intratne zlecenia. Ale w telewizji pozostali. Kilkoro pracowników TVP zdecydowało się opowiedzieć o tym, w jak „pokrętny sposób i za duże pieniądze dyrektor, jego brat i narzeczona, pod skrzydłami pełnomocniczki zarządu TVP, zajmowali się oprawą i promocją TVP”.
Agencja Kreacji, Oprawy i Reklamy (AKOiR) Telewizji Polskiej została powołana w grudniu 2017 roku. Wcześniej na każdej antenie telewizji publicznej działały oddzielne agencje, a skoncentrowanie ich pracy miało uprościć zarządzanie i przynieść oszczędności. Do zadań Agencji należą m.in. przygotowanie akcji promujących stację i jej programy, a także promocja wszystkiego, co znajduje się w ramówce. To m.in. te krótkie materiały: „Dziś wieczorem w Jedynce” czy „Hit na sobotę”.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Fałsz w służbie władzy



Patrząc na to, co się dzieje w polityce, domyślam się, że ci, którzy kłamią, tracą zdolność odróżniania prawdy od fałszu - mówi Bogdan de Barbaro, psychiatra i psychoterapeuta

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Czy kłamstwo ma krótkie nogi?
BOGDAN DE BARBARO: Czasem krótkie, czasem długie. Są kłamstwa obnażone i nieobnażone, przy czym te drugie, wiecz­ne niczym zbrodnia doskonała, mogą fałszować rzeczywistość w sposób trwały i skuteczny.
Kłamstwo premiera Morawieckiego, że sam negocjował wejście Polski do UE, zostało natychmiast obnażone i uczyniło go tematem kpin. To znaczy, że nie jest groźne?
- Kłamstwo jest groźne, jeśli stosowane przez władzę jako meto­da retoryczna przyczynia się do oswojenia i upowszechniania kła­mania jako czegoś całkiem zwyczajnego. A skutki tego mogą być fatalne, bo przecież odróżnianie prawdy od fałszu jest warunkiem sensownej komunikacji międzyludzkiej.
Obojętniejemy na kłamstwo?
- Jeśli go przybywa i staje się społecznie aprobowane, grani­ce zaczynają się szybko zacierać. Swoją drogą, psychoterapeuci, socjolodzy, politolodzy dysponują wiedzą, która pomaga identyfi­kować polityczne kłamstwa, za pomocą których wyborcy popada­ją w zadziwiającą bierność lub naiwność, a jednak ta wiedza jakoś do obywateli nie dociera.
Gdy kilka lat temu ujawniono nagrania, na których premier Ferenc Gyurcsany przyznał się do okłamywania obywateli, upadł węgierski rząd. Dziś doradcy prezydenta USA mówią, że prawda nie jest prawdą, a kłamstwa Trumpa nazywają alternatywnymi faktami.
- Czasami, ryzykując pogorszenie nastroju, sięgam po prasę na­szego obozu władzy. Świadomość, że ktoś może czytać o tym, jak rząd rozwija demokrację i nie zapala mu się w głowie czerwona lampka, sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach. Jako obywa­tel boleję nad poziomem fałszu w polityce i nie ma we mnie na to zgody. A jednocześnie jako psychoterapeucie podoba mi się post­modernistyczna koncepcja zakładająca, że nie ma jednej prawdy, są tylko jej wersje. Dotyczy to wielowersyjności świata subiektyw­nego, bo gdy do terapeuty przychodzą członkowie tej samej rodzi­ny, każdy opisuje sytuację z własnej perspektywy i zwykle każdy czuje się ofiarą, „to inni mnie krzywdzą”. I w ten sposób mamy różne wersje, z których każda wymaga uważności.
Pytanie, czy są granice tej subiektywności?
- Otóż to. Gdy parę lat temu brałem udział w międzynarodowej konferencji, na której słynny terapeuta dowodził, że nie ma jed­nej prawdy, są tylko jej alternatywne wersje, jeden z uczestni­ków zapytał: „Wróciłem parę dni temu z wycieczki do Auschwitz. Czy Auschwitz to tylko pewna wersja prawdy?”.
I jaka była odpowiedź?
- Nie było dobrej odpowiedzi. Gdy pojawiają się zbrodnia, prze­moc, krzywdzenie innego, kończy się płynność interpretacji. Fakty są nienegocjowalne. Możemy się spierać, czy dany obraz jest ładny, czy brzydki, ale nie możemy podważać faktu jego ist­nienia, gdy wisi na ścianie. To samo dotyczy premiera Morawie­ckiego, który albo uczestniczył w negocjacjach przed wejściem Polski do UE, albo nie. Trzeciej opcji brak. Postmodernistycz­ne przyzwolenie na fakty alternatywne okazuje się w takich przypadkach ślepą uliczką.
Czy w kłamaniu jest granica, po której przekroczeniu człowiek traci kontrolę nad kłamstwem?
- Patrząc na to, co się dzieje w polityce, domyślam się, że ci, któ­rzy kłamią, tracą zdolność odróżniania prawdy od fałszu. Ale ro­zumiem, że chodzi pani o odbiorcę kłamstw, nie o kłamcę i wtedy kluczowe jest to, jak sobie z tym radzimy. Pyta mnie pani jako obywatela, psychiatrę czy psychoterapeutę?
Najpierw jako psychoterapeutę.
- Jako psychoterapeuta muszę przyznać, że mamy tendencję do zakłamywania rzeczywistości. W ten sposób staramy się tworzyć i utrzymy­wać wyidealizowany autoportret. Bo chce­my o sobie myśleć lepiej niż gorzej. Często w terapii dochodzi do demistyfikacji, aby wspólnie z pacjentem dotrzeć do prawdy.

Nie jesteśmy winni



Pamięta, że premier Morawiecki był prezesem Banku Zachodniego WBK, kiedy brała tam kredyt we frankach. A 10 lat później twierdził, że jego bank nie udzielał tych kredytów. Kiedy to usłyszała, wezbrała w niej złość, zaczęła go wyzywać od kłamców

Renata Kim

Powiedziałabym to jeszcze raz - mówi z szero­kim uśmiechem Barbara Husiew. Tydzień temu w programie „Studio Polska” w TVP Info 42-letnia wiceprezeska stowarzyszenia Stop Bankowemu Bezprawiu oskarżyła premiera Mateusza Morawieckiego o to, że jako były prezes banku BZ WBK jest moralnie odpowiedzialny za samobójstwo jej męża. I za to, że ona sama od dziewięciu lat musi walczyć z bankiem, w którym ma kredyt hipoteczny we frankach szwajcarskich.
   Prowadzący program dziennikarze próbowali jej przerwać, ale nie pozwoliła odebrać sobie głosu. - Ja mam taką naturę, że kie­dy kogoś wysłucham, to oczekuję, że on wysłucha tego, co ja mam do powiedzenia. Więc kiedy mi przerywali, moja determinacja wzrastała, bo chciałam sprawić, żeby moje słowa wybrzmiały. I wybrzmiały - znowu się promiennie uśmiecha.
   Jeszcze raz zapewnia, że nie zmieniłaby ani słowa. Dodała­by nawet, że pan Mateusz Morawiecki (bo ciężko jej przechodzi przez usta słowo „premier”) ponosi odpowiedzialność nie tylko za to, co się stało z jej rodziną, ale też za sytuację kilkuset tysięcy lu­dzi, którzy mają kredyty we frankach. I naprawdę nie spodziewała się, że jej wypowiedź w telewizji odbije się aż takim echem. Ludzie teraz gratulują jej odwagi, piszą, że jest dzielna, że ją podziwia­ją. Ale dostaje też wiadomości, żeby uważała na siebie, bo może skończyć tak jak Andrzej Lepper, niby samobójczą śmiercią.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Afera pedofilska w Słupsku - czego nie zrobił Robert Biedroń



W Słupskim Ośrodku Kultury dochodziło do wykorzystywania seksualnego nieletnich. Prokuratura sprawdza, czy pani wiceprezydent miasta, prawa ręka prezydenta Roberta Biedronia, próbowała zamieść sprawy pod dywan

Renata Grochal

Słupsk od maja żyje sprawą pedofilii w nadzorowanym przez ratusz ośrodku kultury. Policja zatrzymała wtedy Pa­wła K.. 34-łetniego instrukto­ra tańca w Słupskim Ośrodku Kultury. K. prowadził tam zajęcia z brcakdance'u dla dzieci i młodzieży. To jeden z najbar­dziej znanych w kraju specjalistów od tego typu tańca. Wygrał wiele krajo­wych konkursów. Był drużynowym mi­strzem Europy. W 2016 r. prezydent Biedroń przyznał mu miejskie stypen­dium w dziedzinie kultury.
   Z ustaleń śledczych wynika, że K. współżył z 13- i 14-łatką oraz rozpijał dzieci. Ofiar może być więcej, bo prze­słuchania dzieci trwają. a ostatnio pro­kuratura rozszerzyła zarzuty wobec K. o zmuszanie 16-latki „przemocą do in­nych czynności seksualnych”.
   - Dla im to był szok. Nie podejrzewa­liśmy. że może chodzić o naszą córkę. Po­licja wezwała nas i powiedziała, że mają zebrane materiały, z których wynika, że nasza córka była wykorzystywana sek­sualnie - opowiadają „Newsweekowi” rodzice jednej z ofiar. Wykorzystywanie trwało rok i zaczęło się. gdy dziewczynka miała 14 lat. - Nie mogliśmy w to uwie­rzyć. Córka bardzo lubiła tańczyć. Zaję­cia z brcakdance'u były spełnieniem jej marzeń. Nigdy się nie skarżyła, że coś jest nie tak. Ale kiedy ginekolog potwier­dził. że nie jest dziewicą, przyznała się do tego, że była wykorzystywana seksu­alnie. Zresztą nic ona jedna, bo teraz się okazuje, że takich historii było więcej. Paweł K. upatrywał sobie jakąś dziew­czynę. chwalił ją, wyróżniał w zespole i się z nią zaprzyjaźniał. Wysyłał SMS-y, nawiązywał bliższą relację i wykorzysty­wał - opowiadają ze łzami w oczach.
   Instruktor tańca został w maju tym­czasowo aresztowany przez sąd. ale po dwóch tygodniach wyszedł na wolność, bo sąd wyższej instancji uchylił areszt.

Konfitury dla Chińczyków

Kiedy zdesperowani plantatorzy wysypywali pod nogi warszawiaków dorodne, ale za tanie maliny, premier wskazywał winnych: poprzednie rządy, które perły naszego przetwórstwa sprzedały obcym. W tym czasie kolejną perłę przejęli Chińczycy. Rząd nie zareagował. Wpuścił na nasz rynek prawdziwego smoka.

O transakcji, którą oficjalnie zawarto 11 czerw­ca tego roku, poinformowała agencja Bloom­berg, uznając ją za ważną. Może być bowiem wielkim kłopotem nie tylko dla Polski, któ­ra jest w Europie potentatem w produkcji m.in. koncentratu jabłkowego, ale także dla Włoch i Austrii, które również go produku­ją. Polska otworzyła śluzę. Chiński koncentrat gorszej jakości, ale dużo tańszy, może zalać unijny rynek.
   Wielu wątpiło, że polski rząd dopuści do tego przejęcia. W grudniu 2017 r. o zamiarze zakupu prywatnej polskiej firmy Appol poinformowano już oficjalnie. Bowiem prywatny właści­ciel trzech zakładów przetwórstwa owoców (w Łąkcie Górnej, Opolu Lubelskim oraz Potyczy w okolicy Grójca, czyli zagłębiu sadowniczym), głównie jabłek, ale także malin, porzeczek itp., podpisał z chińską firmą państwową Zhonglu Fruit Juice Co Ltd. list intencyjny. Podano nawet cenę, jaką nabywca ma zamiar za­płacić - 68,5 mln zł. Polski rząd miał więc czas, żeby zareagować.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Rebeliantka



Wiem, że nie zmienię biegu historii. Ale przynajmniej przez chwilę oni odczują dyskomfort, że ktoś spojrzał im w oczy, gdy dokonywali zbrodni mówi pisarka i aktywistka Klementyna Suchanów

Rozmawia Renata Grochal

Newsweek: Próbowała pani napisać na budynku Sejmu: „Czas na sąd ostateczny. Wyp...!”. Nie za ostro?
Klementyna Suchanów: Skoro są katolikami, to niech spier... na sąd osta­teczny! Już najwyższy czas.
Dlaczego katolicy pani przeszkadzają?
- Nie przeszkadza mi, że są katolikami, niech sobie Chodzą do kościoła, to może być fajne. Tylko żeby mi tego nie narzu­cali. I żeby szanowali prawa człowieka i prawa kobiet. Nie odbierali ich mnie ani mojej córce. Ja już nie mam cierpliwości, więc będę mówiła brzydkie rzeczy. To są jakieś stare dziady, które się przyssały do stołków, jakieś wampiry z PRL, które chcą urządzać świat nam, 40-latkom, tu­dzież tym wszystkim młodym ludziom, których spotykam na protestach.
Ale sąd ostateczny kojarzy się ze śmiercią...
- Przecież to oni Andrzeja Dudę mianowali sędzią ostatecznym. Tak go nazwa­li, przyznając mu prawo do ułaskawienia każdego, na każdym etapie postępowa­nia. To mi się wydało tak kuriozalne, jak­by Biblia zastępowała już konstytucję. Jestem bardzo wrażliwa na język. To sło­wo „ostateczny” doprowadziło mnie do spazmów. To znaczy, że cokolwiek sąd postanowi w mojej sprawie, nie będzie miało żadnego znaczenia. Pan Duda i tak zdecyduje, co będzie chciał. To on jest Panem Bogiem? Przecież to jest dawanie komuś mocy dyktatorskiej. Ale jakoś to ludziom umknęło.
Kiedy Gombrowicz, którego biografię pani napisała, wyjeżdżał z Polski, mówił znajomym, że będzie wojna, tylko że ludzie tego nie rozumieją, bo nie potrafią czytać gazet.
Może tak samo jest teraz z Polakami?
- Gombrowicz miał rację, rzeczywiście kilka miesięcy po jego wyjeździe wybu­chła II wojna światowa. Ale on zwrócił uwagę na coś istotnego. Kiedy jest się w czymś zanurzonym, to nie ma się dy­stansu. Dopiero potem widzi się szer­szy kontekst. Tak naprawdę mamy dziś w Polsce wojnę. To jest wojna kulturowa. Światowa ultraprawica jest na wojnie z porządkiem, który się ustalił w Euro­pie po II wojnie, a zwłaszcza po 1968 r. Nie mogą się pogodzić z tym, że człowiek w swoich wyborach jest wolny i nie musi działać według boskiego nakazu.

Zwrotnik Psa

List do Ryszarda Terleckiego, wicemarszałka Sejmu i przewod­niczącego klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości.



   Patrzę na Twoje nagie zdjęcia i nie rozumiem drogi, którą poszedłeś. W krórą zbłądziłeś, by u celu zapaść się w grzęzawisku Kaczyńskiego. To, że ugrzęzły w nim takie humanoidy jak Ziobro, Sełlin czy Gowin, by wy­mienić tylko tych najbardziej ubłoco­nych cynizmem, mnie nie dziwi. Do nich pasuje tekst Piłsudskiego, po­wtórzony za Bismarckiem: „Kto nic był socjalistą za młodu, ten na sta­rość będzie skurwysynem”.
   Ty byłeś najwyższym wcieleniem socjalisty, wyższym niż lewicowiec czy lewak. Byłeś hipisem. Dotknąłeś absolutu wolności, wolności narkoty­ków, narkotyków buntu i buntu wol­ności. Jak to jest dziś być skurwysy­nem? Chodzić w bezstylowym gajerze i powtarzać faszystowskie szlagworty o „bezczelności” sędzi Gersdorf, o „rozpanoszeniu” kasty sędziów, o „naprawianiu” Trybunału Konsty­tucyjnego...

sobota, 25 sierpnia 2018

Czas na audyt,Kronikarze sukcesu,Boska pomoc,Dwa lata wyborów,Metoda na rozlane mleko,PiS & Kukiz,Pepegi na asfalcie,Czarna Hańcza czyści,Sodomici wszystkich krajów i Dziecinnie proste sprawy




Być może rzeczywiście ciężko będzie opozycji poko­nać zamordystów z PiS. O wiele łatwiej będzie jej pokonać nieudaczników z PiS.
   1000 dni po przejęciu władzy przez PiS jest już oczywiste, że to ekipa ludzi skrajnie nieudolnych. Jedyne, co jej się uda­ło, to rozdanie wyborcom ich własnych pieniędzy. Poza tym mamy ciąg porażek i kompromitujących klęsk. I nie mówię tu o - jak słyszę - abstrakcyjnych kategoriach typu państwo prawa czy reputacja kraju, lecz o rzeczach dotyczących każ­dego obywatela albo dla każdego obywatela widocznych lub łatwych do wytłumaczenia.
   Kolejki do lekarzy coraz dłuższe; bałagan w szkołach co­raz większy; sądowe procesy coraz dłuższe; spóźnienia pocią­gów coraz większe, odwołanych lotów coraz więcej. Wszędzie, gdzie obywatel styka się z realnym państwem, jest po trzech latach gorzej, a nie lepiej. Im więcej narodowej tromtadracji, wstawania z kolan i pseudopatriotycznych zaklęć, tym więcej dowodów, że państwo PiS działa źle, coraz gorzej.
   Ta władza nawet z wydawaniem pieniędzy z budżetu nie potrafi sobie poradzić, o czym świadczy totalna degrengola­da warmii. Jedynym udanym zakupem z jej budżetu był - jak­że to symboliczne - zakup samolotów dla VIP-ów. Zamiast więc zwiększyć bezpieczeństwo państwa, władza zdołała je­dynie zwiększyć własną wygodę. W PRL klasa robotnicza piła szampana ustami swych przedstawicieli. W PRL bis suweren wygodnie rozsiada się w samolotach pośladkami PiS-owskich notabli. Dokładniej uczyni to, gdy tylko władza poradzi sobie ze szkoleniem pilotów, którzy tymi samolotami polecą, co tej władzy też sprawia kłopot.
   Opozycja nie przebije nacjonalistycznej władzy w patrio­tycznej retoryce. W tym departamencie wystarczy, by nie dała sobie odebrać flagi. Nie przebije też PiS w obietnicach socjal­nych - tu wystarczy, że od rana do wieczora będzie powtarzać, że utrzyma 500+, a może, jeśli budżet pozwoli, coś do tego do­rzuci. Dziś przesłanie opozycji to Europa plus państwo prawa. To ważne, ale nowych wyborców już się tymi hasłami nie po­zyska. Bo jak dla kogoś te kwestie są ważne, to są i będą, a jak nie są, to nic się tu w ciągu roku nie zmieni. Ale sprawne pań­stwo jest ważne dla każdego.

Nowa herezja

Życie prywatne teologów amatorów polskiej prawicy nie ma nic wspólnego z wartościami, które głoszą. Można tu znaleźć ludzi niezdolnych do życia w monogamicznych związkach, dotkniętych seksualnymi obsesjami, mających na koncie narkotykowe odjazdy

Niedawna decyzja papie­ża Franciszka o jedno­znacznym potępieniu kary śmierci w naucza­niu Kościoła sprawi­ła, że polska prawica przestała udawać. Publicyści, którzy przez wiele lat potę­piali reformatorskie ruchy w Kościele zachodnim - takie jak niemieckie „Wir sind Kirche” („My jesteśmy Kościołem”) - dziś sami piszą: „To my jesteśmy ludem Bożym, a papież się myli!”.
   Mury hipokryzji runęły. Prawica po­stanowiła wypisać się z chrześcijaństwa, żeby stworzyć własną narodową i tradycjonalistyczną herezję. Z własnymi teo­logami amatorami i własnymi (bardzo nieortodoksyjnymi) papieżami.

BUNT
Przedstawiciele polskiej prawicy - choćby Paweł Lisicki, Marek Jurek czy Jacek Bartyzel - już w okresie pontyfi­katu Jana Pawła II krytykowali „herezję ekumenizmu” czy nadmierne angażo­wanie się w dialog międzyreligijny (z ju­daizmem, a także z islamem). Jednak na papieża Polaka prawica bała się podno­sić głos.
   Dopiero Franciszek sprawił, że puści­ły wszelkie hamulce. Prawicowi publi­cyści - zapraszani przecież przez wielu biskupów i księży do kościołów i na łamy katolickich mediów - mają na swych kontach cytaty, przy których bledną na­jostrzejsze antyklerykalne wypowiedzi Janusza Palikota.
   I tak Rafał Ziemkiewicz jako pierwszy napisał o Franciszku: „Papież idiota”. Ja­nusz Korwin-Mikke nazywał głowę Koś­cioła „wcieleniem Lucyfera” (zadając przy okazji retoryczne pytanie: „dzięki jakim piekielnym sztuczkom usunął On z Tronu św. Benedykta XVI?!?”). Woj­ciech Cejrowski z wyżyn swojej teolo­gicznej wiedzy informuje prawicowych wiernych, że „doskonały z teologii był Benedykt, natomiast Franciszek jest li­chy”, po czym przechodzi do argumen­tów ze świata mody: „oczekiwałbym, żeby namiestnik Chrystusa na Ziemi nie miał takich okropnych buciorów”. To­masz Terlikowski (tym razem jako am­bonę wybrał sobie „Super Express”) poucza wiernych, że decyzja o wpisa­niu potępienia kary śmierci do Katechi­zmu Kościoła katolickiego to „osobista decyzja papieża, umotywowana wy­łącznie jego wolą, a nie argumentami teologicznymi”.
   Wreszcie Paweł Lisicki, który przez całe lata miażdżył kościelnych reformatorów za próby podważania nieomylności papieża, z nadzieją przedstawia wizję antypapieskiego buntu: „dążenie do unowocześnienia katolicyzmu doprowadziło do tego, że przeciw Fran­ciszkowi uformowała się coraz silniejsza koalicja. Są tam nie tylko tradycjonaliści, ale także liczne i pełne zaangażowanych świeckich ruchy obrońców życia, umiarkowani katoliccy konserwatyści, a nawet po prostu zwykli watykańscy zwolennicy porządku, którego tak brakuje państwu papieskiemu. Trudno wyobrazić sobie, jak w tak hierarchicznej strukturze, jaką jest Kościół, mógłby wyglądać bunt przeciw najwyższemu zwierzchnikowi. Wydaje się jednak, że od wieków nie było do niego tak blisko”.

piątek, 24 sierpnia 2018

Sądy: będzie gorzej



Ponad 80 proc. społeczeństwa chce reformy sądownictwa - ogłasza rządowa telewizja, rzekomo pokazując społeczne poparcie dla pisowskich ustaw sądowych. Ludzie chcą reformy sądów, ale tej PiS jeszcze nie przeprowadził.

Obóz władzy przeprowadza jedynie wymianę kadr, która nie tylko nie przełoży się na po­prawę pracy sądów, ale ją pogorszy. Dlaczego ludzie chcą reformy? Przyczyny można po­dzielić na trzy grupy: obiektywne, subiektywne i wynikające z antysędziowskiej propagandy. Obiektywne to przewlekłość postępowań są­dowych i utrudniony dostęp do wymiaru spra­wiedliwości: za wysokie dla niektórych opłaty sądowe (te akurat PiS jeszcze podniósł) i wysokie koszty pomocy prawnej (z inicjatywy prezydenta poszerzono ostatnio prawo do pomocy bezpłatnej).
   Powody subiektywne to przekonanie o niesprawiedliwości są­dów. Choć, oczywiście, zdarzają się wyroki niesprawiedliwe obiek­tywnie, jak choćby skazanie Tomasza Komendy. Dlatego system sprawiedliwości powinien być tak zorganizowany, żeby była realna
szansa na naprawienie niesprawiedliwości przez odwołanie się od wyroku czy wznowienie postępowania.
   Subiektywna niesprawiedliwość to, po pierwsze, znana prawda, że zawsze jedna strona jest niezadowolona z wyroku. Po drugie - ludzie czerpią swoją wiedzę o sądach z mediów, a te podają in­formacje wyłącznie o sprawach i wyrokach bulwersujących (co nie musi oznaczać, że wyrok był obiektywnie zły). Po trzecie - sędziowie nie dbają, by strony rozumiały wyrok. Nie potrafią go też tłuma­czyć opinii publicznej. Umieją to robić niezadowoleni z wyroku adwokaci czy prokuratorzy - i to oni kształtują opinię o sprawie­dliwości wyroku.
   I wreszcie antysędziowska propaganda uprawiana przez po­lityków, która zaczęła się pod koniec lat 90. Że sądy są za łagod­ne dla przestępców - czemu przeczy choćby to, że mamy dwu­krotnie wyższy poziom prizonizacji, czyli liczbę więźniów na 100 tys. mieszkańców, niż wynosi średnia w Unii, chociaż nie mamy wyższej przestępczości.
   Że sędziowie są zdemoralizowani i popełniają przestępstwa - czemu przeczą wyniki specjalnej komórki powołanej w Pro­kuraturze Krajowej do ścigania przestępstw sędziów i prokura­torów. Jej urobkiem jest głównie afera z korupcją i oszustwami w krakowskim Centrum Zakupów dla Sądownictwa, gdzie podejrzanymi i oskarżonymi są nie sędziowie, ale dyrektorzy sądów podlegli ministrowi sprawiedliwości. Sędzia jest jeden - były pre­zes Sądu Apelacyjnego w Krakowie - ale ma zarzut niezwiązany z orzekaniem.
   Że sędziowie są z PRL - czemu przeczy średnia wieku sędziego: nieco ponad 40 lat, a więc wykształcili się już w III RP! Wreszcie: że sędziowie są kastą, która „sama siebie wybiera i sama sądzi”. Samowybieranie i samosądzenie to akurat gwarancje sędziowskiej niezawisłości, bez których będziemy mieli sędziów na telefon, od­powiednio dobieranych i zastraszanych sankcjami dyscyplinar­nymi i karnymi. Zresztą po reformie Krajowej Rady Sądownictwa sędziowie już się sami nie wybierają. Robią to politycy partii rzą­dzącej. A po reformie Sądu Najwyższego nie będą się sami sądzić: osądzą ich wybrani do Izby Dyscyplinarnej prokuratorzy i wybrani przez senatorów partii rządzącej ławnicy. Na wniosek rzecznika dyscyplinarnego, wskazanego przez ministra-prokuratora gene­ralnego, będą sędziom odbierać immunitet i wydalać z zawodu.

Śpiewaków dwóch



Mówi się, że dzisiejsi młodzi lewacy są dziećmi dawnych liberałów. Paweł i Jan Śpiewakowie byliby tu niezłym przykładem. Polityka nie tylko ich dzieli, ale i łączy.

Spośród wielu ról społecznych i zawodowych, jakie w życiu pełnił, jedna pozostaje niezmien­na. W pierwszej kolejności Paweł Śpiewak jest warszawskim inteligentem. Odziedziczył ten status po rodzicach poetach. A następnie prze­kazał synowi.
   Jest zresztą ironią losu, że ów płodny historyk idei, autor niezliczonych erudycyjnych esejów i niemałej już sterty książek, zaangażowany publicysta politycz­ny, niestrudzony interpretator biblijnych tekstów, przez chwilę polityk, a od kilku lat dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycz­nego, w pamięci całkiem sporego grona czytelników najbardziej zapisał się błahym tekstem o „japiszonie” sprzed wielu lat. Do dziś bywa przywoływana jako niezrównany opis obyczajowości owej inteligenckiej formacji u samego schyłku jej złotej epoki.
• •
   Zwięzła satyra na warszawskiego inteligenta ukazała się na ła­mach „Res Publiki” w 1987 r., a jej autor nie ukrywał, że w gruncie rzeczy pisał o sobie. Nieco egotycznym 35-latku, który w schyłko­wym Peerelu żył trochę w systemie, a trochę poza nim, zaś opis tej jego gnuśnej egzystencji - przeważnie imitującej niedosięgłe zachodnie wzorce - skrywał ulotny nawet dziś powab.
   Nasz bohater należał do „magicznego kręgu intelektualistów”, choć oczywiście nigdy by tak o sobie nie powiedział. Czytał, pisał i przede wszystkim nałogowo dyskutował z innymi japiszonami. Zaspokajał tę namiętność w pieczołowicie opisanym przez autora mieszkaniu. Miasto nie oferowało wtedy zbyt wielu możliwości, a życie wirtualne było jedynie futurystyczną fantazją.
   I choć łatał domowy budżet rozmaitymi fuchami (dziś po­wiedzielibyśmy projektami), do pierwszego przeważnie docią­gał dzięki rodzicom. „Japiszon zwykle wywodził się z tak zwanej dobrej rodziny o ustalonej pozycji i niezłych warunkach życio­wych. (...) Nie ma prawie japiszonów pochodzących z małych miasteczek albo ze wsi, jak nie ma japiszonów o robotniczym rodowodzie. Japiszon jest inteligentem od pokoleń i nie wyobraża sobie, że można nim nie być. Jest inteligentem od urodzenia, bez wysiłku, bez żadnych starań”. Nie wysilał się przesadnie. Wiele spraw zaczynał, mało którą potrafił dokończyć.
   Japiszon był życiowo zapuszczonym abnegatem z higieną na bakier („owłosienie na twarzy pomaga mu ukryć wszelkie wady skóry”). Nie uznawał krawata, latem nosił T-shirty, przez resztę roku - swetry. Ostentacyjnie pogardzał konsumpcyjnymi tęsknotami i masowymi gustami. Telewizor w jego mieszkaniu był niewielki, stał w podrzędnym miejscu i rzadko kiedy go używano. Niemniej był, aby podkreślać swą nieistotność.
   Oczywiście japiszon też miał potrzeby konsumpcyjne, tyle że bardziej wyrafinowane. Gromadził książki i intelektualne czasopisma, które utrzymywał w stanie wystylizowanego nie­ładu. Mimo bryndzy w sklepach potrafił też wyszukiwać es­tetyczne drobiazgi, aby wprowadzały w jego życie nieco ładu.
Na miarę możliwości epoki pielęgnował nawet snobizmy kuli­narne. I tak płynęło mu japiszońskie życie, w całkiem przyjem­nej doraźności.
   Po 10 latach, już w wolnej Polsce, Paweł Śpiewak wrócił do swo­jego bohatera. Japiszon był teraz beneficjentem transformacji. Wiodło mu się nie najgorzej, trochę trudnych kompromisów z nową rzeczywistością może i pozawierał, lecz mimo wszystko zachował umiar, nie zatracił się w nuworyszostwie i wciąż starał się żyć po inteligencku. Coraz mocniej uwierało go jednak tem­po życia i ogarniała nostalgia za czasami, gdy mimo panującego zniewolenia człowiek był wolny w gospodarowaniu własnym cza­sem. I mógł sobie do woli paplać o wszystkim, po dyletancku, niezobowiązująco i jakże zajmująco.
   Uwierało wtedy Pawła Śpiewaka, że dawną inteligencję wy­parli teraz profesjonaliści z klasy średniej. Klony w garniturach w przedziale pierwszej klasy pociągu relacji Warszawa-Poznań, akuratni w swych zawodowych specjalizacjach i przeraźliwie nudni. Wyczekiwany produkt liberalnej rewolucji, w której sam Paweł Śpiewak pokładał nadzieje, którą aktywnie wspierał i cza­sem w niej partycypował.

czwartek, 23 sierpnia 2018

Buzuje bunt



Kłamstwa, chamstwo i buta tej władzy są nie do zniesienia - mówi aktor Jerzy Radziwiłowicz. - To, że trzeba jakoś żyć, nie oznacza, że wszyscy będą chcieli urządzić się w tym gnoju

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Dlaczego zaangażował się pan w czytanie konstytucji podczas ulicznych protestów?
JERZY RADZIWIŁOWICZ: Dać głos spra­wie to minimum tego, co można robić. Piękny tekst preambuły naszej konsty­tucji czytam publicznie już dwa i pół roku. Pierwszy raz stało się to, gdy roz­poczęło się niszczenie Trybunału Kon­stytucyjnego. Było dla mnie jasne, że PiS bierze się za bary z tą instytucją nie po to, aby polepszyć jej pracę. Od począt­ku miałem poczucie, że rządzi nami chu­ligańska formacja, która zmierza w złą stronę. Do partii Kaczyńskiego nie mam za grosz zaufania od czasu jej pierw­szych rządów. Już to, co robili w latach 2005-2007, mnie przerażało, ale wte­dy mieli za mało czasu i możliwości, aby dokonać tego co teraz.
Wyciągnęli z tamtych rządów jakieś wnioski?
- Są bardziej brutalni i skuteczniejsi. Nie muszą układać się z nikim w koali­cji. Gdy większość sejmowa spadła im z nieba, zrozumieli, że hulaj dusza, więc robią, co chcą.
Co pomyślał pan w dniu wygranych przez PiS wyborów w 2015 roku?
- Że jest groźnie. Wiele osób miało po­dobne obawy, ale dziś dodają: „Spodzie­waliśmy się, że będzie źle, ale że aż tak?”. Ja niestety przeczuwałem to od począt­ku. Nie miałem co do nich złudzeń.
Czuje się pan zagrożony?
- Osobiście nie dzieje mi się krzywda, ale jako obywatel czuję się okradany z prze­strzeni, w której decyduję o tym, co ro­bię, co myślę, co czuję. Przestrzeni praw i wolności obywatelskich, która kurczy się z dnia na dzień, wręcz znika. Bo je­śli ktoś bierze pełnię władzy nad obywa­telami, przejmuje sądy, to nie po to, aby się z troską nad obywatelem pochylać, ale po to, aby nie zostawić mu żadnej ścież­ki obrony i odwołania. Każdy ma czuć się zagrożony.
Czy protesty pokona bezsilność?
- To, że dziś są słabsze, mniej liczne, nie oznacza, że sprzeciw obywatelski umie­ra, ludzi ogarnia rezygnacja i machną na wszystko ręką. Nie mam poczucia bezsilności ani beznadziei. Bunt buzuje podskórnie i mam wrażenie, że jest coraz bliżej. Władza konsekwentnie zmierza w wyznaczonym przez siebie kierunku, ale to nie oznacza, że udało się jej spacyfikować nastroje społeczne. Kolejny krok tej władzy to może być ten o jeden za daleko.
Dla Birkuta, postaci PRL-owskiego przodownika pracy, którego zagrał pan w „Człowieku z marmuru” i „Człowieku z żelaza”, przełomem w myśleniu była
podana mu gorąca cegła, która poparzyła mu ręce.
- Ta cegła cały czas jest przez władzę podgrzewana. Kwestią czasu jest to, kiedy zacznie parzyć.
Jeden z bohaterów „Człowieka z żelaza” radzi: „Jak siedzisz w gnoju po szyję, to się nie szarp, bo się całkiem utopisz”.
- Każdy, także ten, kto manifestuje pod Sejmem, musi pracować, płacić kredy­ty, zajmować się rodziną, układać się z rzeczywistością, która go otacza. To, że trzeba jakoś żyć, nie oznacza jednak, że wszystkim będzie w tej rzeczywistości wygodnie, że wszyscy będą chcieli urzą­dzić się w tym - jak pani cytuje - gnoju.

Czy(m) zachwyci opozycja



Coraz częściej, także wśród zwolenników PiS, słychać opinie, że władza niepotrzebnie gra tak ostro, że kraj zmienia ustrój i oddala się od Europy. W nieznane. Ale czy opozycja jest w stanie ten niepokój politycznie wykorzystać?

Niektórzy, jeszcze niedawno zagorzali fani Jarosława Kaczyńskiego mówią publicz­nie, że dałoby się wprowadzić socjalne i ekonomiczne zmiany bez demontażu demokratycznego ustroju. Nawet niektó­rzy hierarchowie Kościoła zaczęli zgłaszać wątpliwości, doradzać rządzącym, by się co nieco zmitygowali. Jadwiga Staniszkis, Ludwik Dorn czy Ryszard Bugaj przyznali, że głosowali na Andrzeja Dudę i teraz tego żałują. Co prawda ci wnikliwi zdawałoby się analitycy polityczni okazali się mniej przewidujący od mi­lionów zwykłych wyborców, którzy przejrzeli Dudę jeszcze na długo przed wyborami w 2015 r. i na niego nie zagłoso­wali. Ale pokazuje to proces pozbywania się złudzeń, który - zdaje się - nabiera przyspieszenia.
   Koszty pisowskich ustrojowych „reform” nagle wydają się tak wysokie, że może już nie wystarczać 500 plus, aby je wizerunkowo zrównoważyć. Koniunktura dla PiS się pogarsza, bo protest społeczny, nawet jeśli nie daje żadnych realnych efektów, przybrał charakter oporu stałego, uporczywego, przechowującego potencjał masowej siły, która może się w sprzyjających okolicznościach ujawnić na podobieństwo manifestacji sprzed roku i wcześniej. A nawet, czego panicz­nie obawiają się prawicowi publicyści „jakiegoś Majdanu”.
   Ten opór polityczny, w obronie konstytucji, wspomaga­ny jest coraz silniej przez protesty branżowe, związkowe, środowiskowe, które są dowodem na utrzymujące się lub zrodzone już za nowej władzy frustracje społeczne, nie­sprawiedliwości i niewydolności. Ledwie skończył się pro­test niepełnosprawnych, a już rozpoczął się pielęgniarek i ratowników, przypomnieli o sobie lekarze rezydenci, o swoje zaczęli upominać się policjanci, do boju szykuje się edukacja, pretensje zgłaszają rolnicy (nie mylić z ludnością wiejską). W tych protestach przewagę zachowują oczywi­ście racje bytowe, pieniężne, ale ich skumulowany sens jest także polityczny i czasami jako taki właśnie artykułowany. Czy i jak opozycja może tę zmianę nastrojów wykorzystać?

środa, 22 sierpnia 2018

Beczka prochu



Polska Grupa Zbrojeniowa jest trupem, tylko nikt nie ma odwagi stwierdzić zgonu słychać w kuluarach branży obronnej. Krążą informacje o idących w setki milionów stratach spółek. Tegoroczna defilada to był wielki pokaz słabości.

W porównaniu z zeszłorocz­ną defiladą pokazano trzy nowe typy samolotów, w tym dwa zakupione z budżetu MON do trans­portu vipów (!). Ten zakup NIK potrakto­wała zresztą jako uszczuplenie budżetu obronnego. Z braku prawdziwych nowo­ści na defiladzie musiał je udawać sprzęt używany w wojsku od lat i w większości importowany. Choćby używane niemiec­kie czołgi Leopard. Z dumą pokazywano nawet dymiące niemiłosiernie Twarde, budowane w Polsce przed laty jako mody­fikacja radzieckiej licencji.
   Paradowały stare czechosłowackie haubice, których nikt nie odważy się wy­cofać, bo rozbroiłby artylerię. Przejecha­ły transportery kołowe, kupione od Fi­nów i spolonizowane już dekadę temu. Po nich norweskie wyrzutnie rakiet, całe szczęście na polskich podwoziach.
   Za wyrzutnią rakiet Patriot (wypoży­czoną nam na gościnny występ przez US Army) podążał sznur radzieckich wyrzut­ni przeciwlotniczych, których też nie ma czym zastąpić. Pokaz zamykało najmłod­sze dziecko zbrojeniówki - potężne działo gąsienicowe Krab - w istocie brytyjsko-koreańsko-francuski składak, złożony w Sta­lowej Woli. Ale nawet lżejsze pojazdy Żubr to tylko polska skorupa na włoskim pod­woziu, napędzanym włoskim silnikiem. Bo rzeczywistość jest taka, że ile by mó­wiono o polskim przemyśle obronnym, nie umie się on obyć bez zagranicznych komponentów. A i tak, jak słychać w kulu­arach branży zbrojeniowej, Polska Grupa Zbrojeniowa ledwo dyszy.
   Krążą informacje o idących w setki mi­lionów stratach spółek. Cała grupa poda­je, że jest na minusie na ponad 100 mln zł. Suma strat podana w bilansie skonsolido­wanym PGZ SA jest globalnym rachun­kiem, statystyką, która nieco zaciemnia obraz. 112 mln ogólnego deficytu przy pra­wie pięciu miliardach przychodu i dwustu milionach zysku ze sprzedaży nie zado­wala, ale nie wydaje się katastrofą. Straty poszczególnych spółek grupy, które od nie­dawna można zobaczyć w KRS, to już inna historia - czasami dramatyczna.
   Bumar-Łabędy to 62 mln strat, Mesko SA 39 mln, stocznia Nauta też 39 mln, Rosomak SA 11 mln, stocznia Gryfia 7 mln. Rekordzistą jest szczeciński zakład stocz­niowy ST3 - 96 mln strat w 2017 r., choć nie wszystkie bilanse poszczególnych spółek są już opublikowane. Na plusie są m.in. producent amunicji Dezamet, optoelektroniki PCO, zakłady śmigłow­cowe WZL-1, wytwórca działek i kara­binów ZM Tarnów, producent radarów PIT-Radwar. Nie ma jeszcze raportu Huty Stalowa Wola, która ma szansę okazać się liderem zysków, przynajmniej na tle mi­zerii całej reszty.
   Wyniki wskazują, że większość strat PGZ zawdzięcza stoczniom. Nauta, Gryfia, Stocznia Szczecińska (tu jeszcze nie ma wyników), ST3 i przejęta w zeszłym roku z rąk syndyka Stocznia Marynarki Wojennej (też brak bilansu) to zakłady podnoszące się z ruin tylko w rządowej propagandzie. W rzeczywistości - bankruci z rozpadają­cym się majątkiem.

Zaloty



Jeśli PiS będzie rządził w Polsce dalej, lotnisko w Radomiu urośnie. Gdyby jednak stracił władzę w wyborach, wówczas ruszy rozbudowa Modlina. Dla Radom Airport będzie to cios śmiertelny.
Marek Suski, szef gabinetu premiera, mówi, że czuje dumę i zaszczyt, że może pracować w kancelarii w pokojach, które kiedyś zajmował tak sprawny polityk Przemysław Gosiewski, prywatnie druh z czasów, kiedy razem zakładali Porozumienie Centrum. W gmachu mawiają, że Suskiemu też nie można odmówić sprawności, bo Gosiewski miał swój peron we Włoszczowie, a Suski będzie miał swoje lotnisko w Radomiu.
- O moim mieście mówi się z pogardą, ka­barety mają używanie z „ chytrej baby z Ra­domia” czy z lotniska, nad którym latają tylko komary. Czas z tym skończyć i posta­wić na Radom, pozwolić mu się wreszcie rozwijać. I dlatego właśnie w Radomiu po­wstanie lotnisko z prawdziwego zdarzenia - mówi Suski.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Putin to lubi



Paweł Kukiz wprowadził do głównego nurtu polskiej polityki ludzi o poglądach prorosyjskich, antyukraińskiej i nacjonalistycznych. Coraz częściej mówią oni językiem kremlowskiej propagandy

Renata Grochal

Gdy kilka dni lentu Ukrainka Ludmiła Kozłowska, prezes Fundacji Otwarty Dialog ujmującej się walką o prawa człowieka na Wschodzie, została wydalona z UE. Marek Jakubiak, poseł klubu Kukiz'15. napisał na Twitterze: „Pa. pa Kramek twoje miejsce jest przy żonie, jak sądzę :) :).Bartosz Kramek, szef rady fundacji. uważa, że deportacja jego żony, która nastąpiła na wniosek polskich władz, jest odwetem za jego udział w antyrządowych protestach.
    - Czy Kramek nic ma prawa być w Pol­sce? - pytam Jakubiaka.
    - Jeżeli żona pana Kramka zosta­ła wydalona z Polski, to jego miejsce jest przy żonie. Tak rozumiem rodzinę - mówi mi polityk Kukiz'15. - Człowiek, który pisze instruktaż, jak obalić le­galnie działający w Polsce rząd. nie ma u mnie grama zrozumienia. Ta funda­cja działała na szkodę Rzeczypospolitej - przekonuje poseł. Nawiązuje do tego. że w lipcu 2017 r.. w apogeum protestów przeciwko ustawom podporządkowują­cym sądy rządowi. Kramek opublikował na Facebooku manifest „Niech państwo stanie: wyłączmy rząd!”, nawołujący do obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec rządów PiS.
    Siedzimy w restauracji na war­szawskim Mokotowie. Poseł Jakubiak w białej koszuli i granatowej marynarce z elegancką poszetką w kieszeni popija herbatę. Ten kolekcjoner obrazów Kos­saka i białe j broni jest w Sejmie pierw­szą kadencję. To najbogatszy poseł, właściciel browarów, którego majątek jest szacowany na ponad 60 milionów złotych.
    Stał się jednym z głównych głosów po prawej stronie sceny politycznej w spra­wie polsko-ukraińskiego konfliktu o hi­storię. Popierał ustawę klubu Kukiz’15 zakazującą propagowania banderyzmu i podważania zbrodni ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Ustawa wywołała ostre protesty ukraiń­skich władz. Od tego pomysłu zaczęła się w rządzie dyskusja na temat noweliza­cji ustawy o IPN zakończona największą od lat międzynarodową awanturą z USA i Izraelem.
    Już dwa lata wcześniej Jakubiak chwa­lił z sejmowej trybuny „politykę podnie­sionej głowy” wobec Niemiec i ganił PiS za „poprawność polityczną w stosun­kach z Ukrainą”.
    - Polska była pierwszym krajem, który uznał niepodległość Ukrainy, oni w za­mian dali nam kult Bandery! A my ot­wieramy dla nich granice - oburza się w rozmowie z „Newswcckiem”.
    - Nie powinniśmy otwierać granic? Przecież potrzebujemy pracowników - przypominam.
    - Może nie aż tak szeroko. Prawie trzy miliony ludzi przyjechało do Pol­ski z Ukrainy. To zaczyna być zauważal­ne mówi Jakubiak. Dodaje, że dostał ostatnio e-mail z fabryki samochodów w Jelczu, że Ukraińcy pobili tam pra­cownika.
    - To zaczyna być problem, w Polsce jest za dużo Ukraińców. Nie może być tak. żeby się większość narodowa gu­biła wśród obcokrajowców. To jakie to mają być fabryki: ukraińskie czy pol­skie? pyta. Uważa, że dopóki Ukraina nie upora się z własną historią, nie może marzyć o wejściu do UE - Jeśli Ukra­ińcy chcą być w Unii, to niech najpierw spełnią warunki. Bandera nie może być bohaterem. Historia lubi się powtarzać, a na Ukrainie jest polska mniejszość - argumentuje.
    - Sugeruje pan. że Ukraińcy będą mor­dować Polaków? - niedowierzam.
    - Nie. ale trzeba walczyć z ukraińskim nacjonalizmem. Czy znaleziono winnych
pobić Polaków? Czy znaleziono winnych wysadzeń pomników pomordowanych przez Ukraińców polskich obywateli? Nie. Tam jest na to przyzwolenie - mówi mi poseł.
Strach przed ukraińskim nacjonali­zmem jest jednym z głównych wątków moskiewskiej propagandy. A konflikt polsko-ukraiński, który podgrzewa Jakubiak do spółki z PiS, jest na rękę Rosji. Pytam więc wprost Jakubiaka, czy nie uważa, że sprowadzając relacje polsko-ukraińskie do odradzającego się na Ukrainie nacjonalizmu, jest poży­tecznym idiotą Putina?
   - Nie. W stosunkach dwustronnych powinna być symetria. Ale z całą pew­nością pożytecznymi idiotami Poroszenki są ci, którzy widzą Putina tam, gdzie stoją potomkowie UPA i Waffen SS Galizien - powtarza jak mantrę Jakubiak.
   Chociaż ukraiński nacjonalizm potępia, to polski go nie razi. Z dumą podkreśla, że od lat chodzi na Marsze Niepodległo­ści. Gdy na ostatnim marszu pojawiły się nawiązujące wprost do ideologii nazi­stowskiej transparenty o wyższości białej rasy i symbole falangi, Jakubiak mówił, że ostatnio faszyści maszerowali w Warsza­wie we wrześniu 1939 r., a falanga to znak Polskiej Marynarki Wojennej.
   W rozmowie z „Newsweekiem” pod­kreśla, że wszelkie przejawy odradzają­cego się faszyzmu, hajlowanie, szerzenie ideologii nazistowskiej należy karać.
- Ale postawy narodowe trzeba wspie­rać, a nie ganić. ONR to jest stowarzysze­nie, które ma cele narodowe, krzewienie polskości. Nie trzeba go delegalizować - przekonuje.
   Paweł Kukiz, lider ruchu Kukiz’15, przyznaje, że czasem wypowiadałby się w sposób bardziej stonowany niż Jaku­biak. Ale w sprawie Ukrainy go broni.
   - Znam Ukrainę bardzo dobrze, od czasów pomarańczowej rewolucji, któ­rą miałem okazję obserwować z bliska. Przywódcy Majdanu zapewniali mnie, że nigdy na Ukrainie banderyzm nie bę­dzie kultywowany. A później nazwa­li główny prospekt w Kijowie imieniem Bandery - opowiada Kukiz. Podkreśla, że w konflikcie rosyjsko-ukraińskim jest po stronie Ukrainy, ale narastający tam nacjonalizm jest problemem.
- Jeśli się mówi, że w Polsce odradza­ją się ruchy nacjonalistyczne, to my im nie dorastamy do pięt. To jest w tej chwi­li kraj, który swoją tożsamość buduje na zbrodniarzach z OUN/UPA i SS Galizien - ocenia.

Pan mecenas z Nowogrodzkiej



Rozmowa z mec. Jarosławem Kaczyńskim, obrońcą w procesach politycznych, o sposobach nękania opozycji i o tym, co go łączy z prezesem PiS.

JOANNA PODGÓRSKA: - W ile spraw związanych z opozycją jest pan zaangażowany?
JAROSŁAW KACZYŃSKI: - Przestałem już liczyć. Będzie ich pewnie około 20. Są to sprawy opozycji sejmowej i ulicz­nej. Jedna z najświeższych dotyczy posła Nowoczesnej Piotra Misiło, który został pozwany za naruszenie dóbr osobistych Bartłomieja Misiewicza.
Co konkretnie zrobił?
Nic. Pan Misiewicz twierdzi, że poseł Misiło zniesławił go poprzez twierdze­nie, że kupował narkotyki za pieniądze ze służbowej karty kredytowej Ministerstwa Obrony Narodowej. Rzecz w tym, że Piotr Misiło nic takiego nie powiedział. Oprócz tego prowadziłem sprawę Joanny Scheuring-Wielgus przeciwko Jackowi Międlarowi zakończoną już prawomocnym ska­zaniem. Jeszcze będąc księdzem, wrzucił tweeta, w którym nazwał posłankę konfidentką, zwolenniczką islamizacji, zabija­nia, czyli aborcji, i spuentował, że kiedyś dla takich była brzytwa, dzisiaj prawda i modlitwa; ze znakiem zapytania na koń­cu. Za te słowa został skazany na prace społeczne. Mam nadzieję, że już je wyko­nał, ale nie jestem pewny, bo nie śledzę już spraw na etapie wykonawczym.
Pan jest blisko związany z Nowoczesną?
Można tak powiedzieć. Jestem w par­tii od kongresu założycielskiego. Parę miesięcy później kolega poprosił, że­bym pomógł jego znajomej kandydu­jącej do Sejmu. Koledze się nie odma­wia, więc po godzinach pracowałem w sztabie Kornelii Wróblewskiej i na tyle się do siebie zbliżyliśmy, że gdy kam­pania się zakończyła, zresztą sukce­sem, zostaliśmy parą, a dziś jesteśmy już małżeństwem.
Sprawy posłów traktuje pan komercyjnie?
Nie. Wszystkie prowadzę pro bono. Od kiedy zaczął się bezpardonowy atak PiS na praworządność, współpracuję z całą opozycją demokratyczną. Także z posła­mi Platformy. Poseł Michał Szczerba prawdopodobnie za chwilę będzie miał sprawę z pozwu policjanta, którego dane ujawnił. Zadeklarowałem już swoją pomoc. Ale najwięcej przypadków to sprawy opozycji ulicznej. Wszystko zaczęło się w grudniu 2016 r., kiedy odbyło się słynne głosowanie w Sali Kolumnowej, a przed Sejmem poja­wił się protestujący tłum. Po tym zdarze­niu rozpoczęły się pierwsze duże procesy przeciwko opozycji ulicznej. Jeden z nich, mam nadzieję, niedługo się skończy. To proces 13 osób obwinionych o wykro­czenia w postaci blokowania pasa drogo­wego i udziału w nielegalnej demonstracji.
Mam nadzieję graniczącą z pewnością, że te osoby zostaną uniewinnione. Zo­stały do tej sprawy przypisane z łapanki. Oprócz tych, którzy rzeczywiście protesto­wali, są też ci, którzy wyszli z pracy i z cie­kawości chcieli zobaczyć, co się dzieje pod Sejmem. Obwiniony jest także jeden z dziennikarzy relacjonujących wydarze­nia i dwóch narodowców z Młodzieży Wszechpolskiej, którzy w żaden sposób nie utożsamiali się ani z tym protestem, ani z jakąkolwiek opozycją.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Pudrowanie klęski



Do siedziby PiS na Nowogrodzką płyną donosy od pisowskich działaczy i dziennikarzy: Jacek Kurski zarzyna publiczną telewizję. Prezes TVP ma pomysł, jak uciec spod gilotyny - pomoże mu biznes Zygmunta Solorza

Wojciech Cieśla

Prezes TVP ma problem: jak ukryć utratę widowni przed Jarosławem Kaczyńskim? Tymczasem korytarze na Woronicza żyją sensacją: Joanna Kurska, nowa żona prezesa, ma wreszcie pracę. Trafiła do Netii - spółki Zygmunta Solorza, któ­ra sprzedaje TVP badania oglądalności. Prezes Jacek Kurski (jako jeden z nielicznych) uważa je za miarodajne.
   A z oglądalnością telewizji publicznej jest kiepsko. - Jeste­śmy jak stadnina koni w Janowie. Upadek: w ciągu trzech lat dobrej zmiany straciliśmy miliony widzów i główne gwiazdy: Torbicką, Orłosia czy Makłowicza - mówi pracownik TVP.
   Liczby nie kłamią: według analizy domu mediowego Wavemaker „Wiadomości”, które zmieniły się w tubę propagandową PiS, tracą widzów w 15 z 16 województw. W niektórych wojewódz­twach to spadek aż o 37 proc. Gdy Kurski zasiadł w fotelu preze­sa, „Wiadomości” oglądało ponad 3,7 mln widzów, dziś już grubo poniżej dwóch milionów, a TVP1 niemal co tydzień bije rekordy najniższych udziałów w rynku. Prezesa Kurskiego to boli - wyni­ki pokazują katastrofę i to, że sobie nie radzi, a najgorsze, że widzi to widz dla niego pierwszy i najważniejszy: Jarosław Kaczyński.
TVP straciła pozycję kosztem Polsatu („Wydarzenia” ogląda w niektóre dni więcej widzów niż „Wiadomości”), spadły jej do­chody z reklam. Ale Jacek Kurski wie, jak się ratować.


Gabinet z widokiem na szubienicę



Ma 46 lat, od blisko 20 lat żyje w cieniu Auschwitz. Mieszka w pokoju gościnnym, który znajduje się po tamtej stronie, za drutami

Paweł Reszka

Na co dzień Piotr Cywiński, dyrektor muzeum, ma do czynienia z wielkimi liczbami. Pamięcią po 1,1 mln pomordo­wanych. Logistyką związaną z 2,1 mln zwiedzających rocznie. Dyplomacją - bo oficjalne delegacje z całego świata są tu codziennością, j Ostatnio zaś musi się też mierzyć z falą nienawiści.
- Jeśli nie chce pan eksponować polskich wątków, to wynoś się pan z Oświęcimia - poradził mu niedawno prawicowy publicysta z Krakowa.

Późny wieczór.
Linia kolejowa, pociągi, sklep spożywczy, ludzie z wóz­kami pełnymi zakupów, lumpeks, ale już zamknięty, dopiero rano będzie „nowa dostawa”. Wreszcie hotel.
- Rano mam spotkanie w muzeum. Daleko to? - pytam.
- E, nie. Po drugiej stronie ulicy. Tam zaraz jest brama do obo­zu, najlepiej iść przez parking. Śniadanie od 7 rano. Nie ma tłoku. Mamy dziś tylko dwie grupy - wyjaśnia miła pani re­cepcjonistka.
Normalność toczącego się życia przeraża. Po tej stronie uli­cy są grupy, śniadania, miejsca parkingowe. Po tamtej dru­ty, bloki, krematoria, miejsca, gdzie eksperymentowano na ludziach i zabijano ich fenolem w zastrzyku. Największy cmentarz świata.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Kto odleci, kto zostanie?



Rekonstrukcja rządu i prezydium Sejmu, elastyczność i pragmatyzm - taki będzie PiS na finiszu kadencji. Ma to zapewnić kolejne cztery lata u władzy, tym razem już z Jarosławem Kaczyńskim jako premierem.

Polityka wzięła głęboki wdech. Wakacje parlamentarne po­trwają niemal do połowy września, a na pierwszy plan - mimo trwającej batalii o Sąd Najwyższy - wysuwa się kampania sa­morządowa. Ale już między wyborami samorządowymi a europejskimi czeka nas kolejne przyspieszenie. Będzie re­konstrukcja rządu, prezydium Sejmu i Senatu, a na odleglejszym horyzoncie majaczy temat „premier Kaczyński”. PiS znów zmieni skórę. - Będzie łagodzenie wizerunku? - pytamy polityka z oto­czenia prezesa. - To złe słowo. Znacznie trafniejsze to „pragmatyzm” - odpowiada nasz rozmówca.

sobota, 18 sierpnia 2018

Komu bije dzwon,Pawłowicz i Tarczyński odgrywają swoje role. Kaczyński ich potrzebuje,Wystarczy nie kraść,Znieważanie konstytucją,Krok defiladowy,Spotkałem człowieka,Zabawa bez prawa,Drużyna i Felieton automotywacyjny



Komu bije dzwon

A jednak. Ogólnonarodowe referendum konsty­tucyjne będzie. Za rok. To będzie najważniejsze referendum w naszym życiu.
   Od prawie trzech lat trwa spór o to, czy demokracja upa­da, już upadła, czy też upadnie dopiero za chwilę. Budzi to jakoś tam zrozumiałą wesołość dobrozmianowców. Skoro tyle razy ogłaszano upadek demokracji, to znaczy, że żadne­go upadku nie ma, o czym najlepiej świadczy to, jak głośno można go ogłaszać.
   Wielostopniowość tego procesu nie podważa jednak faktu, że upadek się dokonuje. Wyłączenie demokracji to nie jest jak wyjęcie wtyczki z kontaktu. Trwa metodyczne wymon- towywanie bezpieczników, ciąg uderzeń tępym narzędziem w delikatny mechanizm i jednocześnie seria zastrzyków znieczulających. Krok po kroku. A gdzieś w tle rozbrzmie­wa melodia przypominająca tę wyśpiewywaną przez mło­dzieńca z filmu „Kabaret” - „Jutro należy do mnie”, najpierw łagodna jak powiew wiosennego wiatru, po chwili jest jak akompaniament stukających o bruk tysięcy oficerek.
   To prawda, demokracja umiera. Ale przecież żyje, można krytykować władzę, ta nie przejęła jeszcze wszystkich sądów i w ogóle nie przesadzajmy z histerią. Nie, jeszcze parę bez­pieczników zostało, jednak - i tu dochodzimy do sedna - je­śli za rok PiS znowu wygra wybory, zostaną wymontowane na dobre.
   Normalne wybory to my w Polsce już mieliśmy. Te za rok będą jednak nieskończenie ważniejsze niż wszystkie po roku 1989. Zawsze decydowaliśmy, kto będzie sprawował władzę. Teraz zdecydujemy o tym, czy my, obywatele, zrzekamy się jej na dobre, być może na całe pokolenie.
   Przesada? Czasem pan Kaczyński jest z nami absolutnie szczery. Całkiem szczerze powiedział, że chce nam nad Wisłą zamontować Budapeszt albo Stambuł. To odróbmy w końcu pracę domową i spójrzmy, czego chce. Orban i Erdogan też nie zaczynali z jakimś nieprawdopodobnym impetem. Ma­china autorytaryzmu rozpędzała się powoli, ale nieubłaga­nie. W pierwszej kadencji rządów obu polityków przyszłość wciąż stała pod znakiem zapytania. Prawdziwa konsolidacja władzy nastąpiła dopiero po kolejnym zwycięstwie, w drugiej kadencji. Nagle okazywało się, że opozycja jest na komplet­nym marginesie. Wymiar sprawiedliwości nie jest już żadną odrębną władzą. Wolność słowa jest koncesjonowana. De­mokracja miała już połamane kości. A następne ciosy pozba­wiały ją szans na to, by złapać oddech.

Nie rzucim ziemi



Rozmowa z prof. Jerzym Wilkinem z Instytutu Rozwoju Wsi PAN o tym, dlaczego rolnikom bardziej opłaci się ziemię zaniedbać, niż ją sprzedać, i skąd się bierze wielkie poparcie wsi dla PiS.

JOANNA SOLSKA: - Rolnicy protestują przeciwko skandalicznie niskim cenom skupu owoców. Myśli pan, że ich niezadowolenie spowoduje obniżenie wysokiego dotąd poparcia wsi dla partii rządzącej?
JERZY WILKIN: - Niekoniecznie. Protesty nie są bowiem wyrazem niezadowolenia mieszkańców wsi, ale nieliczne grupy rolników produkujących na rynek. Ta­kich, których dochody zależą od wielko­ści produkcji i cen, jakie za nią uzyskają. Na wsi takich prawdziwych rolników jest już mniej niż 10 proc. Na kieszeniach po­zostałych 90 proc. sytuacja rynkowa się nie odbija. Ona ich nie dotyczy.
Z czego żyje te 90 procent?
Prawie połowa, dokładnie 49 proc., uzy­skuje dochody z pracy najemnej. Na dru­gim miejscu są świadczenia społeczne, czyli głównie renty i emerytury z KRUS i ZUS, z których żyje aż 30 proc. mieszkańców wsi. Z produkcji rolnej żyje niecałe 10 proc. Aż połowę ich dochodów stanowią dotacje unijne. Tylko dla 7 proc. Podstawą utrzymania jest własna firma.
Z najświeższego raportu „Polska wieś 2018", pod redakcją pana oraz Iwony Nurzyńskiej z Instytutu Rozwoju Wsi PAN, wynika, że znaczenie rolnictwa dla polskiej gospodarki szybko maleje. Politycy mówią coś zupełnie innego.
Co dziesiąty pracujący Polak zatrud­niony jest w rolnictwie, co piąty rolnik w Unii jest Polakiem. Ale te 10 proc. za­trudnionych w rolnictwie wytwarza zaledwie 2,4 proc. naszego produktu narodowego. Udział rolnictwa w na­szym PKB się kurczy. Bogactwo Polaków nie zależy od rolnictwa tak, jak kiedyś.
Te liczby świadczą o tym, że wydajność w rolnictwie jest czterokrotnie niższa niż w pozostałej części gospodarki. Nie jest ono żadną lokomotywą, ale hamulcem naszego rozwoju. Jak więc wytłumaczyć, że mieszkańcy wsi są ze swojej sytuacji materialnej zadowoleni bardziej niż mieszkańcy największych miast?
Nie zawsze dlatego, że ich docho­dy są wyższe, chociaż nierzadko to też. Od 2005 r. (w maju 2004 r. weszliśmy do Unii) do 2016 r. dochody na głowę mieszkańca wsi wzrosły o 118 proc., na­tomiast mieszkańców największych miast o 94 proc. Pamiętajmy przy tym, że na wsi rodzi się więcej dzieci. Oczywiście mówimy o dochodach przeciętnych, trzeba pamię­tać, że na wsi ich rozwarstwienie jest duże.

piątek, 17 sierpnia 2018

Trójskok opozycji



Nowego Macrona w polskiej polityce na razie nie będzie. Jedyną siłą, która może odsunąć PiS od władzy, jest szerokie porozumienie opozycji. Właśnie się rodzi

Renata Grochal

Część publicystów, a także wyborców wciąż uważa, że PiS może odsunąć od władzy tylko ktoś nowy, najlepiej miody, bo dotychczasowi liderzy się zgrali, a do tego brakuje im charyzmy. Nowym Macronem miał być prezydent Stupska Ro­bert Biedroń, który miał stworzyć nową partię, wprowadzić nowy język i przeła­mać podział na pis i PO. Ale już widać, że z tych nadziei wyjdzie raczej niewie­le. Przede wszystkim dlatego. że sytuacja w Polsce jest inna niż we Francji.
   Macron wyrósł na kryzysie najważ­niejszych sił politycznych. Młody poli­tyk okazał się wygodny dla wszystkich. Po cichu wspierał go prezydent Francois Hollande. który nic miał szans na reelekcję, zaakceptowali go politycy lewicy, centrum i liberalnej prawicy. W Polsce mamy silne PiS, które opanowało cala prawicę, i PO, która po trzech latach ma stabilne poparcie na poziomie 24-28 procent. Były prezydent Aleksander Kwaśniewski, który kibicuje Biedroniowi, przyznaje, że nie ma wielkiej prze­strzeni dla nowego Macrona.
   - Jest miejsce na ugrupowanie cen­trolewicowe, które być może miałoby 12 proc., gdyby się zabrał za to ktoś z ener­gią - mówi mi Kwaśniewski. Jeśli Biedroń wystartuje z własnym projektem na eurowybory, to raczej będzie to po­wtórka partii Palikota. Nowoczesnej i ruchu Kukiz15, które mogły być najwy­żej mniejszym partnerem w koalicji.
   Według Kwaśniewskiego czas na ewentualną wymianę liderów w partiach opozycyjnych już minął. Teraz mogłoby to wywołać tylko chaos i działać na ko­rzyść PiS.
   - Rok przed wyborami parlamentar­nymi mówienie o wymianie liderów to jest ciężkie zawracanie głowy. Ja stosuję w tej chwili zasadę: jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Gdyby można było kupić charyzmę na rynku, to Schetyna, Lubnaucr czy Czarzasty by kupili. Ale tego nie da się kupić - podkreśla były prezydent.
   Podobnie uważają politycy PO. Nawet młodzi. którzy kiedyś krytykowali Schetynę, dziś mówią. że skonsolidował par­tię, ma pomysł na wybory i wciągnął ich do współpracy. Rafał Trzaskowski kandyduje na prezydenta Warszawy, Sławo­mir Ni tras - na prezydenta Szczecina.

Milion kontroli milionów



Newsy, kto czego się dorobił - tyle w sunnie mamy z upublicznianych oświadczeń majątkowych. Trwają prace, by takiej rozrywki dać suwerenowi więcej.
I nie chodzi tu o walkę z korupcją.

Violetta Krasnowska

Obecnie pół miliona osób w imię jawności życia i walki z korupcją musi składać oświadczenia majątkowe, a setki tysięcy kolejnych chciałby tym obowiązkiem objąć koordynator służb spe­cjalnych Mariusz Kamiński. Zabawa się rozkrę­ca. Właśnie minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nakazał odtajnić i upublicznić oświad­czenia majątkowe z 2016 r. 22 krakowskich sędziów, w tym sędziego Waldemara Żurka, byłego rzecznika Krajowej Rady Sądownictwa, znanego z krytyki działań ministra. Klauzulę utajnienia „zastrzeżone” nadał prezes sądu z uwagi na realną groź­bę zagrożenia bezpieczeństwa rodzin sędziów w razie upublicz­nienia oświadczeń. Co nie przeszkadzało, by były one sprawdzane zarówno przez kolegium sędziowskie, jak i urząd skarbowy czy CBA. Sędzia Żurek o tym, że jego oświadczenie wrzucono do sieci, dowiedział się od dziennikarzy. Nazwał to grillowaniem nieuległych władzy sędziów.
   „Funduje się nam igrzyska nienawiści, bo ludzie będą teraz mówić: »patrzcie, ile ma«, »na pewno ukradł albo robił machloje«. Tak to działa i temu, obawiam się, ujawnienie tego oświadczenia miało służyć” - mówił sędzia.
   Bo co z dokumentów można się dowiedzieć? Że w 2015 r. miał dom, 3,4 tys. mkw. gruntów ornych i nieużytków, dwa stare samo­chody i 21 tys. zł na koncie. Co z tego ma wynikać dla społeczeństwa?

czwartek, 16 sierpnia 2018

Teraz Mitera



„Dobra zmiana" dla Macieja Mitery wygląda tak: członek i rzecznik KRS, a do tego awans na prezesa sądu. Mówi, że pracuje na kilku etatach, a płacą za jeden.

Anna Dąbrowska

Kiedy sędzia Marek Celej do­wiedział się, że Maciej Mite­ra startuje do upolitycznionej KRS, strapiony wysłał do niego esemesa, aby pamiętał, że naj­ważniejszą rzeczą jest wiedzieć, że jest się sędzią: - Odpisał mi, że on to wie, tylko środowisko o tym nie pamięta. Wtedy zro­zumiałem, że przesiąkł tą ministerialną atmosferą. Niektórzy w środowisku sę­dziowskim uważają Celeja z Sądu Okrę­gowego w Warszawie (sądził w głośnych procesach, m.in. Beaty Sawickiej, w aferze Rywina) za ojca chrzestnego Mitery. 15 lat temu ktoś zwrócił uwagę Celeja, wówczas członka KRS, na młodego asesora z sądu rejonowego. Nie mógł przebić się z nomi­nacją na sędziego. - Przyszedł, opowiedział o sobie i zrobił dobre wrażenie. Przyjrza­łem się jego orzecznictwu, opiniom, które zebrał, i z czystym sumieniem rekomen­dowałem KRS jego zgłoszenie o nominację - wspomina Marek Celej. Konkurencji nie miał wielkiej, został sędzią. W lutym Mitera dostał od Ziobry awans życia - na prezesa Sądu Rejonowego Warszawy Śródmieścia. To jeden z najważniejszych sądów pierw­szej instancji w Polsce. Tu rozstrzygane są spory przeciwko instytucjom państwowym, w sprawach politycznych, tu najczę­ściej sądzeni są Obywatele RP.
   Mitera nie uważa, że Celej jakoś szcze­gólnie mu pomógł, ale oddaje, że to do­świadczony karnista, docenia jego obycie na sali i profesjonalizm. Ale nie na tyle, aby chciał go posłuchać, kiedy spotkali się na sądowym korytarzu, zaraz po tym, jak w kwietniu Mitera został członkiem i rzecznikiem KRS. „Co ty, Maciej, najlep­szego zrobiłeś?” - zapytał Celej. Tłuma­czył mu, że plami urząd sędziego, że swój honor wystawia na szwank. Mitera na to, że to „dla dobra sędziowskiej służby”, i sprowadził rozmowę na przygotowania do mistrzostw świata w piłce nożnej.
   Jest zapalonym kibicem. Od jesieni 2012 r. przez rok był prezesem Miejskiego Klubu Sportowego Tarnovia. W Tarnowie od kilku lat mieszkają jego rodzice. Dziś w jego macierzystym Sądzie Rejonowym dla Warszawy Woli nie potrafią sobie przypomnieć, aby prezes dawała mu zgo­dę na społeczne prezesowanie w klubie. Jej brak grozi dyscyplinarką, ale sprawa i tak się już przedawniła. Mitera zapewnia, że miał zgodę.
   Pasja piłkarska znów dała o sobie znać 24 lipca. Dobry znajomy, warszawski radca prawny, zaprosił go do swojej loży vipowskiej na stadionie Legii. Razem z wi­ceministrem sprawiedliwości Michałem Wójcikiem oglądali porażkę stołecznej drużyny w eliminacjach Ligi Mistrzów ze słowackim Spartakiem Trnava. - Czy nie widzi pan w tym czegoś niestosowne­go, że prezes sądu ogląda mecz w towarzy­stwie wiceministra? - pytamy Miterę. - Nas nie trzeba zachęcać do oglądania piłki noż­nej. Ja jestem kibicem, minister Wójcik też. Z racji urzędu nie wypadało mi być wśród najbardziej zagorzałych kibiców. Spotka­liśmy się na stadionie, wypiliśmy kawę. Widząc pana ministra, nie będę udawał, że go nie znam, a znam z pracy w resorcie, i przed nim uciekał - tłumaczy Mitera.

Na prawo od PiS



Są jawnymi zwolennikami wyjścia Polski z Unii, krytykują PiS za to, że pełza przed banderowcami i Żydami, biskupów, że wspierają gejów i uchodźców. Na skrajnej prawicy dzieje się sporo. Czy powstanie z tego nowa formacja?

Wiele wskazuje na to, że w końcówce kadencji PiS powtórzy swój manewr z 2015 r., gdy kilkoma gestami skutecznie uśpił część umiarkowanych wyborców i dzięki mniejszej niż zazwyczaj frekwencji w miastach wziął samodzielną większość. Za­powiedzią takiej quasi-centrowej linii jest świeży wywiad z Jarosławem Kaczyńskim w „Sieciach”. Szef PiS bez entuzjazmu mó­wił w nim o zaostrzeniu prawa antyabor­cyjnego, skrytykował tradycję endecką, opowiedział się za kontynuacją rządów Angeli Merkel i zadeklarował, że nie będzie zmiany sejmowej ordynacji wyborczej.
   W tym samym czasie rząd liberalizuje dostęp obcokrajowców do rynku pra­cy i wycofuje się z radykalnych zapisów ustawy o IPN, natomiast PiS w Sejmie - ku niezadowoleniu tzw. obrońców życia - mrozi obywatelski projekt rozszerzający zakaz aborcji.
Tworzy to klimat sprzyjający niepisowskiej prawicy, przy czym termin „prawica” jest w tym przypadku dość umowny i roz­ciągliwy, bo poza narodowcami czy Janu­szem Korwin-Mikkem obejmuje też istniejące lub potencjalne byty lokujące się bliżej
centrum: od Kukiz’15, poprzez Skutecz­nych Piotra Liroya-Marca, aż po Bezpar­tyjnych Samorządowców. Ci ostatni duże nadzieje wiążą z kolei z planem Kaczyń­skiego, by zakazać radnym zatrudnionym w państwowych spółkach kandydowania z list PiS. Zmusi to partię do wystawienia nieznanych w terenie i niedoświadczo­nych w kampanii kandydatów, co ułatwi życie konkurencji.
   Wszystkie te siły łączy pragnienie naru­szenia dominacji PiS, na co mają szanse jeszcze mniejsze niż ugrupowania po lewej Stronie, dążące do osłabienia Platformy. Jak w szczegółach wypada ten przegląd prawicowych, acz niepisowskich wojsk?