czwartek, 31 maja 2018

Bohater naszych czasów



O Piotrze Walentynowiczu robi się głośno jedynie, gdy: publicznie obrazi kolegów babci z dawnej „S", dosadnie wypowie się na temat katastrofy smoleńskiej czy usiłuje wejść w wielką politykę.

O prócz tego cisza. Piotr Wa­lentynowicz, 40-latek, z za­wodu m.in. mechanik samo­chodowy, operator dźwigów, robotnik portowy, budowla­niec i taksówkarz, to na co dzień człowiek skromny jak jego babcia Anna - legendar­na suwnicowa ze Stoczni Gdańskiej, która zginęła w katastrofie smoleńskiej w kwiet­niu 2010 r. Babcię podaje za życiowy wzór. Mieszka w skromnym mieszkaniu po niej we Wrzeszczu.
   Dwa tygodnie temu portale obiegła wia­domość, że Piotr Walentynowicz nie wpisał do oświadczenia majątkowego 250 tys. zł zadośćuczynienia za śmierć babci. Znów się zrobiło głośno.

środa, 30 maja 2018

Człowiek z plasteliny



Był działaczem i rzecznikiem sopockiego PiS, pracował w Telewizji Republika. Teraz z nadania Jacka Kurskiego jest twarzą „dobrej zmiany” w TVP Info. Według jednych własną twarz przy tej okazji traci, według innych dopiero zyskuje

Elżbieta Turlej

Prywatny numer Micha­ła Rachonia mają nieliczni, najbardziej zaufani. Pew­nie dlatego, kiedy dzwonię, odbiera od razu. Chcę zapy­tać między innymi o to. jak ocenia bojkot swojego programu „Woronicza 17” przez polityków opozycji. I dlaczego podczas jednego z ostatnich programów rzucił na wizji, że któryś z nich wynajmuje miesz­kanie na dom publiczny.
   - Moja praca. to. co robię i jak robię, po­winna dać o mnie najlepsze świadectwo. Nie zwykłem mówić o sobie, tym bardziej nie będę mówić o zatrudniającej mnie te­lewizji publicznej - rzuca do słuchaw­ki. - Ale proszę jeszcze zadzwonić jutro. Zobaczymy.
Dzwonię przez kolejne dni. Nie odbie­ra. Nie oddzwania.
   - Stary numer. A zapytał, kiedy mu­sisz oddać materiał? Zobaczysz, że odbie­rze właśnie wtedy - śmieje się znajomy z sopockiego PiS. - Gra na zwłokę. A gracz z niego niezły. Choć on sam woli inne określenie: strateg.

wtorek, 29 maja 2018

Następca tronu



Brudziński jest jak cesarz Klaudiusz, który przetrwał bo wszyscy uważali go za mało rozgarniętego. Ale to piekielnie sprytny gość i to on weźmie partię po Kaczyńskim - mówią w PiS

Renata Grochal

Znajdzie pan dla mnie chwilę? Piszę o panu tekst - zagaduję w esemesie sze­fa MSWiA Joachima Brudzińskiego.
   - Matko Boża, znowu? Ile razy moż­na pisać o chuliganie w garniturze, szukąjącym haków na swoich przeciwników w Szczecinie? - odpisuje zaczepnie Bru­dziński, ale na spotkanie się nie zgadza. Ten 50-latek, wiel­biciel ziemi sądeckiej, gdzie się wychował, najbardziej boi się jednego: że prezes Jarosław Kaczyński zobaczy w nim delfina z ambicjami. A wtedy podzieli los Zbigniewa Ziobry, który za wcześnie poczuł się sukcesorem i wyleciał z PiS. Brudziński brał udział w pacyfikowaniu Ziobry i wyciągnął z tego lekcję, by swoich ambicji nigdy nie ujawniać.
   - W partii zawsze był ustawiony radar na pierwiastek niezależności. Jak kogoś nie da się do końca kontrolować, to wylatuje. Zostają tylko mierni albo cynicy. Brudziński wybija się na tle pisowskiej miernoty. Jest o pół szczebla wyżej od innych - mówi mi polityk PiS.
   W środowy poranek Brudziński zapewnia w TVN24, że Kaczyński czuje się bardzo dobrze. Dodaje, że „do politycz­nych delfinów ma komunikat, że muszą się uzbroić w duuużo cierpliwości”.
   - To było takie freudowskie, bo wiadomo, jak kończą del­finy w PiS. Joachim chciał powiedzieć: ja nie jestem delfi­nem i nie skończę tak jak oni - uważa doradca prezesa PiS.
   Kilka godzin później w siedzibie partii zbiera się komi­tet polityczny. Po raz pierwszy od dawna obrad nie pro­wadzi Kaczyński, bo jest w szpitalu z powodu chorego kolana. Zastępuje go Brudziński, wiceprezes PiS. Kaczyń­ski już ponad rok temu namaścił go na swojego pierwsze­go zastępcę, mówiąc, że gdyby złamał nogę, to Brudziński będzie go zastępował w partii. Obrady przebiegają spraw­nie, PiS wskazuje kolejnych kandydatów na prezydentów miast.
   - Prowadził posiedzenie bez tremy i zbędnych dysku­sji. Widać było, że czuje się jak ryba w wodzie - opowiada uczestnik partyjnej nasiadówki.
   W ciągu dwóch lat Brudziński stał się jednym z najpotężniej­szych polityków w kraju. Jako szef MSWiA nadzoruje policję, obsadza swoimi ludźmi spółki skarbu państwa. Może mieć wiel­ki wpływ na nadchodzące wybory, bo Krajowym Biurem Wybor­czym kieruje osoba wskazana przez niego.

poniedziałek, 28 maja 2018

Sejm wygaszany



Sejm wygląda tak, jakby ogłoszono najwyższy stopień zagrożenia terrorystycznego. Brakuje tylko wozów opancerzonych. W rzeczywistości instytucja przy Wiejskiej znaczy coraz mniej.

Parlament - wbrew swo­jej nazwie - przestaje być miejscem debaty: parla­mentarzyści opozycji nie mogą wykonywać praw i obowiązków posła i sena­tora: brać udziału w dysku­sji, składać wniosków i po­prawek, a nawet głosować - czyli uczestniczyć w stanowieniu prawa. Parlament przestaje być też miejscem sta­nowienia prawa godnego tej nazwy, zwa­żywszy na jakość procesu legislacyjnego. Podzielił los Trybunału Konstytucyjnego i Krajowej Rady Sądownictwa: został - jak to ujmują prawnicy - „wydrążony z treści”, jakie nadała mu konstytucja.
   Nowe zarządzenia marszałka Marka Kuchcińskiego i działające w jego imie­niu służby sejmowe nie tylko ograniczają dostęp do Sejmu. Uniemożliwiają nawet ubieganie się o pozwolenie na to wejście. Żeby móc się ubiegać, trzeba dostać się do Biura Przepustek, a ono jest na tere­nie Sejmu, na który policja nie wpuszcza. W planach jest budowa muru. To z pew­nością ułatwi policjantom pracę, bo przez ustawione dziś metalowe bariery od czasu do czasu jakiś desperat się przedostaje. Choć jest zaraz odławiany przez policję. Mur załatwi też problem prawny, bo sądy, które sądziły Obywateli RP za próby prze­dostania się na teren Sejmu, uznały, że nie popełnili oni przestępstwa „naruszenia miru domowego marszałka Sejmu”, gdyż murek wokół Sejmu jest za niski, aby Sejm można było uznać za „teren ogrodzony”. Żaden sąd nie spróbował zmierzyć się przy tej okazji z problemem: czy marszałek może dowolnie regulować zasady dostę­pu do Sejmu? Czy może odciąć od niego obywateli? Od prawa spacerowania po sej­mowych ogrodach (w PRL nikt tego nie za­kazywał)? Od oglądania obrad z galerii dla publiczności? Od uczestniczenia w charak­terze ekspertów i interesariuszy - na zapro­szenie posłów - w posiedzeniach komisji sejmowych, na których mogliby zgłaszać uwagi i brać udział w dyskusji?

niedziela, 27 maja 2018

Karuzela z sędziami



W Trybunale Konstytucyjnym manipuluje się składami orzekającymi - tak wynika ze stanowiska Mariusza Muszyńskiego, działającego jako wiceprezes TK.

Oto właśnie chodziło w „na­prawie” TK: o pełną kon­trolę rządzącej partii nad orzecznictwem sądu kon­stytucyjnego. To samo za chwilę stanie się w Sądzie Najwyższym. Art. 45 konstytucji stanowi: „każdy ma prawo do (...) rozpatrzenia sprawy przez właściwy, niezależny bezstronny i nieza­wisły sąd”. Ustawianie składów sądzących oznacza, że taki sąd nie jest ani niezależny, ani bezstronny. To, że polski sąd konstytu­cyjny nie orzeka niezawiśle, zauważył już
m.in. Trybunał w Strasburgu: przestał wy­magać, by osoby skarżące państwo polskie skorzystały przedtem z możliwości skar­gi do TK. Mariusz Muszyński potwierdził to, co było dotąd w sferze przypuszczeń. W istocie zadenuncjował sprawującą funkcję prezesa TK Julię Przyłębską. Zrobił to w oficjalnym dokumencie, publikowa­nym w zbiorze orzeczeń TK.
   Od półtora roku gołym okiem widać, że w Trybunale składy sądzące są „ustawia­ne” tak, by orzeczenie nie naruszało albo wręcz wspierało interes władzy. Sprawy ważne dla PiS sądzili sami zaufani sędzio­wie. Np. wyrok, który miał służyć (w razie potrzeby) podważeniu legalności wyboru Małgorzaty Gersdorf na I Prezesa SN wyda­li: Julia Przyłębską (przewodnicząca skła­du), Mariusz Muszyński (sprawozdawca, czyli autor projektu wyroku), Justyn Pi­skorski i Andrzej Zielonacki. A dla pozoru Leon Kieres, jedyny sędzia w tym składzie nie z nominacji PiS. W sprawie, która miała otworzyć PiS drogę do wymiany sędziów w Krajowej Radzie Sądownictwa, skład orzekający to sami sędziowie i dublerzy mianowani przez PiS, z Mariuszem Mu­szyńskim jako sprawozdawcą.
   Jeśli sprawa z mocy przepisów musi być sądzona przez tzw pełny skład, czyli wszystkich sędziów TK, części „starych” sędziów uniemożliwia się orzekanie. Tak było w przypadku nowelizacji prawa o zgromadzeniach (wniosek prezydenta do TK), którą wprowadzono tzw. zgroma­dzenia cykliczne, by uniemożliwić kontr- miesięcznice organizowane przez Oby­wateli RP Wtedy w TK było jeszcze sześciu „starych” sędziów i jeden niepewny „nowy” (Piotr Pszczółkowski), więc trzech z nich wyeliminowano z orzekania dzięki trikowi. Prokurator generalny Zbigniew Ziobro za­skarżył do Trybunału tryb wyboru w 2006 r. sędziów: Stanisława Rymara, Piotra Tuleji i Marka Zubika, a potem wniósł o ich wyłączenie z orzekania w sprawie kontr- miesięcznic. Wyrok „pełnego składu” był po myśli władzy i prezydent ustawę pod­pisał z czystym sumieniem.
   Tak więc manipulacja składami była tzw. tajemnicą poliszynela. Ale ponieważ postanowień o zmianie składów Trybu­nał nie upublicznia - nie było dowodów. Trybunał informuje jednak o zmianach strony postępowania. Np. rzecznika praw obywatelskich.

sobota, 26 maja 2018

Treser,To tylko żart, ale przestaje być śmiesznie,Nie da się niepełnosprawnych i ich opiekunów zaliczyć do zepsutej kasty III RP,Waszyngton, mamy problem,Protest polityczny,Kary za wyroki,Inny świat,Kartonik,Dar,Poziom,Zwyczajny tchórz i Pedagogika prawdy



Treser

Jest tylko jedna rzecz silniejsza od pogardy, jaką PiS ma dla swych wrogów. To pogarda, jaką ma dla swych zwolenników.
   W kwestii pogardy PiS umiłowało pluralizm. Słowo to wy­stępuje bowiem wprawdzie wyłącznie w liczbie pojedynczej, ale pogarda dla zwolenników zasadniczo różni się od tej dla wrogów. Tymi ostatnimi PiS gardzi za to, że go nie popiera­ją. Tymi pierwszymi za to, że go popierają, mimo wszystkie­go, co robi.
   PiS swych wrogów intensywnie tresuje, by uczynić z nich poddanych. Zwolenników tresuje, by wzmocnić ich bez­względność. Wykopujemy z grobów zwłoki, bo tak chcemy. Popieracie nas mimo tego barbarzyństwa? Dobrze. To teraz lekcja druga. Niepełnosprawnych traktujemy jak natrętów? Nie przeszkadza wam? OK, to lekcja trzecia. Niepełnospraw­nych nie wypuszczamy na powietrze, a 90-letniej bohaterki powstania warszawskiego i niepełnosprawnej bohaterki nie­zliczonych akcji charytatywnych nie wpuszczamy do Sejmu. Nie oburzacie się? Dobrze, robicie imponujące postępy i ma­cie szanse, by stać się barbarzyńcami doskonałymi.
   Jak oni muszą gardzić ludźmi, którzy tym wszystkim bar­barzyństwom przyklaskują!
   Od zaprzysiężenia Andrzeja Dudy, a więc od początku przejmowania władzy przez PiS, minęło właśnie tysiąc dni. Udało się w tym czasie wykastrować demokrację, spalić kon­stytucję, wyrwać zęby wymiarowi sprawiedliwości. Ale w du­żym stopniu udało się też sformatować idealnego zwolennika PiS. Jest patriotyczny, hałaśliwy, dumny i nienawidzący sła­bości. Nie tej słabości z Mickiewicza - „a ze słabością łamać uczmy się za młodu”. Nie, nienawidzący słabości obcych, in­nych, odmiennych, kalekich. Czy w roli słabych występują uchodźcy, Żydzi, geje, gorszy sort czy niepełnosprawni, to już nieważne. Popierający władzę silny człowiek ma się sycić swą dominacją nowego ubermenscha.
   Niektórzy twierdzą, że fundamentem tej władzy jest kłamstwo. Nie - jest nim pogarda. Kłamstwo jest jej skut­kiem. Władza traktuje część ludzi jak idiotów i uznaje słusz­ność takiego nastawienia, widząc efekty. Albo ich brak. W sprawie smoleńskiej przedstawiono 30 wersji zamachu, a suweren nie wpadł na to, że ktoś go robi w trąbę. Władza rozwaliła sądy, bo jakiś sędzia ukradł kiełbasę, i to też zosta­ło kupione. Prezydent podeptał konstytucję, więc suweren ze zrozumieniem przyjął potrzebę referendum konstytu­cyjnego. Mieliśmy wstać z kolan, więc suweren rozumie, że gdy to już nastąpiło, to amerykańskim partnerem dla pol­skiego prezydenta jest burmistrz ichniego Pipidówka. Po­nieważ kilka marginalnych gazetek napisało o „polskich obozach śmierci”, suweren zgodził się, że potrzebna jest ustawa o IPN, która w reputację Polski uderzy tysiąckrot­nie bardziej niż te gazety. A w ogóle to wszystkiemu winien jest Tusk.
   Umysł odpowiednio trenowany zaakceptuje wszystko i takiego elastycznego myślowo człowieka władza potrzebuje najbardziej. Gdyby miał jakieś opory i wątpliwości, da mu się 300 złotych na wyprawkę, a co on za to wyprawi, to już jego sprawa. Oczywiście gotówki nie damy niepełnosprawnym, bo prawdopodobnie żaden z nich nie kupi za nią pół litra, które pozwoli odpowiednio znieczulić się na bezeceństwa władzy.
   Gdy już władza ma pewność, że jej suweren łyknie każde kłamstwo i zaakceptuje każde świństwo, nie będzie się nawet musiała krygować. Zresztą krygować właśnie się przestała. W swej prostackiej i ostentacyjnej bezczelności jest dosko­nale transparentna. Tu nie ma zakłopotania. Tu jest duma. Oczywiście bezbrzeżna pogarda dla własnych wyborców ubrana jest w słowa głębokiego szacunku dla zwykłego czło­wieka, co już jest wyrazem pogardy absolutnej.

piątek, 25 maja 2018

Ksiądz dobrodziej na włościach



 pałac głódź

Arcybiskup Sławoj Leszek Głodź szykuje się do emerytury w rodzinnej wsi Bobrówka. Czeka tam na niego dwudziesto hektarowa posiadłość z pałacem. A także oddani mieszkańcy

Elżbieta Turlej

Obcych w Bobrówce wyczują na kilometr. Wystarczy, że zajadą do sklepu prowadzo­nego przez bratanka arcybiskupa, a już po wsi idzie wieść, że są. Przyjechali szkodzić.
   - A niby po co tu jesteście?! - wypytuje obcego miejscowy, zajeżdżając mu dro­gę samochodem, wychodząc na asfalt albo pokrzykując zza płotu.
   I obcy nie ma szansy odpowiedzieć, bo swój już wie: - Chcecie zniszczyć spokój arcybiskupa, metropolity gdańskiego Sławoja Leszka Głódzia! Naszego dobrodzieja!
   Swój nie ma wątpliwości, że licząca czterysta dusz podlaska Bobrówka jest znana w całym kraju jako rodzinna wieś byłe­go biskupa polowego Wojska Polskiego. Obcy potrzebuje czasu, żeby zrozumieć, że tu wszystko ma o tym przypominać.
   I to już od wjazdu do wsi, zaznaczonego drewnianym słupem z herbem Bobrówki. Wymyślili go swoi, a arcybiskup jako sołtys honorowy pobłogosławił. W herbie jest przypominający o nim pastorał. Są też dwa kłosy sygnalizujące jego zamiłowanie do uprawy ziemi. I bóbr. Wiadomo - od nazwy wsi.
   Nikomu nie przeszkadza, że wieś nigdy nie była szlachecka - w odróżnieniu np. od sąsiedzkiego Wrócenia. A skoro nie była, to ten herb się tak naprawdę „nie liczy”. Liczy się za to uśmiech wjeżdżającego do wsi dobrodzieja.
A dobrodziej przyjeżdża do rodzinnej Bob­rówki nawet kilka razy w miesiącu i zapowiada, że osiądzie tu na emeryturze. Na razie przywo­żą go z Gdańska służbowe samochody, których nazw swoi nie są w stanie spamiętać. Limuzy­ny gnają z powrotem na Pomorze, a dobrodziej już kilka godzin po przyjeździe rusza w wieś jeepem cherokee.
   Zauważa wszystko: komu przybyło na go­spodarstwie, komu ubyło. Jego gospodarskie oko wyłapie, czyj ogród przy domu rozkwita, a czyj podupada. Ten, komu rozkwita, dosta­nie potem od dobrodzieja nagrodę, ten, komu podupada - radę, żeby więcej się starał. Nie tyl­ko dla siebie, lecz także dla znamienitych gości.
A ci, odkąd Sławoj Leszek został biskupem polowym Wojska Polskiego, bywają tu regularnie.
   Swoi najbardziej zapamiętali prezydenta Aleksandra Kwaś­niewskiego, który przylatywał tu helikopterem i spotykał się z ar­cybiskupem w jego letniej rezydencji w Kolonii Bobrówka.

czwartek, 24 maja 2018

Globalne wybory lokalne



W wyborach samorządowych chodzi o ścieżki rowerowe, żłobki i wodociągi, ale przede wszystkim o krajową politykę. W tym roku bardziej niż kiedykolwiek. PiS to rozumie, druga strona, jak pokazuje trwająca już nieformalna kampania, na razie słabo.

To będą pierwsze wybory od feralnego dla liberal­no-demokratycznych formacji 2015 r. Przez ten czas PiS przejął państwo niemal w całości, robił, co chciał. Pozostały już tylko samorządy, których partia Kaczyńskiego jeszcze nie ma i w dodatku nie lubi, bo odstają od jej centralistycznej wizji kraju, są według niej siedliskiem „układów i korupcji”. Dlatego mają być podporządkowane władzy, która będzie wreszcie całkowicie jednolita (z trójpodziałem PiS już sobie poradził).
   Jeśli jest jeszcze jakakolwiek niezależna od partii rządzącej po­lityka społeczna, finansowa, kulturalna, zdrowotna, edukacyjna, muzealna, to szukać jej można już tylko w województwach, po­wiatach, większych miastach. Wygrana PiS w jesiennych wyborach oznaczałaby, że już dokładnie cała władza i wszystkie publiczne pieniądze znajdą się w rękach jednego ugrupowania, jednej ideologii, wręcz jednego człowieka. Druga strona nie będzie miała nic. Niezależna przestrzeń publiczna, już dzisiaj nieduża, zniknie.

środa, 23 maja 2018

Delfiny w mętnej wodzie



Jarosław Kaczyński jesienią nie wziął teki premiera, wiosną okazało się, że musi przejść operację kolana. Nad polską polityką, rządzącymi, ale też opozycją, zawisło pytanie: „co będzie, gdy prezes przejdzie na emeryturę?" A nawet jeśli stanie się trochę mniej wszechwładny?

Mniej więcej rok temu po­lityk z władz PiS, spytany o to, co by się stało z partią w razie odejścia na emery­turę Jarosława Kaczyńskie­go, odpowiedział zaskakująco i brutalnie: „Rozejdzie się jak stare gacie”.
   Oficjalnie politycy PiS w ogóle o czymś takim jak sukcesja po Kaczyńskim nie myślą. - Zapewniam, że JK nie wybiera się na żadną emeryturę, a wszystkie del­finy czy inne podstarzałe wilczki jeszcze będą musiały sobie długo poczekać - na­pisał w esemesie zagadnięty o to Joachim Brudziński, człowiek nr 2 w PiS. Sam prezes nieraz zbywał pytania o swój wiek przykładem kanclerza Niemiec Konrada Adenauera, który rządził niemal do dziewięćdziesiątki. Rozmówca POLITYKI wspomina z kolei, że Kaczyński z niejaką satysfakcją śledził pojedynek wyborczy w USA, gdzie w 2016 r. o prezydenturę walczyli starsi od niego Donald Trump i Hillary Clinton.
   Jednak dziś, gdy 69-letniego Kaczyńskie­go czeka długa rehabilitacja po operacji ko­lana, powraca zagadnienie konsekwencji jego ewentualnej emerytury nie tylko dla PiS, lecz dla całej sceny politycznej. Jeśli bo­wiem rację mają ci wszyscy, którzy głoszą wielkość i wyjątkowość prezesa oraz jego niepodzielną dominację nad otoczeniem, to trudno nie zadać sobie kilku pytań: czy jest w PiS lub okolicach ktoś, kto mógłby go zastąpić? Czy taki następca utrzymałby jedność prawicy? Czy emerytura Kaczyńskiego rykoszetem trafiłaby Platformę? A jeśli tak by się stało, to jakie podziały wyłonią się wraz z końcem wojny PO z PiS?

wtorek, 22 maja 2018

Wygaszanie Sejmu



Polski parlament zamienił się w oblężoną twierdzę, do której obywatele nie mają dostępu. PiS wprowadza sejmowy stan wyjątkowy

Renata Grochal, Aleksandra Pawlicka

Poniedziałkowe popołudnie. Na Wiejską zajeżdża delegacja z premierem Węgier Viktorem Orbanem. Barierki szczelnie od­gradzają Sejm od ulicy. Terenu pilnują policjanci.
   - Jak mija służba? - pytamy jednego z nich.
   - Od grudnia mamy tu stałe dyżury, ale dziś jest spokojnie. Jak są manifestacje, to temperatura się podnosi - odpowiada.
   Po sejmowym dziedzińcu spacerują strażnicy z bronią i pa­ralizatorami. Od lutego straż marszałkowska ma uprawnie­nia służb mundurowych - może przeszukiwać, zatrzymywać, nagrywać, a nawet użyć ostrej amunicji. Liczbę pracowników zwiększono ze 160 do 290.
   Orban musi być zdziwiony, bo gmach parlamentu w Budapeszcie nie jest ogro­dzony. Wtapia się w zabytkową architektu­rę nad Dunajem, a turyści mogą nie tylko podziwiać zabudowania z zewnątrz, ale na­wet wejść do sali obrad.
   Kiedyś między budynkami polskiego parlamentu też mogli spacerować prze­chodnie, teren był otwarty. Odkąd PiS do­szło do władzy, zaczęto go zamykać. Po blokadzie Sejmu przez opozycję w grudniu 2016 roku i masowych protestach przed parlamentem w sprawie sądów Sejm od­izolowano na stałe podwójnym rzędem barierek.
Orban nie wchodzi głównym wejściem, lecz przez Senat. Idzie raźnym krokiem do gabinetu marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego.
   - Wprowadzili Orbana bocznym wej­ściem, żeby nie przechodził koło pro­testujących niepełnosprawnych i ich opiekunów. Mieli przygotowane kartki z napisami po węgiersku „zapraszamy na rozmowy” - opowiada jeden z korespon­dentów parlamentarnych.
   Gdy kilka dni wcześniej w parlamen­cie gościł prezydent Czech, marszałek Kuchciński spotkał się z nim w Senacie. Nie chciał, żeby Milos Zeman widział poroz­wieszane przez protestujących ręczniki i posłania rozłożone na posadzce tuż przy sali plenarnej.

poniedziałek, 21 maja 2018

Pycha i Siła




Wszystko wskazuje na to, że rząd PiS nie zamierza spełnić postulatów protestujących w Sejmie niepełnosprawnych i ich matek. Stosuje strategię na przetrzymanie, choć propagandowe koszty rosną. Dlaczego?

Czemu PiS zdecydowało się na eskalację konfliktu z niepełnosprawnymi, za­miast szukać kompromi­su? Na ile taka strategia bierze się z przemyślanej kalkulacji po­litycznych zysków i strat, a na ile ze spe­cyficznej kultury korporacyjnej Prawa i Sprawiedliwości, która nie pozwala na ustępstwa wobec żądań, co najwyżej do­puszcza spełnienie pokornych próśb?
   Tymczasem protest niepełnospraw­nych przynosi partii rządzącej coraz po­ważniejsze straty

HIPOKRYZJA
Po pierwsze, PiS naraża się na za­rzut hipokryzji. Łatwo przypomnieć wypowiedzi prominentnych działaczy partii z czasów, gdy sami byli w opo­zycji, a niepełnosprawni protestowali przeciw rządowi PO i PSL - w ten sam sposób, w tym samym miejscu i w spra­wie podobnych postulatów. „Rząd na własne życzenie zorganizował sobie ak­cję protestacyjną. To wasza wina, że na korytarzach sejmowych leżą dziś chore dzieci. To państwa nieodpowiedzialna, nieprzemyślana polityka w stosunku do osób niepełnosprawnych skutkuje dzisiaj takimi nastrojami społecznymi i takimi emocjami”. Tak mówiła w 2014 roku obecna minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska. Dzisiaj ten cytat jak ulał pasuje do niej samej.
   Gdy Andrzej Duda postanowił zosta­wić swoje partyjne koleżanki i kolegów na spalonym, a przy okazji zbić trochę własnego kapitału politycznego i jako pierwszy wybrał się z wizytą do prote­stujących, musiał przejść przez praw­dziwe piekło upokorzenia, gdy jedna z matek odtworzyła mu jego włas­ne wystąpienie z kampanii wyborczej: „To wstyd, że państwo polskie nie tyl­ko o takie rodziny nie dba, ale wręcz je oszukuje. Nie zawaham się użyć mocne­go słowa: ci którzy wychowują, ci którzy opiekują się, poświęcając często swoje życie, nie tylko zawodowe, swoimi nie­pełnosprawnymi dziećmi, to bohatero­wie w każdym społeczeństwie i państwo polskie też ich tak powinno postrzegać.
Oni potrzebują wsparcia ze strony pań­stwa, ale nie powinni tego wsparcia ani się domagać, ani o nie prosić. Uczci­wi politycy sami im powinni to wspar­cie dać”.
   Jedyne, na co w tej sytuacji było stać Andrzeja Dudę, to nieme kiwanie gło­wą. Film z tego wydarzenia bije rekor­dy popularności. Jego oglądalność zbliża się do miliona, nie przysparzając głowie państwa popularności.
   Takie cytaty podważają legitymizację obecnej ekipy opartą na obietnicy reali­zacji wyższych standardów moralnych. To postulaty odzyskania godności przez zwykłego człowieka, wstawania z ko­lan i aktywnej polityki społecznej miały różnić socjalną prawicę od nieczułych liberałów z PO. I oto protest, jaki swe­go czasu Donald Tusk - propagandowy symbol zła, człowiek o „wilczym spoj­rzeniu” - był w stanie rozwiązać w cią­gu 17 dni, dziś, za rządów dobrej zmiany, ciągnie się ponad miesiąc. Wygląda to fatalnie.

niedziela, 20 maja 2018

Koniec dobrej zmiany?



Na bliskich władzy forach pojawiła się myśl: coraz bardziej widać, że wraz z odejściem Beaty Szydło z funkcji premiera „dobra zmiana" jako polityczny etap, zakończyła się. To może i prawda, choć dla niePiSu niekoniecznie optymistyczna.

Rządy Beaty Szydło były prostą kontynuacją kampanii wyborczej z 2015 r. Sprowadza­ły się do finansowania obietnic w rodzaju 500+ czy skrócenia wieku emerytalnego, ale przede wszystkim do zmian ustrojowych oraz ostrej antyeuropejskiej i antyuchodźczej retoryki. Był to czas zasadniczej kon­frontacji, walki z Trybunałem Konstytucyj­nym, sądownictwem, Komisją Europejską.
PiS przejął media publiczne, spacyfikował wiele innych instytucji, wstępnie pogonił i obrzucił obelgami elity, prowadził ostrą antyaborcyjną krucjatę, wciąż dawał nadzieję na smoleński zamach.
   Wyborcy PiS byli wniebowzięci. Mówienie o „naszej Beacie” nie wynikało tylko z jej swojskości, ale z faktu, że za jej premie­rostwa było dokładnie tak, jak wyborcy PiS oczekiwali: twardo, jednoznacznie, według wyborczego programu. Tego realnego, który rozumieli ci lepiej zorientowani, bo była jeszcze wersja dla początkujących, jak się okazało bardzo wydajna. To były właśnie te najważniejsze spełnione obietnice.

sobota, 19 maja 2018

Mr Demolka,Kogo zastrzeli pani Wanda?,Utykanie,Chrystus odcięty,Dwa majowe dni,Okrucieństwo w majestacie prawa i Pisz pan dla Wojtka



Mr Demolka

To, co Polsce robi Jarosław Kaczyński, światu robi Donald Trump. To pierwsze zasłania nam to dru­gie, a niesłusznie.
   Podczas gdy PiS niszczy wszelkie owoce dyploma­tycznych sukcesów Polski z pierwszego ćwierćwiecza po 1989 roku, Trump demoluje już nie tylko fundamenty ame­rykańskiej polityki zagranicznej, lecz także całego świato­wego porządku. Motyw w obu przypadkach jest nie przez przypadek bliźniaczo podobny. Kaczyński w niszczyciel­skim szale chce unicestwić wszystko, co zrobili poprzedni­cy, szczególnie Donald Tusk. Trump podobnie, tyle że jemu najbardziej zależy na zniszczeniu osiągnięć Baracka Obamy.
O ile jednak Kaczyński jest równie skuteczny w demolce wewnątrzpolskiej, co międzynarodowej, o tyle Trump z demol­ką wewnątrzamerykańską sobie nie radzi, skupia się więc na niszczeniu, czego się da, w kwestiach zagranicznych.
   8 maja amerykański prezydent zapowiedział wycofanie się Stanów Zjednoczonych z porozumienia z Iranem, prze­widującego wstrzymanie irańskiego programu nuklearnego w zamian za złagodzenie zachodnich sankcji wobec Tehera­nu. Nikt nigdy nie twierdził, że porozumienie jest idealne. Nie jest. Jak to kompromis. Pytanie, czy pod ręką albo w zasięgu ręki jest jakiekolwiek inne. Otóż nie ma.
   Gdy porozumienie zawierano, Iran był trzy miesiące przed realizacją swych nuklearnych ambicji. Teraz jest od tego o rok. Niewielka różnica? Bardzo wielka, bo alternatywa jest dużo gorsza. Do tego porozumienie ma wielką, niepodważal­ną zaletę. Otóż Iran je respektuje. W praktyce sytuacja dzię­ki porozumieniu wyglądała tak - program nuklearny został wstrzymany, sankcje niemal zniesione, Iran - przynajmniej w kontekście planów jądrowych - stał się przewidywalnym graczem na międzynarodowej scenie, twardogłowi w Tehe­ranie zostali osłabieni, a ci nastawieni bardziej liberalnie, jak prezydent Rouhani - wzmocnieni. Dla świata, który ma na głowie naprawdę całkiem sporo problemów, ten jeden przy­najmniej na kilka lat wydawał się rozwiązany.

piątek, 18 maja 2018

Siła teflonu



Tajemnicą bezkarności tej władzy jest umiejętność wyjątkowo brutalnego niszczenia solidarności społecznej Polaków. Każde protestujące środowisko przedstawia się jako elitę, której los powinien być obojętny zwykłym szarym ludziom. Ostatnio elitą stali się nawet niepełnosprawni i ich opiekunowie

Andrzej Celiński, weteran opozycji demokratycznej z czasów PRL, pamiętają­cy czasy, kiedy przeciw­ko władzy buntowali się nieliczni, podczas gdy miliony wybiera­ły potulny oportunizm, powiedział nie­dawno: „Polska ruszy przeciwko PiS, kiedy zabraknie kiełbasy”. Przemawiało przez niego rozgoryczenie, ale faktycznie - analogie z dawnym ustrojem stają się aż za bardzo wyraźne. Korumpowanie jed­nych, zastraszanie drugich, bezwstydne uwłaszczanie się działaczy rządzącej par­tii na publicznym majątku. A wszystko to przy wtórze wyjątkowo agresywnej pro­pagandy, która ma odizolować protestują­ce czarne owce od reszty potulnego stada.
   Dlaczego akurat tej władzy uchodzą bezkarnie czyny i słowa, które pogrąży­łyby każdą inną ekipę rządzącą Polską po roku 1989?

czwartek, 17 maja 2018

Jaki nie chce draki



Komisja do spraw reprywatyzacji w War­szawie pod przewodnictwem Patryka Ja­kiego nie sprawdza postępowań roszcze­niowych, które przeprowadzono w cza­sach, gdy Lech Kaczyński był prezyden­tem Warszawy Dlaczego? PiS ma powód, żeby te dokumenty nie wyszły na jaw.
   W lutym 2000 r. do Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast (UMiRM) wpłynął wniosek mecenasa Jana Stachury reprezentującego rze­komych spadkobierców w sprawie odzyskania nieruchomości przy ul. Tarczyńskiej 14 w War­szawie. Jest to nieruchomość wspólna na terenie, na którym stoi Hotel Sobieski.

środa, 16 maja 2018

Milioner na służbie



Jednemu z oficerów Służby Kontrwywiadu Wojskowego przyznano wynagrodzenie za lata, gdy w niej nie pracował. Chodzi o co najmniej 1,3 mln zł, czyli niemal tyle, ile wyniosły nagrody dla ministrów w 2017 r. Chodzi też o to, że to znajomy Antoniego Macierewicza.

Były wysoki rangą oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego irytuje się: - To nie miało prawa się stać, bo jest to jawna kpina z prawa. Nie przypominam sobie o przypadku nawet zbliżonego do tej sprawy. Chodzi o sprawę płk. Piotra B., 45-latka, który zawdzięcza swoją zaskakującą karierę w SKW Antoniemu Macierewiczowi i jego bliskiemu współpracownikowi Piotrowi Bączkowi, w latach 2015-18 szefowi tej służby. Według naszych informacji, po­twierdzonych w wiarygodnych źródłach, B., oficer SKW i do niedawna jeden z me­nedżerów w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, miał dostać około 1,3 mln zł. To prawie tyle, ile premier Beata Szydło przyzna­ła sobie i wszystkim swoim ministrom w formie nagród za 2017 r. (wyniosły one 1,5 mln zł). Z tą różnicą, że w przypadku nagród dla rządu naruszone zostały za­sady przyzwoitości, a w przypadku wy­płaty dla B. co najmniej nagięto prawo.
   O ile nie złamano, bo funkcjonariusz dostał pieniądze jako zaległe wynagro­dzenie za lata, gdy w SKW nie pracował.

wtorek, 15 maja 2018

Polska na kolanie



Gdy Jarosław Kaczyński ma kontuzję kolana, PiS ogarnia paraliż. A młode wilki prawicy ustawiają się do wyścigu o sukcesję, bo czują, że prezes słabnie

Renata Grochal

Do końca wakacji prezes nie wróci już do objazdu po kraju. Będzie miał operację, a później czeka go długa rehabilitacja. Dla nas lepiej, żeby zrobił to teraz, a nie przed wyborami parlamentarnymi, bo wybory samorządowe nie są takie ważne - mówi mi jeden z najbliższych doradców Jarosława Kaczyńskiego.
   O tym, że sprawa jest poważna, świadczy fakt, iż Kaczyński w długi majowy weekend odwołał spotkanie z wyborcami w Gar­wolinie. Musiał jechać za niego premier Morawiecki. Po blamażu z premiami dla ministrów Kaczyński z innymi politykami PiS za­czął objazd po kraju. W najbliższych miesiącach mieli odwiedzić 600-700 miejsc. Ale po wyjeździe do Trzcianki stan zdrowia pre­zesa się pogorszył, musiał położyć się do szpitala.
   Kiedyś prezes zaliczał 40-50 wyjazdów w ciągu roku, ale od wy­borów parlamentarnych jeździł mniej, bo coraz częściej źle się czuł.
   - Kaczyńskiego i Putina dzielą zaledwie trzy lata. Ale Putin to judoka, trenuje, pływa, ciągle jest w świetnej kondycji. Dopiero na jego tle widać, jak bardzo Kaczyński wciągu ostatniego roku posu­nął się w latach - kreśli dość specyficzne porównanie polityk PiS.
   Od roku Kaczyńskiego bardzo bolała noga. W kolanie wytar­ła mu się chrząstka stawowa. Zdarzało się, że musiał przerywać spotkania, bo nie mógł wysiedzieć ze zgiętą nogą. Już rok temu lekarze doradzali mu operację kolana, ale się nie zgodził. To by oznaczało wyłączenie się z polityki na 2-3 miesiące, a tego sobie nie wyobrażał.
   Jednak jesienią ubiegłego roku przyszedł kryzys i ból się nasi­lił. To dlatego w listopadzie Kaczyński zdecydował, że nie zosta­nie premierem i wskazał Morawieckiego.

poniedziałek, 14 maja 2018

Wina Smoleńska



Zostałem skazany, bo ktoś musiał beknąć, ale Smoleńsk się dla mnie nie skończył. Dziś płaci za niego moja rodzina - mówi były wiceszef BOR gen. Paweł Bielawny,  w pierwszym wywiadzie od czasu katastrofy.

Wojciech Cieśla

Newsweek: To pan odpowiada za Smoleńsk?
Gen. Paweł Bielawny: Oficjalnie tak. Jestem byłym wiceszefem BOR, jedynym człowiekiem skazanym pra­womocnym wyrokiem za Smoleńsk. Dwa lata temu, po częściowo niejaw­nym procesie, dostałem półtora roku w zawieszeniu.
Za co?
- Za niedopełnienie obowiązków, czym miałem spowodować zagrożenie dla ochrony prezydenta i premiera. I jeszcze za poświadczenie niepraw­dy, bo jeden z dziennikarzy, foto­graf, omyłkowo znalazł się na liście BOR-owców.
Jestem oficerem, przyjmuję wyroki sądów, ale to nie znaczy, że się z nimi zgadzam. Sąd skazał mnie niejako w zastępstwie - przede wszystkim za to, że mimo informacji o wyłączeniu z użytkowania lotniska w Smoleńsku i złych warunkach technicznych BOR nie dostosowało się do sytuacji. Tyle że wcześniej tę fatalną sytuację na Siewiernym znali urzędnicy kancela­rii premiera i prezydenta, MSZ. Wie­dząc, że samolot w ogóle nie powinien tam lądować, urzędnicy i politycy po­stawili pilotów i BOR w sytuacji bez wyjścia. Mimo to żaden z nich nie do­stał prokuratorskich zarzutów.
Może to wyrok za to, że BOR nie chroniło dobrze prezydenta Kaczyńskiego? Że go zlekceważyło?
To bzdura. Wie pan, od lat nie udzie­lałem wywiadów. Dziś też nie wszyst­ko mogę powiedzieć, bo Smoleńsk to w dużej mierze sprawy niejawne, 80 proc. dokumentów z procesu ma klauzulę poufności. Latami spokojnie łykałem narrację, że BOR w jakiś spo­sób przyczyniło się do katastrofy, bo nie miałem jak się bronić. Dwa słowa za dużo i zrobią mi kolejną sprawę o ujaw­nianie dokumentów niejawnych. Ale dziś uważam, że trzeba zacząć mówić. Trzeba odkłamać to, co dziś narzuca się w opowieści o Smoleńsku.
Kiedy dotarło do pana, że to pan odpowie za Smoleńsk?
Już 10 kwietnia wiedziałem, że za chwilę się zacznie. Że będą nas roz­mieniać na drobne, szukać dokumen­tu, podpisu, czy gdzieś nie ma luki. W prawicowej prasie pojawiły się ata­ki na BOR - że nie było nas na lotnisku, że prezydent nie miał ochrony. Zaczą­łem odbierać wezwania do prokuratu­ry, pierwsze zeznania składałem jako świadek. Nie miałem doświadcze­nia, nie chodziłem tam z adwokatem. I to był błąd. Nikt mi nie powiedział: masz takie prawa, możesz odpowie­dzieć tak i tak. Wiedziałem, że będzie­my pod ostrzałem, ale wydawało mi się, że w pierwszej kolejności odwo­łają nas ze stanowisk, że będzie czystka w BOR i w innych służbach. Że rząd też się poda do dymisji. Nic takiego się nie stało.

niedziela, 13 maja 2018

Zamrażanie



Dla sędziów sprawa Krzysztofa S, jest elementem antysędziowskiej kampanii PiS. A to, jak był traktowany w areszcie, odbierają jako ostrzeżenie ze strony władzy pod ich adresem.

W ubiegłym roku, 13 grud­nia, media obiegły zdję­cia byłego prezesa Sądu Apelacyjnego w Krakowie Krzysztofa S., prowadzo­nego w kajdankach na pierwszą rozprawę w sądzie. „Pobyt w areszcie zupełnie zmie­nił wygląd Krzysztofa S. Jeszcze niedaw­no, udzielając telewizyjnych wywiadów, prezentował się elegancko, zawsze w gar­niturze i pod krawatem . Teraz trudno go poznać” - donosił „Fakt”. Zdjęcie przed­stawia zarośniętego mężczyznę w jean­sach, podkoszulku i granatowej kurtce, idącego sądowym korytarzem z rękami skutymi do tyłu, w asyście policjantów.
   Wśród krakowskich sędziów poszła plot­ka, że w więzieniu stracił zęby. Plotka jest prawdą. Następnie okazało się: że b. pre­zes i sędzia Krzysztof S. jest przy każdym wyjściu i powrocie do celi poddawany osobistemu przeszukaniu. Osobiste prze­szukanie tak opisuje rozporządzenie mi­nistra sprawiedliwości: „osoba osadzona obowiązana jest opróżnić kieszenie, zdjąć obuwie, odzież oraz bieliznę, które to rze­czy poddaje się kontroli. Funkcjonariusz dokonuje oględzin jamy ustnej, nosa, uszu, włosów oraz oględzin ciała, które mogą po­legać również na pochyleniu lub przykuc­nięciu w celu sprawdzenia okolic odbytu i genitaliów”.
   Sprawą Krzysztofa S. minister sprawie­dliwości Zbigniew Ziobro oraz PiS uzasad­niają konieczność zwiększenia nadzoru ministra nad sądami i sędziami oraz nowe postępowanie dyscyplinarne, które ma się toczyć w specjalnie dobranej Izbie Dyscy­plinarnej Sądu Najwyższego.
   W lipcu zeszłego roku w Sejmie, podczas debaty nad ustawą o Sądzie Najwyższym, minister-prokurator generalny Zbigniew Ziobro mówił: „Wykryłem jako minister sprawiedliwości wspólnie z panem mi­nistrem Jakim aferę, wielką aferę korup­cyjną w Sądzie Apelacyjnym w Krakowie, która toczyła się przez lata i doprowadzi­ła do tego, że miliony złotych polskiego podatnika były wyprowadzane. Z czyim udziałem? Jednego z najważniejszych sę­dziów w polskim sądownictwie powszechnym, prezesa sądu apelacyjnego, który teraz został na skutek działań prokuratu­ry, którą nadzoruję, tymczasowo areszto­wany i mam nadzieję, że będzie ukarany za te działania, które podjął”.

sobota, 12 maja 2018

Siła i dyshonor,Kasandrowski,Wróg jest poważny,Beznadziejnie zapętleni w Smoleńsk,Szklana niepogoda dla Magdaleny Ogórek,Panie prezydencie,Funkcjonariusze, Polacy przede wszystkim zasługują na to, by obecna konstytucja była przestrzegana,Coming out,Unia odpuszcza?,Leslie Nielsen na prezydenta!,Jeden pan,Gorzkie gody i Granice mniejszego zła



Siła i dyshonor

Prawo i Sprawiedliwość oczywiście nie nazwie nie­pełnosprawnych gorszym sortem. Ale nie musi. Wystarczy, że traktuje ich jak gorszy sort.
   Partia PiS lubi siłę i silnych. Siła może, a nawet powinna mieć ogolony łeb, wielkie karczycho i T-shirt, na przykład z napisem „śmierć wrogom ojczyzny”. Partia PiS do takich obywateli się przymila i takich głaszcze. Albo ich ochrania, także wtedy, gdy na T-shirtach są gotycko pisane dwie literki „S”. Gdy więc państwowa policja takich delikwentów ochra­niała przed obywatelami-awanturnikami, w Sejmie niepeł­nosprawni leżeli pokotem w kilkudziesięciostopniowym upale.
   Owa asymetria nie powinna nikogo dziwić, bo wcale nie jest przypadkowa. Ta władza zdecydowanie woli osiłków niż niepełnosprawnych. Woli pałki i kastety od wózków inwa­lidzkich. Tc pierwsze mogą w końcu pomóc walczyć o wła­dzę i o jej utrzymanie. Te drugie to tylko kłopot i roszczenia.
   Ostatnie dni pokazują coś niezwykłego - oto władza, ma­jąca od lat buzię pełną frazesów o „zwykłych ludziach”, na niepełnosprawnych się ostentacyjnie wypina. Pytanie, czy niesprawność czyni ich mniej zwykłymi niż trzeba, czy też zwykłymi inaczej niż trzeba. W każdym razie niepełno­sprawni władzę denerwują. Przypomnijmy, że jakiś czas temu chciała ona pozbawić ich możliwości głosowania ko­respondencyjnego, czyli wielu z nich po prostu pozbawić praw obywatelskich. Władza po licznych protestach uległa, ale zniewagi nie zapomniała. W końcu co to za władza, która ulega ludziom na wózkach? Jak można ją szanować i uzna­wać za silną? Władza, której naczelny przedstawiciel mówi o niej, że to „pany”, nie może ulegać słabym, a tym bardziej najsłabszym. Może, owszem, bronić nienarodzonych, ale nie narodzonych, gdy nie są w swym zdrowiu dość pańscy. Wi­dzimy więc, że ludzie władzy nie tylko nie odczuwają wobec niepełnosprawnych żadnej empatii, ale owego braku em­patii nawet nie kryją. Więcej, oni manifestują swą irytację i wściekłość, że ci wciąż pętają się im pod nogami. Ach, jak chciałoby się na nich, jak na innych przedstawicieli gorszego sortu, nasłać policję albo dyżurnych prokuratorów, a tu jed­nak trzeba się mitygować.

piątek, 11 maja 2018

Szkoła religijna



Jasełka, przygotowania do komunii, wspólne wyjścia na rekolekcje i ksiądz na ważnych uroczystościach - czyli jak polska szkoła przestała być świecka

Renata Kim, Anna Szulc

Poznańscy artyści Monika i Hubert Wińczykowie zrobili ten happening dwa tygo­dnie przed Wielkanocą: wystawili ławkę przed kościołem i przeprowadzili lekcje ze swoją córką Kiką. Były matematyka, ję­zyk polski oraz języki obce, przeplatane ćwiczeniami z WF na rozgrzewkę. Prze­chodniom, którzy zatrzymywali się przy ławce, tłumaczyli, dlaczego protestują.
   - Kilka dni wcześniej Kika wróciła ze szkoły i powiedzia­ła, że musimy jej napisać usprawiedliwienie nieobecności na rekolekcjach. A przecież ona nie jest nawet zapisana na religię, więc nie chodzi na rekolekcje. Napisaliśmy do wy­chowawczyni, że usprawiedliwianie nieobecności to forma dyskryminacji - tłumaczy Monika Wińczyk.
   Wychowawczyni odpisała grzecznie, że nie dyskryminuje Kiki, ale godziny muszą być usprawiedliwione, bo córka bę­dzie na rekolekcjach nieobecna. Wińczykowie uznali, że to absurdalne, bo to szkoła odwołała zajęcia. Wtedy wymyślili swój happening. A kiedy napisała o tym prasa, zaczęli dosta­wać mnóstwo listów.
   Na przykład od kobiety z niewielkiego miasta, która napisała, że jej 13-letnia córka nie chodzi na religię, a dyrektor szkoły od­mówił zorganizowania lekcji etyki, tłumacząc, że nie może tego zrobić tylko dla jednego dziecka. Więc Agatka w czasie religii jest odsyłana do szkolnej pedagog. „Nasza córka jest wytykana pal­cami. Niejednokrotnie płakała z powodu szykan, jakie spotkały ją ze strony nauczycieli. Tak, nauczycieli. Dzieci nie były tak ok­rutne” - opowiadała matka.
   - To jedna z tych wiadomości, które bardzo nas wzruszyły i za­smuciły. Bo pokazują problemy, z jakimi muszą się zmagać dzie­ci niewierzące oraz te innych wyznań niż katolickie, szczególnie w mniejszych miejscowościach - mówi Monika Wińczyk.

czwartek, 10 maja 2018

Tusk na dwa sposoby



Były premier jest jedynym dziś politykiem, który potrafiłby wygrać bezpośrednie starcie z dowolnym przedstawicielem PiS-owskiej prawicy. Jego powrót do polskiej polityki znacząco wzmocniłby demokratyczną opozycję

Przy okazji kwietniowego przesłuchania w sprawie smoleńskiej Donald Tusk po raz kolejny pokazał swą klasę i polityczną wagę. Dlatego Kaczyński byłego premiera się boi, dlatego boją się go propagandyści PiS-owskich mediów, prezesi upartyj­nionych spółek skarbu państwa, cała PiS-owska nomenklatura obsadzona na państwowych urzędach. Wszyscy ci lu­dzie widzą w Tusku swój najgorszy kosz­mar. Zapowiedź końca raju, żerowania na państwie, końca wędrówki milionów złotych od polskich podatników do pry­watnych kieszeni ludzi Kaczyńskiego.

NAJLEPSZY BOKSER LIBERALNEJ POLSKI
Tusk jest jedynym dziś politykiem, który występując w barwach zjedno­czonej opozycji, potrafiłby przeżyć bez­pośrednie starcie z dowolnym liderem PiS-owskiej prawicy. Obojętnie, czyjego przeciwnikiem byłby sam Jarosław Ka­czyński, Morawiecki, Brudziński, czy Duda, nie mówiąc już o żołnierzach pre­zesa z poziomu Suskiego, Kuchcińskiego czy Terleckiego.
   Przy okazji smoleńskiego przesłuchania, które miało go zniszczyć, Tusk przypomniał, jak to było ze Smoleńskiem naprawdę. Mianowicie, że pełną odpowiedzialność za przebieg lotu - łącznie e z katastrofą - ponosili Lech Kaczyński, i jego kancelaria i mianowany przez prezydenta szef lotnictwa generał Andrzej Błasik. Oni mogli ocalić tupolewa, jego za­łogę i jego pasażerów. Jednak rozpoczęcie kampanii wyborczej Lecha Kaczyńskiego w Katyniu było dla PiS ważniejsze niż po­wtarzane przez rosyjskich kontrolerów lotu ostrzeżenie, że na lotnisku nie ma warunków do lądowania.

środa, 9 maja 2018

Karnowscy kontra "Gazeta Polska". Niepokorni skaczą sobie do gardeł i "Pilnowanie dobrej zmiany"



Karnowscy kontra "Gazeta Polska". Niepokorni skaczą sobie do gardeł

Brutalna walka pomiędzy mediami wspierającymi PiS. Tygodnik braci Karnowskich uderza w największego ogłoszeniodawcę "Gazety Polskiej". "GP" nazywa Karnowskich przebierańcami. W tle wojna o reklamy i dostęp do "ucha prezesa".

„Przestępcy przyklejający się do obecnej władzy są bezwzględnie ścigani”- tak tekst pt. „CBA łapie swoich” reklamuje najnowszy tygodnik „Sieci”, czołowe wydawnictwo z grupy mediów kierowanej przez braci Michała i Jacka Karnowskich. Obszerny materiał jest oparty na dokumentach CBA dotyczących nadużyć w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, państwowym gigancie zarządzającym ponad 60 spółkami przemysłu obronnego. „Sieci” opisują przekręty przy kontraktach reklamowych i umowach sponsorskich, jakie spółki PGZ zawierały w ciągu ostatnich 2 lat z podmiotami organizującymi szkolenia oraz „imprezy patriotyczne”, na których występowali politycy PiS - Antoni Macierewicz i Piotr Naimski. Jako współodpowiedzialnych za nieprawidłowości „Sieci” wskazują m.in. prezesa PGZ Arkadiusza Siwko i wiceprezesa Radosława Obolewskiego (szefa klubów „Gazety Polskiej” w Łomiankach). Piszą też o dwuznacznej roli Bartłomieja Misiewicza, asystenta Macierewicza, przez chwilę pracującego w PGZ, który miał rekomendować znajomą spółkę do współpracy z Grupą

wtorek, 8 maja 2018

Inżynierowie dusz



W „Wiadomościach” zostali już tylko wyznawcy PiS albo tacy, którym jest wszystko jedno mówią w TVP. Propaganda jest coraz ostrzejsza, bo idą wybory samorządowe

Renata Grochal

Gdzie jest granica, któ­rej pan by nie przekro­czył? - pytam Krzysztofa Ziemca, jedną z głównych twarzy „Wiadomości” TVP. Rozmawiamy o manipulacjach i pro­pagandzie we flagowym programie infor­macyjnym.
   - Ja sam nie wiem, gdzie jest ta granica. Mogę rozważać to z moim spowiednikiem albo z żoną, a nie na łamach „Newsweeka” - odpowiada Ziemiec.
   To on prowadził„Wiadomości” w Wiel­ką Sobotę, gdy wyemitowano materiał ze zmanipulowaną grafiką, z której wynika­ło, że rząd PO-PSL wypłacił sobie więcej nagród niż rząd Beaty Szydło. Autor ma­teriału, Konrad Wąż, porównał nagrody wypłacone w ciągu ośmiu lat wszystkim urzędnikom z premiami z dwóch lat PiS wypłaconymi tylko premierowi i mini­strom. Pominął fakt, że za czasów Tu­ska i Kopacz premier oraz ministrowie w ogóle nie dostawali premii w przeci­wieństwie do ministrów i szefa rządu z PiS. Na taką manipulację rządowa te­lewizja się nie zdobyła, odkąd PiS wygra­ło wybory Ale też PiS nie było wcześniej w tak wielkich wizerunkowych tarapa­tach. Po ujawnieniu informacji o wyso­kich nagrodach dla ministrów notowania PiS ostro spadły. „Wiadomości” ruszy­ły rządzącej ekipie na ratunek. Mate­riał wywołał burzę w sieci. „Konrad Wąż. Warto zapamiętać. Wzorowy funkcjona­riusz” - ocenił autora materiału dzien­nikarz Wojciech Szacki. Tylko w ciągu dwóch dni widzowie skierowali do Krajo­wej Rady Radiofonii i Telewizji 67 skarg na materiał o nagrodach.
   Gdy pytam Węża o zmanipulowaną grafikę, odpowiada, że jest na zwolnieniu, i odsyła do rzecznika telewizji.
   Jeden z rozmówców w TVP zwra­ca uwagę, że najbardziej agresywną pro­pagandę robią dziś w „Wiadomościach” wcale nie dziennikarze, którzy przyszli do stacji po zwycięstwie PiS, ale ci, którzy pracują od lat. Konrad Wąż przyszedł do TVP z Superstacji jeszcze za czasów PO. Pracował w TVP Info. - Wąż wierzy w PiS, ale wie, że to, co idzie na antenie, to jest czysta propaganda - mówi jeden z moich rozmówców.

poniedziałek, 7 maja 2018

Ministerstwo kultury wyklętej



Muzea tylko słuszne, filmy tylko narodowe, teatry wyłącznie patriotyczne. Ludzie kultury pytają, czy do rozmowy z ministrem Glińskim trzeba przywdziać mundur żołnierza wyklętego

Aleksandra Pawlicka

Chcą wykończyć Muzeum Histo­rii Żydów Polskich POLIN. Zażądali przekazania przy­znanych mu funduszy na two­rzone przez PiS Muzeum Getta Warszawskiego. I nie mówimy o jakiejś symbolicznej kwocie, tylko o czterech milionach euro z funduszy norweskich - mówi osoba zastrzegająca anonimowość.
   Inne źródło potwierdza: - Pierwsza propozycja Ministerstwa Kultury do­tyczyła całej kwoty grantu dla POLIN, czyli 10 min euro, ale gdy dyrektor placówki odmówił, żądanie zmniej­szono o przeszło połowę. Szef PO­LIN poprosił o potwierdzenie decyzji na piśmie, a wtedy resort nabrał wody w usta.
   Trzecie źródło twierdzi, że sprawie najprawdopodobniej ukręcił łeb Mateusz Morawiecki - wówczas jeszcze minister rozwoju. Uznał, że nie warto wojować z Norwegami o kilka milionów euro, ryzykując opóźnienia w negocjacjach.
Minister kultury Piotr Gliński i dyrek­tor muzeum POLIN Dariusz Stola nie chcą komentować sprawy.

niedziela, 6 maja 2018

Szmalu nie żal



Największe państwowe spółki pompują rekordowe sumy do mediów wspierających „dobrą zmianę".

PiS nie skąpi grosza na nagrody dla swych działaczy, na dotacje dla zaprzyjaźnionych organizacji i firm z holdingiem ojca Rydzyka na czele. Daje też zarobić przy­chylnym mediom. Od wygranych wyborów w 2015 r. do takich tytułów, jak „Gazeta Pol­ska”, „Gazeta Polska Codziennie”, „Sieci”, „Do Rzeczy” czy „Nasz Dziennik”, szero­kim strumieniem zaczęły płynąć pieniądze od spółek Skarbu Państwa.
   Jak wynika z danych firmy Kantar Media, tylko w 2017 r. tych pięć gazet mogło zostać zasilonych sumą 36 mln zł. Dla porówna­nia - w 2015 r., gdy podlegającymi pań­stwu spółkami kierowały jeszcze zarządy wybrane za rządów PO-PSL (choć niektóre już przekierowujące finansowy strumień w kierunku „dobrozmianowym”), było to niespełna 2,5 mln zł. Różnica jest więc prawie 15-krotna.

sobota, 5 maja 2018

Wojna gadzinówek



Pogryzły się dwa medialne koncerny wspierające PiS.

Ani  pomnik smoleński właśnie postawiony, ani ten, co dopiero powstanie, „nie jest przeciwko nikomu” - zako­munikował w edycji specjalnej prze­mówienia miesięcznicowego Jarosław Kaczyński - „my chcemy jedności Polaków”. Andrzej Duda nie tylko nie widzi w stawianych na siłę pomni­kach źródła konfliktu, ale wręcz prze­ciwnie - „wierzy, że pomnik ofiar ka­tastrofy smoleńskiej będzie nas jed­noczył, niezależnie od poglądów po­litycznych”, co zdaje się wiarą dość odważną. Jeszcze dalej idący punkt widzenia na sprawę jedności Polaków w kontekście smoleńskim ma Antoni Macierewicz, który w ogóle „nie są­dzi, żeby w Polsce był konflikt doty­czący Smoleńska, jeżeli chodzi o sa­mo społeczeństwo”; ewentualne róż­nice zdań pochodzą, a jakże, „z ze­wnątrz Polski i są realizowane przez niektóre środowiska sprzyjające ze­wnętrznym interesom”.

piątek, 4 maja 2018

Poseł śledczy



Udało mu się wydrążyć szczelinę w zaporze dającej obecnej władzy poczucie bezpieczeństwa i bezkarności. Sondaże wreszcie się ruszyły, a opozycja zyskała nadzieję, że PiS można pokonać. Krzysztof Brejza idzie więc za ciosem.

Kto wie, może gdyby nie historia z kozą, o po­śle Brejzie zrobiłoby się głośno już dużo wcześniej. Bo choć trudno w to uwierzyć, ten niespełna 35-letni polityk jest w Sejmie od trzech kadencji. Jednak z politycznego cienia wyciągnął go dopiero aktualny prze­wodniczący Platformy - jak sam wspomi­na, uwagę na młodego posła zwróciła mu mama, którą ujęła jego skromność i to, że tak po ludzku „dobrze mu z oczu patrzy”. Wcześniej Krzysztof Brejza miał w partii raczej pod górkę. A to z powodu regionalnych ukła­dów, miejscowych koterii czy wreszcie sympatii i antypatii ówczesnych władz PO. To typowe dla politycznej kuchni, w której czasem wekuje się młodych zdolnych, a wyborcom chętniej serwuje tych bardziej dla partii zasłużonych, choć nierzadko mniej strawnych.
   Ale po Wiejskiej krąży też anegdota, tłumacząca, co miało bezpośrednio spowolnić karierę ambitnego polityka z Ino­wrocławia. - Donald trzymał go pod wodą z powodu... kozy. Nie mógł mu tego darować - opowiada jeden z członków ga­binetu Tuska. Szef rządu i partyjna wierchuszka ponoć zapa­miętali Brejzie, że na pczątku 2011 r. wziął udział w proteście mieszkańców swojego rodzinnego miasta pod Kancelarią Premiera. Rzecz dotyczyła obwodnicy, którą długo inowrocławianom obiecywano, ale jak przyszło co do czego, kolejny raz wypadła z planów Ministerstwa Infrastruktury. Protestujący pod KPRM mieli ze sobą tablice z wizerunkiem szczerzącej się kozy i napisem: „Wybory tuż tuż... »Przyjdzie koza do woza«”.
   Było to, przy okazji, nawiązanie do popularnego na Ku­jawach ostatkowego obrzędu „chodzenia z kozą”. Ale przy Al. Ujazdowskich odczytano to dosłownie - w końcu wybory parlamentarne były za pasem, a Inowrocławiem kolejną ka­dencję rządził ojciec Krzysztofa Ryszard Brejza, tak wtedy, jak i teraz bezpartyjny (ale popierany przez PO). I jakoś tak przed wyborami decyzją ówczesnego zarządu krajowego niespodziewanie nazwisko posła Brejzy spadło z 4. miej­sca na liście na 7. Ale mimo to politykowi udało się kolejny raz wejść do Sejmu - osiągnął nawet drugi wynik w swoim okręgu, wyprzedzając szefa bydgoskiej Platformy Pawła Ol­szewskiego oraz współzałożycielkę partii w regionie Teresę Piotrowską. Lepszy był tylko Radosław Sikorski.

czwartek, 3 maja 2018

Tatuaż z koniczyną



W partii mówią, że kolega prezes to swój chłop, choć krakus i inteligent.
Ale co jeśli PSL pod jego przywództwem po raz pierwszy nie wejdzie do Sejmu?

Michał Krzymowski

Listopad, Zaduszki Witosowe w Wierzchosławicach. Na wietrze powiewa 400 par­tyjnych sztandarów. Wśród kilku tysięcy szczerych chłopskich twarzy wyróżnia się smu­kła postać w eleganckiej dyplomatce: de­likatne rysy, dołek w brodzie, uśmiech ucznia z pierwszej ławki. - Nie pozwoli­my, żeby faryzeusze, przebierańcy i oszu­ści zawłaszczyli i podszywali się pod ruch ludowy - wyrzuca z siebie.
   Cztery miesiące wcześniej, ciepły lip­cowy wieczór. Prezydent Andrzej Duda właśnie odleciał śmigłowcem do ośrod­ka w Juracie, przed pustym pałacem na Krakowskim Przedmieściu kilkadziesiąt tysięcy osób skanduje: „Chcemy weta!”. Ze sceny przemawiają liderzy opozycji, Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru.
   Po nich ten sam szczupły 36-latek, tym razem bez marynarki i z podwiniętymi rękawami. Zdejmuje mikrofon ze statywu i krzyczy: - Jeżeli trzeba, to pójdziemy do Juraty, na Hel. A wszystkim ludziom złej woli mówimy: „Go to hell!”.
   Wspomina poseł PO: - Wtedy, przed pałacem, stałem kilka metrów od niego. Dobry jest, pomyślałem. Tylko czemu nie należy do Platformy? Przecież pasowałby. Co on robi w PSL?

środa, 2 maja 2018

Miękkie nogi



PiS chce, aby Polska wstawała z kolan, więcej znaczyła w Europie, aby się z nią liczono. Warto więc zapytać, czy PiS rozumie, jak się dzisiaj buduje pozycję państwa,

Pojęcie soft power, miękkiej siły, wprowadził, uważany za jedne­go z najbardziej wpływowych politologów na świecie, Joseph Nye w tekście dla „Foreign Po­licy” z 1990 r. Zrobiło ono karierę, którą porównać można tylko do „Końca histo­rii” Francisa Fukuyamy. Pojęcia miękkiej siły używa się dziś stale w niezliczonej liczbie tekstów, książek, analiz jawnych i poufnych. W odniesieniu do soft po­wer powstały określenia smart power, a ostatnio także sharp power, opisujące najnowsze sposoby wywierania wpływu przez Rosję na zagraniczne społeczeń­stwa i wyniki wyborów.
   Joseph Nye od lat 70. opisywał syste­matycznie wzrastającą współzależność między państwami w epoce globalizacji, a także pojawienie się innych niż państwa aktorów w stosunkach między narodo­wych, czyli wielkich korporacji, organiza­cji terrorystycznych, międzynarodowych fundacji czy struktur ponadnarodowych, jak Unia Europejska, Bank Światowy, MFW, WTO itp. Uznał, że powinniśmy przedefiniować, co rozumiemy przez bezpie­czeństwo narodowe państwa. Klasyczna definicja mówi, że o jego sile świadczy zdolność narzucania swojej woli innym, a jej tradycyjnym miernikiem jest woj­na, którą można podjąć, jeśli jest szansa na zwycięstwo, albo trzeba pójść na ustęp­stwa. Jednak od pewnego czasu coraz czę­ściej używa się innych sposobów narzu­cania swojej woli innym, natomiast wojna stała się tak bardzo kosztowna i obarczona takimi konsekwencjami, że państwa szuka­ją innych środków ekspansji.

wtorek, 1 maja 2018

Lewa do góry



Po cichu i bez fajerwerków Włodzimierz Czarzasty reanimuje SLD. Do dawnej wielkości daleko, lecz panowanie na lewicy leży już w zasięgu ręki. Tylko po co komu taka lewica?

Ludzie będą głosować na te listy, które będą - powiada Włodzi­mierz Czarzasty. Niby truizm, choć w kontekście dzisiejszej polityki wręcz wywrotowy. Bo przewodniczący SLD ostentacyj­nie odcina się od tego, co inni uważają za nieodzowne.
   Nie spędzają mu snu z powiek wielkie narracje. Nie przejmuje go „nowy au­torytaryzm” ani też nie szuka „wyjścia awaryjnego” (by przywołać najgłośniejsze ostatnio tezy politologów). Nie goni za eventami (chyba że zaliczymy do tej kategorii wejście do polityki Moniki Ja­ruzelskiej). Nie kreuje mitu własnego przywództwa. Zamiast tego z precyzją buchaltera określa potencjał terenowych struktur, przelicza okręgi na mandaty, liczy kasę i parytety.
   Strategia Czarzastego też nie jest specjalnie wyszukana. Idzie seria wy­borów, więc trzeba zdobywać kolejne przyczółki, aby partia znów nie poszła w rozsypkę. Gra się bowiem tym, co się ma. A wyborcom wcale nie chodzi o żad­nego „polskiego Macrona”. Wystarczy im w miarę strawny facet wystawiony w okręgu, którego bez większego wstydu można poprzeć.
   Były lider SLD Krzysztof Janik nazy­wa ten styl przywództwa akuratnością rzemieślnika. Sam Czarzasty tłuma­czy: - Jestem synem chłopa z Przasnysza i mam pragmatyczny stosunek do życia.