czwartek, 31 stycznia 2019

Wyborczy restart



Zamach na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza był wstrząsem, ale nie zmienił politycznego kalendarza. Nadal w maju mamy wybory europejskie, a w październiku parlamentarne. Doszedł tylko nowy, nierozpoznany do końca czynnik, który partie teraz badają.

Politycy różnych opcji, zwłaszcza ci najważniejsi, są wciąż przyczajeni, ostrożni, patrzą na innych, obawiają się popełnić błąd, spowodować większy zgrzyt, dysonans, który zburzy atmosferę. Trwa gruntowne analizowanie, czy zamach spowoduje, że Polacy będą raczej naciskać na „pojednanie”, na złagodzenie konfliktu, że rzeczywiście chcą in­nego języka i emocji niż przez ostatnie trzy, a wła­ściwie 13 lat. Czy też przeciwnie - mord na pre­zydencie Gdańska zradykalizuje nastroje, wzmocni polaryzację, będzie premiował ostrość i jednoznaczność.
   Te dylematy dotyczą nie tylko dwóch głównych sił, PiS i PO, ale także, na przykład, formacji, która dopiero niebawem ma wystartować, czyli ugrupowania Roberta Biedronia. Wyda­wałoby się, że często dzisiaj wyrażane postulaty odstąpienia od eskalowania polskiego konfliktu współgrają z deklarowa­nymi przesłaniami Biedronia o potrzebie pojednania i „mi­łości”, odejścia od „POPiS-owej wojenki”. Ale podskórnie czuć narastającą społeczną gorączkę. Biedroń może więc wskoczyć na wymarzoną dla jego ruchu falę, ale równie dobrze się podtopić, jeśli zwyciężą trendy zmierzające do zaostrzenia sporu.
   A wiele wskazuje na tę drugą wersję. Nie chodzi tu tylko o pra­gnienie rewanżu ze strony antyPiSu za lata upokorzeń, ostenta­cyjnego wygaszania liberalnej demokracji i napaści w mediach publicznych. Śmierć Adamowicza dostarczyła opozycji treści ideowej, symbolicznej, w jakimś sensie metafizycznej, a ten bak u przeciwników PiS zawsze był dość pustawy. Wspomi­nanie zamordowanego prezydenta Gdańska stało się okazją do przypomnienia wartości wolnościowego, otwartego sys­temu, do pokazania nowego, atrakcyjnego wzorca wspólnoty.
   Okazało się, że głębokie wzruszenia, patriotyzm, religijność, tradycja, zakorzenienie nie muszą być domeną PiS. To wyraź­nie dodało siły opozycyjnym środowiskom, a zarazem ukaza­ło jeszcze wyraźniej, o co będzie się toczyć polityczna walka w najbliższych miesiącach. Że może wygrać albo - nawet jeśli czasami nieco idealizowana - Polska Adamowicza i Owsiaka albo Polska Kaczyńskiego, Mazurek i Macierewicza. Do tej pory też niby było to jasne, ale emocje czasami wyostrzają wzrok.

środa, 30 stycznia 2019

Komisja z ulicy Kolskiej



Komisja smoleńska Antoniego Macierewicza jakby zapadła się pod ziemię. Ale to mylące wrażenie. Ciągle zatrudnia, zleca, płaci. Nie ma już wydzielonego budżetu, z którego musiałaby się wyliczać. Teraz ma do dyspozycji formalnie cały budżet MON, prawie 45 mld zł.

Kolska to mała ślepa uliczka, zakończona cmentarnym murem Powązek. Znana w Polsce ze znajdującej się tu izby wy­trzeźwień. Tu właśnie, prosto z ministerialnej willi przy Klonowej, sprowadziła się Podkomisja do Ponow­nego Zbadania Katastrofy Lotniczej pod przewodnictwem zdymisjonowanego ministra obrony Antoniego Macierewi­cza. Mówiąc w skrócie: komisja smoleń­ska. Nie ma nawet tabliczki, wciśnięta na końcu gdzieś między Pracownią Cieczy Roboczych a Zarządem Integracji Syste­mów C4ISR Instytutu Techniki Wojsk Lot­niczych. Niewielka działeczka ogrodzona siatką zakończoną potężnymi zwojami drutu kolczastego, ze szlabanem, za któ­rym poszczekują dwa leniwe burki. Nie­zapowiedziany nie wejdzie. Można zo­stawić prośbę o kontakt na wartowni, ale i tak nikt nie oddzwoni, a na podany na stronie numer telefonu można dzwo­nić bezskutecznie.
   Sekretariat komisji mieści się jeszcze gdzie indziej, bo na Mokotowie. Pod tym samym adresem co siedziba Departa­mentu Wojskowych Spraw Zagranicz­nych MON. Od dawna nikogo z komisji tam nie widziano. Ostatnio - 11 kwiet­nia 2018 r. - na uroczystej prezentacji tzw. raportu technicznego, na której zresztą nie pokazała się nawet telewi­zja publiczna. Nie było nawet pewne, czy wszyscy członkowie komisji wezmą w niej udział. Okazało się, że niektórym pokończyły się umowy i nie poinfor­mowano członków, czy i kiedy będą w ogóle przedłużone.

wtorek, 29 stycznia 2019

Kto się boi Antoniego?



To dziwne, że nowa książka Tomasza Piątka jeszcze nie wstrząsnęła światem.

Jacek Żakowski

Podsumowując treść swojej naj­nowszej książki, Tomasz Piątek powiedział ostatnio, że „Macie­rewicz był współpracownikiem Biura Studiów SB”. Wcześniej postawił wyprowadzoną z tej samej książki tezę, że Macierewicz na 95 proc. jest kłamcą lustracyjnym. W zasadzie z obu tymi tezami się zgadzam. Po lektu­rze „Macierewicz. Jak to się stało” trudno się z nimi nie zgadzać. Choć są szokują­ce, bo dotyczą największego demiurga lustracji, dekomunizacji, dezubekizacji itd. Cisza wokół tej książki wydaje się tym dziwniejsza. A może przeciwnie? Może raczej szok jest tak silny, że wywołuje paraliżujący lęk.
   Odpowiedź na tytułowe pytanie wyda­je mi się prosta. Jarosław Kaczyński się boi. Zbigniew Ziobro się boi. IPN się boi. Opozycja się boi. Dziennikarze się boją... Ja również. Każdy ma swój powód, by się tej książki i jej bohatera bać. Tomasz Pią­tek też z pewnością się boi, ale on już nie ma odwrotu. Za daleko zaszedł, za dużo się dowiedział i zbyt wiele powiedział  by teraz się cofnąć.
   Istnienie tej książki jest trudne do znie­sienia. Powody są dwa. Po pierwsze, gdy się ją zacznie, trudno się oderwać. A jest to 500 stron lektury, która przypomina stand-upy Herkulesa Poirota rozsupłującego pogmatwane zagadki w finałowych scenach książek Agathy Christie.
   Przez te 500 stron czytelnik - jak słu­chacz Herkulesa Poirota - nie raz gubi się w pozornie luźnych dygresjach, a potem odnajduje się nieoczekiwanie dla samego siebie, gdy meandrujące dygresje okazu­ją się punktami zwrotnymi o kapitalnym znaczeniu. Na pocieszenie można jednak sobie wytłumaczyć, że tak jak poprzed­nia książka Piątka o Macierewiczu („Ma­cierewicz i jego tajemnice”) pokazywała złożoność i uwikłania zakulisowych nur­tów polityki III RP tak „Jak to Się zaczęło” pokazuje jeszcze bardziej nieoczekiwane, niejawne, nieznane powiązania, nurty, uwikłania komplikujące czarno-biały
obraz PRL podzielonej na złą władzę i do­brą opozycję przedstawiany w czytankach dla milenialsów.
   Drugi powód, dla którego istnienie tej książki jest trudne do zniesienia, stanowi siła odkrytych przez Piątka dokumentów odsłaniających prawdę o Macierewiczu, jego otoczeniu i odgrywanej roli. Siła tych dokumentów i poszlak jest taka, że czytelnik nie może przyjąć ich do wia­domości, wzruszyć ramionami i żyć da­lej. Musi się opowiedzieć. I staje przed dramatycznym wyborem. Może, przyjąć tę książkę do wiadomości, co znaczy, że musi działać. Lub może to, co z tej książki wynika, zakwestionować, odsta­wić ją na półkę i sięgnąć po jakąś inną. Ale jednak takie zaprzeczenie zostawia jakiś niesmak. Zapewne dlatego, gdy się próbuje o tej książce rozmawiać, tak ła­two natknąć się na milczącą niechęć.

poniedziałek, 28 stycznia 2019

Kurs będzie nadal ostry



Padało hasło: będzie nagonka na tego człowieka. I wtedy od rana asystenci przeszukiwali telewizyjne archiwum, zbierali wszystko, co może w niego uderzyć. A potem wylewaliśmy na niego pomyje

Renata Kim, Renata Grochal

To były ciężkie dni w redak­cji „Wiadomości”. We wto­rek 15 stycznia, dwa dni po zabójstwie prezyden­ta Gdańska, na telewizyj­nych korytarzach gruchnęła plotka, że prezes TVP Jacek Kurski straci stanowi­sko. Poleci za wyemitowany dzień wcześ­niej w „Wiadomościach” skandaliczny 25-minutowy materiał, w którym winą za śmierć Pawła Adamowicza obarczono mowę nienawiści uprawianą przez polity­ków. A następnie pokazano wyłącznie po­lityków opozycji: Donalda Tuska, który mówił: „wyginiecie jak dinozaury”, Radka Sikorskiego i jego „dorzynanie watahy”, a także słowa szefa PO Grzegorza Schetyny o „PiS-owskiej szarańczy”.
   - Kiedy przez moment wydawało się, że dymisja „Kury” jest bardzo re­alna, na placu Powstańców wybuchła panika. Gwiazdy „Wiadomości” miały migotanie przedsionków. Danka Holecka wpadła w jakiś obłęd, Krzyś Ziemiec, który prowadził tamto wydanie, paniko­wał i nawet zwykle butny Michał Adam­czyk miał niepewną minę. Ale teraz już liżą rany po odparciu kolejnego ataku. „Kura” się według nich umocnił i są bez­pieczni - mówi nam osoba pracująca na placu Powstańców w Warszawie, gdzie mieści się redakcja najważniejszego pro­gramu informacyjnego TVP. Nie poda nazwiska ani nie powie, czym się w tele­wizji zajmuje, bo straciłaby pracę.
   Kiedy w środę TVP Info nadała trans­misję mszy za zmarłą sześć lat temu Ja­dwigę Kaczyńską, matkę prezesa PiS, gruchnęła kolejna plotka: w ten sposób prezes Kurski usiłuje zmyć hańbę z TVP i uratować własną głowę.
   - Msza z okazji rocznicy pogrzebu pani Jadwigi była transmitowana także rok temu i nikt tego nie zauważył. Do­piero w tym roku podniosło się larum - śmieje się z tych plotek wieloletni pra­cownik TVP Info. On nie widział strachu w znajdującej się po sąsiedzku redak­cji „Wiadomości”. - Jaki strach? W po­łowie zeszłego tygodnia połowa redakcji na Placu, w tym autor materiału o mowie nienawiści Maciej Sawicki, pakowała się już do Panamy na Światowe Dni Mło­dzieży. Pojechali w nagrodę na wyciecz­kę i mieli w nosie doniesienia, że ich los wisi na włosku - tłumaczy.
   Jest przekonany, że plotki o dymisji Kurskiego są nieprawdziwe. - „Kura” jest na razie nieusuwalny, bo naczelnik ma do niego sentyment. TVP ma tylko jednego widza, prezesa Kaczyńskiego. Dopóki najważniejszy widz jest zadowo­lony, „Kura” może spać spokojnie.

niedziela, 27 stycznia 2019

Dźwięki ciszy



Gdańska ulica od tygodnia jest cicha i zamyślona - ludzie zapalający znicze mówią, że wolność już nieraz wychodziła z tego miasta. I że teraz też tak będzie.

Rozmowa
Rozmawiałem z prezydentem Gdańska w jego gabinecie latem 2017 r., tuż przed rocznicą porozumień sierpniowych. Już było wiadomo, że obchody pod bramą Stoczni Gdańskiej będą zantagonizowane - właśnie wojewoda Dariusz Drelich z PiS cofnął decyzję Pawła Adamowicza zezwalającą Komite­towi Obrony Demokracji na zorganizowanie pod pomnikiem stoczniowców zgromadzenia pod nazwą „Moc Solidarności”. Drelich przekazał okolice pomnika związkowcom z „S”.
   Był to pierwszy raz, jak mówił wtedy Adamowicz, gdy auto­rytarną ustawę o zgromadzeniach, stworzoną przez PiS po to, by nikt nie przeszkadzał w rocznicach smoleńskich, zastosowano poza Warszawą. Padło na Gdańsk - przez cały dzień po jednej stronie bramy świętowali zwolennicy konstytucji, po drugiej zwolennicy PiS. Ci drudzy głośno cytowali posła Jarosława Ka­czyńskiego, nazywając przeciwników „zdradzieckimi mordami”.
   Paweł Adamowicz opowiadał wtedy, że dokładnie pamięta, kiedy coś złego stało się z językiem w przestrzeni publicznej - za pierwszych rządów PiS w rocznicę Sierpnia ’80 w stocz­ni wybuczano Bogdana Borusewicza. Było zdziwienie - komu może zależeć na zbiorowym wyszydzeniu legendy pierw­szej „S”? W obronę wziął wtedy Borusewicza prezydent Lech Kaczyński.
   Adamowicz przyznawał, że początkowo agresywne słowa wobec bohaterów „S”, czy też jego samego jako prezydenta Gdańska, bagatelizował. Jednak zjawisko wzrastało - „zdraj­cami”, „ubekami” i „komuchami” zwano publicznie kolejnym ludzi spoza obozu PiS, wśród nich Lecha Wałęsę. Po obchodach rocznic Sierpnia prezydent Paweł Adamowicz zawsze zapraszał gości na uroczyste obiady - podczas nich, jak mówił wprost pytał prominentów z PiS, dlaczego nie reagują na brutalizację języka i zachowań. Odpowiedzi, jak mówił, nie było.
   W sierpniu 2017 r. słychać było po „rządowej stronie bra­my stoczni, że hamulce już nie obowiązują – w kierunku ludzi ze strony „konstytucyjnej ” padały prymitywne przekleństwa. Natomiast siebie opluwacze mieli za „prawdziwych Polaków” i „patriotów”. To samo w internacie - „polscy patrioci” przed­stawiający się z nazwisk życzyli konkretnym osobom, także Adamowiczowi, śmierci. Jednak, jak się miało okazać później, nie była „to mowa nienawiści”, ale jedynie „wyrażanie opinii”.
   Adamowicz mówił, że ma świadomość, że jest kreowany przez internetowych hejterów na jednego z głównych wrogów PiS. A jeśli ktoś jest wrogiem PiS, to jest też - zgodnie z narracją hejterów-wrogiem ojczyzny.

sobota, 26 stycznia 2019

Państwo PiS i obyczajne dziwki,Najlepsi do koryta,Serce i nóż,Zbrodnia i polityka,Do końca żałoby i ani dnia dłużej,Infekcja,3 listopada 1984 i Będzie lex Stefan W.?



Państwo PiS i obyczajne dziwki

Bronisław Wildstein ubolewa, że żyjemy w świecie na opak, w którym "nienawistnicy organizują się, by walczyć z nienawiścią". Jego ocenę sytuacji po śmierci prezydenta Adamowicza oklaskiwali prezes PiS, premier i ministrowie.

Prorządowy tygodnik „Sieci” przyznał tytuł Człowieka Wolności 2018 ministrowi kultury prof. Piotrowi Glińskiemu. To wyróżnienie dla „ludzi, dla których wolność jest wartością najważniejszą, a jej obrona i szerzenie – codzienną powinnością”. Laureat (który od trzech lat ciężko pracuje na miano ministra najskuteczniej ograniczającego wolność w kulturze) akcentował potrzebę istnienia prawdy, bo „prawda nie tylko jest najciekawsza, jest najważniejsza. Powinniśmy pamiętać, że prawda istnieje i nasze pragmatyczne, polityczne projekty wolnościowe powinny się na tym założeniu opierać”.

Wszelkie wątpliwości co do potrzeby prawdy w życiu publicznym rozwiał Bronisław Wildstein. – Moment historyczny wydaje się dość szczególny. Śmierć prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza to z pewnością wydarzenie tragiczne, ponure – zaczął komentator „Sieci”. – 30 lat powtarzam tezę, że żyjemy w świecie na opak, odwróconym, gdzie sensy, wartości są postawione na głowie. Gdzie dziwki rozpaczają nad upadkiem obyczajów, oszuści wzruszają się tym, że prawda w życiu publicznym nienależycie funkcjonuje, złodzieje są poruszeni faktem, że własność nie jest traktowana poważnie, gdzie nienawistnicy organizują się, by walczyć z nienawiścią. To zjawisko się teraz intensyfikuje. Słyszymy, że prezydenta Pawła Adamowicza zabiła nienawiść. Tak mówią główne i dominujące środki medialne, tak mówią najrozmaitsze ośrodki opiniotwórcze w Polsce i nie tylko. Tak mówią nieformalne ośrodki władzy, które nie mogą się pogodzić, że ich polityczny wymiar został przez nich utracony.

Wildstein ma rację, to nie nienawiść zabiła Adamowicza, ale człowiek motywowany nienawiścią. Wildstein się myli, że to głos utrąconych elit. Bo to nie jest opinia „dziwki rozpaczającej nad upadkiem obyczajów” ani „nienawistników, którzy organizują się, by walczyć z nienawiścią”. To wnioski ludzi myślących, którzy potrafią powiązać logicznie przyczynę ze skutkiem. Bo nożownik gdzieś tą nienawiścią nasiąkł (czy dzięki telewizji publicznej, czy mediom społecznościowym, pewnie z czasem się dowiemy) i ktoś mu pokazał, że nienawistnicy są bezkarni.

piątek, 25 stycznia 2019

Nie trzeba hagiografii



Pochodził z głęboko wierzącej rodziny, ale potrafił współpracować z ateistami, czego jestem najlepszym przykładem Antoni Pawlak opowiada o Pawle Adamowiczu, którego rzecznikiem był przez 10 lat

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Zgodziłeś się na rozmowę o Pawle Adamowiczu z jednym zastrzeżeniem.
ANTONI PAWLAK: Po śmierci osoby nie­tuzinkowej zaczyna się zwykle robienie z niej herosa, geniusza, niemal święte­go. Uważam, że Paweł zasługuje na bar­dzo wiele, ale nie chciałby lukrowanych pomników. On nie potrzebuje hagiografii.
Kiedy go poznałeś?
- W 2003 roku na imieninach u Olka Halla. Stałem z Piotrkiem Adamowiczem, jego bratem, dziennikarzem, i w pewnej chwili Piotrek powiedział: „Chodź, po­znam cię z prezydentem”. Podeszliśmy. Paweł Adamowicz wyciągnął rękę i po­wiedział: „Dzień dobry panu”, na co Pio­trek: „Co to jest k..., macie natychmiast
przejść na ty. Piotrek to duży mężczyzna, więc potulnie się zgodziłem, a dla Pawła to starszy brat, więc też zgodził się od razu. Od tego momentu zacząłem bacz­nie przyglądać się temu, co robi gdański samorząd i dość szybko doszedłem do wniosku, że chciałbym wziąć udział w tej przygodzie.
Co na to prezydent Adamowicz?
- Spotkaliśmy się w sobotę, w dzień wol­ny od pracy, w zupełnie pustym urzędzie. Paweł wyciągnął jakąś kartkę i powie­dział: „Na pewno chciałbyś wiedzieć, ile możesz tu zarobić” i zaczął tłumaczyć, że zgodnie z przepisami pensja zależy od stażu etatowej pracy i od wykształce­nia. A ja nie mam ani skończonych stu­diów, ani nie pracowałem zbyt długo na
etacie. „To wiem - odparł Paweł - dlate­go widełki przewidują od 800 do 1900 zł brutto”. Pomyślałem, pamiętam jak dziś, że lubię ludzi z poczuciem humoru, ale z tą propozycją pojechał za daleko. W po­przedniej pracy dobrze zarabiałem, tyle że była potwornie nudna. Zapadła długa chwila milczenia i ku zaskoczeniu chy­ba nawet samego siebie powiedziałem: „OK”. To był 2006 rok.
Zaczynałeś pracę jako doradca prezydenta do spraw kultury.
- Jednym z pierwszych pomysłów było zorganizowanie w Gdańsku urodzin Günthera Grassa. To był chyba drugi ty­dzień mojej pracy. Nie było łatwo, bo na to nałożyła się i historia, i histeria. Dzwoni do mnie Paweł i mówi: „Słuchaj, jestem na zawodach żużlowych, dzwo­nią do mnie, że Grass podobno przyznał się do służby w SS. Zorientuj się, co z tym robić”. Rozpętało się polskie piekło. Wa­łęsa chciał odebrać Grassowi honorowe obywatelstwo Gdańska. Zdecydowałem, że nie odwołujemy imprezy, okazała się sukcesem, ale wymagała wiele determi­nacji prezydenta.

czwartek, 24 stycznia 2019

Fabryka nienawiści



Paweł Adamowicz był w minionym roku ponad 100 razy atakowany w programach TVP. Zarzucano mu złodziejstwo, zdradę polskich interesów na rzecz Niemiec czy zakłamywanie polskiej historii mówi Krzysztof Leski, który monitoruje programy państwowej telewizji

Dotychczasowy prze­bieg sporu o politycz­ną odpowiedzialność za zbrodnię na Pawle Ada­mowiczu jest wygodny dla PiS. Z jednej strony zastępy symetrystów zwracają uwagę, że zarówno wła­dza, jak i opozycja używają agresywnego języka. Z drugiej zaś partia Jarosława Kaczyńskiego może się zdystansować wobec bezpośredniego sprawcy jako „emocjonalnie niezrównoważonego kryminalisty”.
   Problem leży jednak zupełnie gdzie indziej. Po zdobyciu władzy w 2015 roku PiS zniszczyło ład konstytucyjny III RP i jego najważniejsze instytucje - od Trybunału Konstytucyjnego przez służbę cywilną aż po media publiczne. W tej prawnej i konstytucyjnej próżni zbudowało całą sieć instytucji propa­gandowych, która używa języka niena­wiści o natężeniu nieznanym w Polsce po roku 1989 (nawet jeśli życie politycz­ne III RP nigdy nie było sielanką). Jego celem jest zohydzenie, odczłowieczenie, a w konsekwencji uzyskanie spo­łecznego przyzwolenia na ostateczne zniszczenie nie tylko politycznej opo­zycji wobec PiS, lecz także środowisk sprzeciwiających się władzy lub choćby przez władzę niekontrolowanych, ta­kich jak np. Wielka Orkiestra Świątecz­nej Pomocy.
   Do realizacji tego „dzieła” zaproszo­no ludzi, którzy już wcześniej uprawiali język nienawiści - w mediach Tadeusza Rydzyka, w TV Republika, we „Fron­dzie” i w innych prawicowych niszach specjalizujących się w wojnie politycz­nej czy kulturowej.
   Po zabójstwie Pawła Adamowicza Ja­rosław Kaczyński nie zamierza tego aparatu demontować. Po pierwsze, dla­tego że nie kontroluje do końca ludzi, którzy wyznają najbardziej paranoicz­ne teorie spiskowe, a każdą próbę dy­scyplinowania uważają za zdradę lub okazanie słabości wobec lewactwa. Po drugie, Kaczyńskiemu ci ludzie są po­trzebni do mobilizowania twardego elektoratu PiS, bez czego nie może ma­rzyć o utrzymaniu władzy po tegorocz­nych wyborach.

środa, 23 stycznia 2019

Śmierć wojownika




Był niepokorny tak jak Gdańsk, którym rządził dwadzieścia lat

Renata Grochal

Paweł czuł, że w Polsce na­rasta atmosfera nienawiści i może wydarzyć się trage­dia. Ale nigdy nie pomyślał, że to może dotyczyć jego - mówi Piotr Adamowicz. Niedzielną noc, tuż po zamachu, spędził na OIOM-ie Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku. Za drzwiami trwała operacja jego brata. Piotr miał w ręce jego telefon komórkowy, który dosłownie się grzał od tysięcy esemesów, powiadomień z Facebooka i Twittera o wyrazach wsparcia i solidarności.
   - Emocje falowały, co chwilę były wstrzymania akcji serca, ale wtedy mia­łem jeszcze nadzieję, że nie jest tak źle.
O drugiej w nocy, kiedy skończyła się ope­racja, przyszedł lekarz i powiedział, że ta­kie rany to tylko na woj nie i jak Paweł do rana przeżyje, to będzie cud - opowiada Piotr Adamowicz.
   Wracały w myślach obrazy z prze­szłości, ale odsuwał je od siebie. Musiał myśleć zadaniowo. Trzeba ściągnąć do szpitala rodziców, żeby zdążyli pożegnać się z synem. I żonę Pawła, Magdę, która była z córkami w Stanach Zjednoczonych. Starsza córka prezydenta tam się uczy. On wrócił z USA kilka dni wcześniej, by zdą­żyć na Wielką Orkiestrę Świątecznej Po­mocy. Od lat chodził po mieście z puszką i zbierał pieniądze. Trzy tygodnie to był jego najdłuższy urlop od dwudziestu lat

POLITYK LUDOWY
Nie był politykiem gabinetowym. Mieszkał na Starym Mieście. Chodził do pracy piechotą i po drodze rozmawiał z ludźmi. Tak zapamiętali go mieszkańcy, którzy przez ostatni tydzień przychodzi­li tłumnie przed magistrat złożyć kwiaty i zapalić znicze.
   - Mieszkam obok i często go spotyka­łam. Zawsze się ukłonił, zagadał. W ogóle się nie wywyższał - opowiada pani Maryla.
   - Kiedyś mu powiedziałam na ulicy: pozdrowienia z Koszalina, bo tam miesz­kam, a w Gdańsku bawię dzieci córki. On mnie tak serdecznie przytulił - pani Ire­na wyciera łzy.
   Wychował się w 51-metrowym miesz­kaniu przy ulicy Mniszki, obok Stoczni Gdańskiej. Do dziś mieszkają tam jego ro­dzice. Z Piotrem od najmłodszych lat słu­żył do mszy w pobliskim kościele świętej Brygidy, u księdza Henryka Jankowskie­go, kapelana Solidarności.
   Rodzina przyjechała do Gdańska z Wil­na w 1946 roku. Dom Adamowiczów był skromny, ale pełen książek. Rozmawiało się o historii zakazanej w PRL, o zbrodni katyńskiej, która w oficjalnej propagan­dzie była tematem tabu.
   - Czerwoni są źli, to dla nas było jasne jak amen w pacierzu. Myśmy mieli to za­kodowane - mówi mi Piotr Adamowicz.
   W latach 80. bracia wspólnie drukują ulotki, w plecakach szmuglują do Gdań­ska bibułę od dominikanów z Krakowa. W liceum Paweł wydaje podziemne pismo uczniowskie „Jedynka”, a na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie studiuje prawo, pismo „ABC”. W1988 roku staje na czele studenckiego strajku, który popiera pro­testujących stoczniowców.
   Poznaje Jacka Karnowskiego, dziś pre­zydenta Sopotu. To będzie przyjaźń na całe życie. Adamowicz działa w samo­rządzie studenckim na uniwersytecie, Karnowski na politechnice. - On zawsze bardzo dużo czytał. Może dlatego, że nie zajmował się sportem. Ja mniej czytałem, bo uprawiałem sport - mówi półżartem.
   Adamowicz słynie z tego, że przyja­ciołom i współpracownikom podsuwa lektury. Piotrowi Grzelakowi, wicepre­zydentowi Gdańska, wręczył „Samotną grę w kręgle” Roberta D. Putnama. O tym, że człowiek nie może działać sam, bo tyl­ko dzięki współpracy rodzą się wielkie przedsięwzięcia. Aleksandrze Dulkiewicz, także swojej wychowance, która po jego śmierci jest p.o. prezydenta, podaro­wał książkę o Margaret Thatcher.
   Gdy miesiąc temu wybierał się na imie­niny Aleksandra Halla, swojego mento­ra i przyjaciela, zadzwonił z pytaniem o książkę na prezent. Przyniósł „Legiony Polskie 1914-1918” Andrzeja Chwalby.
   Miał 15 lat, kiedy poznał Halla, obok Bogdana Borusewicza i Lecha Wałęsy główną postać opozycji demokratycznej na Wybrzeżu. Hall był liderem prawico­wego Ruchu Młodej Polski, nawiązującego do endeckiej myśli Romana Dmowskiego, uczył historii w liceum Piotra.
   Jak wspomina Hall, Adamowicz nie był typowym RMP-owcem. Gdy w 1990 roku powstaje Kongres Liberalno-Demokra­tyczny, od razu się do niego zapisuje. Ale po trzech latach odchodzi do Partii Kon­serwatywnej Halla, bo nie podobała mu się deklaracja ideowa KLD. Zapisano w niej, że prawo nie może być stanowio­ne w oparciu o normy jakiejkolwiek religii, a ocena z religii na świadectwie „jest naruszeniem prawa do wolności przeko­nań”. Według Adamowicza to pachniało antyklerykalizmem.
   - Paweł to człowiek autentyczny, dobry z natury. Potrafi słuchać. Ale jest także bardzo emocjonalny - Hall ciągle nie po­trafi mówić o Adamowiczu w czasie prze­szłym. Opowiada, jak prezydent Gdańska łkał, wygłaszając mowę na pogrzebie ar­cybiskupa Tadeusza Gocłowskiego, do którego miał stosunek niemal synowski.

wtorek, 22 stycznia 2019

Gdańsk płacze, Gdańsk nie zapomni



Nawet na niego nie głosowałem, ale lubiłem go bardzo. Dziwne, nie? - mówi pan Andrzej, zapalając znicz pod Neptunem. Gdańsk rozpacza po swoim prezydencie, ale za chwilę się wścieknie

Dawid Karpiuk

Monice z kawiarni na Aniołkach ta hi­storia przewija się w głowie jak film. Finał Wielkiej Orkiestry, Świateł­ko do Nieba, prezydent przemawia, Monika czyta SMS od koleżanki, z którą się szukają w tłumie: „Obej­rzyj się”. I obie wybuchają śmie­chem, bo stoi tuż za nią. Monika odwraca się do koleżanki, coś tam jej próbuje powiedzieć do ucha, a tłum odlicza: „Dziesięć, dziewięć, osiem” i zaraz strzelają fajerwerki. A potem, jakby coś się stało, tłum zaczyna falować. Z głośników słychać jakiś inny głos. Ludzie krzyczą.
   - Cztery dni minęły - mówi Monika, przecierając ekspres do kawy. - A ja dalej nie do końca rozumiem. O co mu chodzi­ło? Temu mordercy. Całe miasto jakby w letargu, ludzie chodzą, palą znicze. Chce się krzyczeć ze złości, z bezradności. Starsi lu­dzie mówią, że to się tak łatwo nie skończy, bo tu jest Gdańsk. Gdańsk nie odpuści.
   Kiedy w piątek przez miasto przechodził kondukt z trumną, Monika stała w pierwszym rzędzie. Ludzie stali i płakali, ale czuć w nich było jakąś siłę. Jakby coś w nich wzbierało.

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Zabicie dobra



Próbuję zrozumieć, jak to się zaczęło? I dochodzę do wniosku, że chyba zrodziło się z przyzwolenia na nienawiść bez powodu, bez podstaw mówi pisarz Andrzej Stasiuk

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: „Dużo myślę o tym, co się wydarzyło” - powiedział pan po śmierci Pawła Adamowicza.
ANDRZEJ STASIUK: To był okrutny spektakl na cały kraj, w którym złożo­na została ofiara na oczach wszystkich. Bo przecież wszyscy mogli zobaczyć tę śmierć w telewizji albo w internecie. Morderca działa zwykle w ukryciu, a tu mieliśmy do czynienia z pełną ostenta­cją. „Oto jestem... nazywam się... chcę, żebyście mnie podziwiali” - zdawał się mówić zabójca. Najwyższa wartość, jaką jest ludzkie życie, została zdewaluowana na scenie. Scena to miejsce, gdzie nie zabija się naprawdę, na scenie można pokazać wszystko, wszystko jest dozwolone.
Ale to nie była gra.
- Niestety. Dlatego myślę, że było to zwieńczenie narracji dającej przyzwo­lenie na wszystko. Każdego można odczłowieczyć z powodów politycznych, nic nie jest złe. To logiczne następstwo tego, z czym mamy do czynienia od paru lat. Nieraz mówiliśmy, że to może skończyć się czymś strasznym, ale chy­ba nikt nie wierzył, że to może wyda­rzyć się naprawdę. Gdy dowiedziałem się, co się stało w Gdańsku, chciało mi się płakać. To była bezsilność, niezgoda na to, że wśród takiego dobra, jakie ma^ miejsce w ten jeden dzień w roku, moż­na uruchomić coś tak złego. Ta zbrod­nia wydarzyła się na imprezie, któraś jest upostaciowaniem skumulowanego dobra. Niezależnie od tego, co niektó­rzy bredzą na temat Owsiaka, finał Or­kiestry jest imprezą, na której ludzie dowartościowują się tym, że mogą być dobrzy, mogą okazać dobro, podzielić się nim. Nie ma w polskiej rzeczywisto­ści ważniejszego, większego spotkania Polaków pragnących wspólnie manife­stować dobro.
Śmierć Pawła Adamowicza zadała cios tej wspólnocie?
- Na oczach milionów ludzi zabito czło­wieka, który był w tym momencie twarzą tego dobra. W kulminacyjnym momen­cie święta wtargnął człowiek, który zadał śmiertelny cios. Stał się uosobie­niem absolutnego zła. Argument, że był to człowiek niespełna władz umysło­wych, nie ma znaczenia. Ludzie z prob­lemem psychicznym są jak soczewki, które skupiają w sobie to, co dzieje się wokół. Widzą to, co dla innych jest rozproszone.
Zastanawiam się cały czas nad tym, co wynika z tego diabelskiego, abstrahując od wiary, aktu zabicia dobra.
I do jakich wniosków pan dochodzi?
- Czym jest brak miłości? Miłość po­zwala czuć się wartościowym nawet w małości i niedoskonałości, uspra­wiedliwia wszystko i dlatego jest nie­zbędna do życia. A co się dzieje, gdy jej nie ma? Czy zaczynamy wtedy snuć jak pająk sieć zła? Zadaję sobie to py­tanie, bo próbuję zrozumieć, jak to się u nas zaczęło? Od czego? I dochodzę do wniosku, że chyba zrodziło się z przy­zwolenia na nienawiść bez powodu, bez podstaw. Nienawidzić można kogoś, kto wyrządza nam krzywdę, ale skąd w tym naszym doświadczonym krzyw­dą, skrwawionym i bohaterskim kraju wzięła się nienawiść niczym nieuzasad­niona? Gdzie jest początek tego rady­kalnego podziału na złych i dobrych? Kiedy to się stało?
Po katastrofie smoleńskiej?
- Wcześniej. Polaków zaczęło dzielić Radio Maryja. Na swoich i na obcych. Na dobrych i na tę resztę, która nie jest z nami, czyli jest zła, godna potępie­nia, wykluczenia ze wspólnoty. Myślę, że wraz z tym radiem pojawiło się przy­zwolenie na odrzucanie tej części, która nie jest do nas podobna. Nie twierdzę, że z drugiej strony nie było takiego my­ślenia, ale nie było przyzwolenia.

niedziela, 20 stycznia 2019

Obrona Zachodu



Globalizacja, kapitalizm, liberalna demokracja nie mają ostatnio dobrej prasy. Wielu chętnie by już złożyło do grobu zachodnią cywilizację. Ale chyba przedwcześnie

Ongiś lewica broniła uni­wersalnych wartości za­chodniego Oświecenia - praw człowieka, równo­ści czy emancypacji. Ata­kowała ekscesy kolonializmu i hipokryzję części zachodnich elit, które przez wieki uznawały wolność jednostki czy równość wobec prawa za wartości zarezerwowa­ne wyłącznie dla białych. Z kolei prawica chwaliła ekspansję gospodarki wolnoryn­kowej, upowszechnianie się chrześcijań­stwa czy kultury prawa, zamykając oczy na hipokryzję i zbrodnie brytyjskich czy francuskich kolonizatorów.

SĄD NAD GLOBALIZACJĄ
Dziś zarówno radykalna lewica, jak i nowa fundamentalistyczna prawica ska­zały Zachód na zagładę. Różnica jest taka, że lewica zapowiada apokalipsę ekolo­giczną (globalne ocieplenie) i społeczną (rosnące nierówności zmiotą demokra­cję), podczas gdy fundamentalistyczna prawica uważa, że apokalipsa zmiecie Za­chód za to, że odrzucił Boga i stał się sekularną cywilizacją śmierci.
   Najpoważniejszy zarzut wobec Zacho­du dotyczy dopuszczenia do wolnorynko­wej globalizacji, czyli trwającej od końca lat 80. ubiegłego wieku ucieczki amery­kańskiego i europejskiego kapitału inwe­stycyjnego do Afryki i Azji. Poskutkowało to dramatycznym wzrostem nierówności społecznych w ubogich społeczeństwach, a także skokiem emisji CO2 i utratą trady­cyjnych miejsc pracy w zachodnioeuro­pejskim i amerykańskim przemyśle.
   Radykalni krytycy globalizacji nie chcą jednak pamiętać, że doprowadziła ona także do niespotykanego wzrostu gospo­darczego większości kraj ów Afryki i Azji i skokowego podniesienia poziomu życia tamtejszych społeczeństw. Między inny­mi od roku 1990 liczba osób dotkniętych głodem zmalała w skali całego globu o po­nad jedną trzecią. Skończyły się klęski głodu, których ofiarą padały miliony ofiar, zwłaszcza w północno-wschodniej Afryce i na subkontynencie indyjskim.

sobota, 19 stycznia 2019

Czy zauważymy, że pali się czerwone światło? Nikt nie ma siły na tyle hejtu,Pojednania nie będzie. Festiwal wyborczy będzie się odbywał w emocjach dotychczas w Polsce nieznanych ,Dwa morderstwa, dwie historie. Jak to było z Ryszardem Cybą,Mam milczeć po zamachu? Odmawiam,Po zamachu na Pawła Adamowicza opozycja poszła dobrą drogą. Niech z niej nie zbacza,Ta zbrodnia uświadamia, że nie jesteśmy bezpieczni,Słowa przed ciszą,4 Z,Dziki w Wiśle,Czarny budyń,Spojrzenie w lustro,Obowiązek pamiętania,Ludzie bez skazy i Dyplomacja w gronostajach

Czy zauważymy, że pali się czerwone światło? Nikt nie ma siły na tyle hejtu

Morderca Pawła Adamowicza szukał poklasku, chciał zaistnieć. Nie wiem, czy był nafaszerowany nienawiścią, czy tylko obłąkany, ale tej zbrodni nie można skwitować zawołaniem: "Ciszej nad tą trumną". Ktoś jest za nią odpowiedzialny

Ta zbrodnia nie była przypadkowa. Została zaplanowana z zimną krwią, ciosy zadano precyzyjnie i z olbrzymią siłą. Morderca prezydenta Pawła Adamowicza wykrzyczał na scenie: „Nazywam się Stefan, siedziałem niewinnie w więzieniu, PO mnie torturowała, dlatego zginął Adamowicz”. Szukał poklasku, chciał zaistnieć. Nie wiem, czy był nafaszerowany nienawiścią, czy tylko obłąkany, ale tej zbrodni nie można skwitować zawołaniem: „Ciszej nad tą trumną”. Ktoś jest za nią odpowiedzialny.

Paweł Adamowicz przed atakiem wypowiedział piękne słowa: „To jest cudowny czas dzielenia się dobrem, jesteście kochani, Gdańsk jest najcudowniejszym miastem na świecie”. Po raz 27. grała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Ale tym razem zabrzmiała inaczej. Cios w serce prezydenta ugodził również w serca wielu Polaków, którzy radośnie przez lata zbierali pieniądze dla dzieci i osób starszych.

WOŚP to idea Jerzego Owsiaka. Niestety, przez lata był niszczony. Zazdroszczono mu sławy i nie wierzono, że ktoś bezinteresownie może czynić dobro dla innych. Oskarżany był o złodziejstwo, musiał się tłumaczyć z tego, jak wygląda jego mieszkanie. Hańba. Ci politycy, którzy mają teraz na ustach piękne słowa, powinni spojrzeć w przeszłość i przypomnieć sobie, jak traktowali Owsiaka, a poprzez niego tysiące wolontariuszy, którzy rośli wraz z Orkiestrą. Jurek nie wytrzymał, rozsypał się, postanowił odejść. Nikt nie ma siły na tyle hejtu.

Paweł Adamowicz był określany jako homopropagator, przygotowano dla niego polityczny akt zgonu za to, że wraz z innymi prezydentami podpisał deklarację w sprawie uchodźców. Chciał przekonać społeczność Gdańska do swojej idei. I choć połowa była przeciw, również wielu z nich wybrało go po raz kolejny na prezydenta miasta. Za to jeden z księży na łamach prawicowego portalu tak powiedział o Adamowiczu: „Niech sobie przyjmie do domu uchodźców, to gra polityczna, cynizm, śmieszność, bezprawie, metoda walki z rządem. Zwycięstwa nie wróży, ale tumult i kurz bitewny zostaje”. Ksiądz profesor wie, że mówię do niego. Widocznie ksiądz profesor nie słucha papieża Franciszka.

Paweł Adamowicz nie mógł się pogodzić z tym, że prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie politycznych aktów zgonu. Zabolało go to mocno, napisał: „Czy podobnie by się zachowała, gdyby dotyczyło to Jarosława Kaczyńskiego albo Andrzeja Dudy?”. Prezydenci miast postanowili walczyć z tym plugawym barbarzyństwem autorstwa Młodzieży Wszechpolskiej, ale prokuratura stwierdziła, „że nie stanowiło żadnego zagrożenia”.

Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania, powiedział: „Paweł nie zdążył podpisać odwołania. Mam je teraz przed sobą, ponieważ jestem jednym z pokrzywdzonych”. I cytował fragment pisma, którego nie wyśle już Adamowicz: „W ocenie pokrzywdzonego prokuratura nie powinna podchodzić obojętnie do tego rodzaju działań, gdyż prowadzą one do brutalizacji życia politycznego w Polsce. Jeśli prokuratura nie podejmie działań w tego rodzaju sprawach, to niedługo mogą się pojawić w przestrzeni publicznej polityczne wyroki śmierci”.

piątek, 18 stycznia 2019

Ułan gryziony w kostkę



W Grajewie mówią, że jako poseł zachorował na krótką pamięć. Mówią po cichu. Boją się, że Adam, dawny kolega z blokowiska na Osiedlu Centrum, jako minister dostanie długich rąk

Wojciech Cieśla

Adam Andruszkiewicz na­rodził się w Grajewie, w centrum miasta, pod pomnikiem niepodległo­ści. Narodził się jako poli­tyk z megafonem w ręku. Wcześniej nikt go nie znał. - Pięć, siedem lat temu po­mniki to była jego działka - wspomina jeden z radnych. - Działał w Młodzieży Wszechpolskiej. Co roku zbierał to to­warzystwo i oddawali hołd wyklętym, którzy 8 maja 1945 roku odbili miasto z rąk UR. Rozwijał się w oczach. Była ich tu garstka, pomieszani z kibolami. Za­czynali demonstracje w kilkunastu, po­tem miał ich przynajmniej czterdziestu. Ściągał kolegów z Białegostoku.
   - Rzeczowy, twardo stojący na zie­mi - charakteryzuje go współpracow­nik z czasów Młodzieży Wszechpolskiej.
   - Tylko zaciągał niemożebnie, bardziej niż obecnie. Gdy pierwszy raz zadzwonił, myślałem, że ktoś mnie wkręca, że prze­cież już nikt tak nie mówi.
   W 2015 r. Andruszkiewicz został po­słem Kukiz’15, potem był w kilku innych inicjatywach. Właśnie został wicemini­strem cyfryzacji w rządzie PiS.
   Dziś, ponad trzy lata po wyborach, Grajewo i okolice pełne są ludzi zawie­dzionych. Nie dlatego, że Adam odszedł od narodowców i sprzedał się rządzą­cej partii. Znajomi, którzy wozili go na spotkania z Pawłem Kukizem, byli pra­codawcy i koledzy z ruchu narodowego - wszyscy mają żal o jedno: że Adam za­chorował na krótką pamięć. Że przestał odbierać telefon.

czwartek, 17 stycznia 2019

Dąsy i pląsy



Chociaż opozycja, wystawiając jedną listę, bez trudu pokonałaby PiS w obu nadchodzących wyborach, jest teraz od tego dalej niż jeszcze kilka tygodni temu. Kilkuprocentowe ugrupowania na nowo kalkulują swoje szanse.

Zamiast tworzenia jednej dużej koalicji trwają próby zawarcia sojuszy cząstkowych, dwu­członowych, zdobycia prze­wagi, która pozwoli na wystę­powanie z pozycji siły. Przeciągany jest zwłaszcza PSL, choć w tej chwili chyba najbardziej prawdopodobna jest koali­cja w wyborach europejskich ludowców z Platformą, na bazie wspólnej frakcji w europarlamencie, czyli EPP. Koalicja Obywatelska natomiast, jak ostatnio stwierdziła Katarzyna Lubnauer, to for­macja stworzona jednorazowo na wy­bory samorządowe i obowiązuje tylko lokalnie, a na kolejne wybory trzeba tworzyć od zera nową. Opozycyjni li­derzy dają do zrozumienia, że wiele się dzieje, tylko tego na razie nie widać. Pytanie tylko, czy zjednoczenie zdążą zobaczyć wyborcy.
   Jednocześnie sondaże w ostatnim czasie dowiodły dwóch rzeczy: opozycyjne partie idące do wyborów oddzielnie na pewno nie pokonają PiS, ale decydując się na jedną listę, na pewno z partią Jarosława Ka­czyńskiego wygrają, zarówno do PE, jak i do Sejmu oraz Senatu. To istotne bada­nia, bo mierzą się tezą, iż „elektoraty opo­zycyjne nie dodają się prosto”, że „część nie zagłosuje na wspólną listę, bo nie za­akceptuje jednego z członów koalicji” itp.
Jak się okazuje, mimo ewentualnych strat i tak szeroki sojusz antyPiSu - PO, N, SLD, PSL, w innej wersji także z Biedroniem czy Teraz! Petru - mógłby liczyć na 45-50 proc. głosów. Dałoby to wygraną nawet z koalicją PiS i Kukiz’15.
   Sytuacja wydaje się więc politycznie, wręcz politologicznie, całkowicie kla­rowna: robimy wspólną listę, z progra­mowym minimum i podziałem miejsc proporcjonalnie do średniej sondażowej (wybory samorządowe pokazały ich wy­soką wiarygodność). Potem podział mi­nisterstw adekwatnie do liczby posłów z poszczególnych koalicyjnych partii, jacy dostali się do Sejmu, może umówienie            się na kolejne przyspieszone wybory po posprzątaniu po PiS. Ale w polskiej po­lityce nic nie jest proste. Dlaczego zatem do wspólnej koalicyjnej listy, zwłaszcza gdyby teraz miały się odbyć przedtermi­nowe wybory, jest tak daleko?

środa, 16 stycznia 2019

Misiewiczowe



Co w sprawie pensji współpracowniczek prezesa NBP poszło nie tak? Wszystko.

Skandal wokół wynagrodzeń dy­rektorek w Narodowym Banku Polskim zdominował przełom roku w polityce. Kryzys, który mógłby się wypalić w tydzień, rozkręcił się na niespotykaną skalę, za­groził notowaniom PiS i obnażył skrywane konflikty w obozie władzy.
   Jak do tego doszło? Co PiS i Glapiński zrobili nie tak? I czy kryzys może obniżyć
poparcie dla prawicy w roku wyborczym? Spytaliśmy o to sześciu specjalistów od wi­zerunku, z różnych dziedzin - od polityki, przez biznes (w tym banki), po uczelnie. Część z nich zgodziła się rozmawiać pod nazwiskiem, inni woleli zostać anonimo­wi. Z ich oceny wyłania się obraz bałaga­nu, niekompetencji i koszmarnych błędów popełnionych przez aktorów tego drama­tu. Ale zacznijmy od początku.

wtorek, 15 stycznia 2019

Gra o miliard



Postulat, by państwo przestało finansować naukę religii w szkole, słychać coraz głośniej. To początek politycznej wojny z Kościołem czy tylko przedwyborcze obiecanki?

Aleksandra Pawlicka

Ksiądz na każdej akade­mii, krzyż w każdej kla­sie, obowiązkowe msze na początek i koniec roku szkolnego, rekolekcje za­miast lekcji także dla uczniów niewie­rzących, wykluczenie części uczniów. Lista grzechów związanych z lekcja­mi religii w szkole jest długa. Barbara Nowacka, szefowa Inicjatywy Polskiej, ogłosiła w Święto Trzech Króli krucjatę przeciwko finansowaniu religii z budże­tu. Nie jest pierwsza, ale jej propozycja spotkała się z wyjątkowo silnym odze­wem.
   - Religia zawsze była w szkole, z wy­jątkiem około 40 lat czasów komuni­stycznych. Wyrzucanie jej ze szkoły jest wracaniem do tych czasów - zareagował nerwowo rzecznik episkopatu Paweł Rytel-Andrianik.
   - Inicjatywa Nowackiej budzi sym­patię wielu ludzi w PO i nie tylko w PO. Jestem zwolennikiem bardzo poważ­nej redefinicji relacji państwo - Kościół. Uważam, że jest to próba ucywilizowa­nia tych relacji - zadeklarował Grzegorz Schetyna, szef największej partii opozy­cyjnej.

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Ich dwoje



W Sejmie są prawie nierozłączni. On - introwertyczny intelektualista i miłośnik jazzu, trzyma za twarz opozycję i czuwa nad głosowaniami. Ona - z tupetem i temperamentem przekupki, oprócz opozycji dyscyplinuje też posłów PiS. Kaczyńskiemu to się podoba

Renata Grochal

Tuż przed Wigilią PiS wieczorem zwołu­je prezydium Sejmu. Dziesięć minut przed posiedzeniem opozycyjni wicemarszałko­wie dostają projekt ustawy prądowej. PiS bardzo zależy na uchwaleniu jej przed koń­cem roku, żeby od 1 stycznia prąd nie zdro­żał. W roku wyborczym partię rządzącą mogłoby to słono kosztować. Małgorzata Kidawa-Błońska z PO protestuje, że w takim tempie nie można uchwalać prawa. Mar­szałek Marek Kuchciński przytakuje, ale dodaje, że musi zapy­tać o zdanie klub parlamentarny, który ma większość w Sejmie. Wtedy odzywa się wicemarszałek Ryszard Terlecki, jednocześ­nie szef klubu PiS.
   - Po co nam opozycja? - pyta Terlecki. Kuchciński proponuje, żeby dać klubom więcej czasu na dyskusję. Terlecki ucina, że jak opozycja wygra wybory, to będzie sobie dyskutować. Popiera go Beata Mazurek, która jest drugim wicemarszałkiem z PiS. Opo­zycja jest bezradna.
   PiS chce przepchnąć ustawę w jeden dzień. Terlecki skraca czas na zadawanie pytań podczas debaty do 30 sekund. Jerzy Meysztowicz z Nowoczesnej nazywa go „marszałkiem Sejmu niemego”. Zapowiada, że na znak protestu przeciwko tłumieniu sejmowej debaty będzie milczał pół minuty.
   - Panie pośle Meysztowicz, pajacować to może pan gdzie indziej, a nie w Sejmie - słyszy od Terleckiego.
   - To jest totalna buta i arogancja władzy, a wszystko okraszone cynicznym uśmiechem - denerwuje się Meysztowicz w rozmowie z „Newsweekiem”. Zapowiada, że poda Terle­ckiego do komisji etyki.

niedziela, 13 stycznia 2019

Na łańcuszku



Wraz z nominacją      radykalna prawica weszła do rządu. A wraz z nią jej jawna ksenofobia i prorosyjskie sympatie.

Grzegorz Rzeczkowski

Gdy media obiegła wiadomość o nominacji byłego szefa Młodzieży Wszechpolskiej i działacza ONR na wice­ministra cyfryzacji, hitem Facebooka stał się fragment raportu węgierskiego instytutu badawczego Po­litical Capital.
   Opublikowany przed dwoma laty do­kument w całości dotyczy kremlowskiej strategii wywierania wpływu na kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Pokazu­je, jak rosyjskie służby starają się mieszać w polskiej polityce. Najbardziej elektryzu­jącym fragmentem okazała się tabela z na­zwiskami mniej i bardziej znanych polity­ków, którzy świadomie lub nie wspierają rosyjskie wysiłki. Właśnie wśród tych dru­gich znalazł się Adam Andruszkiewicz, czyli polityk, który za wzór stawia sobie premiera Węgier Viktora Orbana, najbar­dziej prorosyjskiego szefa rządu w UE, a za jeden z najważniejszych politycznych celów uważa współpracę z Białorusią.
   28-latek urodzony na Podlasiu z dyplo­mem uniwersytetu w Białymstoku (skoń­czył stosunki międzynarodowe), były szef skrajnie prawicowej i nacjonalistycznej Młodzieży Wszechpolskiej, były działacz Ruchu Narodowego, poseł debiutant, który wszedł do Sejmu z listy Kukiz’15. Tak w skrócie można przedstawić poli­tyczne CV nowego wiceministra. Trudno uznać kompetencje Andruszkiewicza jako przystające do zagadnień związanych z cyfryzacją. Do końca nie wiadomo, czym ma się zajmować, oficjalna formułka mówi o „koordynacji współpracy ministerstwa z parlamentem”. Ale to w sumie nieważne. Andruszkiewicz ma do wykonania o wiele ważniejszą polityczną rolę - przyciągnąć do PiS nacjonalistycznie nastawionych wy­borców, głównie sympatyzujących z Kukizem, ale też osłabić radykałów w rodzaju ojca Rydzyka czy narodowców.

sobota, 12 stycznia 2019

PiS myśli tylko i wyłącznie o utrzymaniu władzy. Ten cel chce osiągnąć za wszelką cenę,Tak, rozdzielmy Kościół od państwa,Rękę już posoliłem,Kwadratura tajemnicy,PiS eksportowy,Tusk reprezentuje Niemcy? Patrzę na Czaputowicza i smutny to widok,Kultura władzy i Postawa Stojąca



PiS myśli tylko i wyłącznie o utrzymaniu władzy. Ten cel chce osiągnąć za wszelką cenę

Źle się skończyło, a jeszcze gorzej się zaczęło. PiS wkroczył w rok wyborczy z garbem fatalnie uchwalanej, kontrowersyjnej, populistycznej ustawy o zablokowaniu podwyżek prądu, a sam początek roku to już polityczna katastrofa.

Pomysł zmian w ustawie o zapobieganiu przemocy w rodzinie i próba wmówienia ludziom, że jednorazowe pobicie to nie przestępstwo stawia partię władzy w konflikcie nie tylko z kobietami. PiS tak bardzo chcę pokazać świętość rodziny – przecież mieni się rzekomo najbardziej prorodzinnym rządem – że skłonny jest przymykać oczy i zamiatać pod dywan wszelkie patologie. Lepiej milczeć, lepiej nie mówić, żeby to źle nie wyglądało, nie psuło ładnego obrazka. Szef Niebieskiej Linii profesor Jerzy Mellibruda mówi wprost, że rząd w absolutnie żaden sposób nie pomaga ofiarom przemocy. Gdyby nie prywatne pieniądze telefon Niebieskiej Linii w ogóle by nie działał.

Obłuda w polityce jest zjawiskiem właściwie normalnym, ale w tym wypadku przekroczyła granice przyzwoitości. Braku wrażliwości na ludzkie cierpienie nie da się usprawiedliwić polityką. Rząd szybko zrozumiał, że przeszarżował, premier szybciutko wycofał projekt, wiceminister pracy wzięła na siebie odpowiedzialność za jego ujawnienie, ale nie zmienia to faktu, że projekt pokazał sposób myślenia władzy o przemocy w rodzinie. Rodzina ma być wspaniała, jakiekolwiek rysy, które się na tym obrazie pojawiają, nie służą rządowi. Znamy wiele przykładów ukrywania przed opinią publiczną wstydliwych faktów, byle tylko ocalić reputację instytucji. Tu chodzi jednak nie o reputację, ale o ofiary przemocy. Być może rząd, wycofując projekt, zrozumiał, że zrobił źle. Ale raczej kierował się politycznymi kalkulacjami – w roku wyborczym lepiej unikać otwierania kolejnych pól konfliktu.

W tym samym czasie wiceministrem cyfryzacji zostaje człowiek z dziwną przeszłością, z niewiadomymi kompetencjami, którego jedyną zaletą jest to, że być może przyciągnie do PiS środowiska skrajnie prawicowe i zablokuje powstanie nowej partii na prawo od Prawa i Sprawiedliwości. Ta polityczna kalkulacja stawia jednak rząd, premiera i cały obóz władzy w sytuacji nowego konfliktu. Już zareagowały środowiska żydowskie, zwracając uwagę na to, że były lider Młodzieży Wszechpolskiej w składzie rady ministrów stawia cały rząd w dwuznacznej sytuacji i podaje w wątpliwość deklarowaną dezaprobatę dla poglądów skrajnie nacjonalistycznych czy wręcz antysemickich.

piątek, 11 stycznia 2019

Sopocki klub tenisa biznesowego



Prawnicy od lat reprezentujący prezesa PiS i partię, była minister sportu w jego rządzie i zaprzyjaźniony z nią kontrowersyjny deweloper, a w tle firmy powiązane z rosyjskimi oligarchami. Taki team w atmosferze ostrego konfliktu z prezydentem Sopotu chce przejąć atrakcyjne grunty tenisowe, na których może powstać apartamentowiec.

To historia związana z miejscem, które szczyci się 120-letnią tradycją i jest uważane niekiedy za jeden z symboli Sopotu wraz z molo, hipodromem i Operą Leśną. Trudno znaleźć w Polsce podobne miejsce, w dodatku tak atrakcyjnie położone - spacer z kortu centralnego do plaży zajmuje nie więcej niż pięć mi­nut. Korty oraz hala widowiskowa Sopockiego Klubu Tenisowego gościły największe międzynarodowe turnieje, grały na nich sła­wy światowego tenisa - od Wojciecha Fibaka po Rafaela Nada- la i Agnieszkę Radwańską. Dziś to przeszłość. Kort centralny, na którym bywał niegdyś prezydent Aleksander Kwaśniewski oglądający mecze w towarzystwie miliardera Ryszarda Krauze, dawno nie gościł żadnej istotnej imprezy tenisowej.
   Po wycofaniu się Krauzego ze wspierania SKT pod koniec ubie­głej dekady klub podupadł. Stał się miejscem, w którym spotkały się interesy ludzi związanych niegdyś z SLD, skazanych za wyko­rzystywanie pieniędzy klubu tenisowego na prywatne cele, z posta­ciami mającymi wpływy nie tylko w PiS, ale i kontakty na Kremlu. Jest tu również syndyk wyspecjalizowany w prowadzeniu upadłości SKOK, w tym owianego złą sławą SKOK Wołomin, i deweloper z Poznania znany tam m.in. ze sprzedaży mieszkań, do których nabywcy nie mogli się wprowadzić. To historia przypominająca matrioszkę - pod każdą kolejną kryje się następna, o równie wąt­pliwej reputacji. Prześledźmy tę biznesowo-polityczną układankę.

Nadmorskie manewry
SKT jest teraz o krok od przejęcia liczącego kilka hektarów miejskiego terenu obejmującego przede wszystkim halę widowi­skowo-sportową, kort centralny, 13 kortów towarzyszących oraz budynki klubowe. Działaczy klubu wspiera kancelaria prawna GKK obsługująca PiS i Jarosława Kaczyńskiego oraz była mini­ster sportu w jego rządzie Elżbieta Jakubiak. W tle są firmy po­wiązane z rosyjskimi oligarchami, tymi samymi, których ślady można znaleźć w aferach reprywatyzacyjnej i podsłuchowej. Co ciekawe, prawnicy GKK współpracowali również z firmami Marka Falenty, głównego organizatora nagrywania polityków w stołecznych restauracjach.
   W sprawie także występują inni ciekawi aktorzy, np. Kornel Morawiecki, który w ostatnich wyborach firmował swoim nazwi­skiem lokalny komitet, popierający SKT w walce o korty. Mate­riały pokazujące władze Sopotu jako głównego winowajcę sporu, który od trzech lat toczy się w wojennej atmosferze, regularnie przedstawia TVP, m.in. w programie Anity Gargas.
   Po drugiej stronie barykady stoi sopocki urząd miasta, kie­rowany od 20 lat przez prezydenta Jacka Karnowskiego, który właśnie przedłużył swoje urzędowanie o kolejne pięć lat już w pierwszej turze wyborów.
   Gra idzie o atrakcyjne tereny, których wartość inwestycyjna szacowana jest na co najmniej 80 mln zł. Aby zrozumieć, dla­czego tak cenne miejsce może zostać przejęte z pomocą koalicji złożonej z ludzi bliskich PiS, trzeba cofnąć się o 18 lat.
   To była akcja ponad politycznymi podziałami. Najpierw w sierpniu 1997 r. Sejm zdominowany przez SLD i PSL uchwa­lił, a w styczniu 2000 r. pod rządami koalicji AWS-UW poprawił ustawę o gospodarce nieruchomościami (po tym gdy część jej zapisów Trybunał Konstytucyjny uznał za niezgodne z ustawą zasadniczą). Jednym z nich był art. 207. Po poprawkach przewi­dywał on, że osoby, które 5 grudnia 1990 r. posiadały nierucho­mości państwowe lub gminne i nadal je dzierżyły do 1 stycznia 1998 r., otrzymały prawo żądania oddania ich w użytkowanie wieczyste, zaś w przypadku budynków - nieodpłatnego prze­kazania na własność.
   Z tego tzw. małego uwłaszczenia skorzystało wiele podmiotów, także sportowych. W Sopocie było trochę inaczej. Prezydent mia­sta, chcąc uniknąć oddania w inne ręce cennych i ważnych dla kurortu nieruchomości, porozumiał się z działającymi na jego te­renie stowarzyszeniami i podpisał z nimi nowe umowy dzierżawy na 30 lat. Władze SKT, który od czasów powojennych zarządzał terenami kortów, miały jednak inny pomysł. Niedługo po wej­ściu w życie ustawy z 1997 r. postanowiły skorzystać z jej dobro­dziejstw i jednak przejąć grunty w użytkowanie wieczyste, budyn­ki zaś na własność. Ponieważ Jacek Karnowski nie wyrażał zgody, sprawa trafiła do sądu. Spór po wieloletniej batalii ostatecznie rozstrzygnął dopiero w 2009 r. Sąd Najwyższy. Korty z reprezen­tacyjnym kortem centralnym włącznie, budynkiem klubowym i halą widowiskową przypadły SKT w formie wieczystego użytko­wania, czyli na 99 lat. Mniejsza część terenu, z nowszą, ale mniejszą halą tenisową została w rękach gminy Sopot. Stało się tak dlatego, że halę wybudowała gmina, nie SKT.

czwartek, 10 stycznia 2019

Tomasz Piątek: "Macierewicz był współpracownikiem Biura Studiów SB"



Dorota Wysocka-Schnepf rozmawia z Tomaszem Piątkiem, dziennikarzem, pisarzem, autorem książek o działalności wiceprezesa PiS Antoniego Macierewicza.
Dorota Wysocka-Schnepf: Antoni Macierewicz współdziałał z SB na 100 proc., a na 95 proc. świadomie współpracował - taką stawiasz tezę. Mocną.
Tomasz Piątek: Tezę... To jest wniosek, który wynika z dokumentów dostępnych w IPN. Nikt ich do tej pory nie przeanalizował. To jest bardzo dziwne, ponieważ kilka osób czytało przynajmniej większość kluczowych teczek.
Ale teczki Macierewicza nie ma.
- Tak. Bardzo ciekawe, że teczkę Macierewicza zniszczono w styczniu 1990 roku. Wtedy kiedy esbecy niszczyli lub wynosili i ukrywali teczki swoich najważniejszych agentów. Ale jest wiele innych teczek, w których pozostały ślady działalności Antoniego Macierewicza. Jest kluczowa teczka „CHEMEX” dotycząca jego wieloletniego przyjaciela i prawej ręki Piotra Naimskiego, z którym Macierewicz współdziałał w opozycji i w podziemiu.
I do dziś współdziała.
- Tak jest. Tam są rzeczy miażdżące. Jest przede wszystkim notatka szefa wywiadu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, komunistycznego wywiadowcy generała Sarewicza z września 1984 roku, który mówi, żeby Macierewicza zostawić w spokoju. Podpisuje się pod notatką, w której czytamy, że nie ma żadnych podstaw, żeby ścigać czy represjonować Macierewicza. Chociaż w tym samym czasie, dwa tygodnie wcześniej, generał Sarewicz i jego ludzie dostali raport, z którego wynikało, że Macierewicz posługuje się sfałszowanymi dokumentami, co było przestępstwem, i to bardzo poważnym. Oczywiście do tego dochodziła jeszcze jego cała podziemna działalność organizacyjna i wydawnicza, bo wydawał podziemne czasopismo.
Regularny opozycjonista poszedłby za to siedzieć.
- Dokładnie tak.
A tu? Co się tu dzieje?
- W teczce „CHEMEX” czytamy, że młody funkcjonariusz wywiadu PRL, porucznik Jasiński, używający nazwiska Hutorowicz, taki pseudonim służbowy, miał wątpliwości i próbował się dowiedzieć, dlaczego Macierewicz jest pod parasolem ochronnym. I poszedł do stołecznych esbeków, do tzw. Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych, gdzie pracował kapitan Bolesta odpowiedzialny za rozpracowywanie Macierewicza. Czyli tropienie, zwalczanie, ściganie, śledzenie. I kapitan Bolesta mówi wprost swojemu koledze, że on nie może zwalczać Macierewicza, choć on teoretycznie, oficjalnie go zwalcza. Bo Macierewicz jest chroniony przez Biuro Studiów SB, i to chroniony pod każdym względem. Kiedy stołeczna esbecja próbuje zwerbować kogoś z otoczenia Macierewicza lub zająć się nim, przychodzi Biuro Studiów SB i bierze tego człowieka pod opiekę. Biuro Studiów SB zabrało stołecznej esbecji wszystkie dokumenty dotyczące Macierewicza, przejmuje zapisy rozmów z podsłuchu u niego w mieszkaniu. I wreszcie, rzecz niezwykła, Biuro Studiów SB, podszywając się pod stołecznych esbeków, przekupuje ich konfidentów. Przychodzi, bierze od nich informacje dotyczące Macierewicza i płaci, udając zwykłych esbeków.
W jakim celu?
- Otóż, żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sobie odpowiedzieć, czym było to tajemnicze Biuro Studiów SB, które tak chroniło Macierewicza.

środa, 9 stycznia 2019

Telefon do nieba



W drewnianej twierdzy na górce ksiądz Piotr naucza, że papież Franciszek ma konszachty z diabłem


Czternaście lat temu Pol­ska świętowała wejście do Unii, a wraz z Polską świętował ksiądz Piotr Natanek. Krępy, siwieją­cy duszpasterz jako pierwszy w histo­rii odprawił katolicką mszę w budynku europarlamentu.
   Świętował, ale się nie cieszył - od razu w Brukseli zaproponował, żeby w unijne gwiazdki wpisać wizerunek Maryi. Po­tem pożeglował w odległe rejony: odpra­wiał rekolekcje w intencji nawrócenia Żydów, opowiadał o masonach we wła­dzach Kościoła, chciał intronizacji Je­zusa na króla Polski. Mówił głośno to, co wielu myślało - o masonach, Żydach i układach w Kościele.
   Potem jak partyzant prawdy, wyklęty przez kardynała, przepadł w podhalań­skich lasach.

I
Grzechynia pod Makowem Podha­lańskim, rzut beretem od granicy ze Słowacją. Piękny widok na Babią Górę. Żeby dojść do pustelni, trzeba się wspiąć krętą drogą. Na wzgórzu, wśród dorod­nych świerków, kompleks budynków - za bramą coś na kształt strzelistej gó­ralskiej agroturystyki, upstrzonej basz­tami. Rzeźby Maryi, ojca Pio i wizerunki Chrystusa Króla. Królestwo Piotra Na­tanka: drewniana warownia z kościół­kiem. Jak to na Podhalu - samowola budowlana.
   W Grzechyni (dwa i pół tysiąca mieszkańców) mało kto pamięta, jak w połowie lat 80. Piotrek Natanek, syn Anastazji i Antoniego, zostawał księ­dzem - kształcił się w elitarnej Pa­pieskiej Akademii Teologicznej, był wybitnym studentem. We wsi bardziej pamięta się innego miejscowego księ­dza, Kazimierza Jancarza, w latach 80. kapelana krakowskiej Solidarności.
   Po święceniach Piotr rzadziej bywał w Grzechyni, przez 22 lata urzędował w parafii św. Antoniego w Bronowicach pod Krakowem, wykładał teologię.
O siedlisku na wsi nie zapomniał - syste­matycznie, bez rozgłosu, rodzinna zie­mia powiększała się o działki skupowane od sąsiadów.
   Razem z rodzicami zbudował twier­dzę na wzgórzu - wkrótce zaczęto nazy­wać ją pustelnią, a sam Natanek ochrzcił ją Pustelnią Niepokalanów. Oficjalnie nazwa ośrodka to Gospodarstwo agro­turystyczne Anastazji i Antoniego Na­tanków. W agroturystyce odbywały się rekolekcje. Nikt się nie dziwił, bo podob­nych oazowych ośrodków jest w okolicy kilka.

wtorek, 8 stycznia 2019

Dwóch Sadurskich



Mam poczucie wstydu, że oddaliśmy w Polsce władzę autorytarystom i populistom. To upokarzające mówi prof. Wojciech Sadurski, prawnik z uniwersytetów w Sydney, Warszawie, Nowym Jorku i New Haven

Rozmawia Tomasz Lis

NEWSWEEK: Panie profesorze, Sydney, Warszawa czy Florencja?
WOJCIECH SADURSKI: Wszystkie trzy, ale najbardziej Warszawa.
Bo?
- Bo to jest mój kraj, to miasto, w którym się urodziłem, wy­chowałem i wykształciłem. Bardzo Warszawę jako miasto lu­bię. Florencję uwielbiani. Mieszkałem tam przez dziesięć lat.
A co pan uwielbia we Florencji?
- Najbardziej chyba malarstwo, przede wszystkim renesanso­we, szczególnie Piero della Francesca, i tzw. manierystów, Fiorentino, Pontormo.
To często pan chodził do Galerii Uffizi?
- Jeśli chodzi o Uffizi, to oczywiście odrzucają tłumy, a poza tym akurat najwspanialsze dzieła, które ja uwielbiam, są w koś­ciołach. Zawsze jak przyjeżdżam do Florencji, odwiedzam też taki rodzinny sklep z winami. Wino może nie jest tam nadzwy­czajne, ale ja lubię atmosferę, lubię tych ludzi i rozmowy z nimi.
A Australia? Co pana tam rzuciło?
- Zostałem tam zaproszony na doskonały uniwersytet, bardzo egalitarny, gdzie nikt mi nie mówił, co mam robić.
Ale również od dłuższego czasu spędzam prawie całą pierwszą połowę roku w Stanach Zjednoczonych, głównie na uczelniach nowojorskich, a także na Yale, więc Polskę PiS-owską, ześliz­gującą się w stronę autorytaryzmu, oglądam też z perspekty­wy amerykańskiej.
Jak ta Polska wygląda z perspektywy australijsko-amerykańsko-włoskiej?
- Niestety, jak najgorzej. Dlatego że ani w Stanach Zjednoczo­nych, ani we Włoszech obecne władze okropne zresztą z mo­jego punktu widzenia, nie mają możliwości (a być może nawet determinacji) do rozmontowania instytucjonalnych bezpiecz­ników demokracji. U nas w ciągu niespełna dwóch lat elicie władzy udało się skupić całą władzę w jednych rękach. Czyli zrobić to, przed czym przestrzegał ojciec współczesnego kon­stytucjonalizmu, Monteskiusz, dla którego trójpodział władzy był gwarancją wolności. I tego, że jedna osoba, choćby nie wiem jak dobra, mądra i szlachetna, nie będzie miała pełnej władzy.
Czyli nawet gdyby prezes miał przymioty, których nie ma, to i tak system, który tworzy, byłby skrajnie niebezpieczny.
- Nawet gdyby prezes był bogiem albo półbogiem.
Bracia Kaczyńscy, Marek Safjan, Andrzej Rzepliński, Małgorzata Gersdorf to byli wszyscy pana znajomi z uniwersytetu?
- Krystyna Pawłowicz również. Z tym, że akurat z Markiem Safjanem i Andrzejem Rzeplińskim w czasie studiów znałem się stosunkowo najsłabiej, bo byli starsi ode mnie. Małgorzata Gersdorf była podobnie jak Krystyna Pawłowicz młodsza ode mnie, natomiast Jarek i Lech Kaczyńscy byli ode mnie o rok starsi, ale razem chodziliśmy na prywatne seminarium do prof. Stanisława Ehrlicha.
I jak było na tym seminarium?
- Bardzo ciekawie. Tam byli ciekawi ludzie. Muszę powiedzieć, że akurat ani Jarek, ani Leszek nie błyszczeli. 1 nie mówię tego, żeby ich teraz jakoś zdezawuować, ale być może ich inteligen­cja miała charakter troszkę mniej błyskotliwy. Raczej siedzieli dość cicho. Profesor Ehrlich miał taki pomysł, żeby do tej póź­nej polskiej komuny wprowadzać ostrożnie elementy pluralizmu.

poniedziałek, 7 stycznia 2019

Dola Dudy



Dla prezydenta Andrzeja Dudy to, jak rozegra kluczowe wydarzenia nadchodzącego roku, określi jego szanse na reelekcję.

Andrzej Duda stanie w 2019 r. przed trzema główny­mi wyzwaniami. Pierwsze jest związane z rocz­nicami: z piętnastoleciem wstąpienia Polski do Unii Europejskiej oraz tymi wokół 30-lecia III RP, z Okrągłym Stołem, 4 czerwca 1989 r., powołaniem rządu Tadeusza Mazowieckiego. Co powie Duda o Unii przy podwójnej okazji: rocznicy i wyborów? Zwłaszcza że ostatnio wypowiada się o Unii ostrzej niż PiS, i to jego teraz partia będzie musiała wyciszać. Czy prezydent poka­że jakąś własną interpretację wydarzeń z 1989 r., czy tylko odtworzy znaną opowieść PiS o „zdradzie w Magdalence”, „niewykorzystanej szansie”, „dogadywaniu się z komuni­stami” itp.

niedziela, 6 stycznia 2019

Wyjadacz orzeszków



Włodzimierz Czarzasty najchętniej widziałby kandydatów SLD na wspólnych listach całej opozycji. Ale do negocjacyjnego pokera z Grzegorzem Schetyną zasiądzie, trzymając w ręku wachlarz alternatywnych scenariuszy. Niektóre mogą się okazać zaskakujące

Trzy lata temu obejmował masę upadłościową. Wy­dawało się, że wyrzucone właśnie z Sejmu SLD czeka już tylko miejsce na śmietniku historii poli­tycznej III RP. Dawno minęły dni chwały tej wiel­kiej niegdyś formacji. Otwierała się przestrzeń dla innej lewicy. Tej autentycznej, lepiej urodzonej, uczciwszej. Któż nadawał się lepiej na likwidatora lewicy postkomunistycz­nej, jak nie Włodzimierz Czarzasty? Uosabiał wszystkie jej cechy. Uchodził za skrajnego pragmatyka, a mówiąc wprost - cynika. Po Kwaśniewskim dziedziczył specyficzny sznyt młodzieżowego działacza ze schyłkowego PRL. To byli inteligentni faceci, mocno rozrywkowi, nieco knajaccy w obyciu. Trzymający się razem głów­nie po to, aby lekko przejść przez życie. Bez wymagających dys­tynkcji, ale i bez kompleksów. W swoim życiu Czarzasty przeczy­tał pewnie więcej niż niejeden etosowy warszawski inteligent. Ale zamiast inteligencko się puszyć, wolał na tych książkach zarabiać. Skądinąd rozkręcone przez niego w latach 90. wydawnictwo Muza idealnie podpadało pod kategorię uwłaszczonej nomenklatury.
   Od Millera wziął przekonanie, że w polityce trzeba być twardym, nie wstydzić się życiorysu i nie przepraszać za błędy przeszłości, a dekalog działacza zaczynać od przykazania „po pierwsze, par­tia”. Nie tracić czasu na medialne błyskotki, tylko cementować organizację, motywować aktyw, promować lojalność i zwartość.
   Tyle że Czarzastemu, mimo pewnych podobieństw, sporo brakowało do Kwaśniewskiego i Millera. Nie był ich dziedzicem, lecz epigonem. Był niewybieralny. Dwa razy startował na posła, niedawno na radnego. Za każdym razem klapa. Rozpaczliwie gonił uciekający czas. Półtorej dekady temu afera Rywina prze­rwała jego błyskotliwie rozwijającą się karierę partyjnego machera od mediów. Był wtedy trochę po czterdziestce i uosabiał postkomunistyczną arogancję, butę, ostentacyjne kolesiostwo. Nikt go nie złapał za rękę, ale wydawał się na zawsze spalony. Przez kolejne lata krążył po eseldowskich gabinetach, próbował wciskać się w szczeliny, ale mało komu starczało odwagi, aby publicznie przyznawać się do konszachtów z Czarzastym.
   Tak minęły mu potencjalnie najlepsze lata. Gdy wreszcie wy­nurzył się na powierzchnię i pozbył się dawnych stygmatów, był już starszym panem z zamierzchłej analogowej epoki. Trochę jak Kaczyński, bo Czarzasty tak samo nie używa komputera, nie posiada prawa jazdy, a obsługę konta bankowego pozostawił żonie. Polityczny epigon stanął więc na czele schyłkowej partii. To nie miało prawa się udać. A jednak trzy lata później interes się kręci. Dziś Czarzasty stawia sobie cel zarazem minimalistyczny: wprowadzić do Sejmu choćby najmniejszą grupę posłów; i histo­ryczny: byłby to pierwszy w dziejach III RP przypadek udanego powrotu na Wiejską przegranej wcześniej partii.

sobota, 5 stycznia 2019

Nowy Rok - barani skok,Jest tu jakiś dorosły?,Szczęśliwego roku 2020,Wielkie wakacje,Przepowiednia,Nietoperz i suszone cytryny i Kino Atlantic



Nowy Rok - barani skok

W specjalnym numerze noworocznym przedstawiamy specjalne wydanie felietonu. Wyjątkowo w formie wywiadu z „bardzo ważnym” politykiem.

T - Panie wicepremierze, kiedy pan się dowiedział o swoim awansie?
W - We środę wczorajszą, to znaczy w zeszłym tygo­dniu. Wracałem z Paryża.
T - Służbowo?
W - Też.
T - Zna pan francuski?
W - Żona zna. Z widzenia. Dwie starsze panie, obie Francuzki. Kłaniają się sobie vice versa.
T - Nieporozumienie. Myślałem, że pan zna ję­zyk francuski.
W - Jak to znam? Przecież to obcy język.
T - Wiem, że obcy, ale mógł się pan nauczyć.
W - Ja? Po co? Znam język polski, bo czuję się do niego historycznie przywiązany przez nasze dzieje.
T - W tych naszych dziejach był pan też człon­kiem PZPR.
W - Przelotnie, 12 lat. I tylko dlatego, że miała w na­zwie słowo „Polska”.
T - Co pan negocjował teraz z Francuzami?
W - Nic, przed rozpoczęciem negocjacji wyjechałem. Spędziłem tam tylko, jak mówi premier, półtorej dnia. Francja to chory człowiek Europy, który ciągnie Stary Kontynent na dno, co pięknie ujął minister Czaputowicz. Postanowiłem stamtąd szybko wiać. Wie pan, „Titanic” widziałem. A tu w Polsce okazuje się - awans. Miło jest wracać do kraju, gdzie wszystko się rozwija.
T - Jaki odcinek panu powierzono?
W - Trudny. To znaczy trudno powiedzieć. No, ga­binet będę miał dwa razy większy, pieniądze cztery. Premii nie liczę, bo jest wyznaniowa.
T - Panie wicepremierze, ale ma pan jakiś swój po­ważny projekt do realizacji?
W - Powiem panu w zaufaniu, bo to tajemnica. Chciał­bym przewiercić kulę ziemską na wylot. Zaczniemy w Ra­domiu, by nasze samoloty mogły latać na drugą półku­lę na skróty. Jak by to Niemiec powiedział, „na durch”. Wlatujemy w dziurę w Polsce i za dwie godziny jesteśmy w Argentynie. I to bez silników, bo ciągnie nas grawitacja. Warto! A w dodatku zdobyte doświadczenie wykorzysta­my przy przekopie Mierzei Wiślanej.
T - Rozmawiał pan już o tym z premierem?
W - Na razie nie zawracam mu głowy, bo on ma swo­je halucynacje.
T - Jak to halucynacje?
W - No takie wizje przyszłości na przyszłość. Przecież jak zrobił ten milion samochodów elektrycznych, to nie­którym szczęka opadła. No po prostu wejście smoka.
T - Nie zrobił, tylko mówił, że chciałby.
W - U nas w PiS obowiązuje żelazna zasada: mówisz, co byś chciał zrobić i to już jest zrobione. Aby nie było wątpliwości, po robocie dostajesz premię.
T - Pan za to przewiercenie Ziemi też już dostał?
W - Oczywiście, przecież mi się należało.
T - Naród mówi, że prąd trzepnął rząd.
W - Jest rok wyborczy i nie mamy wyboru. Premier Morawiecki rozmawiał już z Matką Boską Nieustającej Pomocy i prosił ją, żeby prąd nie zdrożał. Nie mogła mu odmówić.
T - Dlaczego nie mogła?

piątek, 4 stycznia 2019

Kostki Schetyny



Powiedzieć, że w karierze 55-letniego Grzegorza Schetyny to będzie najważniejszy i najtrudniejszy rok, to już lepiej nic nie mówić. Stawka tegorocznych wyborów parlamentarnych jest olbrzymia. I to właśnie lider Platformy Obywatelskiej poprowadzi opozycję do zwycięstwa lub klęski.

Schetyna czuje tę presję i - jak mówi - zdaje sobie sprawę, że do­piero na końcu drogi czeka go decydujące starcie z PiS. Wcze­śniej musi jeszcze stoczyć kilka innych, ważnych dla finalnej rozgrywki, bitew i tak uformować opozycyjne szeregi, aby były zwarte i zdolne do zwycięstwa. Pamiętną lekcję stanowią dla niego do­świadczenia lewicy z 2015 r. i klejona na­prędce koalicja Zjednoczonej Lewicy. Dwa filary tzw. ZLEW-u, czyli SLD i Twój Ruch, dopiero na ostatniej prostej porozumiały się i przestały wzajemnie atakować. Ale do wyborów były już tylko trzy miesiące; za mało, aby się uwiarygodnić w oczach wyborców i zamalować obraz niedawnych konfliktów. Dlatego przewodniczący PO dąży do tego, aby już teraz konsolidować partię ze środowiskami, ludźmi i ugrupo­waniami, którym zależy na odsunięciu PiS od władzy. I tak poukładać te kostki politycznego domina, aby nie rozsypały się tuż przed finałem lub zaraz po wy­borach. Hasło „zjednoczona opozycja” na tyle mocno determinuje polityczne plany Schetyny, że - zwłaszcza po wyda­rzeniach z końcówki roku - można by je sparafrazować: zjednoczenie albo śmierć!
   Boleśnie przekonała się o tym Ka­tarzyna Lubnauer, której opór przed dalszą integracją w ramach Koalicji Obywatelskiej poskutkował rozłamem w klubie Nowoczesnej. Lider PO już kil­ka tygodni wcześniej zaczął forsować pomysł połączenia obu klubów parla­mentarnych - miał to być „następny krok” dla Koalicji: pokazanie, że for­muła, która sprawdziła się w wyborach samorządowych, wciąż się rozwija. - Po­lacy muszą dostać sygnał, że integrujemy się wokół tego, co już ma dobre doświad­czenia, a nadzieja na wspólną listę się materializuje. Także inne ugrupowania partyjne powinny to zobaczyć, bo wokół KO trzeba teraz zbudować dużą koalicję, która pójdzie w wyborach europejskich i krajowych. Tylko zjednoczona opo­zycja może wygrać z PiS - powtarza jak mantrę lider PO.

czwartek, 3 stycznia 2019

Decydujące starcie



Co przyniesie  rok 2019 w polskiej polityce?

To będzie najważniejszy rok w dziejach III RP i naj­ważniejsze wybory od czasu tych z czerwca 1989 r. Rok 30. rocznicy powstania III RP może być zara­zem ostatnim, w jakim zachowa ona jeszcze swoją dotychczasową postać. To oczywiście truizm, ale bez tego przypomnienia trudno formułować pro­gnozy na najbliższe miesiące. Czekają nas bowiem rozstrzygnięcia dalece wykraczające poza to, kto będzie sprawował władzę. W 2019 r. może zostać przypieczętowany los państwa w znanej od dekad formule - ustroju, porządku aksjologicznego, przy­należności do zachodniego kręgu cywilizacyjnego. Jeśli antyliberalna doktryna i praktyka PiS zostaną potwierdzone kolejnym wyborczym sukcesem, dostaną społeczną akceptację. Po tym, co rządzący dotąd zrobili z systemem państwa, zmiany realizowane po 2015 r. w znacznej mierze staną się już nieodwra­calne. To będzie inna Polska.
   Nadchodzi więc czas decydujących rozstrzygnięć. I to już teraz. Zaraz po zakończeniu przerwy świątecznej i nowo­rocznej polska polityka gwałtownie przyspieszy. Głównie po stronie opozycyjnej.

środa, 2 stycznia 2019

Za duży żeby upaść



Bezpartyjny senator Grzegorz Bierecki - mimo wychodzących na jaw co rusz nowych informacji o dziwnych machinacjach z pieniędzmi SKOK - dla Jarosława Kaczyńskiego pozostaje nietykalny. Jak to się mówi niekiedy o bankach: „jest za duży, by upaść"

Do 55-letniego senatora Grzegorza Biereckiego, przewodniczącego senackiej komisji finansów, jak bumerang znów wróciły spra­wy SKOK. Dziś uparcie się od nich odcina.
Co dziwi, zważywszy, że przez lata był ich dumnym ojcem założycielem, ich twarzą, a przez 20 lat szefo­wał Kasie Krajowej. Do dziś czerpie z tego systemu sowite profi­ty przez skomplikowaną sieć spółek, które narosły wokół SKOK.
   Nową burzę wokół SKOK rozpętało kilka zdań rzuconych niejako mimochodem przez bankiera Leszka Czarneckiego w końcówce nagranej i ujawnionej niedawno rozmowy z sze­fem KNF Markiem Chrzanowskim. „Wie pan, też taka ciekawa historia ze SKOK...” - zaczął bankier. „Kiedy zaczęło być bardzo gorąco koło kas SKOK, i tej fundacji Biereckiego, Luxemburg, on przyszedł do nas do banku z prośbą włożenia depozytu. Już w tej chwili nie pamiętam - 60, 70 mln zł (...)? Ostatnia rzecz, której ja chciałem, to przyjmować depozyt od Biereckiego (...). Zadzwoniłem wtedy do Kwaśniaka i powiedziałem, że ja wiem, że zgodnie z prawem mi nie wolno odmówić przyjęcia depo­zytu, ale my go nie przyjmiemy (...). Ja się po prostu boję tych pieniędzy. Nie wiem, co będzie dalej, czy przypadkiem nie będę gdzieś tam miał podejrzenia o współudział w praniu brudnych pieniędzy, jak się okaże, że on te pieniądze ma nielegalnie wy­ciągnięte ze SKOK”.
   O finansowych poczynaniach Biereckiego wiadomo też z upublicznionego w marcu 2015 r. pisma KNF do najważ­niejszych osób w państwie - premiera, marszałków Sejmu i Senatu, a także szefów ABW i CBA. KNF informował w nim o wyprowadzaniu pieniędzy z systemu SKOK do prywatnych spółek powiązanych z Grzegorzem Biereckim. Zdaniem ko­misji 77 mln zł z konta Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych trafiło do prywatnej spółki Spółdzielczy Instytut Naukowy, założonej przez Grzegorza Biereckiego, jego brata Ja­rosława i prawnika Adama Jedlińskiego. Do tego jeszcze z syste­mu SKOK do zarejestrowanej w Luksemburgu innej prywatnej spółki SKOK Holding wypłynęło 80 mln zł.
   Bianka Mikołajewska pisała o tym w POLITYCE już dawno temu, ale za tekstami nie poszły działania prokuratury ani konsekwencje dla Biereckiego. Raportu KNF nie można było przemilczeć. W kontekście fali upadłości SKOK, wypłat idących w miliardy złotych dla klientów, których oszczędności nagle gdzieś zniknęły, raport był dla PiS - w czasie trwającej kampa­nii parlamentarnej - wizerunkową katastrofą. PiS zatem spek­takularnie wyrzuciło Biereckiego jak zbędny balast za burtę, zawieszając go w prawach członka. Jarosław Kaczyński mówił wtedy: „Nie chcę w tej chwili oceniać czyjejś uczciwości. Sena­tor jest zawieszony i moralne aspekty sprawy są badane (...)”.

wtorek, 1 stycznia 2019

Złote w błoto



Wygląda na to, że PiS jednak naprawdę chce przekopać Mierzeję Wiślaną. Nie ma jeszcze zezwolenia na budowę, ale już prowadzone są odwierty, którym bacznie przygląda się przedstawiciel chińskiego potentata budowlanego.

Rybak Zbigniew Post z Krynicy Morskiej, który od 40 lat łowi w Zalewie Wiślanym, myślał, że będzie jak zwykle. Pogadają i na tym się skończy. Przecież pierwszy na ten pomysł wpadł król Ste­fan Batory. Współcześnie projekt kanału żeglugowego na Zalewie i przekopania Mierzei wraca jak bumerang przy każ­dych wyborach. Pomnik łopaty, „symbolu konieczności wykonania kanału żeglugo­wego łączącego Zalew Wiślany z Zatoką Gdańską”, ufundowany przez ówczesną senator, obecną posłankę PO Elżbietę Gelert z Elbląga, stoi w porcie w Kątach Rybackich od 12 lat. „Przekop Mierzei konieczny, możliwy, potrzebny” - gło­si tabliczka na cokole. A Mierzeja nadal w całości.
   Zbigniew Post zaczął się niepokoić do­piero, gdy zobaczył (w telewizji), jak prezes PiS osobiście wkopał na plaży biało-czerwony słupek wyznaczający koniec prze­kopu. Kiedy kołek po kilku dniach zniknął, Krynica odetchnęła z ulgą: morze poka­zało prezesowi, kto tu rządzi. W kurorcie trudno znaleźć zwolennika inwestycji. Nie chcą być wyspą oddzieloną kanałem od reszty kraju. Już teraz w sezonie są kor­ki, a co dopiero, jak trzeba będzie pokonać most zwodzony. Boją się, że trudna prze­prawa i budowa odstraszą letników, a ka­nał zniszczy jedną z najpiękniejszych plaż w Polsce, bo po prostu zabraknie na niej piasku. - Ujścia kanału muszą chronić falochrony - tłumaczy prof. Marcin Węsławski, dyrektor Instytutu Oceanologii PAN. - Prądy w Bałtyku idą. wzdłuż brze­gu z zachodu na wschód. Przy zachodnim falochronie piasek będzie się osadzał, tworząc z czasem, wielką mieliznę, a przy
wschodnim, od strony Krynicy Morskiej, będzie wypłukiwany, plaża, będzie znikać. Jak we Władysławowie, gdzie po wybudo­waniu przy porcie falochronów trzeba było dosypywać piasku.