środa, 31 lipca 2019

Zew lewicy



Decyzja PO o samodzielnym starcie doprowadziła do powstania sojuszu SLD, Wiosny i Razem. Partie te wiele dzieli, ale jeśli się nie pokłócą, mogą wprowadzić lewicę z powrotem do Sejmu.

Stoję tutaj z moimi przyjaciółmi, z Adrianem Zandbergiem i Wło­dzimierzem Czarzastym. I mogę powiedzieć, że się udało. Jeste­śmy gotowi nie tylko podzięko­wać PiS-owi za ich nieudolne rządy, ale sta­wić czoło Koalicji Obywatelskiej i wygrać te wybory” - powiedział Robert Biedroń na konferencji 19 lipca. Wojujące ze sobą do niedawna partie lewicowe ogłosiły, że idą do wyborów parlamentarnych razem. Na naszych oczach powstaje egzotyczna lewi­cowa koalicja, która - jeśli się nie rozpadnie - może zostać trzecią siłą w Sejmie.
   Przyjaźń Czarzastego, Biedronia i Zandberga to relacja stosunkowo świeża, wcze­śniej ich stosunki były raczej napięte. „Co to za lewica? Za parawanem z dykty cho­wa się aparat SLD, ludzie o zerowej wia­rygodności” - mówił Zandberg o Sojuszu w 2015 r. Niechęć do SLD była ważnym elementem tożsamości Razem. Jedną z większych awantur w partii wywoła­ło ogłoszenie przez jej zarząd po klęsce w wyborach samorządowych, że chce negocjować z Biedroniem i SLD. „To, co pan Biedroń proponuje, to jest od począt­ku do końca populizm, totalna ściema” - mówił zaś Czarzasty, komentując w lutym program Wiosny. Z kolei partia Biedronia swoją lewicowość jako organizacja od­kryła całkiem niedawno - wcześniej pre­ferowane było słowo „progresywizm”. Zaakceptowanie tego sojuszu wymaga więc od działaczy wszystkich partii dużej elastyczności i krótkiej pamięci.

wtorek, 30 lipca 2019

500 plus co?



Niemal we wszystkich krajach Unii istnieje coś w rodzaju 500 plus, ale nigdzie nie wywołuje takich emocji ani nie zapewniło nikomu takiej hegemonii jak Prawu i Sprawiedliwości w Polsce.

Prawo i Sprawiedliwość to oczywiście nie tyl­ko 500 plus, ale to właśnie ten socjalny trans­fer zrewolucjonizował polską politykę i stał się punktem odniesienia dla wszystkiego, co dziś polityczne. Ma być jeszcze raz głów­nym sposobem na wygranie wyborów parla­mentarnych. Bo tak jak tuż przed wyborami (26 maja) wypłacono trzynastą emeryturę (21 maja), tak teraz w październiku wyborcy dostaną 500 plus na pierwsze dziecko z wyrównaniem za cztery miesiące. Trzynasta emerytura to przecież nic innego jak 500 plus, tylko że dla emerytów. Prze­ciwników PiS do dzisiaj irytuje świadomość, jakie to banalnie proste rozwiązanie, jeśli się już na nie wpadnie. Tym razem jednak jest jedno „ale”: gotówka w znacznie większym stopniu popłynie do bogatych niż biednych. Czy to się wyborcom PiS spodoba?
   Mikołaj Fidziński z portalu Gazeta.pl przedstawił wylicze­nie, z którego wynika, że 10 proc. z najwyższymi dochoda­mi będzie w skali roku otrzymywać łącznie prawie 5 mld zł, z kolei 10 proc. najuboższych - tylko ok. 2,5 mld zł. Już sama reforma 500 plus (likwidacja progu dochodowego) będzie bardzo korzystna dla najbogatszych. O ile np. 20 proc. rodzin z najniższymi dochodami zyska na tej zmianie ok. 800 mln zł, o tyle 20 proc. rodzin najlepiej zarabiających prawie 6 mld zł. Gdyby PiS chciał po prostu jeszcze raz zmobilizować swój elektorat, łatwo mógłby odwrócić te proporcje, utrzymując lub wprowadzając nowy próg finansowy przy wypłatach „na pierwsze dziecko” albo różnicując wsparcie. Czyżby zatem PiS chodziło o coś więcej?
   Władza doskonale wie, że 500 plus, także dla lepiej za­rabiających, nie jest im obojętne. Nie muszą głosować na PiS, wystarczy, że nie zagłosują na opozycję. To się nazywa asymetryczna demobilizacja, która jest najskuteczniejszym sposobem na wygrywanie wyborów w kraju podzielonym na pół i silnie zantagonizowanym. Mistrzyni tej strategii An­gela Merkel na przestrzeni kilkunastu lat odebrała poparcie i zmarginalizowała głównego rywala, czyli SPD. Przejmując kolejne fundamenty polityki przeciwnika, wyrwała mu duszę i język. To partia kanclerz Merkel przegłosowała wprowadze­nie małżeństw homoseksualnych czy zamknięcie elektrowni nuklearnych.

poniedziałek, 29 lipca 2019

Joachim szlifuje kanty



Joachim Brudziński usunął się na bok, bo nie chciał walczyć z Morawieckim i Ziobrą. Ale i tak ma nad nimi przewagę - i to podwójną - zna partię i ma zaufanie Jarosława Kaczyńskiego

Renata Grochal

Gdy Joachim Brudziński wystartował do Parlamentu Europejskiego, wszyscy za­stanawiali się, dlaczego wiceprezes PiS szef jednego z najważniejszych resor­tów usuwa się z krajowej polityki. Jed­nak Brudziński rezygnować z niej nie zamierza.
   W europarlamencie zapisał się do Komisji Wolności Oby­watelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych (LIBE) oraz Kontroli Budżetowej (CONT), ale nie przeprowadzi się z rodziną do Brukseli, co robi wielu europosłów. Chce być w kraju tak często, jak tylko się da, przecież właśnie został szefem sztabu PiS w najważniejszej kampanii wyborczej.
   - Sztab zbiera się prawie codziennie, a Joachim gra w nim pierwsze skrzypce - mówi mi jego bliski współpracownik. Ja­rosław Kaczyński powierzył mu tę funkcję, bo świetnie zna partyjne struktury, a poza tym prezes chce, by w kampa­nię zaangażowali się europosłowie, którzy mieli dobre wyni­ki w wyborach. Brudziński przegrał co prawda w swoim okręgu z Bartoszem Arłukowiczem, ale dostał ponad 180 tys. głosów.
   Chętnie wziął sztab, bo sondaże wskazują na wygraną PiS, a sukces tylko wzmocni jego polityczną pozycję.

niedziela, 28 lipca 2019

Węgry, państwo mafijne



Zaszliśmy znacznie dalej niż Polska. Do punktu, z którego trudno wręcz wyobrazić sobie powrót. Dla Polski wciąż istnieje plan B - mówi Balint Magyar, autor znakomitej książki poświęconej systemowi Viktora Orbana

Rozmawia Maciej Nowicki

NEWSWEEK: Dlaczego Orban postanowił przejąć kontrolę nad Węgierska Akademia Nauk? Autonomia badań naukowych wydaje się czymś świętym.
BALINT MAGYAR: To jest absolutna no­wość na skalę Unii Europejskiej. Jako pierwsze autonomię instytucji nauko­wych zlikwidowały dawne sowieckie re­publiki środkowoazjatyckie, potem to samo zrobiła Rosja.
Orban chce pokazać, że wszystko mu wolno?
- Przede wszystkim jest to charakte­rystyczne postępowanie dla tego typu autokracji, który nazywam państwem mafijnym. Takie państwa nie toleru­ją żadnych form autonomii społecz­nej, chcą ją zniszczyć, gdzie tylko się da. Wszelkie samoograniczenia byłyby dla Orbana jedynie oznaką słabości.
Druga przyczyna jest natury finansowej. W kolejnym budżecie Unia zamierza przeznaczyć znacznie więcej środków na wspieranie badań naukowych. Prze­jęcie instytucji, która zatrudnia 5 tysięcy badaczy, ma sprawić, że fundusze unij­ne będą sponsorowały premiera i jego przybocznych.
W przeciwieństwie do innych państw mafijnych - Rosji czy dawnych republik środkowoazjatyckich - Węgry nie mają żadnych bogactw naturalnych, które mo­głyby zaspokoić potrzeby ludzi na szczy­cie i ich klientów. Tę funkcję spełniają właśnie pieniądze europejskie. To one są głównym źródłem rabunku. Mniej wię­cej 90 proc. swoich pieniędzy oligarcho­wie związani z Orbanem zawdzięczają finansowanym przez UE zamówieniom publicznym. To się odbywa w dziecinnie prosty sposób - wartość tych zamówień jest z reguły zawyżana. Od 1,7 do 10 razy – jak pokazuje raport Corruption Research Center w Budapeszcie.
Jest jeszcze jakiś powód?
- Orban chce stworzyć zupełnie nowy ka­non kulturowy. Znacjonalizowano i scen­tralizowano szkoły - zostały wyjęte spod kontroli samorządów. To ministerstwo edukacji mianuje dyrektorów, a nauczy­ciel stał się urzędnikiem państwowym. W ten sposób udało się spacyfikować gru­pę, która wcześniej często była krytyczna wobec władzy. Zlikwidowano również ry­nek podręczników. Przedtem zyskiwały akceptację ministerstwa, a potem jeden z nich był wybierany przez nauczycieli. Dziś mamy jeden podręcznik, który po­wstaje w ministerstwie i służy w oczy­wisty sposób celom propagandowym. Orban jest tam niejednokrotnie cytowa­ny i przedstawiany jako wielki polityk. Przejęcie Węgierskiej Akademii Nauk jest kolejnym elementem pisania kano­nu kulturowego od nowa - ponieważ to w ramach tej instytucji tworzy się punk­ty odniesienia. To akademia w ogromnym stopniu decyduje, co ma istotną wartość w węgierskiej historii czy literaturze.
Na Węgrzech nie ma już niezależnych mediów, wypowiedziano wojnę organizacjom pozarządowym, niszczona jest niezależność sadów, teraz przyszła kolej na naukę. Kto jeszcze funkcjonuje poza objęciami systemu?
- Sądownictwo jeszcze walczy, ale tak na­prawdę są tylko dwie grupy, które funk­cjonują w miarę niezależnie od systemu. To emeryci, bo wysokość emerytur nie była do tej pory zmieniana za pomo­cą ustanawianych ad hoc nowych praw.
I studenci - oni również nie są częścią sieci patron - klient, która charakteryzu­je dziś większość grup społecznych.
Trzeba rozumieć, czym jest w prakty­ce „państwo mafijne”. Elita panująca to klan polityczno-gospodarczy. Wła­dzy nie sprawuje partia Fidesz, ale nie­formalna grupa polityków i oligarchów, nad którą absolutne zwierzchnictwo ma Orban. Aby wiedzieć, kto naprawdę rządzi krajem, wystarczy zobaczyć, kto przebywa w loży VIP w czasie meczów na stadionie w Felcsucie, rodzinnym miasteczku premiera: będzie tam sam Orban, jacyś ministrowie, kilku oligar­chów i paru nieformalnych doradców. Fidesz, rząd czy parlament mają jedynie wcielać w życie decyzje tej grupy. Słu­żą jako pas transmisyjny - to ich jedyna kompetencja.
Klan władzy lub - jak kto woli - „adop­cyjna rodzina polityczna” traktują pań­stwo jako prywatną własność. Absolutna większość społeczeństwa jest szantażo­wana za pomocą różnego rodzaju środ­ków przymusu. Ma poczucie zależności i nieraz utraciła własną moralność. Ci lu­dzie są przekonani, że znaleźli się w sytu­acji bez wyjścia, bo opozycja niemal nie istnieje, i nie widzą żadnej realnej alter­natywy. Część z nich dochodzi do wnio­sku, że musi być tak, jak jest, bo jeśli panująca klika straciłaby władzę, na Wę­grzech zapanowałby chaos...

sobota, 27 lipca 2019

Polskie selfie,Dwie opozycje i pół,Węgierskie memento dla polskiej opozycji,Byle do jutra,Telefon z Brukseli,Minister obrony cywilizacji,Samowar,Wojskowa reforma, Niewola i Rozbłyskująca zapałka


Polskie selfie

Nie jest wielką sztuką kochać kraj i naród ze szkolnej czytanki - kraj raj, naród heroiczny i bezgrzesz­ny. Sztuką jest kochać kraj prawdziwy i naród niedoskonały
   Żyjemy w kulturze selfie, które jest formą instytucjonali­zacji narcyzmu. Robienie zdjęć samemu sobie jest wątpliwe estetycznie, tym bardziej robienie dwudziestu, a potem wy­bieranie jednego, by je jeszcze sfotoszopować. Ostatnio wiel­ką karierę robi aplikacja FaceApp, dzięki której można zrobić zdjęcie swej „przyszłej” twarzy. Nie jest to jednak ukłon zło­żony realizmowi i autoironii, ale potrzebie zabawy. Żyjemy więc w epoce, w której realizm - widzieć i nazywać rzeczy ta­kimi, jakie są - jest znakiem odwagi.
   Polska, choć zamieszkiwana jest przez lud skłonny do chwi­lowych uniesień, wzniesień ma niewiele. Jest raczej płaska, klimat ma umiarkowany, a krajobraz przez osiem miesięcy w roku raczej szary. Można tę krajobrazową przeciętność po­lubić, ale nie można jej konsekwencji ignorować. Jest bowiem Polska, wbrew mitom i wyobrażeniom, krajem po prostu zwy­czajnym, zamieszkanym przez zwyczajnych ludzi. To klucz.
   Dzień przed ostatecznym rozpadem Koalicji Europejskiej polska drużyna grała w eliminacjach piłkarskiej Ligi Mi­strzów. Najlepsi piłkarze ostatniego z jej zwycięzców z FC Li­verpool jeszcze nie wrócili z wakacji. Nasza drużyna właśnie z niej odpadła. Regres - ostatnimi laty mistrz Polski odpadał dopiero w sierpniu.
Dzień przed porażką piłkarzy ulubienica PiS-owskiego ludu, dawna pani premier, po raz drugi została odrzuco­na w wyborach na szefa komisji w Parlamencie Europejskim. Ostatecznie to miejsce zajęła Słowaczka. Tego samego dnia szef gabinetu prezydenta przegrał wyścig o stanowisko wice­szefa NATO. On z kolei z Rumunem. Partia w Polsce rządzą­ca, która ostatnio wygrała również wybory europejskie, nie ma też żadnego wiceszefa Parlamentu Europejskiego, choć mają ich i Węgrzy, i Czesi. Był czas, kiedy Polaków wybierano na stanowiska szefów parlamentu i Rady Europejskiej, naród uznał jednak ich partię za sprawców wszelakich nieszczęść. Najwyżej postawionym w strukturach międzynarodowych przedstawicielem partii absolutnie w Polsce dominującej, czyli wiceszefem Parlamentu Europejskiego, był człowiek, który jednak ze stanowiska wyleciał za paskudne obrażenie koleżanki z parlamentu, zresztą rodaczki.

piątek, 26 lipca 2019

Polowanie na prokuratorów



Degradowani, poniżani, szykanowani - tak mówią o sobie prokuratorzy, którzy nie chcą prowadzić śledztw pod dyktando władzy

Aleksandra Pawlicka

O prokuratorze Mariuszu Krasoniu zrobiło się głoś­no, gdy nagle został odde­legowany z Krakowa do wrocławskiej prokuratury rejonowej. Na przenosiny dostał week­end. I bez znaczenia był fakt, że opiekuje się chorymi rodzicami.
   - Moja siostra nie mieszka w Krakowie, a dodatkowo decyzja o oddelegowaniu nadeszła, gdy wyjechała na zagranicz­ny urlop. Tylko dzięki przychylności kie­rownictwa prokuratury we Wrocławiu, które udzieliło mi urlopu, udało się zor­ganizować opiekę i pomoc dla rodziców - mówi „Newsweekowi” Krasoń. Proku­ratorzy nazwali jego przypadek kroplą przepełniającą czarę goryczy, bo takich historii w kraju jest kilkaset.

DEGRADACJA DO TRZECIEJ LIGI
Mariusz Krasoń ma opinię doświad­czonego i skutecznego prokurato­ra. To on prowadził śledztwo w sprawie afery starachowickiej, korupcji w Są­dzie Najwyższym, wyłudzeń VAT i bombera Brunona K., który chciał wysadzić Sejm. W ostatnich miesiącach był jednym z inicjatorów uchwały przyjętej przez krakowskich prokuratorów sprzeciwia­jących się naruszaniu ich niezależności. Krasoń najpierw został przeniesiony do innego wydziału, potem przesłuchany przez rzecznika dyscyplinarnego, a nastę­pie oddelegowany na sześć miesięcy do Wrocławia. - Nie widzę merytorycznych podstaw ani uzasadnienia do podjęcia ta­kiej decyzji. Mogę ją wiązać wyłącznie ze sprawą uchwały i z moją działalnoś­cią w stowarzyszeniu Lex Super Omnia - mówi Krasoń.
   Lex Super Omnia (LSO) powstało w reakcji na reformę prokuratury, którą PiS przeprowadziło wiosną 2016 roku. Prokurator Krasoń w ostatnim czasie wszedł do zarządu stowarzyszenia.
   Prokuratorzy zrzeszeni w LSO na­pisali w obronie Krasonia ostry list do prokuratora krajowego Bogdana Święczkowskiego. W jego obronie wystąpili tak­że rzecznik praw obywatelskich oraz środowisko adwokatowi sędziów. - Jeśli teraz nie przeciwstawimy się represjom, to okażemy słabość. Mariusz Krasoń to nasz Lewandowski zdegradowany do trzeciej ligi z powodów światopoglądo­wych - mówi „Newsweekowi” Krzysztof Parchimowicz, prezes stowarzyszenia Lex Super Omnia.

czwartek, 25 lipca 2019

PSL



Czy jesienią będzie jeszcze co zbierać?

Albo mamy kręgosłup, jaja i od­wagę stanąć na własnych no­gach i idziemy podmiotowo, albo stoczymy się w toksyczny spór PiS z PO. Tymi słowami Waldemar Pawlak namawiał 1 czerwca li­derów PSL, by odrzucili ofertę PO i szli do wyborów parlamentarnych samodzielnie. Głos byłego prezesa Stronnictwa został na posiedzeniu Rady Naczelnej PSL przyjęty chłodno. Jeszcze wtedy w szeregach zda­wało się panować przekonanie, że sojusz z Platformą na wybory do Sejmu to najlep­sze rozwiązanie dla ludowców.

Władysław Kosiniak-Kamysz, żeby mieć pewność w tej sprawie, zarządził wewnętrzne konsultacje - za koalicją z PO wypowiedziało się 14 spośród 16 struktur regionalnych (przeciwne temu były tylko regiony podlaski i kujawsko-pomorski). A jednak negocjacje z Platformą zakoń­czyły się fiaskiem i ludowcy startują sami jako PSL - Koalicja Polska. Dlaczego tak się stało?
   Po stronie opozycji toczy się gra po­legająca na tym, kto zostanie uznany za winnego za brak wspólnego bloku na wybory do Sejmu. - Grzegorz Schetyna planował to od samego początku i w ten sposób prowadził negocjacje, żeby to się nie udało - słyszymy od jednego z lide­rów PSL. - Władysław Kosiniak-Kamysz zdecydował tuż po wyborach europej­skich, że ludowcy pójdą sami - mówi nam poseł PO. Nie brak opinii, że ma­jowe wybory przekonały PSL, że z PiS wygrać się nie da, dlatego trzeba się z tą partią ułożyć.
   Negocjacje toczyły się jednak przez kilka tygodni. Atmosfera rozmów nie była najlepsza. Lu­dowcy twierdzą, że Schetyna w ostatniej chwili odwoływał spotkania i zamiast zakuliso­wych rozmów z liderem PSL organizował konferencje wzywa­jące Stronnictwo do akceptacji szerokiego bloku z lewicą. Polity­cy Platformy twierdzą zaś, że to ludowcy od­woływali spotkania, a na kilka dni przed umówionym finałem rozmów zwerbowali do Koalicji Polskiej dwóch by­łych posłów PO, mając świadomość, że to musi być odczytane jako wrogi akt.
   Działacze PSL podkreślają, że ich je­dynym warunkiem współpracy z Plat­formą była nieobecność Wiosny i SLD. Z kolei nasi rozmówcy z PO mówią, że Platforma zaoferowała Kosiniakowi-Kamyszowi wspólny start bez partii lewico­wych, ale on to odrzucił i unikał dalszych negocjacji.

środa, 24 lipca 2019

Jak Morawiecki wspiera banki



Setki tysięcy frankowiczów mają nadzieję, że unijny Trybunał Sprawiedliwości rozwiąże ich problemy. PiS po cichu wprowadziło przepis korzystny dla banków, który zadłużonych może tej nadziei pozbawić

Radosław Omachel, Wojciech Cieśla

Wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej spodziewany jest jeszcze latem. Wiele wskazu­je, że otworzy frankowiczom drogę do przewalutowania ich kredytów - nie dość, że po kursie z dnia za­ciągnięcia, to prawdopodobnie przy zachowaniu korzystnego oprocentowania. Dla setek tysię­cy spłacających byłby to dar niebios - mieliby szansę udowod­nić w sądzie, że spłacili przez lata nie cząstkę, ale zdecydowaną większość swoich zobowiązań. Za to dla wielu polskich banków taki wyrok TSUE oznaczałby koszmar.
   Mógłby być to koszmar, gdyby nie poprawka w artykule 95 znowelizowanej ustawy Prawo bankowe, określająca zasa­dy dokonywania wpisów do hipotek. - Ta zmiana oznacza, że bank będzie mógł sprzedać wierzytel­ność dowolnemu podmiotowi, a zmiany w księdze wieczystej będzie można prze­prowadzić bez wiedzy kredytobiorcy - twierdzi prawnik, prof. Marek Chmaj.
   Banki będą mogły więc sprzedać wierzy­telności np. firmom windykacyjnym albo funduszom sekurytyzacyjnym bez zgo­dy, ba, nawet bez wiedzy kredytobiorców.
Arkadiusz Szczęśniak, prezes zrze­szającego frankowiczów stowarzyszenia Stop Bankowemu Bezprawiu: - To po­prawka szyta pod banki. Dzięki niej będą mogły swobodnie sprzedawać wierzytel­ności kredytowe, także podmiotom w ro­dzaju GetBack.
   Szczegóły uchwalonej w styczniu usta­wy frankowicze odkryli dopiero w maju.
I szybko dodali dwa do dwóch: z jednej strony wyrok TSUE, który może zmie­nić reguły gry w sądach, z drugiej drobna zmiana w przepisach, która przechodzi niezauważona, a w teorii pozwala wytransferować niektóre kłopotliwe wie­rzytelności do podmiotów nieobjętych nadzorem Komisji Nadzoru Finansowego.
Działacze stowarzyszenia przez kilka miesięcy próbowali ustalić, kto jest autorem nowego artykułu. Bez skutku. - Nikt się nie chce do tego przyznać. A to jest odpowiednik historii z dopisaniem „lub czasopisma” w aferze Rywina - alarmuje Szczęśniak.
   Resort finansów, który pilotował prace nad ustawą, odpowia­dając na pytania „Newsweeka” o autora spornego artykułu, pisze ogólnie, że był on konsultowany osiem miesięcy i nikt nie zgła­szał do niego uwag. Do resortu nie wpłynęło też żadne zgłoszenie lobbingowe. „Zaproponowana zmiana miała na celu wyelimino­wanie wątpliwości interpretacyjnych” - pisze ministerstwo.
   Owszem, kilkanaście miesięcy temu PKO BP, który przejął spory portfel wierzytelności banku Nordea, miał kłopoty z prze­prowadzeniem zmian w zapisach ksiąg wieczystych. Po ryn­ku krąży opinia, że sporną zmianę inspirował właśnie PKO BP - bank kierowany przez Zbigniewa Jagiełłę, czyli dobrego znajo­mego Mateusza Morawieckiego jeszcze z lat 80.
Gdy projekt znowelizowanej ustawy trafił do Sejmu, podpisa­ny był pod nim premier Morawiecki, były prezes banku, który udzielał frankowych kredytów.

wtorek, 23 lipca 2019

Kłamstwo i sprawiedliwość,Szóstką w piątkę,Wojna i spokój,Rząd pierwszego kontaktu,K2,Koalicja Wandali,Wieś i Smok kulturalny



Kłamstwo i sprawiedliwość

PiS idzie jak zwykle na chama. Prowadzi kampanię pod hasłem „wiarygodność” akurat w momencie, gdy pokazuje, jak mało jest wiarygodne.
   Jak to było? „Wysyłamy do Europy najsilniejszą ekipę”, „Będziemy się twardo bić o interesy Polski”, „Polacy zobaczą, jak bardzo liczą się z nami w Unii”. Minął miesiąc z okładem. Nadeszło „sprawdzam” i widzimy jak na dłoni, jakąż to ekipę wysłało PiS do Europy. Grupka drugorzędnych postaci, bez autorytetu, bez przyjaciół i bez partnerów, otoczona złą sławą i skazana na kompletny margines. Do tego, co w Unii jest rzad­kie, odrzucana ostentacyjnie, upokarzana demonstracyjnie.
   Ktoś mógłby powiedzieć, że w Parlamencie Europejskim delegacja PiS traktowana jest tak, by czuła się komfortowo w znajomym sobie klimacie, czyli tak jak traktuje w Polsce opozycję. Jest to jednak o tyle niezasłużone, że PiS traktuje tak opozy­cję, bo takie jest i dlatego też jest tak traktowane w Unii, a nie dlatego, że taka  jest parlamentarna większość. To są po prostu specjalne reguły stworzone dla intruzów, którym nie można pokazać drzwi, ale można pokazać miejsce w szeregu.
   Przyznam szczerze, że musiałem stoczyć trudną walkę, by pokonać schadenfreude na wieść o kolejnej klęsce Beaty Szydło w Europie. Bo jednak, czy tego chcę, czy nie, re­prezentuje ona nie tylko PiS, ale i Polskę. Jej upokarzająca porażka pokazuje więc, jak nisko upadł autorytet państwa, jeszcze niedawno w Europie traktowanego i poważnie, i życzliwie. Walka z schadenfreude była trudna, bo kara, jaką poniosła niedawna wicepremier, jest uzasadniona, a despekt - całkowicie zrozumiały.
   Przypadek Beaty Szydło to jednak coś więcej niż jej oso­bista historia. To egzemplifikacja. Jej działania, zachowania i losy są ilustracją tego, jakie jest PiS i jaka jest rzeczywista pozycja PiS - w sprawie Europy i w Europie. Jest tylko jedna rzecz równie wielka jak arogancja prezentowana przez poli­tyków PiS w Polsce. To ich kompleksy, gdy lądują oni na eu­ropejskich salonach.

poniedziałek, 22 lipca 2019

Bal u prezesa



W polskiej polityce karty wydają się już rozdane, a PiS dzięki socjalnym transferom - teflonowy. Ale przy tak głębokim podziale społeczeństwa wciąż jedno zdarzenie lub ich sekwencja mogą wiele zmienić.

Na początek przenieśmy się niedaleko w przyszłość. Oto tegoroczne październikowe wybory parlamen­tarne zakończyły się bezprecedensowym zwycię­stwem PiS. Wyjątkowo wysoka frekwencja, sięga­jąca rekordowego poziomu 60 proc., sprawiła, że obok PiS próg wyborczy przekroczyła jedynie wąska koalicja zbudowana wokół PO, do której - wskutek zawirowań wokół ostatecznego kształtu list wyborczych, jakie miały miejsce pod koniec sierpnia - nie weszły ostatecznie ani PSL, ani też SLD oraz Wiosna. Formacje te, podobnie jak resztki Kukiz’15, Kon­federacji, a także niewielki lewicowy sojusz skupiony wokół partii Razem, znalazły się poza Sejmem. Za sprawą bezlito­snej metody d’Hondta głównym beneficjentem ponad 20 proc. oddanych na nich wszystkich głosów zostało - podobnie jak w 2015 r. - Prawo i Sprawiedliwość. Również w wyborach do Senatu, mimo wystawienia przez lewicowo-liberalną opozycję wspólnych kandydatów, w większości okręgów zwyciężyli poli­tycy PiS. Na pierwszym posiedzeniu Sejmu, na wniosek klubu parlamentarnego PiS, liczącego 310 posłów, powołano komisję konstytucyjną, na której czele stanął Stanisław Piotrowicz.
   Pracując w znanym z poprzedniej kadencji tempie, w ciągu zaledwie czterech tygodni komisja przygotowała całościową nowelizację ustawy zasadniczej. Z uwagi na wymóg art. 235 konstytucji, przewidujący 60-dniową zwłokę oraz możliwość zażądania przez posłów opozycji przeprowadzenia referendum zatwierdzającego, zrezygnowano jedynie ze zmian w rozdzia­łach I, II oraz XII, gruntownie zmieniając natomiast pozostałe. Wśród nich - z uzasadnieniem konieczności osłabienia szko­dliwej dla kraju polaryzacji politycznej - ten opisujący sposób wyboru prezydenta RP. Zamiast w wyborach powszechnych wyłaniany miał być teraz przez nowe Zgromadzenie Narodowe, złożone nie tylko z Sejmu, Senatu, ale i - by podkreślić zna­czenie, jakie suweren przywiązuje do instytucji samorządu
także z przedstawicieli sejmików wojewódzkich. Prace nad nowelizacją konstytucji w izbie wyższej również były rekordowo krótkie i już w końcu grudnia prezydent Andrzej Duda podpisał znowelizowaną konstytucję, którą prezes PiS uznał za najpiękniejszy prezent noworoczny dla Polski. A w niespełna pół roku później Zgromadzenie Narodowe wybrało Jarosława Kaczyńskiego wyraźną większością głosów na kolejnego pre­zydenta RP.
   Niemożliwa wizja? Ale właściwie dlaczego? Rozważmy jed­nak także drugi wariant. Oto opozycja w środku lata niespo­dziewanie wyrwała się wreszcie ze stanu osłupienia, w jaki po­padła po majowych wyborach do PE. Błyskawicznie stworzyła wielki wspólny blok, a we wrześniu chaos w przepełnionych szkołach doprowadził do kolejnego strajku nauczycieli, który poparło wielu zdesperowanych rodziców, przyłączając się do okupacji szkół. Zapoczątkowało to gwałtowny zwrot w nastro­jach społecznych, pogłębiony następnie przez taśmy ujawnione przez Marka Falentę, które pogrążyły nie tylko premiera Ma­teusza Morawieckiego, ale i kilku prominentnych polityków PiS. W rezultacie antypisowska koalicja uzyskała ponad 3/5 miejsc w Sejmie oraz Senacie i w ciągu kilku kolejnych mie­sięcy nie tylko stworzyła nowy rząd, ale i uruchomiła procedurę impeachmentu wobec prezydenta Andrzeja Dudy. A wio­sną 2020 r. rozpoczął Się przed Trybuna­łem Stanu proces Jarosława Kaczyńskiego oraz kilku członków rządu PiS.

niedziela, 21 lipca 2019

Jestem tylko Ukrainką pracującą



Kobiety traktują nas jak powietrze, mężczyźni często proponują nam seks, a dzieci uważają za służące, którym nie należy się szacunek - opowiada Ukrainka, która od czterech lat pracuje na polskim wybrzeżu.

KATARZYNA ZDANOWICZ: - Dlaczego nie chcesz się bliżej przedstawić?
OKSANA: - A z czego będę żyć? Przecież jeżeli menedżerowie hotelu mnie zidentyfikują, nigdzie w Polsce nie dostanę pracy. Nad Bałtykiem od maja do września zarabiam więcej niż moje koleżanki na Ukrainie przez rok. Długo się zastanawiałam, czy z tobą w ogóle rozmawiać. Przełamałam się, bo zależy mi, żeby ci, którzy jadą wypocząć do takich hoteli jak ten, w którym pracuję, przeczytali ten wywiad i inaczej spojrzeli na Ukraiń­ców. Nie ma możliwości, żeby nas nie spotkali. Jesteśmy już wszędzie, i w obskurnych ośrodkach, motelach, pensjonatach, i w ekskluzywnych hotelach cztero - czy pięciogwiazdkowych. Bez Ukraińca nie przetrwa żadna nadmorska noclegownia.
Skąd takie przekonanie?
Ekonomia i obserwacja. Pierwszy raz do pracy w Polsce przy­jechałam w maju 2015 r. Byłam wtedy nauczycielką w techni­kum gastronomicznym. Właściciel polskiego luksusowego hotelu wpadł na pomysł, żeby podpisać umowę z naszą szkołą i ściągnąć do siebie uczniów gastronomika na praktyki. Najlepsza i najtań­sza siła robocza. Umowa przewidywała, że jedna grupa przyjedzie na kilka miesięcy, dostaną kwaterunek, jedzenie, jakieś kieszon­kowe, zarobi też szkoła. I tak w kółko - kolejne grupy co pół roku. Teoretycznie idealny układ dla wszystkich.
A praktycznie?
Ulokowali naszych uczniów w mikroskopijnych pokojach na piętrowych łóżkach, do jedzenia dali resztki, które zostały po gościach. Praca nawet 12 godzin dziennie na zmywakach, w kuchni, co bardziej reprezentacyjni - na sali restauracyjnej jako kelnerzy. Tania, milcząca siła robocza.
Nie buntowali się?
A Polacy wyjeżdżający pracować na Zachód w latach 80. się buntowali? Tak samo jak my dziś wykonywali robotę, którą Niemiec czy Austriak nie chciał się pobrudzić, i to za połowę stawki. Jestem z pochodzenia Polką, uczyłam języka polskiego i znam historię Polski, i tę odległą, i najnowszą. Przekładam tamte wasze doświadczenia na nas, Ukraińców.
I co ci wychodzi?
Tak jak wy pokornie wykonywaliście wtedy polecenia pana Schmidta, tak my wykonujemy wasze. Cel mamy ten sam: przy­wieźć do domu pieniądze, żeby godniej żyć. Wracając do moich uczniów, wizytowałam hotel z ramienia szkoły. Wypłakiwali mi się w rękaw, ale absolutnie nie chcieli, żeby jakiekolwiek żale docierały do dyrekcji czy już, broń Boże, polskich właścicieli hotelu. Wychodzili z założenia, że kilka miesięcy wytrzymają. Jest coś takiego zakodowanego w mentalności zarobkowego imigranta, nawet ucznia, który pracuje przez kilka miesięcy 700 km od domu, że nie można przyznać się do słabości, wrócić z niczym. My na zachodniej Ukrainie jesteśmy dużo bardziej imigranckim narodem niż wy, Polacy. Was wyjechało do pracy może milion, może dwa, a u nas puste są całe wsie, znam wio­ski, w których zostali tylko dziadkowie i dzieci. Ludniej robi się tylko w święta i wakacje.

sobota, 20 lipca 2019

Manuela Gretkowska: Przeraża mnie wygrana PiS. Niszczą mój kraj, udając, że nie wiedzą, co robią



- Mam znajomych, którzy po przebudzeniu biegną do internetu sprawdzić, czy prezes jeszcze żyje. Wierzą, że gdy odejdzie, będzie lepiej. Nie sądzę, Nowogrodzka to nie Wilczy Szaniec. Wataha znajdzie sobie innego przywódcę - mówi Manuela Gretkowska, pisarka.

Z Manuelą Gretkowską rozmawia Grzegorz Wysocki

Grzegorz Wysocki: Przywiozłem ci trochę frapujących lektur.

Manuela Gretkowska: Co to? O nie! Prawicowych gadzinówek nie biorę do ręki. Nie dokładam się w żaden sposób do tego parszywego interesu.

Co nie zmienia tego, że w ostatnich numerach „Gazety Polskiej”, „Sieci” i „Do Rzeczy” naczytałem się, jak skompromitowaną osobą jest niejaka Gretkowska.

– Nie zaskakuje mnie to. Przecież oni wręcz ze mnie żyją!

Najczęściej żyją z komentowania tego, co na łamach „Wyborczej”, ale tym razem to ty doprowadziłaś ich do białej gorączki. Przyczyną był felieton: „Polska stanie się znowu krajem zastępczym. Już jest drugorzędnym z podróbą chemii, kultury, nowoczesności. Polacy tak lubią, po swojemu, staropolsko, w słomianych łapciach i gaciach, dupcyć po bożemu i dawać tej dupy każdemu, kto ją posmaruje 500 plus albo obietnicą zbawienia”.

– Napisałam prawdę i wyłożyłam ją w całym tekście. To jest tylko jego zakończenie i mój błąd w tym, że żeby się nie powtarzać, nie dodałam dwóch zdań na koniec.

A nie w tym, że dałaś o jedno zdanie – z „dawaniem dupy każdemu” – za dużo?

– Nie, 500 plus (i więcej) istnieje od dawna w wielu krajach Unii, ale przy wprowadzaniu socjalnej pomocy nie trzeba jednocześnie niszczyć demokracji i prawa. Opublikowałeś niedawno smutno-przejmujący esej o tym, jak rozmawiasz z rodziną z różnych części Polski głosującą na PiS.
Twoich wujów zachwyca wszystko, co się teraz dzieje w Polsce. Logikę i argumenty zastępują im emocje podgrzane propagandą. I ciągle powtarzają: „Obrażacie nas, nie obrażajcie nas...”.

A ty chcesz mieć prawo, by ich obrażać?

– Jeśli ktoś nie ma argumentów, ale chce mieć rację, wtedy jedyne, co potrafi, to się obrazić. Dorzuć tu jeszcze obrazę uczuć religijnych, bo przecież oni wszyscy są wierzący. Niedługo dojdzie do tego, że obrażając takiego nadgorliwego katolika, obrazisz Jezusa, którego reprezentuje i który w nim mieszka. Ale już nazwanie kogoś „lewacką kurwą” nie jest obrzucaniem błotem, tylko określeniem zawodowo-światopoglądowym, które należałoby wpisywać wrogom do dowodu osobistego, nie?

Wątpię, by ktoś miał taką potrzebę. Wiem za to od niektórych wierzących, że uważają za profanację waginę na kiju.

– Mogę się założyć, że oni sami nie wiedzą, czym jest wagina, bo to, czym jest ginekologia, wyznacza Kościół, a nie medycyna. Nie możesz zamrozić jajeczek w klinice, bo przecież Watykan zakazuje. Krzyż nad kaplicą i apteką, więc niektórym polskim farmaceutom myli się, dla kogo pracują – dla ludzi czy dla Ducha Świętego alergicznego na antykoncepcję.
Im mniej prawa, tym więcej klauzul sumienia. Klauzula jest zastrzeżeniem w umowie między stronami. Tylko że nikt się z Polkami nie umawiał w tej sprawie.

piątek, 19 lipca 2019

Hamulec na walec



Może i wasz Sejm, ale nasz Senat - takie hasło pojawia się w kręgach opozycyjnych po przegranych wyborach. Miałaby się powtórzyć historia sprzed 30 lat, kiedy zjednoczona solidarnościowa opozycja obsadziła 99 miejsc w stuosobowym Senacie, podczas gdy w Sejmie większość miały siły dawnego reżimu.

Senat wygrać łatwiej, bo okręgi są jednomandatowe, więc rywali­zują nie tyle partie, ile osobowo­ści. Podobnie jak w wyborach na prezydentów miast. W wyborach samorządowych w zdecydowanej więk­szości miast wygrał niePiS. Teraz ugrupo­wania, które tworzyły zwycięską „miejską koalicję” chcą powtórzyć - ponownie jako wyborczy sojusz - podobny sukces w Se­nacie. Ma być jeden kandydat zjednoczo­nej opozycji, o ile taka się utrzyma, prze­ciw jednemu kandydatowi Zjednoczonej Prawicy. Kampanię mieliby wspomóc po­pularni prezydenci i burmistrzowie miast - albo sami startując, albo udzielając po­parcia. Czyli powtórka z wyborów 1989 r.: wtedy było zdjęcie z Lechem Wałęsą, teraz - z popularnym samorządowcem.
   Gdyby Koalicji udało się zdominować Senat, na pewno podniosłoby to na du­chu elektorat niePiSu, przytłoczony dziś porażką w wyborach do Parlamentu Euro­pejskiego. I podtrzymało poparcie wybor­ców dla partii tworzących Koalicję, jeśli w wyborach do Sejmu zdarzy się powtórka sytuacji z wyborów do PE, a więc kolejna kadencja rządów Zjednoczonej Prawicy.
A więc wygrany Senat - to ważny efekt psychologiczny. Ale czy daje realny wpływ na władzę?

czwartek, 18 lipca 2019

Instrukcja obsługi list



W rękach liderów są przeważnie narzędziem twardej dominacji. Prowokują do intryg i sporów. Listy wyborcze są wynalazkiem diabolicznym, choć niezbędnym.

Prawo i Sprawiedliwość już zapre­zentowało kandydatów, którzy otworzą listy wyborcze do Sejmu. Jarosław Kaczyński tym razem nie eksperymentował. Okręgi zwolnione przez znanych polityków, któ­rzy odeszli do europarlamentu, powierzył partyjnym dublerom. Nikt istotny nie zo­stał pominięty. Nawet zmarginalizowany Antoni Macierewicz zachował „jedynkę”.
   Po drugiej stronie na razie impas. Po­sypały się rozmowy PO z PSL i nadal nie wiadomo, w jakiej formule opozycja pój­dzie do wyborów. Choć można założyć, że Grzegorz Schetyna również od dawna ma w głowie własny plan obsadzenia list w roz­maitych konfiguracjach. Jest to bowiem zbyt ważna kwestia, aby improwizować w ostatniej chwili. Ogłoszenie list oznacza przecież prawdziwy początek kampanii. Oto partie odsłaniają swoje zasoby i stają do walki. Można oczywiście wyrażać wąt­pliwość, czy wyborcy przykładają do list równie wielką wagę jak politycy. W końcu głosujemy w pierwszej kolejności na par­tie. A o samych kandydatach, przy których stawialiśmy w przeszłości krzyżyk, pewnie już nie pamiętamy.
   Natomiast dla nich listy to kwestia niemal­że egzystencjalna. Od ich ułożenia zależą przecież kariery, życiowe statusy, uposaże­nia, prestiż. I dlatego budzą tak silne emocje.

środa, 17 lipca 2019

Koalicyjna telenowela

Formowanie się kolejnej opozycyjnej koalicji wyborczej zaczyna przypominać brazylijski serial: z nagłymi zwrotami akcji, emocjami, intrygami i miejscami absurdalną fabułą. Najważniejszy będzie jednak finałowy odcinek

To nawet nie wygląda na nową produkcję. Podobnie jak na przełomie roku, kiedy Grzegorz Schetyna próbował skleić szeroką opozycyjną koalicję na eurowybory, dalszy rozwój akcji zależy od decyzji ludowców. A ci znów hamletyzują i windują koszty swojego udziału w wyborczym sojuszu. Podobnie jak pół roku temu zapowiadają też powołanie Ko­alicji Polskiej. - Oni tam mają jakieś rodeo. Jednego dnia to Zgorzelski nie chce koalicji, a Kosiniak jest na tak, drugie­go dnia odwrotnie. Zobaczymy, co będzie w tym tygodniu - mówi jeden z członków zarządu PO, poirytowany przeciągającymi się negocjacjami. Także dlatego, że niepewność co do kształtu koalicji odbija się na wewnątrzpartyjnym morale: nie wiadomo, ile miejsc platformersi będą musieli ustąpić członkom innych partii, kto będzie startował i powinien już przygotowywać się do walki o głosy, a także Co mówić ludziom zaczepiającym na ulicy i pytającym „kiedy wreszcie się dogadacie?”. Bo do wy­borów raptem trzy miesiące.
   Główny problem stojący na drodze do porozumienia tym ra­zem ma stanowić SLD, którego peeselowcy nie chcą w koalicji, a także Wiosna, choć na razie politycy PO nawet nie przebąkują o dołączeniu partii Biedronia do budowanego projektu. - Nie ma mowy, abyśmy poszli na jednej liście z SLD i z Wiosną, a do tego zdaje się dąży Schetyna. Jeśli poświęci SLD, to pójdziemy razem - powtarzają w PSL.
   Czemu Sojusz zaczął nagle ludowcom przeszkadzać? Z naszych rozmów wynika, że chodzi o doświadczenia z eurokampanii i niesłowność lidera SLD, a także o nazwiska proponowanych na wspólne listy kandydatów z pezetpeerowskim rodowodem (m.in. Marka Dyducha, Jerzego Jaskierni, Lecha Nikolskiego czy Joanny Senyszyn) oraz o „wyskoki ludzi Czarzastego” - jak nie­dawny udział rzeczniczki jego partii w konferencji dotyczącej prawa antyaborcyjnego i zapowiedź, że jeżeli SLD wejdzie do Sejmu („niezależnie od tego, w jakim komitecie”), złoży projekt ustawy liberalizującej obowiązujące przepisy.
   Ludowcy przekonują, że wbrew temu, co mówią politycy PO, nie domagają się wykluczenia z koalicji Barbary Nowackiej i Ka­tarzyny Lubnauer, bo „lewicowość Nowackiej nie przykleiła się” do nich, dobrze im się z nią współpracowało w ostatniej kampanii, a i do szefowej Nowoczesnej nic nie mają, w końcu „ratowali jej klub” kilka miesięcy temu.
   Z kolei politycy PO twierdzą, że chodzi także o liczbę „jedy­nek”, podział powyborczej subwencji, a także o formę współ­pracy w przyszłej kadencji - Schetyna oczekuje, że koalicjanci będą tworzyć jeden klub parlamentarny, tymczasem ludowcy mają zgoła inne plany. Jedni obawiają się utraty niezależności, drudzy - utraty sterowności antypisowskiej formacji.

wtorek, 16 lipca 2019

Władza odporna na ciosy



Wolne media patrzą politykom na ręce. Jednak w państwie PiS ich ofiarą częściej pada opozycja niż rządzący

W ciągu czterech lat rządów PiS w „Ga­zecie Wyborczej”, „Newsweeku”, „Po­lityce”, Onecie, TVN pełno było doniesień obciążających obóz władzy: afera SKOK, radomska, Chrzanowskiego i KNF, wież Kaczyń­skiego i spółki Srebrna, gruntowa Morawieckiego. Ale medialne informacje nie oszczędzały też postaci uznawa­nych przez PiS za wrogów: Mateusza Ki­jowskiego (faktury) i Marka Lisińskiego (wyłudzanie pieniędzy od ofiary kościel­nej pedofilii).
   Problem w tym, że każda kula wystrze­lona przez niepisowskie media w czło­wieka liberalnej Polski zabija, Kijowski i Lisiński polegli. Bohaterowie afer z dru­giej strony, choć ich sprawy nie są ka­piszonami (jak powtarzają PiS-owskie przekazy dnia), zostali tylko lekko draś­nięci lub wcale, bo ludzie tej władzy noszą kamizelki kuloodporne, których przeciw­nicy nie mają.

poniedziałek, 15 lipca 2019

Inflacja zdmuchnie podwyżki płac



Coraz wyższe ceny usług i towarów biją nas po kieszeni, ale dla rządu wzrost inflacji wcale nie jest zły. Pomoże dopiąć napięty budżet. Czy to dlatego w ostatnich tygodniach rekordowo wzrosła ilość gotówki w obiegu?

Radosław Omachel

La Bonnotte to najdroższa odmiana ziemniaków na świecie. Uprawiane na francuskiej wyspie Ile de Noirmoutier w ilości ledwie stu ton rocznie, podlewane wodą morską warzywa mają słona- wy smak z lekkim cytrusowym aromatem. Zna­ne restauracje skłonne są płacić plantatorom nawet po 600-700 euro za kilogram.
   Polskie ziemniaki odmian Vineta, Irga czy Owacja to zupełnie inna półka, ale niejeden Kowalski na widok cen w warzywniakach też ostatnio przecierał oczy. Kilogram jeszcze rok temu koszto­wał nieco ponad złotówkę. Ale ubiegłoroczne zbiory były aż o jed­ną piątą niższe. Już w listopadzie ceny zaczęły rosnąć. Teraz na co lepszych bazarach i w delikatesach kilogram ziemniaków kosztuj e blisko 3 zł. Statystyczny Polak zjada 60 kg rocznie. Łatwo policzyć, że z powodu zwyżki cen tego jednego warzywa wyda w ciągu roku o około 100 zł więcej.
   Ziemniaki to tylko przykład. W górę znacząco poszły ceny większości wrażliwych na pogodę warzyw i owoców. W ubiegłym roku w Holan­dii, która jest największym producentem cebuli w Europie, z powodu pogody załamała się pro­dukcja. W efekcie w Polsce w ciągu roku ceny ce­buli w detalu wzrosły przeszło dwukrotnie.
   Jeszcze niedawno można było zakładać, że ten cenowy szok jest krótkotrwały. Zwykle przecież w okolicach czerwca na rynek trafia największa fala zbiorów, a ceny zaczynają pikować. Bywa, że w okresie wakacyjnym spadek cen żywności jest tak głęboki, że zbija inflację (żywność to w Pol­sce 25 proc. koszyka inflacyjnego) do minimum, a czasem wręcz poniżej zera. W tym roku tak jednak nie będzie. Susza nadal przetrzebia plo­ny. Na obniżki średnich cen na bazarach i w wa­rzywniakach nie ma na razie co liczyć.
   W mięsnych też wyraźniej drożej niż przed rokiem. Wołowina wprawdzie nie drożeje, tu i ówdzie jej ceny nawet spadły, ale od kiedy rozmiłowani w wieprzowinie Chińczycy ogołocili świato­we giełdy z zapasów, ceny wzrosły. W Polsce nawet o 20-25 proc.
   Główny Urząd Statystyczny szacuje, że ceny żywności wzrosły w czerwcu o 5,7 proc. Na pierwszy rzut oka to wyraźnie mniej niż odczuwalna w portfelu drożyzna, ale wagi inflacyjne GUS uwzględ­niaj ą przecież tysiące artykułów spożywczych. Te, które kupujemy najczęściej, drożeją i to zauważalnie. I to właśnie za sprawą sko­kowego wzrostu cen żywności inflacja CPI, czyli podstawowy, naj­bardziej znany wskaźnik poziomu cen, poszedł mocno w górę.
Jeszcze jesienią wydawało się, że inflacja jest stabilna. Po okre­sie wyjątkowo niskiej dynamiki cen, a nawet deflacji, przez dłu­gie miesiące wskaźnik CPI utrzymywał się na neutralnym dla gospodarki poziomie 1-2 proc. Ba, nieoczekiwanie jesienią infla­cja zaczęła nawet spadać. - Ten spadek był efektem wpływu z ze­wnątrz. Na światowych rykach potaniała ropa, a i ceny żywności na międzynarodowych rynkach były umiarkowane, równoważąc sytuację na krajowym rynku - tłumaczy prof. Dariusz Filar, eko­nomista, były członek Rady Polityki Pieniężnej.
   Efekt zewnętrzny okazał się jednak przejściowy. Od wiosny in­flacja znów zaczęła rosnąć. W maju wyniosła 2,4 proc. W czerw­cu, jak wskazują szacunki GUS, doszła do 2,6 proc. Skutki już teraz odczuwamy w swoich portfelach, ale uwagę analityków bardziej przykuwa inny wskaźnik mierzący zmiany cen. Równo dekadę temu NBP wprowadził nową miarę, inflację bazową. Tym różni się od CPI, że nie uwzględnia ulegających silnym i niezależnym od de­cyzji RPP wahaniom cen paliw i żywności. Taka odarta z narzutów inflacja bazowa najlepiej obrazuje trendy w gospodarce i łatwiej pozwala przewidzieć, co z inflacją będzie się działo w nieodległej przyszłości. Inflacja bazowa przez długi okres pozostawała na ni­skim poziomie, 0,6-0,9 proc. Ale od lutego zaczęła rosnąć. W maju doszła do 1,7 proc., a w czerwcu, jak prognozuje między innymi Bank Millennium (bo danych oficjalnych jeszcze nie ma), zbliżyła się do 2 proc. To najszybszy kwartalny wzrost in­flacji bazowej od początku jej pomiarów. - Wy­gląda na to, że kotwica inflacji bazowej puściła. A to niebezpieczny sygnał - dodaje prof. Filar.
   Wzrost inflacji bazowej przeczy też oficjal­nej linii rządu, który winą za wzrost cen obarcza drożejącą żywność. Wzrost inflacji bazowej ma bowiem charakter fundamentalny.

niedziela, 14 lipca 2019

Kadrowy z Wołomina



Jacek Sasin, dziś wicepremier, zaliczył najbardziej spektakularny awans ostatnich Wraz z nim w górę idą koledzy, którzy pomogli mu, kiedy był na politycznym marginesie. Szefem swojego gabinetu zrobił przyjaciela z wyrokiem ustalił „Newsweek”

Renata Grochal, Maciej Śmigaj

Tuż po wręczeniu nominacji nowym człon­kom rządu Jacek Sasin pozuje do zdjęcia z prezydentem Andrzejem Dudą. Na twa­rzy Sasina maluje się satysfakcja. Wokół nowego wicepremiera stoi kilkunastu trzy­dziesto-, czterdziestoparolatków. To druży­na Sasina. Część z nich to współpracownicy z Wołomina, w którym Sasin był doradcą burmistrza.
   Jest wśród nich Ryszard Madziar, były burmistrz tego miasta. To żywy dowód na to, że Sasin potrafi się odwdzięczyć za odda­ne przysługi. Gdy po katastrofie smoleńskiej Sasin stracił pra­cę w Kancelarii Prezydenta, Madziar zatrudnił go jako doradcę w urzędzie. Kiedy z kolei Madziar przegrał wybory samorządo­we w 2014 roku, to gdy tylko PiS doszło do władzy, został szefem mazowieckiego oddziału ARiMR. Teraz Sasin zrobił go szefem swojego gabinetu. I to pomimo ciążącego na nim wyroku.
Jak ustalił „Newsweek”, w 2018 roku Madziar został skazany w procesie karnym na 12 tys. złotych grzywny przez sąd w Wołominie za pomówienie tam­tejszej pani burmistrz. Ma ją przeprosić. Wy­drukował 10 tys. ulotek, w których zarzucił kobiecie, że chce zlikwidować miejski zakład oczyszczania i zwolnić 100 osób. Ulotki zosta­ły rozdane wśród mieszkańców.
   Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga prowadzi też śledztwo w sprawie powoły­wania się na wpływy w kancelarii premiera oraz u wojewody mazowieckiego. Tam też pojawia się nazwisko nowego szefa gabinetu wicepremiera Sasina. Chodzi o propozycję przejścia do klubu PiS radnej z Wołomina.
Jej córka miała w rewanżu otrzymać stano­wisko w ministerstwie. Dowodem w sprawie jest nagranie, na którym polityk PiS mówi, że Madziar - dzięki znajomości z Sasinem - załatwi córce kobiety pracę w minister­stwie. Chcieliśmy zapytać Sasina o awans Madziara, ale nie znalazł czasu na spotkanie z „Newsweekiem”. W przesłanej e-mailem odpowiedzi zapewnia, że wyrok skazujący jego przyjaciela „nie jest w żadnym wypadku przesłanką formalnoprawną uniemożliwiającą objęcie mu sta­nowiska”. „Wyrok ten jest nieprawomocny i został zaskarżony przez pana Madziara, który stawał w obronie pracowników za­kładu oczyszczania” - przekonuje wicepremier.
   - Jacek jest bardzo lojalny wobec swoich ludzi - mówi były po­lityk PiS.

(2) Naród z partią,Mów do mnie Wiktor,Polska sercem Europy,Brak słów



Naród z partią

Jednym z najważniejszych powodów powodzenia, ale i moralnej deprawacji PiS, jest bezdyskusyjny sukces jej lidera. Sformatował on grupę wybor­ców, którzy uwierzą w każdą bzdurę.
   Od kilku lat PiS-owski elektorat poddawany był przez par­tię testom bezwzględnej lojalności. Kazano mu wierzyć, że PO odpowiada za jakąś gigantyczną kradzież mierzoną setka­mi miliardów złotych, to uwierzył i w najmniejszym stopniu nie osłabił jego wiary brak skazanych czy aktów oskarżenia. Kazano mu wierzyć, że dopiero za rządów PiS świat zaczął się z Polską liczyć, to uwierzył, choć wszystko tej groteskowej tezie przeczy. Kazano mu wierzyć, że największym zagroże­niem dla Polski jest podobno niemiecka UE, to uwierzył, tak jak potem uwierzył, że sukcesem Polski jest wybór Niemki na stanowisko szefa Komisji Europejskiej. Kazano mu wierzyć w smoleński zamach, to uwierzył; przestano mówić o zama­chu, to przestał się tym przejmować, w końcu, jak partia prze­staje o czymś mówić, to znaczy, że to coś ważne już nie jest.
   Można oczywiście bronić suwerena, twierdząc, że jest on ofiarą propagandy TVP. Jej prymitywizm można jednak stwierdzić, nie korzystając nawet z innych źródeł informa­cji. Wystarczy, przepraszam, ruszyć głową.
   TVP jest więc dla PiS narzędziem niezwykle pomocnym, nawet niezbędnym, ale jej działaniem wciąż nie da się wytłu­maczyć owej niezwykłej więzi między partią Kaczyńskiego a jej elektoratem. Lider PiS idealnie rozszyfrował po prostu mentalność wielomilionowej grupy wyborców. Trzeba mu ten sukces oddać. 500 + odwołanie się do frustracji + gra na resentymentach, pragnieniu prestiżu, woli zemsty na nielubianych elitach + gra na niechęci wobec Zachodu, Niemców, Francuzów i kogo tam jeszcze. Wszystko to dało politycznie efekt wręcz fenomenalny.
   Skutek tej niezwykłej operacji formatowania suwerena, dla PiS błogosławiony, dla Polski jest fatalny. Nie tylko dlatego, że daje PiS upragnione poparcie. Przede wszystkim dlatego, że unicestwia najrealniejszy mechanizm kontroli społecznej, w sumie dla kontroli władzy istotniejszy niż Trybunał Kon­stytucyjny, który PiS de facto zniszczyło, czy wolne media, które zniszczyć próbowało. Przez ćwierć wieku wolnej Polski wyborcy uważnie przyglądali się władzy i surowo ją recenzo­wali. AWS zdobyła w 1997 roku 33 procent głosów, ale za aro­gancję i pazerność zapłaciła wielką karę, tracąc w cztery lata 85 procent wyborców. SLD w roku 2001 zyskał 40 procent poparcia, by po czterech latach, aferach Rywina czy staracho­wickiej, zostało z tego procent 11. Za nadużycia, nieudolność, pazerność i głupotę władza zawsze płaciła niezwykle wyso­ką cenę. Aż do teraz. Łamanie konstytucji - żaden problem, skrajna nieudolność - żaden problem, niezliczone przypadki kumoterstwa i pazerności - żaden problem, upadek pozycji Polski - żaden problem. Myślę, że po latach nawet polityków PiS czasem wciąż zaskakuje, jak odporny jest PiS-owski elek­torat na afery i klęski, jak obojętny jest na oczywiste kłam­stwa i manipulacje, jak elastyczny w przyjmowaniu coraz to bardziej kuriozalnych tłumaczeń kolejnych zdarzeń, często sprzecznych z tłumaczeniami poprzednimi.
   Bezwarunkowe poparcie własnego elektoratu powoduje, że PiS może bez obaw ignorować opinie, a nawet interesy ponad połowy Polaków. Wystarczy przemawiać do swoich, wystar­czy działać w ich interesie, dla nich robić za pieniądze wszyst­kich odpowiednio skrojoną telewizję. 40 procent poparcia daje w praktyce władzę niemal absolutną. A ponieważ miłość i elektoratu wydaje się bezwarunkowa, władza może wszystko.

sobota, 13 lipca 2019

(1) Program PiS można streścić w zdaniu: obiecać wszystko, byle rządzić,Minus plus,Opowieści pełne złości,Na dnie,Tylko pierś została



Program PiS można streścić w zdaniu: obiecać wszystko, byle rządzić

PiS wie, jak z pomocą transferów socjalnych wygrać wybory, ale nie ma pomysłu na Polskę. I nie dba o pokolenia, które na 500 plus muszą zapracować.

Jarosław Kaczyński podczas sobotniej konwencji PiS w Katowicach zapowiedział, że „przygotuje program wyborczy”, co wprowadziło w lekką konsternację telewizję rządową. Oznaczało bowiem, że partia go nie ma. A przecież od dłuższego czasu przekonywała swojego widza, że programem dysponuje, a brakuje go opozycji. W sukurs propagandystom z TVP już następnego dnia przyszedł sam Kaczyński, który stwierdził „z całym zdecydowaniem”, że program został zrealizowany, za co podziękował byłej premier Beacie Szydło oraz obecnemu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu.

Obietnice obliczone na sukces
 Według zapewnień premiera czteroletnie rządy PiS są pasmem dynamicznego rozwoju. Jednak jako dowód, że państwo się modernizuje i staje lepsze do życia, wymienił dwie polityczne fantasmagorie: Centralny Port Komunikacyjny, który nie wiadomo, kiedy powstanie, i przekopanie Mierzei Wiślanej – inwestycję efektowną, lecz kontrowersyjną.

Za to chwilę wcześniej w panelu poświęconym sztandarowemu programowi PiS – 500 plus – była minister ds. rodziny Elżbieta Rafalska przyznała, że nie spełnił on pokładanych w nim nadziei, jeśli chodzi o powstrzymanie spadku urodzeń w Polsce.

Przypomnijmy więc, że podczas wyborów w 2015 r. Beata Szydło ostro protestowała, by nie traktować 500 plus w kategoriach kiełbasy wyborczej. Był przedstawiany jako program prorozwojowy – inwestycja w dzieci, które będą pracować dla przyszłych pokoleń. Teraz okazało się, że wcale tak nie jest, a skrojony został wyłącznie po to, by PiS rządził.

Po czterech latach sprawowania rządów PiS można stwierdzić, że świetnie udało mu się przeprowadzić niemal wszystkie te programy, które pozwoliły partii zdobyć i zachować władzę. Ba, jest pierwszym w dziejach III Rzeczypospolitej ugrupowaniem, które tak się boi wygranej i zemsty opozycji, że zwiększając transfery socjalne, ryzykuje w momencie ewentualnego kryzysu finansową katastrofę państwa. Taki charakter miała „piątka Kaczyńskiego” zgłoszona przed wyborami do Parlamentu Europejskiego jako kiełbasa wyborcza mająca przynieść sukces także w wyborach parlamentarnych. Te obietnice były tak hojne, że przeraziły nawet byłą już minister finansów Teresę Czerwińską.

piątek, 12 lipca 2019

Państwo ściśle jawne



Telegram z Polski: „Szanowni obcy szpiedzy - stop - oszczędźcie sobie fatygi - stop - polskie tajemnice podajemy wam jak na tacy - stop - róbcie z tym, co chcecie". Podpisano: IPN. Taki dowcip krąży w środowisku ludzi służb.

Instytut Pamięci Narodowej ujawnił głęboko do tej pory chronione dane dotyczące wywiadu PRL. Wybuchło zamieszanie, bo w odtajnionym zbiorze znalazły się informacje wraż­liwe. Stanisław Żaryn, rzecznik ministra - koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego, zbagatelizował zagroże­nia i w wydanym oświadczeniu napisał: „…publikacja archiwów byłego zbioru za­strzeżonego IPN wynika z zapisów ustawy przyjętej przez Sejm 29 kwietnia 2016 r.”.
   To nie do końca prawda. Zbiory „Z” rzeczywiście odtajniono, ale pozosta­wiono w gestii prezesa IPN decyzję o nadaniu klauzuli tajności poszcze­gólnym dokumentom. Prezes Jarosław Szarek w przypadku danych polskiego wywiadu nie skorzystał z tej kompeten­cji prawdopodobnie dlatego, że wydano zlecenie natury politycznej.
   Zbiór zastrzeżony wydzielono na mocy ustawy z 1998 r. i chroniono jako zasób istotny z punktu widzenia bezpieczeń­stwa kraju. I oto nagle ukryte tam dane polskiego wywiadu - oficerów, agentu­ry, cudzoziemców współpracujących z polską służbą i tzw. nielegałów, czyli głęboko zakonspirowanych oficerów przebywających za granicami i tam wy­konujących zlecenia - stały się jawne. Wywiad z czasów PRL wystawiono na widok publiczny.
   To już kolejna dekonspiracja tajemnic polskiego wywiadu. Poprzednią sprokurował Antoni Macierewicz w swoim raporcie z likwidacji Wojskowych Służb Informa­cyjnych. Ujawniono wówczas nazwiska żołnierzy WSI i umożliwiono zdekonspirowanie prowadzonej przez nich agentury w państwach Bliskiego Wschodu oraz na terenie krajów b. ZSRR. Oficerowie b. WSI twierdzili potem, że po publikacji raportu utracono kontakt z przynajmniej 10 agen­tami, a to mogło oznaczać, że zostali na­mierzeni przez macierzyste kontrwywiady i, mówiąc eufemistycznie, unieszkodli­wieni. Zakrawające na ekshibicjonizm ujawnianie światu własnych tajemnic to według byłych polskich szpiegów albo głupota, albo zdrada. Ta druga wersja wydaje się groźniejsza.

czwartek, 11 lipca 2019

Może i kradną, ale się dzielą



Wyborca zawsze ma rację. To definicja demokracji. Jednak to na klasie politycznej skupione są media. Tymczasem wyborcy zmienili się równie głęboko jak politycy. Pojawił się nowy fenomen: wyborca cyniczny.

Jeden z najważniejszych polityków po 1989 r. Aleksander Kwaśniew­ski po odejściu z bieżącej polityki dawał wyraz swojemu zbulwer­sowaniu. Najpierw krytykował negatywny wpływ powstania telewizji informacyjnych, takich jak TVN24, Polsat News czy TVP Info, które przez cały dzień chodzą za politykami, relacjonują wszyst­ko i natychmiast wyciągają i wyolbrzymiają każde słowo czy reakcję. W efekcie znik­nęła tajemnica w polityce, bez której nie da się zawierać kompromisów i dotrzy­mywać umów ponad barykadami w imię wspólnego interesu kraju.
   Kolejną epokę - mediów społecznościowych - Kwaśniewski uznawał za zejście jeszcze poziom niżej: „Niestety, Facebook i Twitter wymuszają na polity­ku, by mówił sloganami, a one tylko cza­sem trafiają w punkt, bo to rzadkie, jak genialny wiersz. W większości te hasła robią człowiekowi wodę z mózgu”.
   Publikowane co kilka dni sondaże mają nas poinformować, co Polacy „mają w mózgu”, co myślą. Budujemy nasze wy­obrażenie na podstawie trzech typów py­tań: na którą partię głosowaliby, któremu politykowi ufają, a któremu nie, oraz jaką mają opinię w podanej przez ankietujące­go sprawie, będącej najczęściej tym, czym ekscytują się w danej chwili media. Son­daży jest tak dużo i tak dużą wagę przykła­dają do nich media i politycy, że przestały być już tylko narzędziem badania społe­czeństwa, ale zaczęły na nie wpływać. Na poparcie dla partii duży wpływ ma to, ja­kie ma poparcie w sondażach. Partie się w tym zorientowały i zaczęło im zależeć na publikowaniu danych, które mogłyby im pomóc.
   Mechanizm jest prosty: partia zama­wia sondaż i płaci za niego. Agencja stara się zadowolić klienta, więc wybiera taką metodologię albo sposób prezentacji badania, żeby wyszło korzystniej dla za­mawiającego. Następnie daje je za darmo gazecie i wszyscy są zadowoleni: sondaże się dobrze czytają i podnoszą tytułowi cytowalność, partia może się pochwalić poparciem, a agencja zarobkiem. Stąd tak odmienne ich wyniki.
   Żeby nie dać się ogłupić, eksperci próbują temu zaradzić, uśredniając np. dziesięć ostatnich sondaży (tzw. poll of polls). Średnia z oszukiwania się przez wszystkich ma pozwolić dojść do praw­dy. Takie desperackie próby wynikają z tego, że sondaże są nieporównanie tańsze niż prawdziwe badania społecz­ne i stały się atrakcyjnym formatem me­dialnym. W Polsce są to bieda-sondaże. Nikt nie ma interesu w tym, żeby zamó­wić poważniejsze.
   Tymczasem pod tą pofałdowaną po­wierzchnią dzieją się bardzo ciekawe rzeczy bo wyborca zmienia się równie szybko jak media i klasa polityczna. Styl życia, światopogląd, moralność i wszyst­kie inne wymiary życia człowieka jako jednostki społecznej nie stoją w miejscu. Ewoluować muszą więc kryteria, jakimi Polak kieruje się przy wyborze partii po­litycznych. Media zalewają nas codzien­nie deszczem hipotez, dlaczego kiedyś wygrywało PO, a teraz niezwyciężony jest PiS, albo dlaczego Razem czy Wiośnie nie udało się rozwinąć skrzydeł, a PSL traci wyborców wiejskich. Wnioskują głównie po tym, jakie propozycje przedstawili politycy, jakich liderów mają, jakie gafy się im przytrafiły. Poważniejsze media wezmą jeszcze pod uwagę wskaźniki gospodarcze, demograficzne albo dane o praktykach społecznych Polaków (np. religijnych). Taki Polak skonstruowany ze statystyki i odpowiedzi w sondażach nie ma jednak wnętrza: emocji, pamięci, prio­rytetów, spontaniczności, nadziei i lęków.
   Stąd właśnie wielkie zaskoczenia 2015 r. i kolejne. Jak PO mogło przegrać wybory, mając najlepsze wyniki gospodarcze w ca­łej Europie? Jak PiS mogło nie spaść popar­cie po permanentnej wojnie na wszystkich frontach, łamaniu prawa, arogancji władzy, oczywistej niekompetencji i prymitywnej propagandzie? Przecież poprzednicy byli za podobne próby natychmiast karani. Jak PiS mógł wygrać najtrudniejsze dla niego wybory europejskie, w których wieś nigdy nie głosowała, a nagle poszła liczniej niż miasta? Można odnieść wrażenie, że to nie jest to samo społeczeństwo, co przed 2015 r. Dlaczego wcześniej wolało zupełnie inną politykę niż dziś?
   Że politycy są cwani i cyniczni, wszyscy wiemy. Idealistów lat 90. zastąpili skrajnie pragmatyczni politycy, a następnie otwar­cie cyniczni. Pierwszym symbolicznym przejściem były słowa w TVP Tadeusza Mazowieckiego do wyraźnie zakłopotane­go Donalda Tuska, że wyrządził mu „wielką przykrość”, odchodząc z UW i powołując tego dnia do życia Platformę Obywatelską. Kolejnym symbolem przejścia do następ­nej epoki była scena, gdy rzeczniczka PiS Beata Mazurek, a więc polityk raczej niski rangą, nazwała „grupą kolesi” sędziów Sądu Najwyższego, a więc największe bez­partyjne autorytety w Polsce, bo PiS nie spodobało się ich orzeczenie.

środa, 10 lipca 2019

Jedność, błogość, kontynuacja



Politycy PiS, a w ślad za nimi zachwyceni dziennikarze TVP, nazywali katowicką konwencję partii burzą mózgów i mrowiskiem pomysłów. Z bliska wyglądało to jak uroczysty zjazd sytej partii władzy.

Jesteśmy przygotowani nie tylko do wyborów, lecz także do rządzenia w kolejnej kadencji: mamy ekspertów, mamy pomysły, jesteśmy wiarygodni” - taki miał popłynąć przekaz z trzydniowej kon­wencji programowej PiS w Katowicach. W prak­tyce było z tym nieco słabiej, bo konwencja była programowa głównie z nazwy. Zdecydowanie wię­cej mówiło się tam o przeszłości („udało się zre­alizować”, „spełniliśmy obietnice”, „rząd odniósł
sukces”) niż o przyszłości. Żadne wielkie obietnice nie padły, zgodnie zresztą z zapowiedzią głównego organizatora impre­zy wicepremiera Piotra Glińskiego, który na wstępie uprze­dził, że na program wyborczy PiS przyjdzie poczekać jeszcze kilka tygodni. Jak słyszymy, pisaniem tego dokumentu mają się w najbliższych dniach zająć Jarosław Kaczyński z gronem pisowskich intelektualistów - Glińskim, doradcą prezydenta socjologiem Andrzejem Zybertowiczem oraz szefem rządowego Centrum Analiz Strategicznych Waldemarem Paruchem.
   Konwencja w Katowicach to w dużym stopniu kopia, łącznie z nazwą („Myśląc Polska”), podobnej imprezy z lipca 2015 r.: co najmniej kilka tysięcy osób słuchało kilkuset mówców na kilkunastu sesjach plenarnych i kilkudziesięciu panelach dyskusyj­nych. Ale też dokonała się zasadnicza zmiana: to był zjazd partii władzy limuzyny, garnitury, asystenci, scenograficzny przepych. Rząd stawił się niemal w komplecie, licznie reprezentowani byli także wiceministrowie, prominenci ze spółek Skarbu Państwa.
Po co ta konwencja? - pytamy polityka PiS. - Mamy się chwalić, chwalić i jeszcze raz chwalić tym, co zrobiliśmy. To jeszcze nie czas na. mówienie o programie.

niedziela, 7 lipca 2019

Zamieniam nienawiść na film



PAWEŁ RESZKA: - Filmu „Polityka" jeszcze nie ma, a władza już go krytykuje. Trudno było namówić prezesa Jarosława Kaczyńskiego i posłankę Krystynę Pawłowicz do udziału w promocji filmu?
PATRYK VEGA: - Widać, że temat jest drażliwy. Może dlatego, że podziały, które zaszły w Polsce, są potężne i dramatyczne. Lu­dzie o politykę kłócą się nawet przy wigilijnym stole. Wiem, bo mam tak w rodzinie. Opublikowaliśmy w internecie niecałą minutę „Polityki” i - jak policzyliśmy - w ciągu tygodnia w róż­nych mediach ukazało się ponad 780 publikacji na jej temat. Krytyka filmu ze strony prezesa PiS przydała mu popularności. Jest pan wdzięczny?
Dziwię się, że prezes Kaczyński zdecydował się na komen­tarz. Jest przecież wybitnym politykiem i strategiem. Ja bym na jego miejscu milczał. Może się przestraszył, ale właściwie cze­go? Trwają prace montażowe, film nie jest ukończony. A ciągle słyszę komentarze i przestrogi przed „Polityką”. Skąd te reakcje na promocję filmu? Czemu? Może właśnie ze względu na te ko­mentarze jestem dziś właściwą osobą, aby opowiedzieć prawdę o polskiej polityce.
Dlaczego pan?
Wywodzę się z filmu dokumentalnego, więc w czasie zbiera­nia materiałów używam klasycznego warsztatu reporterskiego. Po drugie, moje filmy nie są finansowane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej ani przez spółki Skarbu Państwa. I to niezależnie od tego, kto zasiada w rządzie.
Co to zmienia?
Mogę opowiadać o polityce w sposób uczciwy i bezkompromisowy. Jak ktoś dostaje pieniądze od ministerstwa czy rządowej spółki, to zawsze zatrzyma się w krytyce. Niech pan popatrzy, czy media dostające reklamy od firm chętnie krytykują premiera Morawieckiego.

sobota, 6 lipca 2019

500 + emocje + nadzieja,Oni są inni,Wyciszanie debaty,Na bułgarską nutę,24 godziny,Niebawem i Wyjątkowo zimny blat



500 + emocje + nadzieja

Ponieważ opozycja nie ma żadnych szans na zy­skanie uznania komentatorów i warszawskiej ka­wiarni, powinna się skupić na dziele niepomiernie łatwiejszym - na wygraniu wyborów. W tym celu musi nie tyl­ko zignorować większość rad, jakie daje kawiarnia, ale postą­pić dokładnie przeciwnie do nich.
   Niemal zewsząd słychać, że w sytuacji ostrego sporu, jaki mamy w Polsce, opozycja powinna złagodzić spór i język. Oczywiście powinna zrobić odwrotnie. Wybory można wy­grać wyłącznie pod warunkiem nie tylko podkreślenia różnic między nami a oponentami, ale wręcz udramatyzowania roz­strzygnięcia, które stoi przed wyborcami. Jeśli wybór nie jest dramatyczny, a różnice ogromne, to po diabła fatygować się do lokali wyborczych? Łagodzenie sporu w sytuacji, gdy ma on charakter fundamentalny, byłoby czystym idiotyzmem. Po pierwsze, pozbawiałoby kampanię tego, co zawsze stanowi jej tlen - emocji. Po drugie, oznaczałoby bagatelizowanie gigan­tycznych szkód, jakie Polsce i Polakom przynoszą rządy PiS Byłoby więc dla PiS prezentem.
   Sugeruję też nieprzejmowanie się nieustającą od lat kampanią obrzydzania tzw. antyPiS. W istocie nie jest to bowiem żaden antyPiS, ale afirmacja podstawowych wartości demo­kratycznego państwa prawa. Gdyby nie PiS-owski zamach na te wartości, czekające nas za 100 dni wybory byłyby jed­nymi z wielu. Nie są, ponieważ decydować będziemy nie tyl­ko o tym, kto będzie rządził, ale w jakiej cywilizacji będziemy żyć, prawdopodobnie znacznie dłużej niż przez cztery lata. Sugeruję więc zignorowanie tego antyPiS-owskiego focha i odwołanie się do realnych społecznych emocji. Sprzeciw wobec PiS oczywiście ich nie wyczerpuje, ale jest ich nieod­łączną częścią.

piątek, 5 lipca 2019

Rzecznik od klapsów



Prawnik bez znaczącego dorobku i głośnych spraw, ekspert od rozwodów kościelnych. dziś rozróżnia klapsy od bicia i opowiada, jak w dzieciństwie próbował podpalić brata

Wojciech Cieśla

Rzecznik praw dziecka wziął się znikąd. W łódz­kiej palestrze, w której w 2006 r. wpisano Mi­kołaja Pawlaka na listę adwokatów, jest nieznany. Nie wybił się w miejscowym sądzie, nie prowa­dził głośnych spraw. - Gdy pokaza­ły go telewizje, ktoś mi przypomniał, że kręcił się koło arcybiskupa Andrze­ja Dzięgi - wspomina jeden z łódzkich adwokatów.
   Sam mówi, że prowadził sprawy ro­dzinne i rozwodowe, ale pytany o szcze­góły, zasłania się tajemnicą. Nigdy nie grał w ekstralidze. Przez lata kancelarię rejestrował na opłotkach - a to w Alek­sandrowie, a to w podupadłym domu na obrzeżach Łodzi. Jedne z ostatnich śla­dów, które można odnaleźć po Mikoła­ju Pawlaku, prowadzą do mieszkania w PRL-owskim bloku na Bałutach, złej dzielnicy Łodzi. Tu wraz z bratem zało­żyli spółkę. O bracie Pawlaka wiadomo jeszcze mniej niż o nim samym. Rzecz­nik nie chce o nim mówić.
   Kto sprawił, że nieznany adwokat z Ło­dzi trafił do Warszawy, a dwa lata potem został namaszczony przez PiS na rzeczni­ka praw dziecka? Ojców chrzestnych tej kariery jest dwóch. Jeden to arcybiskup, drugi to przypadek.

czwartek, 4 lipca 2019

Ostatni taki mesjasz



Czy Wiosna dotrwa do jesieni? Projekt Roberta Biedronia miał wnieść do polskiej polityki nowe standardy, zamiast tego importował wszystkie stare partyjne patologie. Odchodzą działacze, strategia zmienia się z dnia na dzień.

Ledwie rok temu Robert Biedroń był najgorętszą kartą na politycznym rynku. Przymierzano go do wielkich ról. Przyszłego prezy­denta, przywódcy zmieniającego reguły gry, mitycznego polskiego Macrona. Uchodził za wielką nadzieję polskiej polityki. Widziano w nim progresywnego mesjasza.
   I o ile same początki Wiosny były obie­cujące, o tyle nowy ruch dosyć szybko zaczął reprodukować wszystkie główne grzechy polskiej polityki. Był równie au­torytarny w wewnętrznych relacjach jak większość polskich partii. Komunikację z wyborcami tak samo powierzył specja­listom od marketingu (wyjątkowo zresztą topornego). Koniec końców wynik Wiosny w wyborach europejskich okazał się grubo poniżej oczekiwań. Tamtego wieczoru na­pompowana bańka pękła z hukiem.
   Upadł też mit samego Biedronia jako zbawiciela „zabetonowanej” polskiej poli­tyki. Okazał się marnym kapitanem. Obie­cywał oceaniczne rejsy, ale ledwo wyszedł z portu, wprowadził okręt na mieliznę. Po czym pierwszy ewakuował się pluszową szalupą do Par lamentu Europejskiego. Bez cienia zażenowania śląc zdumionej zało­dze na pożegnanie promienne uśmiechy. Tak to dziś wygląda.

środa, 3 lipca 2019

Expressowe przejęcie



Władza zapowiada, że po wygranych wyborach przeprowadzi repolonizację mediów. W praktyce może to oznaczać przejmowanie wskazanych tytułów przez wskazanych ludzi. Taką operację Jarosław Kaczyński raz już przeprowadził. POLITYKA dotarła do akt sprawy, która odsłania kulisy jego starań o gazetę „Express Wieczorny”.
Autentyczny neon reklamujący tytuły RSW Prasa. U góry logo najpopularniejszego dziennika PRL „Expressu Wieczornego”.

Akta przeleżały 25 lat w archi­wum Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście. Dziś ich lektura może Szokować: wy­soki rangą polityk chodził po urzędniczych gabinetach, by „załatwiać” nieruchomości dla założonej przez siebie fundacji.
    „Były naciski ze strony Kancelarii Prezy­denta. Przychodził pan Jarosław Kaczyński” - zeznał przed sądem ówczesny wicewoje­woda warszawski Krzysztof Łypacewicz.
    „Przychodził jako kto? Czy jako przed­stawiciel Kancelarii Prezydenta, czy jako prywatna osoba?” - dopytywał sędzia. „Nie wiem” - odpowiedział rozbrajająco wicewojewoda.
   To był początek lat 90. Sprawa „Expressu Wieczornego” ma związek z historią słynnej spółki Srebrna, nieruchomościa­mi przejętymi i sprywatyzowanymi przez polityków dzisiejszego PiS. A właściwie jest fundamentem całej tej konstrukcji biznesowej.
   Nieruchomość z wielkim biurowcem przy Al. Jerozolimskich 125/127 była ła­komym kąskiem deweloperskim: świet­na lokalizacja, duża działka - prawie 6 tys. m kw. Na niej postawiony w 1972 r. budynek: 6 pięter, prawie 7 tys. m kw. po­wierzchni użytkowej do wynajęcia.
   Najpierw Fundacja Prasowa Solidar­ność, którą Jarosław Kaczyński założył wraz z innymi działaczami swojej partii Porozumienie Centrum (PC), chciała go kupić, jednak okazało się, że jedynym sposobem na zdobycie nieruchomości jest przejęcie prawa do mieszczącej się w budynku popularnej popołudniówki „Express Wieczorny”.
   Okoliczności zabiegów PC o przejęcie tytułu pewnie poszłyby już dawno w za­pomnienie, gdyby nie oburzony obywatel ze Świnoujścia. W sierpniu 1991 r. napisał list do prokuratora wojewódzkiego poru­szony informacjami prasowymi o „nad­zwyczajnym bogaceniu się czołowych działaczy PC, w tym senatorów i mini­strów stanu w Kancelarii Prezydenta po­przez zakładanie i udział w różnego rodza­ju spółkach”.
    „Ciekawe jest - pisał - w jaki sposób do­szło do wydzierżawienia na 10 lat Fundacji Prasowej Solidarność budynku w Al. Jero­zolimskich 125/127. Zarząd miasta repre­zentujący Skarb Państwa zażądał od funda­cji jedynie 50 tys. starych zł [czyli 5 nowych zł - red.] za 1 metr kw. Kto i na jakiej pod­stawie? Fundacja ta podnajmuje lokale innym użytkownikom licząc 97 tys. [9,70 zł - red.] za metr. Zarabia więc nie ruszywszy nawet palcem na każdym metrze 47 tys. zł [4,70 zł - red.] ” - wyliczał. I pytał: „jakie podjęto działania celem ustalenia czy tak ogromny wzrost - w tak krótkim czasie - ka­pitału i zysku nie nastąpił kosztem skarbu państwa i majątku narodowego oraz jaki wpływ na rozwój poniższych spółek mia­ły układy z ludźmi związanymi z władzą? Oczekując odpowiedzi pozostaję z poważa­niem”. Niżej imię, nazwisko, adres.
   Prokuratura przyjrzała się i wszczę­ła śledztwo w sprawie niegospodarno­ści w Banku Przemysłowo-Handlowym w Krakowie w związku z umową z Fun­dacją Prasową Solidarność na wynajem części wspomnianego budynku. Bank był wtedy jeszcze państwowy, więc chodziło o mienie i grosz publiczny. Bo z umo­wy wynikało, że bank kupił, a fundacja sprzedała mu coś, czego nie miała. Bank zapłacił fundacji 37 mld st. zł (to wtedy ogromne pieniądze, prawie 4 mln dol.) gotówką za 13 lat wynajmu z góry, z pra­wem robienia przebudów, gdy tymczasem sama fundacja chwilę wcześniej dostała dzierżawę tego budynku jedynie na 10 lat, z prawem wypowiedzenia jej w każdej chwili i obowiązkiem uzyskania zgód na jakiekolwiek roboty.
   Obie te, tak różniące się umowy, doty­czące tej samej nieruchomości podpisy­wał jeden człowiek - Jarosław Kaczyński, prawnik z wykształcenia.

wtorek, 2 lipca 2019

Druga strona tęczy



PiS jest w stanie wywołać dowolną wojnę kulturową, a następnie ją wygrać. Kiedyś o uchodźców, teraz o prawa społeczności LGBT, a zasób kolejnych wrogów wydaje się niewyczerpany. Czy opozycja ma szansę uniknąć tego samego scenariusza w kolejnej kampanii?

„Opozycja zdradziła mniej­szości”. Te słowa padły w ferworze dyskusji pod­czas niedawnej konferencji Fundacji Batorego. Wypo­wiedziała je, ocierając przy tym łzy dzia­łaczka na rzecz osób transpłciowych Ewa Hołuszko. Osoba pod każdym względem zasłużona. Przed wieloma laty kiedy była jeszcze Markiem Hołuszką, kiero­wała drukiem i kolportażem w struk­turach solidarnościowego podziemia w Warszawie.
   Miała pełne prawo do swoich emocji. Od kilku lat jest regularnie atakowana, zastraszana i poniżana przez okolicznych bandytów w jednej z podwarszawskich miejscowości. Homofobiczny kontekst tych napaści nie budzi wątpliwości. I choć o sprawie gazety nieraz już pisały, policja jest bezradna.
   Ale czy zarzut jest sprawiedliwy? Na czym zdrada opozycji miałaby polegać? Jakież to zobowiązania zostały niedotrzy­mane? Ewa Hołuszko tego nie sprecyzo­wała. Jej wypowiedź najwyraźniej była je­dynie emocjonalną reakcją na publicznie eksponowane po wyborach europejskich wątpliwości, czy aby opozycji przysłuży­ła się wywołana przez rządzących kultu­rowa wojna o prawa osób LGBT, wpływy Kościoła i kilka innych tożsamościowych kwestii.
   W dramatycznej wypowiedzi od­zwierciedliło się nieusuwalne napięcie pomiędzy światami ruchów społecz­nych i partyjnej polityki. Uświadomio­nego „ja” z jednej strony oraz szkicowo
tylko określonego „my” z drugiej. To może stać się poważnym problemem opozycji w przededniu kolejnej kampa­nii wyborczej.

poniedziałek, 1 lipca 2019

Końcówka za złotówkę



Na początek lipca wyznaczono przetarg na sprzedaż SKOK Wołomin. Zbliża się finał największego skoku na ponad 2 mld zł. Nie znaleziono pieniędzy, nie ma winnych. Niedługo nie będzie sprawy.

Były prezes SKOK Wołomin, 52-letni Mariusz G., z zawodu wiertnik, został niedawno wezwany przez sąd jako świadek w procesie o wyłudzenie ze SKOK 3 mln zł.
Stanął za barierką: siwy, drobny, w kusej pikowanej kurtce i dżinsach. Bejsbolówkę ściskał w dłoniach. Sędzia odczytała jego zeznania ze śledztwa. G. utrzymuje w nich, że choć był prezesem SKOK, to „zo­stał uwikłany w proceder”. Nie rozpatry­wał osobiście wniosków kredytowych i nie wiedział o sposobach transferowania pie­niędzy. Nie ma sobie nic do zarzucenia. Jeszcze z aresztu domagał się dalszego wypłacania pensji 42 tys. zł miesięcznie.
   A więc kto był odpowiedzialny?
    „Pan P. po omówieniu ze mną spraw przy kawie oświadczał mi, że idzie teraz do wiceprezes Joanny P. ze zleceniem transferu środków” - tłumaczył prezes. Prokurator pytał go; „dlaczego tolerował pan taką omnipotencję Piotra P. w SKOK? „Bo on schodził do wiceprezes P. ze swo­imi prywatnymi zleceniami a nie SKOK-u” - odpowiedział. Te „prywatne zlecenia” wyglądały tak, że ma dziś zarzuty wy­prowadzenia ze SKOK Wołomin prawie 1,5 mld zł.
   Piotr P. to postać ważna. 56-letni kapi­tan kontrwywiadu wojskowego na ren­cie. Zwany był Czarnym Piotrusiem lub Bentleyem - bo takim autem z kierowcą w liberii i białych rękawiczkach jeździł, gdy działał w SKOK Wołomin.
   Kapitan Piotr P., vel Czarny Piotruś, vel Bentley, sam o sobie mówi, że jest „dorad­cą różnych spółek zagranicznych na całym świecie”. Żadnego majątku nie ma - nawet dom na luksusowym osiedlu, gdzie miesz­kają prominenci i celebryci, należy nie do niego, tylko do cypryjskiej spółki.
   Kapitan Piotr P. w biznesie zaczynał przed laty. Poprzez fundację Pro Civili sieć spółek wyprowadził pod koniec lat 90. z Wojskowej Akademii Technicz­nej i Banku PKO BP ponad 3 mld zł. I zo­stał wymieniony w 2007 r. w raporcie z weryfikacji WSI jako przykład prze­stępczego przenikania służb do bizne­su. Mimo to został w 2010 r. wiceprze­wodniczącym Rady Nadzorczej SKOK Wołomin. Wprowadzili go tam, według zeznań, do których dotarła POLITYKA, jego zwierzchnicy z Wojskowych Służb Informacyjnych - płk Marek W. i Alek­sander L.