wtorek, 30 września 2014

Mafia Orbana



Państwo mafijne wyparto na Węgrzech dawne formy korupcji. Publiczne pieniądze są rozdawane bez żadnej kontroli. Dzięki nim rosną prywatne fortuny rządzących.

MACIEJ NOWICKI z Budapesztu

Nie do końca podoba mi się to, co mówi Orban. Nieustannie ata­kuje UE. Boję się, że to w koń­cu obróci się przeciwko nam. Ale z drugiej strony nigdy jeszcze nie żyło się nam tak dobrze - mówi 35-letni architekt Bala­zs. Rozmawiamy w Budapeszcie w legen­darnym Szimpla Kert, pubie urządzonym tak, jakby miał się za chwilę rozpaść. Przy­jaciele Balazsa skwapliwie przytakują: - Orban przesadza. Ale co nas to właści­wie obchodzi...
Wydaje się, że Budapeszt to zwyczajna kosmopolityczna metropolia europejska. Klasa średnia, której znudziła się pożywna miejscowa kuchnia, masowo przesiadu­je we włoskich trattoriach. Grupa hindu­skich turystów pyta mnie o most Karola (najwyraźniej Budapeszt pomylił im się z Pragą). Na najbardziej znanym deptaku stolicy Vaci utca jakiś drobny diler próbu­je sprzedać haszysz młodym ortodoksyj­nym żydom.
Ale Julia Vasarhelyi, socjolog, przeko­nuje mnie, że normalność to na Węgrzech tylko fasada: - Strach odgrywa tu bardzo dużą rolę. Część ludzi nie krytykuje Orba- na, bo ma nadzieję, że coś od niego dosta­nie. Ale jest też spora grupa ludzi, którzy po prostu boją się o swoją pracę: nauczy­ciele, urzędnicy państwowi, lekarze. Oni milczą, bo ich przetrwanie zależy od dobrej woli państwa. Stworzono system pod­daństwa, w którym wymaga się przede wszystkim posłuszeństwa.
I Julia opowiada, jak ten system dzia­ła w praktyce. Wszyscy nauczyciele pod­legają centralnemu urzędowi, który może zwolnić dowolną osobę, nie podając przy­czyny. - Ale to dopiero początek. Potem starasz się o pracę w różnych miastach. I za każdym razem dostajesz odmowę, bez słowa wytłumaczenia. To znak, że znalazłeś się na czarnej liście. Tak było w przypadku moich przyjaciół związanych z opozycją - kontynuuje Julia Vasarhelyi. Całe węgierskie państwo funkcjonuje na podobnych zasadach.

poniedziałek, 29 września 2014

Jestem ambasadorem Polski



Lubię Polaków i utożsamiam się z Polską, chociaż wiele rzeczy chciałbym w tym naszym społeczeństwie zmienić - mówi Sylwester Wardęga, najpopularniejszy showman polskiego YouTube.

Rozmawiała IZABELA SMOLIŃSKA

Zostałeś pierwszym viogerem RP.
Nie vlogerem! Vloger to gość, który siada przed kamerą i gada: „Byłem w H&M, ku­piłem spodnie, pokażę wam”. Albo: „O Putinie sądzę to i to”. Ja tego nie robię. Jestem showmanem. Twórcą internetowym.

Czyli przedstawiasz się...
Sylwester Wardęga. Król internetu.

A jednak.
Bo czuję się królem. Kiedy zaczynałem, nie miałem pojęcia, jak to zrobić, ale wiedzia­łem, że mi się uda. Pamiętam spotkanie z Kubą Jankowskim z programu „Matura to bzdura”. Ja miałem wtedy może ze 2 tys. subskrybentów. Oni - 100 tys. Niekryty Krytyk miał 500 tys. Powiedziałem mu:
„I tak kiedyś będę na pierwszym miejscu” - Pewnie pomyślał, że jestem strasznym głupkiem. A tu proszę.

I to był twój cel?
Zawsze. Mimo że początki były trudne. Przez pierwszy rok zebrałem 10, może 20 tys. subskrybentów. Ale się nie podda­wałem i na złość hejterom w drugim roku zrobiłem milion. Kolejny milion przyszedł w sześć miesięcy. I słupki ciągle rosną.

niedziela, 28 września 2014

Porwanie biskupa



Bunt wikarego pół wieku temu w Wierzbicy przypomina konflikt ks. Lemańskiego z bp. Hoserem.

HELENA KOWALIK

12 lutego 1963 r. na Kielecczyźnie spadły wielkie śniegi, a ostry mróz zatrzymał peka­esy przed wyjazdem na trasę. Wieś Wierzbica była odcięta od świata. Mieszkańcy wezwani do sądu w Sandomierzu na świadków brnęli o świcie sześć kilometrów przez zaspy do najbliższej stacji kolejowej Jastrzębie.
Z braku węgla sala rozpraw była tak oziębiona, że wszyscy siedzieli w paltach. Bp Piotr Gołębiowski tylko rozpiął szubę z karakułowym kołnierzem. Na głowie miał piuskę.
- Oskarża się - zaczął prokurator - Wa­lentego Jastrzębskiego, z zawodu rolnika, Edwarda Ciszka, ślusarza, oraz Stanisława Kosa, robotnika w cementowni Wierzbica, to, że 5 listopada 1962 r. po uprowadzeniu do taksówki bp. Piotra Gołębiowskiego przez grupę nieustalonych osób zabloko­wali drzwi samochodu, uniemożliwiając biskupowi opuszczenie wozu. Tym samym zmusili go przemocą do wyjazdu z Sando­mierza wbrew jego woli.
Oskarżeni nie przyznają się do winy.
Pierwszy na pytania sądu odpowiada Ja­strzębski. Zrobiło mu się gorąco, zrzucił ko­żuch na podłogę. - Pojechałem z delegacją do kurii w sprawie naszego ks. Kosa, ale przy porwaniu nie byłem, bo poszłem na miasto kupić coś do jedzenia. Wracam, podchodzę do pierwszej z brzegu taxi, bo myśmy, proszę wysokiego sądu, przyjechali do Sandomierza w 30 takich pojezdów - wołga już była pełna, ale ludzi mnie pchnęli, wsiadłem na szóstego, Ciszkowi na kolana. Dopiero jak kierowca ruszył, zobaczyłem, że między nami biskup siedzi.
- W jakim celu przyjechaliście do San­domierza?
- W celu, że bp Gołębiowski zarzucał wi­karemu Kosowi, że przegonił ks. Bojarczyka z kościoła. A to ludzie odciągnęli proboszcza od konfesjonału, bo już się przebrała miarka. Jak chowałem, wysoki sądzie, matkę, to ks. Bojarczyk żądał co łaska za pochówek do niemożliwości. Zgodziłem się na dwa tysiące z odprowadzeniem na cmentarz, a proboszcz - żeby jeszcze dołożyć. O 300 zł kłócili my się jak na jarmarku o cielaka.

sobota, 27 września 2014

Polowanie na Wampira



Piętnastą ofiarą „Wampira z Zagłębia” jest bratanica Edwarda Gierka.
To wtedy milicja zatrudnia amerykańskiego profilera. Po ośmiu latach poszukiwań udaje się złapać seryjnego mordercę kobiet. A przynajmniej wszystkim się tak wydaje.

HELENA KOWALIK

Najpierw szeptano w sklepach, na przystankach: w okolicy grasuje wampir. Czyha na kobiety wracające z nocnej zmiany albo gdy o świcie idą do roboty. Zabija je, gwałci.
Milicjanci Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego wiedzą o tym już od roku. Na mapie zaznaczają czerwonym długopisem, gdzie doszło do napaści. Kropek jest coraz więcej, wampir krąży po pobliskich miejscowo­ściach: Dąbrówka Mała, Będzin, Grodziec, Sosnowiec, Łagisza, Czeladź, Siemianowice. Szuka ofiar w pobliżu chaszczy i ścieżek biegnących przez nieużytki.
Kobiety giną od ran tłuczonych, zada­nych w głowę. Kilka napadniętych przeżyło. Wiek ofiar od lat 16 do 60. Nie były gwałco­ne, mimo ściągniętej bielizny. Znajdowano przy nich splądrowane torby gospodarcze. Przy jednych zwłokach leżał talon na odbiór ziemniaków. Po sekcji zwłok wiadomo, że seryjny zabójca uderzał czymś podłużnym i tępo zakończonym.
W lipcu 1965 r. w katowickiej komendzie MO zostaje powołana grupa dochodzeniowa o nazwie „Anna” z naczelnikiem ppłk. Je­rzym Grubą. Szef zarządza, aby wystawić seryjnemu mordercy na wabia przebrane za robotnice milicjantki. Sto funkcjonariuszek w specjalnych plastikowych hełmach pod chustkami kręci się w odludnych miejscach. Bez skutku. Już całe województwo katowic­kie jest sparaliżowane strachem.
Rozlepiono ulotki przestrzegające ko­biety przed samotnym chodzeniem o świcie o wieczorami. Komunikatowi towarzyszy portret pamięciowy Wampira sporządzony na podstawie zeznań ofiar, które przeżyły. Zakładowe autobusy odwożą pracownice po zmianie do domu. Mimo to zamordo­wanych kobiet przybywa. Jest ich już 14. Komenda MO w Katowicach ściąga posiłki z całego kraju.
W czerwcu 1966 r. milicja jest o krok od złapania mordercy. Późnym wieczorem w Będzinie Wampir zaatakował 30-letnią Julię K. Ofiara zdołała krzyknąć - co usły­szeli patrolujący okolicę funkcjonariusze. Strzelili w górę. Odnaleziona w krzakach ranna kobieta pokazała, w którą stronę uciekł napastnik. Akurat przechodził tamtędy jakiś pijaczyna. Nie wiedział, co się dzieje: najpierw strzały, po chwili w ciemnościach ktoś koło niego przebiegł - wystraszony też zaczął uciekać. I właśnie jego dogonił milicjant. Półprzytomna ofiara na widok doprowadzonego mężczyzny skinęła głową; pijaka aresztowano. Na wolność wyszedł nazajutrz, gdy w czasie porannego okazania kobieta stanowczo zaprzeczyła, aby to ten mężczyzna ją napadł.
Kiedy w październiku 1966 r. ginie 18-letnia Jolanta Gierek, bratanica Edwarda Gierka, ówczesnego pierwszego sekretarza KW PZPR, w gabinecie naczelnika Gruby włącza się czerwony alarm. Choć cenzura przypilnowała, aby informacje o tej ofierze nie przedostały się do mediów, nie udaje się wyciszyć powszechnej krytyki, że milicja jest nieudolna.
KW MO wyznacza nagrodę za pomoc w ujęciu sprawcy - milion złotych. Fiasko. Nadeszło wiele anonimów prowadzących w ślepą uliczkę. Ludzie załatwiali pora­chunki sąsiedzkie czy rodzinne.
Zwrócono się o pomoc do 40 krymino­logów z całej Polski. Ci orzekli po analizie miejsc napadów, że sprawca mieszka w Bę­dzinie albo w Dąbrowie Górniczej.
Dzielnicowi w tych miastach idą od domu do domu i zbierają szczegółowe dane o wszystkich mężczyznach. Potem perforowane karty z odpowiedziami położono na podświetlony arkusz 485 cech hipotetycz­nego Wampira. W ten sposób milicja wyło­wiła ponad 250 podejrzanych. Wśród nich, z 56 cechami na 485 możliwych, znalazł się Zdzisław Marchwicki, robotnik w kopalni Siemianowice, mieszkający w Dąbrowie Górniczej.

piątek, 26 września 2014

Na kłopoty tylko Kargul



Media okrzyknęły ten proces wydarzeniem stulecia, choć w latach 60. sprawy o łapownictwo i nielegalny obrót dewizami liczono na pęczki.

HELENA KOWALIK

Futryna trzeszczała już pierw­szego dnia procesu, gdy tylko woźny otworzył salę rozpraw. Nazajutrz pod naporem tłumu drzwi wypadły na podłogę. Co było magnesem? Powszechna opinia, że oskarżonego Mariana Kargula znają w Warszawie wszyscy, którzy potrzebują coś załatwić? A może lista świadków - prominentnych urzędników - przypro­wadzanych w kajdankach? Krążące plotki, że na rozprawach zostaną obnażone ich ekscesy w hotelu Bristol, gdzie Kargul miał stały apartament?
- Oskarżony, proszę wstać - zaczyna proces sędzia. - Nazwisko, data urodzenia.
- Aktualne? - dopytuje z usłużnym ukłonem blisko 50 - letni mężczyzna.
- Czy oskarżony nazywał się wcześniej inaczej?
- Ja wyjaśnię całokształt. W czasie oku­pacji w Ostrowcu Świętokrzyskim pracował w magistracie niejaki Słotwiński. On wybierał nazwiska nieboszczyków, którzy polegli na froncie i nie mieli karty zgonu. Za 500 zł Żyd mógł kupić aryjskie nazwisko i kenkartę bez żółtej gwiazdy. Ja z ojca nazywałem się Icek Kierbel. Słotwiński wiedział, że miesz­kałem w domu poległego w 1939 r. Mariana Kargula. Szkoda było taką dobrą kenkartę marnować, więc mi ją dał.
- Do sądu nadszedł protest rodziny inż. Mariana Kargula, że oskarżony używał tego nazwiska również po wojnie, co uchybia pamięci zmarłego. Czy był pan karany?
- Nigdy.
- Ale tu mamy wypis z rejestru skaza­nych.
- Jato zaraz wyjaśnię. W1957r. wziąłem paszport i wyjechałem do Monachium, gdzie zostałem dyrektorem handlowym firmy Intercredit. Jej udziałowcem był Cytrynbaum, którego uratowałem z hitle­rowskiego obozu w Bodzechowie. W RFN mieszkało dużo znajomych Żydów, dorobili się, mogłem tam zostać. Ale jestem pa­triotą, postanowiłem wrócić do Polski. Na pożegnanie dali mi prezenty. Te paczki zostały zarekwirowane przez celników, musiałem zapłacić podatek obrotowy, 200 tys. zł, i jeszcze mnie posadzili na pięć lat.
- Wyrok nie uległ zatarciu.
- Teoretycznie nie, ale była taka sytuacja: w 1964 r., gdy miałem dostać wysokie odznaczenie w Czechosłowacji za bohaterski udział w powstaniu słowackim, potrzebna mi była niekaralność. Wtedy am­basada polska w Pradze wystawiła pismo, niestety zaginęło, że wobec moich zasług w czasie okupacji hitlerowskiej kary orze­czone w PRL uważa się za niebyłe. Proszę wysokiego sądu, ja mam Order Czerwonej Gwiazdy nadany mi w Pradze, chciałbym teraz przedstawić, dlaczego go dostałem.
- Panie Kargul, pan ma 14 zarzutów o korupcję i przestępstwa dewizowe, sąd chce się skupić na akcie oskarżenia. Pani prokurator ma głos.

czwartek, 25 września 2014

Blondynki do konsumpcji



Dziwex, czyli eksport blond baletnic do nocnych klubów Italii, gorszył, ale i ekscytował Polaków. W 1981 r. prokurator odkurzył nieużywany paragraf o handlu żywym towarem.

HELENA KOWALIK


Słowo „dziwex” po raz pierwszy pojawiło się na łamach dwu­tygodnika „Antena” w marcu 1981 r. Autor artykułu Jan Śpiewak informował o pod­stępnym zwabianiu do włoskich nocnych klubów niewinnych dziewcząt znad Wisły (tylko blondynek) gotowych do zatańczenia na rurze. Kandydatki kwalifikowali do wyjazdu naganiacze na etatach specja­listów od choreografii w Zjednoczonych Przedsiębiorstwach Rozrywkowych. Przy zachowaniu pozorów artystycznych kry­teriów pracowali na zlecenie opanowanych przez mafię włoskich agencji Olivero i Thea Maggioli. Ich bossowie to znani w tamtym kraju przestępcy.
Na bazarze Różyckiego cena tego nume­ru „Anteny” wzrosła 30-krotnie. Do ZPR i kilku warszawskich redakcji za pośrednic­twem konsula PRL w Mediolanie nadszedł list od Polek występujących w lokalach agencji Olivero: „Dowiedziałyśmy się, że pracujemy w domu publicznym, pod lufą strażników mafii. Jest to dla nas ogromna obraza [...]. Od momentu przybycia do Włoch możemy swobodnie się poruszać po całym kraju, nie rozumiemy, na jakiej podstawie pisze się, że nasi impresariowie to przestępcy’! W redakcjach list schowano na dno szuflady, a miesiąc później „Ante­na” doniosła, że w warszawskim Hotelu Europejskim aresztowano dwóch Wło­chów z agencji Olivero. Mario Gaviraghi, właściciel Thea Maggioli, przezornie nie przekroczył polskiej granicy.
Śledztwo w Polsce dopiero się rozwi­ja - informowała czytelników „Antena”. W Komendzie Głównej MO zeznają han­dlarze żywym towarem i ich ofiary, a także rodziny, które nie potrafią się pogodzić z nieszczęściem i hańbą córek. Wiadomo już, że miejscem deprawacji Polek we Włoszech były prowincjonalne kluby w okolicach Mediolanu i Florencji. Pod wdzięcznymi nazwami Rosa Pantera, Blue Notte, Omnibus, Moulin del Topo kryły się domy publiczne prowadzone przez mafię. Przy wejściu stał ich człowiek ze spluwą w ręku. Za każde nieposłuszeństwo strzelał dziewczynie w ucho - najpierw w lewe, potem prawe. Młodym Polkom, które znały zaledwie dwa-trzy słowa po włosku, od­bierano na dzień dobry paszporty. Za stroje płaciły w naturze. Ich polscy naganiacze za każdą blondynę otrzymywali 500 dolarów plus trzy „zielone” za jeden dzień zaliczania przez nią klientów za żetony.
„Są już dowody - napisał redaktor Jan Śpiewak - że do roku 1980 wysłano do Włoch około 300 rzekomych balerin, a podejrzewa się, że ta liczba może być pięciokrotnie większa. Dziewczyny się rozpiły, a większość wylądowała jako prostytutki na autostradzie”.
Milicja oceniła, że naganiacze z Polski zarobili na tym nielegalnym procederze co najmniej milion dolarów.

środa, 24 września 2014

Afera z ambrozją



Po tym, jak spleśniałe rodzynki zaszkodziły zwierzętom w zoo, bakalie trafiły do koktajlbarów horteksu. Proces cukierników nie dotyczył jednak higieny, ale łapówek.

HELENA KOWALIK

Były lody ambrozja polane ajerkoniakiem i czekoladą, cassate chętnie kupowane na wynos (duża kula w sreberku) i melba (waniliowe z połówkami brzoskwiń w syropie z bułgarskiej puszki). W 1977 r. do księgi życzeń wyłożonej w koktajlbarze Horteksu na placu Konstytucji wpisał się minister handlu wewnętrznego ZSRR. Komplementy zakończył słowami: „Do zobaczenia za trzy lata u nas w wiosce olimpijskiej”. Nie wiedział, że już toczyło się śledztwo w sprawie nadużyć w dwóch reprezentacyjnych lokalach Horteksu w Warszawie.

wtorek, 23 września 2014

Tajemnica „Tamizy” + Syndrom wroga



Profesor Witold Kieżun, Bohater czasu wojny uwikłał się w niebezpieczne kontakty z komunistyczną bezpieką.

Sławomir Cenckiemz Piotr Wojciechowski

Kiedy 10 maja 2014 r. prof. Witold Kieżun odbierał zaszczytny tytuł doktora honoris causa Uniwersy­tetu Jagiellońskiego, już w pierw­szych zdaniach swojej laudacji prof. Bo­gusław Nierenberg powiedział, że jedynie tacy ludzie jak dostojny jubilat mają „pełne prawo, by wytykać nam błędy", które na drodze przemian ustrojowych popełniliśmy w ostatnim ćwierćwieczu. „Wynika to z Jego umiłowania Ojczyzny, której dobro i pomyślny rozwój zawsze leżały Mu na sercu" - dodał Nierenberg, kreśląc później szczególnie predestynują­cy do tej opinii życiorys Kieżuna.
Bohaterski udział w Powstaniu War­szawskim, poczucie klęski i realny koniec II Rzeczypospolitej, a później prześlado­wania, zsyłka do sowieckiego obozu kon­centracyjnego i znów kazamaty ubeckie każą nam z pokorą spojrzeć na życiorys Witolda Kieżuna.
Trudno być jednak obojętnym na słowa, które można odebrać jako inte­lektualny szantaż, a za taki odbieramy zapewnienie, wyrażone ex cathedra w laudacji, o „busoli moralnej", jaką w całej swojej późniejszej drodze miał się kierować Kieżun.

poniedziałek, 22 września 2014

Bulterier płacze



W życiu każdego twardziela są takie chwile, że chce się płakać. Jacek Kurski ma tak od kilku miesięcy. Przez rozwód, finansowe problemy i przegrane wybory.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Kiedy kilka dni po nieudanych wy­borach Jacek Kurski przyszedł na zebranie Solidarnej Polski, nie przypominał dawnego „bulteriera PiS” - brutalnego i pewnego siebie. Głos miał drżący, a ręce mu się trzęsły. Wyglądał tak marnie, że nawet wrogom zrobiło się żal.
Od tamtego dnia minęły już dwa miesią­ce, tymczasem na Kurskiego zwaliły się ko­lejne nieszczęścia. Publicznie pokłócił się ze Zbigniewem Ziobrą, a gdy jak niepysz­ny zjawił się na kongresie PiS, powitano go okrzykiem: „Na kolana!”. Podupadł na zdrowiu, wylądował w szpitalu, a do tego jego życie osobiste na stałe zagościło w tabloidach: „Kurski ma kochankę i bierze roz­wód”; „Rozbija rodzinę”; „Wyrzuca z domu syna”.
- Kilka razy ściskało mnie w gardle przyznaje w rozmowie z „Newsweekiem”. - Straty materialne po kampanii były ogromne, w partii potraktowano mnie niesprawiedliwie, ale najbardziej żal mi Olusia, mojego najmłodszego synka. Ma siedem lat i bardzo przeżywa to, co się teraz dzieje. Widzi hieny, które za nami jeżdżą, i pyta: „Tatuś, kiedy ci źli ludzie nas zosta­wią?”. A ja jestem bezsilny, nie wiem, co mu powiedzieć. Czasem mam ochotę wyjść na ulicę,złapać któregoś z tych ludzi i dać w mordę. Niech szkodzą mnie, ale zostawią w spo­koju dzieci.

niedziela, 21 września 2014

Nazywam się Jacek Ben Silberstein...



Fałszywemu konsulowi salutowała milicja, a władze miast przymilały się urządzaniem bankietów.

HELENA KOWALIK

Chyba nas zabiorą - powiedział spokojnie konsul do sekretarki na widok zbliżających się do ich mercedesa milicyjnych wozów. Byli na rogatkach Katowic. - Nie denerwuj się, ambasada Austrii czasem inscenizuje aresztowania, aby sprawdzić lojalność swoich dyplomatów.
Jak zwykle, gdy zatrzymywała ich milicja, wylegitymowali się swoimi Paschportte Consulare. Ale tym razem nie było salutowania i życzenia wolnej drogi. 28 listopada 1969 r. Jacek Ben Silberstein został zatrzymany jako fałszywy konsul generalny Austrii.
Władze polskie podejrzewały go od miesiąca. Najpierw Ministerstwo Spraw Zagranicznych zapytało Ambasadę Repu­bliki Austrii w Warszawie, czy ma jakieś plany rozbudowy swojej służby. Bo podobno będzie otwarty konsulat we Wrocławiu. Ambasada zaprzeczyła. Następnie w przed­stawicielstwie handlowym Austrii zjawił się pewien wrocławianin i utrzymywał, że austriacki konsul kupuje u niego willę na siedzibę swojej rezydencji. Chciałby uzgodnić warunki. Zdarzyło się też, że Polskie Linie Lotnicze informowały austriacką ambasadę, że ich dyrektora odwiedził konsul Jacek Ben Silberstein i odbył rozmowę w związku z uprowadzaniem polskiego samolotu do Wiednia. Wreszcie hotel Monopol we Wro­cławiu wysłał na ten adres uprzejmą prośbę o potwierdzenie zamówienia na apartament za 600 tys. zł.

sobota, 20 września 2014

Po prostu i Legia Warszawa



Ja jako rektor nie byłem taki  naiwny i nie dałem się podsłuchać. Wiedziałem, że jak jest ważna rozmowa, to trzeba wyjść na Planty - Jerzy Stuhr opowiada o swoim nowym filmie, w którym rozprawia się z Solidarnością, Kościołem i naszym wewnętrznym Piszczykiem.

Rozmawiał
CEZARY ŁAZAREWICZ

Czy pan się nie boi?
Nie pan pierwszy o to pyta. Ci nielicz­ni, którzy widzieli już mój nowy film „Obywatel”, gratulowali mi odwagi. Zastanawiałem się, o co im chodzi. Jest we mnie poczucie spełnienia - zrobiłem film na bolesne tematy, tak jak czułem, tak jak artysta powinien to robić, a nie na pół gazu. Ja nikogo nie obciążam, bo ja te grzechy sam popełniałem.

Jednocześnie wspomina pan, że jest przygotowany na ataki.
Jestem, bo mam świadomość, że będę musiał się bronić, tłumaczyć, może coś wyjaśniać. Proszę jednak pamiętać, że to ja jestem w tym filmie i to ja nie znam wszystkich prawd wiary. Jak się na mnie rzucą kręgi kościelne czy prawicowi dziennikarze, to ja sobie takie wytłu­maczenie przygotowałem: dzięki temu filmowi widz może poznać sześć prawd wiary.

piątek, 19 września 2014

E-miliony Palikota



Dwa miliony złotych z dotacji budżetowej otrzymała jednoosobowa firma syna skarbniczki Twojego Ruchu na wątpliwy program E-Partia. Działacze i posłowie żądają rozliczenia partyjnych wydatków.

CEZARY BIELAKOWSKI

Biuro jednego z posłów Twojego I Ruchu. Schludne pomieszczenie klasy C. Zrozumiałe to, bo partia nie najbogatsza. Pytam, na co Twój Ruch mógł wydać w 2013 r. ponad 800 tys. zł, płacąc za usługi małej, jednoosobowej działalności gospodarczej ArtGraf. - Może na system E-Partia? - od­powiada poseł po chwili namysłu, z powątpiewaniem w głosie.
- Mogę zobaczyć ten system w pana komputerze?
- Ja z tego prawie nie korzystam, ale mam gdzieś kod - odpowiada.
Poszukiwania kodu do platformy E- Partia zajmują trochę czasu. Pomaga asystent. Po kilku nieudanych próbach udało się zalo­gować. Na ekranie komputera wyraźnie widać, że w systemie dzieje się niewiele. W kalendarzu, gdzie powinny wyświetlać się informacje o spotkaniach czy partyjnych inicjatywach, jest pusto. A poseł patrzy w ekran komputera, jakby E-Partię zobaczył po raz pierwszy w życiu.
Asystent posła przyznaje, że E-Partię wykorzystuje do rozsyłania SMS-ów: - Uży­wam Facebooka, Twittera. Po co mi jeszcze jeden program.
A poseł pyta, jakby nie dowierzał: - To naprawdę kosztowało ponad 800 tys. zł?
Znacznie więcej. Według informacji biura prasowego partia Palikota wydała od 2012 r. na E-Partię ponad 1,9 mln zł. Do tego roczna obsługa informatyczna 84 tys. zł i 36 tys. zł za wynajęcie serwerów. SMS-y też nie są bezpłatne - ok. 0,05 zł za sztukę (w zależności od wysłanej liczby wiadomości). A faktura na 70 tys. zł bez złotówki? To zaliczka wypłacona na zakup laptopów oraz urządzeń niezbędnych do prowadzenia posiedzeń zarządu partii przy pomocy E-Partii. Oraz na szkolenia z zakresu obsługi systemu w 41 okręgach.

czwartek, 18 września 2014

Ściśle tajna pedofilia



Znamy dowody, na podstawie których podejrzany o pedofilię abp Józef Wesołowski został wydalony ze stanu duchownego. Jak to możliwe, że nadal unika odpowiedzialności karnej 5 rozpłynął się w Watykanie?

WOJCIECH CIEŚLA

Dowody są mocne. Ale sytuacja zagmatwana i kuriozalna: pro­kuratura w Dominikanie wie
o czterech ofiarach abp. Wesołowskie­go w wieku od 12 do 17 lat. Nie wiadomo, dlaczego przesłuchała tylko dwóch chłop­ców. - To sytuacja niespotykana - uważa­ją nasi rozmówcy z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, którzy prowadzą śledztwo w tej sprawie.
Dominikana milczy na temat tego, czy­je zeznania wysiała w listopadzie 2013 r. do Watykanu. Wiemy, że wśród nich jest wstrząsająca historia pochodzącego z ubo­giej rodziny 17-letniego epileptyka, które­mu arcybiskup przez kilka lat płacił za seks lekarstwami.
Na prośbę „Newsweeka” Ezra Fieser, amerykański dziennikarz pracujący w Do­minikanie, odnalazł dwóch chłopców, któ­rzy twierdzą, że mieli seksualne kontakty z abp. Wesołowskim. Obaj wciąż pracują na ulicy, przy nadmorskim deptaku.

środa, 17 września 2014

PiS bez nadprezesa



Jarosława Kaczyńskiego opuścił Stanisław Kostrzewski, inżynier finansowy partii. Człowiek, który zna wszystkie jej tajemnice.

ANNA GIELEWSKA

Trudno mi sobie wyobrazić PiS bez Kostrzewskiego. To była najważniejsza osoba w tej partii po prezesie - nie ma wątpliwości jeden z byłych polityków PiS. - Jak Kostrzewski uważał, że ktoś chce wy­dać pieniądze na coś głupiego, to nie dawał. Finansował to, co sam uważał za słuszne.
Wydatki PiS od dawna budzą jednak wąt­pliwości. Z partyjnej kasy ogromne pieniądze regularnie trafiają do kilku spółek. Rządzą nimi ludzie, którzy kilka lat wcześniej działali na zapleczu Nowogrodzkiej.

wtorek, 16 września 2014

SKOK na PiS



Jarosław Kaczyński boi się grupy wpływowych polityków, którzy rozpoczęli walkę o władzę w partii. Chcą wystawić twórcę SKOK-ów Grzegorza Biereckiego w prawyborach prezydenckich i przejąć kontrolę nad finansami PiS.

Michał Krzymowski

Politycy PiS mawiają, że w par­tii przed prezesem nic się nie ukryje. Szef wciąga powietrze nosem i już wie, co kto knuje. Jeśli dziś trzy osoby idą na kolację, to można być pewnym, że za dwa dni treść ich rozmo­wy trafi do biura partii przy ul. Nowo­grodzkiej. Tak działa wywiad Jarosława Kaczyńskiego.
Ostatnio doniesiono prezesowi o nowej intrydze: wokół twórcy SKOK-ów senato­ra Grzegorza Biereckiego zgromadziła się grupka wpływowych polityków. Wśród nich są m.in. europoseł Ryszard Czarne­cki, rzecznik partii Adam Hofman i za­możny senator Grzegorz Czelej. Ich celem jest przejęcie władzy w partii. Pierwszym krokiem w tym kierunku ma być wysta­wienie kandydatury Biereckiego w pra­wyborach prezydenckich, które niebawem odbędą się w PiS. Drugim - przejęcie kon­troli nad finansami partii i uzależnienie jej od SKOK-ów. A trzecim - umieszczenie Biereckiego na czele ugrupowania. Czy taki spisek naprawdę miał miejsce?

poniedziałek, 15 września 2014

Znikający cel




Wojciech Szacki

Wybór Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej zepchnął PiS do defensywy i ujawnił jego słabości. Partia Kaczyńskiego szuka nowego paliwa.

Opozycja ma duże trudności z narzuceniem jakiegokolwiek tematu, gdy po siedmiu latach ustępuje premier i tworzy się nowy rząd. Może mieć tylko nadzieję, że w Platformie dojdzie do wojny o schedę po Tusku, a Ewę Kopacz przerośnie stano­wisko, które wkrótce zajmie.
Układ sił zmienił się radykalnie. Zamiast zużytego rządzeniem, tracącego w sonda­żach i ugodzonego aferą taśmową Tuska, PiS będzie miało przeciwko sobie „prezy­denta Europy” oraz nową panią premier, która zacznie urzędowanie z kredytem zaufania. A także najpopularniejszego polskiego polityka Bronisława Komorow­skiego, który wkrótce, w związku z nad­chodzącą kampanią prezydencką, w natu­ralny sposób stanie się twarzą Platformy.
Jak pokazał pierwszy po wyborze Tu­ska sondaż Millward Brown dla TVN, Platforma odrobiła w nim większość strat do PiS z wakacji i przegrywała tylko jednym punktem - 31 do 32 proc. W ko­lejnym, TNS, już wyszła na prowadzenie (34 do 28 proc. po raz pierwszy od roku). Sukces premiera najwyraźniej zachę­cił do powrotu część byłych wyborców Platformy, których demobilizacja była głównym celem PiS. Kaczyński nie ma bowiem wielu własnych rezerw, dąży ra­czej do obniżenia frekwencji w środowi­skach, które wspierały dotąd Platformę.
Wyszedł przy tym na jaw kompromitujący brak rozeznania PiS w sprawach mię­dzynarodowych i jego słabiutka pozycja w Unii, w tym zwłaszcza podrzędna rola w sojuszu z brytyjskimi konserwatystami. Premier Wielkiej Brytanii David Cameron nie uprzedził Kaczyńskiego o zbliżającym się awansie Tuska i swoim poparciu dla jego kandydatury. - To tak, jakby szefem Rady Europejskiej miał zostać Jarosław Kaczyński, a kanclerz Angela Merkel ukry­wała to przed Donaldem Tuskiem - żartuje były polityk PiS.

niedziela, 14 września 2014

Grafa dziwne przypadki



Znany gangster znad Wisły, podejrzany o udział w zabójstwie i kilka porwań, nagle wychodzi z aresztu, znika, po czym pojawia się aż w RPA i tam prosi o azyl. A
prokuratura nic.

Janusz G., zwany Grafem, czasem Starym, Ojcem lub Dzia­duniem, znikł w 2012 r., dokładnie dzień przed decyzją sądu o ponownym aresztowaniu. Trudno mu się dziwić, bo wcześniej za kratami aresztu spędził ponad siedem lat. Siedział i siedział, a śledztwa wciąż się toczyły i nie było widać ich końca. Dwa razy próbował odebrać sobie życie i nie były to żadne udawanki - raz zdjęto go ze sznura w ostatnim momencie. Po Warszawie poszedł wówczas hyr, że Graf ma załamkę i pójdzie z prokuratorem na ugodę, zakabluje innych, tak jak inni zakablowali jego. Kilku mocnych ludzi półświatka pochowało się wtedy po mysich dziurach. Graf dużo wiedział.
Stawiano mu poważne zarzuty: udział w porwaniu i zabój­stwie znanego maklera i gracza giełdowego Piotra Głowali oraz porwania czterech innych osób: dwóch biznesmenów tureckich i dwóch polskich - ojca i syna. W międzyczasie został prawo­mocnie skazany na siedem lat za kierowanie grupą przestępczą, wyłudzenia i haracze. Ale tego wyroku nie zaczął jeszcze odby­wać, bo sąd uznał, że ze względu na stan zdrowia, załamanie psy­chiczne i nadmierną długotrwałość aresztu ma wyjść na wolność. Prokuratura się odwołała, ale w przeddzień rozprawy, podczas której orzeczono jednak areszt, Stary gdzieś się ulotnił. Wysta­wiono list gończy, ale tylko krajowy, w przekonaniu, że ktoś taki jak Graf daleko nie ucieknie.

sobota, 13 września 2014

Kawiarniany agent



O tym, jak CBA z Białegostoku rozbijało wielką aferę korupcyjną w świecie filmu, przesłuchując dwie panie przy kawiarnianym stoliku i wierząc im na słowo we wszystko oraz jak leci.

Zaczęło się od wrażenia, jakie na pani Emilii oraz pani Marzenie zrobił Jerzy K. Człowiek obrotny, rzucający w rozmowie znanymi nazwiskami i stwarzający wrażenie, że wielu zna i wiele po­trafi. Osadzony w branży filmowej. Pani Emilii z branży gier komputerowych obiecał załatwić sponsorów na duży turniej gier. Ale nie załatwił. W efekcie firma pani Emilii splajtowała. Do tego pani Emilia nabrała podejrzeń, że Jerzy K. jej pomysł przekazał konkurencji.
Szukając sposobów, by odpłacić się Jerzemu K., pani Emilia poznała panią Marzenę, której K. był - jej zdaniem - dłużny 11 tys. zł. Legalnie, na umowę, pani Marzena prze­
kazała mu ową kwotę na pilotowanie jej wniosku o dofi­nansowanie filmu, jaki złożyła w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Ale wniosek przepadł. Warszawska prokuratura odmówiła jej wszczęcia śledztwa, sugerując sąd cywilny.

piątek, 12 września 2014

Waszczykowski na tarczy



Paweł Wroński

- Był lekarz, który amputował pacjentowi lojalność. Lekarza nie znam, a pacjent nazywa się Witold Waszczykowski - opowiadał kiedyś polski dyplomata. Ale jest wyjątek. Waszczykowski jest lojalny wobec prezesa PiS.

Jest typowany na ministra spraw zagranicznych w rządzie PiS, choć w partii częściej wróżą ministerialną karierę młodszemu i bardziej stonowanemu politologowi z Krakowa Krzysztofowi Szczerskiemu. Jednak politycy PiS wskazują, że choć Waszczykowski jest "pierwszy w mediach", to w partii znaczy mniej. Zakon PC uważa go za obcego, młodzi pisowscy "pragmatycy" go nie lubią, bo zadziera nosa. W Łodzi, skąd jest posłem PiS, uważa się go za "desant" narzucony przez prezesa. Opinia publiczna zapamiętała go, jak w czasie wyborów parlamentarnych 2011 r. po zamachu na polityka PiS Marka Rosiaka krzyczał w mediach: "Zaczyna się eliminowanie opozycji, mamy rodziny i dzieci, nie zabijajcie nas". Ostatnio w tygodniku "Do Rzeczy" oświadczył, że Polska nigdy nie miała tak słabo wykształconego ministra spraw zagranicznych, bo jego zdaniem Sikorski kupił magisterkę na Oxfordzie za 10 funtów. Zaprotestowali absolwenci Oxfordu, a tutor Sikorskiego prof. Zbigniew Pełczyński tłumaczył na łamach "Wyborczej", że podobnym wykształceniem legitymują się najważniejsi politycy brytyjscy.

Odżywa w Sejmie, szczególnie gdy występuje szef MSZ Radosław Sikorski. Wówczas z tylnych rzędów Waszczykowskiego skinieniem ręki przywołuje Jarosław Kaczyński. Były wiceszef MSZ w półprzysiadzie słucha instrukcji, a następnie z pasją rusza do ataku. Ostatnie expose Sikorskiego na temat polityki zagranicznej skwitował uwagą: "Ma pan pizzę na ustach". Było to nawiązanie do tabloidowych publikacji o BOR-ze, który ministrowi dostarczał pizzę. Wcześniej pytał go, czy złożył już meldunek szefowi MSZ Rosji Ławrowowi.

czwartek, 11 września 2014

Boję się Putina



Oczywiście Putin nie chce wojny, on chce zwasalizować Europę bez wojny. I dlatego on musi wiedzieć, że bez wojny Europy nie zwasalizuje - mówi Adam Michnik, naczelny „Gazety Wyborczej".

Rozmawia PIOTR NAJSZTUB

NEWSWEEK: To, co Rosja robi na Ukrainie, byto nieuchronne? Biorąc pod uwagę to, jaka jest i kto nią rządzi.
ADAM MICHNIK: Nie byto nieuchron­ne. Powiem więcej - to jest zaskakują­ce . I nie tylko mnie zaskoczyło. Przez ostatnie około 30 lat polityka Rosji raz się bardziej podobała, raz mniej, ale była przewidywalna. W tej chwili Putin uczynił swoją politykę nieprzewidywal­ną. Nie wiem, co zrobi jutro. Co więcej, istnieje scenariusz, który zakłada: Putin prowadzi dziś Rosję do katastrofy, która oczywiście może nie nastąpić szybko, ale będzie nieuchronna.

Mówi pan o katastrofie gospodarczej?
- Nie, politycznej, a gospodarka bę­dzie być może jednym z elementów tej katastrofy.

Jak taka katastrofa miałaby wyglądać?
- Ona, po pierwsze, będzie oznaczała postępującą izolację Rosji w świecie.

środa, 10 września 2014

Niech już rządzi PiS?



Przekonanie, że PiS nieuchronnie zmierza po władzę, rodzi nowe postawy: że nie będzie tak źle, że Platformie należy się kara, a zmiana władzy to przecież rzecz normalna. I tak by było, gdyby PiS było normalną partią opozycyjną.

Niewiara w zwycięstwo PO w przyszłorocznych wy­borach parlamentarnych sprawia, że u rozczarowanych rządami Tuska uruchamia­ją się dwa (znane z fachowej literatury jako redukcja dysonansu poznawczego) psychospołeczne procesy. Pierwszy z nich polega na tym, że skoro Platforma ma przegrać, to znaczy, że zawiodła i muszą być tego przyczyny, a więc pojawia się tendencja do obrzy­dzania tej formacji.
Charakterystyczne objawy tego zjawiska widać w kilku opu­blikowanych ostatnio wywiadach. Paweł Śpiewak stwierdza, że PO nie reprezentuje już nikogo i „takie twory w zasadzie nie mają prawa istnieć”. Jerzy Hausner z kolei stanowczo nie zgadza się na moralny szantaż, powodujący, że nie wolno kry­tykować Platformy tylko dlatego, że może przyjść PiS; kryty­kować więc zamierza. Rafał Dutkiewicz, który zresztą ostatnio z Platformą zaczął po latach przerwy współpracować, twierdzi, że przerwa w sprawowaniu władzy może dobrze by tej par­tii zrobiła. W tej przerwie, czego Dutkiewicz wprost nie mówi, oczywiście rządziłoby PiS, bo kto inny? Wreszcie Jan Rulewski, zresztą sena­tor PO, powiedział, że „rządy PO to rządy autorytarne, choć rozpisane na demokratycznych nutach”.
Do grupy zasadniczego zohydzania PO, bardziej lub mniej świa­domie, zapisują się kolejne osoby, jak choćby Andrzej Olechowski oraz Leszek Balcerowicz, kiedyś negatywny bohater wszystkich formacji propisowskich, dzisiaj bezwzględny krytyk wielu go­spodarczych decyzji rządu, a też samej PO, nieszczędzący słów i oskarżeń na poziomie Trybunału Stanu. Tak dalece, że wyklucza poparcie wyborcze dla PO. A to oznacza, że wspiera, czy tego chce czy nie, głównego rywala politycznego obozu Donalda Tuska.
Ale uruchamia się też drugi, równoległy proces zmniejszania wspomnianego dysonansu, czyli „uczłowieczanie samego PiS, na zasadzie - nie będzie tak źle, przecież to normalna partia. To przekonanie opiera się na kilku hasłach-mitach, które coraz częściej są wyrażane przez ludzi z dawnego kręgu oddziały­wania PO, politologów, komentatorów, ekspertów i polityków. Przyjrzyjmy się po kolei najczęściej wyrażanym argumentom.

wtorek, 9 września 2014

Antytusk, czyli prawicowy remis



A bierzcie go do tej Rady. Wszędzie, byle nie tu. My w Polsce możemy być zadowoleni, że pozbyliśmy się jednego szkodnika - oto jak Piotr Bratkowski został prawicowym nienawistnikiem.

Uśmiałem się, kiedy lemingowskie media odgrzały stary kot­let o rzekomych szansach Tuska na „ważną posadę” w Brukseli. Dzięki ta­kim doniesieniom można przez jakiś czas chwalić się tym, co „wielki świat” pisze o POlsce i sprzedawać takie teksty jako sukces, nawet niedoszły. I oczywiście wy­korzystywać do desperackich prób wzmoc­nienia POzycji PO przed wiszącą nad nią jak topór kata POrażką wyborczą.
Prawda jest jednak inna. Polska jako wielki europejski naród powinna być w UE państwem współdecydującym, a niestety, tak nie jest. Tusk nie dostanie żadnej nominacji i jest to „zasługa” sa­mego Tuska. Ja Europę też trochę znam. W polityce liczą się z tymi, którzy tworzą jakieś problemy - jak ktoś wszystkich po rękach całuje, na wszystko się zgadza, to się z nim kompletnie nie liczą. A każdy wie o tym, że Tusk ma usta aż zsiniałe od cało­wania ręki pani Merkel. Kolana zaś - obo­lałe od klękania przed Putinem. Rosja może trzymać w szachu Tuska przez jego działania dotyczące katastrofy smoleń­skiej. A jeśli Moskwa będzie chciała skom­promitować Tuska, to zapewne ujawni jakieś fakty dotyczące tragedii. Po co Eu­ropie kompromitować się wraz z „płemiełem”? Po co ma odsłaniać kolejne miękkie podbrzusze przed carem Władimirem? Za wysokie progi, panie Tusk! Ja tam my­ślę, że Dyzma to przy malarzu kominów wykształcony fachowiec.

poniedziałek, 8 września 2014

Radykalny pragmatyk



Jeszcze rok temu zarzekał się, że na pewno poprowadzi Platformę do kolejnego wyborczego zwycięstwa w 2015 r., że traktuje to jako polityczne wyzwanie życia. Ale w polityce wszystko się zmienia, tak jak zmieniał się przez lata sam Donald Tusk.

W niezwykłej karierze Donalda Tuska sporo jest przypad­ków i punktów zwrotnych. Mówił kiedyś, że pierwszym doświadczeniem, które jakoś określiło jego późniejsze wybory, była masa­kra gdańskich robotników w grudniu 1970 r. Donald miał wtedy 13 lat, do­statecznie dużo, aby - jak spora część jego gdańskich rówieśników - stać się „wrogiem komuny”. Naturalną konse­kwencją w latach 80. było zaangażowa­nie w Solidarność, w NZS. I tu pierwsza oryginalność: razem z grupą kolegów (m.in. Merkel, Lewandowski, Bielecki) stworzyli orientację jak na polskie wa­runki wyjątkową, bo skupioną na eko­nomii, na systemowej transformacji, i czerpiącą inspirację z anglosaskiej myśli liberalnej. To odróżniało ich od głównych w opozycji nurtów naro­dowo-katolickiego oraz lewicy laickiej. Liberałowie to była prawica otwarta, wolnościowa, poszukująca pomysłów na modernizację Polski, słabo penetru­jąca przeszłość, niechętnie uciekająca się do symboliki martyrologicznej i roz­rachunkowej, także związkowo-solidar­nościowej. To odłączenie od tradycyjnej prawicy będzie towarzyszyło Tuskowi przez następne dekady.
Najpierw działali jako stowarzyszenie społeczno-gospodarcze Kongres Libera­łów, ale takich nowych tworów powsta­wało na przełomie epoki, u schyłku PRL, wiele i do politycznej kariery potrzebna była jakaś trampolina. W1990 r. powsta­ła już regularna partia, Kongres Liberal­no-Demokratyczny, i w kampanii prezy­denckiej poparła - co oczywiste - Lecha Wałęsę. I tu następuje przełom.
Lech Wałęsa, po zwycięskich wybo­rach i odejściu premiera Mazowieckie­go, nieoczekiwanie mianuje liberała Jana Krzysztofa Bieleckiego na szefa rządu (anegdota głosi, że pomylił róż­nych Bieleckich). Tusk jest już w miarę znanym lokalnym działaczem, ale jesz­cze daleko od jakichkolwiek stanowisk. Nominacja Bieleckiego ma jednak i dla niego następstwa. Po pierwsze, winduje samą partię, a więc także jej polityków na wyższy poziom rozpoznawalności, po drugie, kiedy dotychczasowy szef KLD Lewandowski obejmuje ministe­rialną tekę, partią musi się zająć ktoś inny. I tak, z woli kolegów, szefem Kon­gresu zostaje 34-letni Tusk.
Bielecki pociągnął partię w wyborach w 1991 r., zdobyła 37 sejmowych manda­towi Tusk wszedł na parlamentarne salo­ny. Młody człowiek z charakterystyczną bujną fryzurą i baczkami jest widoczny na wielu fotografiach z tamtego czasu także na słynnym filmie z obalania rzą­du Jana Olszewskiego.
Kariera KLD trwała do 1993 r., do przy­spieszonych wyborów, w których Kon­gres, mimo intensywnej kampanii, poniósł klęskę, nie przekroczył progu. Wtedy pojawiły się głosy, że na taką „ekonomiczną” prawicę nie ma w Polsce miejsca, że liberalizm jest obcy narodo­wej tradycji. Jeszcze za rządów Bielec­kiego pod Kancelarię Premiera ciągnęły pochody z okrzykami „liberały-aferały” czy „złodzieje!”. KLD ponosił koszty transformacji, bo dał twarz wielkiej pry­watyzacji, a nie miał drugiego tzw. ludz­kiego oblicza, jak Unia Demokratyczna miała Jacka Kuronia. KLD został ode­słany w niebyt, a Tusk i inni liberałowie musieli się na nowo wymyśleć.

niedziela, 7 września 2014

Podwójnie pokrzywdzona



Irena Giętka, kadrowa z IPN, już czwarty rok walczy o oczyszczenie z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Nie pomaga jej nawet to, że jednocześnie została uznana za ofiarę fałszerstw funkcjonariuszy SB.

Piotr Pytlakowski

To domniemanie, ale gdyby porucznik SB Tadeusz M. nie fałszował przed laty dokumentów, Irena Giętka nie mu­siałaby dzisiaj udowadniać, że nie była kapusiem.
To domniemanie, ale gdyby w 2010 r. prokurator Insty­tutu Pamięci Narodowej Jarosław Skrok świadomie nie pominął ważnego dowodu, nie mógłby postawić Irenie Gietce zarzutu popełnienia kłamstwa lustracyjnego, a ona byłaby dzisiaj spokojną emerytką, a nie kobietą na bezrobociu, włóczącą się po sądach.

sobota, 6 września 2014

Wojna niedyplomatyczna



Dyplomatołek, sołtys, snob, bufon, arogant. O kim to? O ministrze spraw zagranicznych Radosławie Sikorskim, który ostatnio znalazł się na celowniku tabloidów i prawicowej prasy.

ALEKSANDRA PAWLICKA

Miałem ostatnio kilka dni urlopu i we własnym domu czułem się trochę jak w oblężonej twierdzy. Dzieci krępują się wyjść na ganek, żona na tenisa, ja na spacer. Jakby tabloid uzna­ły, że pracując na ministerialnej posadzie, stałem się własnością publiczną i mogą mnie i moją rodzinę podglądać i pisać o nas, co tylko chcą - mówi „Newsweekowi” minister Radosław Sikorski.
Drony wykorzystywane przez paparazzich do robienia zdjęć zaatakowa­ły posiadłość Sikorskiego w Chobielinie, gdy była tam tylko matka ministra. Praco­wała w ogrodzie. Usłyszała warkot i była przekonana, że podjechał samochód, ale przy bramie nikogo nie było. Dopiero po chwili zorientowała się, że warkot docho­dzi z góry. Spojrzała w niebo, zobaczyła wycelowane w siebie kamery. „Nie była pewna, czy to Al-Kaida, czy rosyjski wy­wiad, ale wiedziała, że jeśli spadnie jej na głowę, to będzie bolało” - napisał szef polskiego MSZ w brytyjskim tygodniku „The Spectator”.

piątek, 5 września 2014

Bulterier stracił kły



Jacek Kurski ostatnio nieco spokorniał. Skończył z kąsaniem Jarosława Kaczyńskiego i PiS. Teraz się umizguje i czeka na zaproszenie do partii. - Biegacz musi biegać. Słońce wschodzi i zachodzi. Polityk musi kandydować - zdradza swoją filozofię

Agnieszka Niewińska

Byłem na urlopie, załatwiam zaległe sprawy, zrobiłem remont domu, urządziłem synowi piękny pokoik - Jacek Kurski w rozmowie z „Do Rzeczy" wylicza, co robi po tym, jak najpierw zadeklarował odejście z polity­ki, a potem został wyrzucony z Solidarnej Polski i znalazł się na politycznym aucie. Sam twierdzi jednak, że to nie aut, że jest w grze. - Jestem politykiem zjednoczone­go obozu prawicy in spe, chwilowo bez przynależności, ale w oczekiwaniu na zagospodarowanie - deklaruje z fantazją.
- Nie przebieram jednak nogami, nie pocę się, nie staję na palcach - zapewnia, choć nie brzmi to specjalnie przeko­nująco. - Zobaczymy, co rzeka życia przyniesie.
Nie chce zdradzić, czy jest już po słowie z PiS - wróble ćwierkają, że zabiega o miejsce na warszawskiej liście PiS w wyborach do Sejmu. Mówi tylko enigmatycznie, że pozostaje z dawną partią w kontakcie. Partią, którą jeszcze niedawno nazywał „kolonią karną połączoną z przedszkolem". Dzisiaj
bagatelizuje tamte słowa.
- Osoba o pani hory­zontach myślowych nie powinna zwracać uwagi na pewien rytuał polityczny - czaruje, choć w ogóle się nie znamy. - Trzy lata poza PiS pozwoliło mi spojrzeć na tę partię z dystansu mówi. Już nie chce kąsać prezesa, jakoś stracił kły.

czwartek, 4 września 2014

Kraj zazdrośników



Przeszkadza nam cudza uroda, bogactwo i pozycja. Drażni, gdy ktoś ma lepiej niż my, chcielibyśmy mu to odebrać. To o nas mówi przysłowie o psie ogrodnika.

RENATA KIM, EWELINA LIS

No nie, to już przesada - kiedy Barbara, emerytowana nauczy­cielka spod Łodzi, zobaczyła na portalu Pudelek.pl zdjęcia Kasi Tusk ze słuchawkami za tysiąc złotych na uszach, aż zagotowała się ze złości. Przecież ona za taką sumę żyje cały miesiąc. A tamta niby skąd ma? Zarobiła? Czy może tatuś jej kupił? Więc nie wytrzymała i napisa­ła, co o Kasi myśli: że wcale nie jest ładna, a słuchawki niewarte swojej ceny. Anoni­mowo napisała, bo wtedy człowiek może być szczery.
Nie jej jednej się ulało: pod tekstem o superdrogich słuchawkach panny Tusk błyskawicznie pojawiło się blisko półtora tysiąca komentarzy. Ludzie narzekali, że nie mają co do garnka włożyć, a ona za ich pieniądze kupuje drogie gadżety. Biega so­bie, a za nią stado BOR-owców biega, za ich podatki. Do niczego się ta dziewucha nie nadaje, nos ma brzydki, po tacie.
Pani Barbara przyznaje, że zazdro­ści premierównie życia. Jej i tym wszyst­kim muzykom, celebrytom i dzieciom znanych ludzi, którzy nic nie robią, tylko biegają i się lansują. - Ale jak tu nie być zazdrosnym, gdy człowiek całe życie haru­je, a na nic go nie stać? Czy to sprawiedli­we? - pyta.
Jest rozgoryczona. Siedzi sama w domu, bo mąż dawno zostawił ją dla młodszej, a dziecko na studiach, i z nudów grzebie w internecie, czasem coś skomentuje. Na przykład walnie mściwie pod infor­macją o rozwodzie znanej aktorki: „Do­brze, że mąż Cię zostawił, zobaczysz, jak to jest”. Przez chwilę czuje ulgę.

środa, 3 września 2014

Pluskwy i milionerzy



Nagrania rozmowy Elżbiety Bieńkowskiej z Pawiem Wojtunikiem nie ma. Są za to taśmy biznesmenów, z którymi stykał się Marek Falenta. Podejrzany milioner zatrudni! prawników pracujących dla PiS.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Śledczy zajmujący się aferą pod­słuchową: - Prawda o tej afe­rze jest banalna. Kelnerzy mieli zlecenie nie na polityków, lecz na ludzi biznesu. Miliarderów, prezesów pań­stwowych spółek, bankowców, menedże­rów. To dla nich założono restauracyjne studio nagrań. Ministrów i posłów pod­słuchiwano przy okazji.

wtorek, 2 września 2014

Tuskowie na walizkach



Bić się o Brukselę czynie? Donald Tusk wahał się przez wiele miesięcy. Jego wątpliwości nie znajdowały zrozumienia tylko w jednym miejscu – w domu

JOANNA APELSKA, ANNA GIELEWSKA, PAULINA SOCHA-JAKUBOWSKA, MARCIN DZIERŻANOWSKI

Gosia by się ucieszyła, jakieś pieniądze zacząłby przynosić do domu, a nie w dziesięć dni się rozchodzi na pokrycie ra­chunków i cześć - w ten sposób jeszcze niedawno opisywał perspektywę wyjazdu Donalda Tuska do Brukseli jeden z jego najbliższych współpracowników.
- Dzieci by odetchnęły wreszcie, trochę by się media odczepiły od nich. Michał mógłby jakąś pracę znaleźć normalną - kontynuował swoją analizę.
Politycy PO w nieoficjalnych rozmowach przyznają, że w rozstrzygnięciu brukselskich dylematów Tuska rodzina odgrywała dużą rolę. Podobno bliscy premiera byli za tym, żeby premier zdecydował się na wyjazd.
Opowiada ważny polityk PO: - Bar­dzo mocno kieruje nim jedna motywacja - żeby zapisać się w historii. Na przykład jako pierwszy premier sprawujący władzę przez dwie kadencje. A może nawet trzy, taka myśl zakiełkowała po drugim wyborczym zwycięstwie. Mimo początkowych oporów perspektywa przewodzenia Unii Europejskiej w pewnym momencie także wydała mu się historyczna.

poniedziałek, 1 września 2014

Jak pękła Polska



„Zło-dzie-je!” - skandował gniewny tłum. Długo odpowiadało mu tylko echo. Dopiero Jarosław Kaczyński zainteresował się groźnym żywiołem. Miał to być polityczny flirt, lecz okazał się stałym związkiem.

RAFAŁ KALUKIN

Jeśli PiS zdobędzie władzę, cofnie wszyst­ko, co zrobiła Platforma. Stoi to - czarno na białym! - w oficjalnym programie tej partii. I - rzecz jasna - jeśli Kaczyński zostanie pre­mierem, to zepchnięta do opozycji Platforma będzie obiecywać Polakom, że w przyszłości posprząta po Prawie i Sprawiedliwości. I tak w kółko...
Aż do chwili , gdy wystygną emocje napędzające tę rywalizację. Lecz na to się nie zapowiada. Wy­znaczające pole konfliktu kulturowe pęknięcia są trwałe. Skutkują wymazaniem z polskiej polity­ki obszaru wspólnego, zapewniającego państwu stabilność, a obywatelom poczucie jednoczącej tożsamości.