czwartek, 30 października 2014

Szpiegostwo w wersji Light



Szpiegostwo na rzecz USA nie jest w Polsce przestępstwem.
Tego uczy historia płk. Szymona S.

CEZARY ŁAZAREWICZ

O wpadce pułkownika S. zde­cydował przypadek. W1995 r. jednemu z amerykańskich dy­plomatów ukradziono w Polsce samochód. Policja znalazła auto, ale wezwała funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, którzy wśród dokumen­tów w porzuconym samochodzie odnaleźli notatki ze spotkania z polskim oficerem. Sprawa trafiła do zarządu kontrwywia­du UOP, który zaczął śledzić dyplomatę od niedawna sojuszniczego przecież pań­stwa. To właśnie on naprowadził UOP na trop 53-letniego płk. Szymona S., oficera wywiadu wojskowego z przeszło 20-let- nim stażem. S. to absolwent Wojskowej Akademii Politycznej kształcącej oficerów politycznych na potrzeby wojska. I właśnie od stanowiska politruka, odpowiedzialne­go za polityczne kształcenie, S. zaczynał karierę w wywiadzie wojskowym. Ale z czasem awansował na szefa oddziału II odpowiedzialnego za przerzuty wojsk. W 1989 r. trafił do oddziału attache woj­skowych nadzorującego polskie placówki dyplomatyczne i utrzymującego oficjalne kontakty z attache wojskowymi akredyto­wanymi w Warszawie. Był też zastępcą szefa oddziału amerykańskiego, więc musiał znać polską agenturę w USA. Był zatem niezwy­kle cennym nabytkiem dla Amerykanów.
- I zapewne został zwerbowany podczas pracy w którejś z ambasad - przypuszcza jego znajomy.
W1991 r. Zarząd II Sztabu Generalnego WP, czyli wywiad, został przekształcony w Wojskowe Służby Informacyjne, a Stany Zjednoczone z wroga Polski zmieniły się w naszego sojusznika. Co nie przeszkadzało, żeby dyplomaci USA nadal wykorzystywali płk. Szymona S. do działań szpiegowskich i słono mu płacili za usługi. Trwało to aż do jego zatrzymania w 1996 r.

środa, 29 października 2014

Drugie życie Leppera



Ostatni raz widziałem ojca trzy dni przed śmiercią, nie wyglądał jak człowiek złamany. Obeszliśmy gospodarstwo, jak zawsze, kiedy wracał z Warszawy. Był ze mną na łąkach, u bydła - o szefie Samoobrony Andrzeju Lepperze opowiada jego syn Tomasz.

MAŁGORZATA SWIĘCHOWICZ

Zielnowo, niedaleko Darłowa, zaledwie 72 mieszkańców. Do Lepperów skręca się przy krzyżu. Dwa domy obok siebie - stary, postawiony przez ojca, i nowszy, należą­cy do syna. Duża obora, woliery z pawiami, bażantami, drzewa ozdobne, starannie przystrzyżone. Do ogrodu Lepperów zjeżdżały kiedyś wycieczki, żeby robić sobie zdjęcia, tak tu ładnie. A później chowali się tam paparazzi, którzy chcieli mieć gorący materiał. To­masz Lepper, w czarnej sportowej bluzie, prowadzi na górę domu, w małym pokoju dużo drobnych przedmiotów, które Andrzej Lep­per przywoził z podróży i spotkań: statuetki, kalendarze, pamiąt­kowe tabliczki z wygrawerowanymi podziękowaniami.

NEWSWEEK: Mama nie mówi: po co ci ta polityka, daj spokój? TOMASZ LEPPER: Powiedziała, że jak chcę, to mam spróbować w wyborach samorządowych. Nie ma nic przeciwko temu, żona też nie. Bez ich zgody raczej bym nie startował.

Już się słyszy: Lepper, czarny koń tych wyborów!
- Nie jestem żadnym „czarnym koniem”, Tylko normalnym człowiekiem.

Który nazywa się Lepper.
- Chciałbym, żeby ludzie nie patrzyli na mnie wyłącznie jak na syna Andrzeja Leppera. Tato to tato, ja to ja. Nie jestem jego kopią. On wiedział, jak poruszać się w polityce, jak się wypowiedzieć.          

Wyszczekany byt.
- Bardziej niż ja.

Wybrał pan tę samą drogę, którą ojciec szedł 16 lat temu. On też zaczynał od wyborów do sejmiku zachodniopomorskiego.
- Jednak nie ma porównania. Tato miał swoją partię, ja nie mam i nie zamierzam zakładać. On tworzył struktury partyjne, przewodził im, robił strajki. Za­czynał w innych czasach. Teraz nie da się podejść do wagonu i wysypać zboża na tory. Trzeba by było mieć zgodę.

wtorek, 28 października 2014

Premierzyca



Przez kilka dni miałam okazję towarzyszyć Ewie Kopacz. Obserwowałam z bliska, jak rozwiązuje kryzys związany z wypowiedzią Radosława Sikorskiego. Jakim będzie premierem?

Agnieszka Burzyńska

Ładnie pani redaktor wygląda - wita mnie premier. Narzeka, że sama musi chodzić w mundur­kach. - Mam ich pięć. Grana­towa garsonka, szara garsonka, brązowa garsonka. Niewielki wybór. Na co dzień w sytuacjach prywatnych premier woli luz: dżinsy i koszule. W czasie rozmowy ze mną zdejmuje szpilki - to znak, że czuje się swobodnie. Gdy jest zmęczona, lubi być boso, jednak na ogół pozwala sobie na to tylko wśród osób z najbliższego otoczenia.
Najważniejszy element gabinetu pani premier to okrągły stolik. Przy nim roz­mawia z gośćmi i podejmuje decyzje. Jest tu miejsce dla siedmiu osób, zwykle naj­ściślejszego grona współpracowników. Na środku leżą papiery, obok miska z malinami. Na końcu pokoju biurko. W okresie urzę­dowania Donalda Tuska królowały na nim warzywa: marchewki, kalarepa, rzodkiewki. Teraz powróciły słodycze. Premier jest od nich uzależniona, ostatnio jednak mocno schudła.
Wraz z Ewą Kopacz na stoliku pojawiły się też oczywiście papierosy, pali od lat i to nie lighty.
- Palimy? - pyta. Wychodzimy na bal­kon. Szefowa rządu jest zdenerwowana. Razem z nami wychodzi zapalić Iwona Sulik, rzeczniczka prasowa rządu. Sulik to osoba, która najczęściej pojawia się w gabinecie premier. Cieszy się całkowitym zaufaniem Ewy Kopacz; szefowa rządu uważa, że to jedna z niewielu osób, która nie wsadziła jej na żadną minę.
Z gabinetu można przejść do tzw. Owalu, czyli Gabinetu Owalnego, gdzie można się spotkać w szerszym gronie. Zmieści się kilkanaście osób. Tam odbywają się też między innymi przygotowania do posiedzeń rządu. Wtedy na stole stoją kubki z kakao. To nowy zwyczaj, za Tuska była herbata.
- Spożycie kakao znacznie wzrosło. Ewa podkreśla, że magnez jest bardzo ważny - opowie mi potem wicepremier Tomasz Siemoniak, obecnie najbliższy współpra­cownik w rządzie.

poniedziałek, 27 października 2014

Kierunek: Bornholm



Uciekając motorówką przez Bałtyk, zasłonili się porwanymi z plaży dziećmi. Nie udało się, zostali skazani. Uważają się za ofiary reżimu.

HELENA KOWALIK

Uwaga, kutry w Darłowie! Przed chwilą nastąpiło przerwanie morskiej granicy PRL. Na po­kładzie wojskowej motorówki są dwaj osobnicy uzbrojeni i oprócz nich porwane dzieci. Przestępcy wypłynęli na pełne morze, nie reagują na sygnały rakietowe. Prosimy o szczególną ostrożność! - usłyszeli 24 lipca 1971 r. rybacy łowiący na Bałtyku. Alarmował kierownik z Przedsiębiorstwa Połowów i Usług Rybackich „Kuter”.
Załogi kutrów „Darłowo 57” i „Dar­łowo 61” zawiadomiły inne oddalone od brzegu o ponad 15 mil. Na niebie pojawił się wojskowy samolot. Pochyleniem skrzydeł i rakietami wskazywał rybakom kierunek ucieczki porywaczy.
Do prującej w kierunku Bornholmu motorówki dociera rozkaz ze stacji radiowej Wojsk Ochrony Pogranicza: „Wzywamy do natychmiastowego powrotu. Jesteście okrążeni”. Jeden z uciekający odpowiada: „Halo, jeśli jakieś kawały, to tutaj są dzieci, dwójka, a my gośćmi bez skrupułów. Halo, nie mam zamiaru wracać, porwałem, żeby uciec!
Z samolotu pada do wody strzał ostrzegawczy. Podchodzące do motorówki kutry robią sztuczną falę, za chwilę będą taranować. Są bardzo blisko, rybacy widzą wycelowaną w nich lufę kałasznikowa. Dobiega czwarta godzina pościgu.
Uciekinierzy mają pecha - przemy­kanie między kutrami wyczerpało im paliwo. 32 mile od brzegu muszą podnieść ręce do góry. Na plażę w Darłowie schodzą w kajdankach. Zmarznięci, ale zadowoleni z przygody, ośmioletni Jarek i o dwa lata starszy Jurek trafiają w ręce wystraszonych rodziców. Żołnierze muszą ochraniać aresz­towanych przed wygrażającym im tłumem plażowiczów.

niedziela, 26 października 2014

Czwórka od księdza



Od 30 lat mordercy ks. Jerzego Popiełuszki próbują zatrzeć za sobą ślady.

NOWE ŻYCIE O.
Pierwszy z więzienia wyszedł Waldemar Chmielewski, w kwietniu 1989 r. Odsiedział cztery i pół roku - to niedużo za zamordo­wanie bezbronnego księdza. Miał wtedy 34 lata, całe życie przed sobą i piękny, jak na PRL, życiorys. Syn pułkownika Służby Bezpieczeństwa, ożeniony z córką esbeka, rodzinną tradycję zaczął podtrzymywać w ZOMO, potem w szkole oficerskiej SB, by w końcu dzięki protekcji ojca trafić do elitarnego, zwalczającego Kościół Departa­mentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrz­nych. Na miesiąc przed zamordowaniem ks. Jerzego Popiełuszki por. Chmielewski obronił w Akademii Spraw Wewnętrznych pracę magisterską poświęconą rozpracowy­waniu kard. Stefana Wyszyńskiego.
Na nic jednak się zdały te wysokie kwalifikacje po wyjściu z więzienia, bo dwa miesiące później runął komunizm. Żywa była jeszcze wtedy pamięć o zamordowaniu księdza, a nazwisko Chmielewski kojarzyło się jednoznacznie. Jeszcze w więzieniu Chmielewski przyjął więc panieńskie na­zwisko żony, uznając, że Waldemara O. nikt nie będzie łączył z tą sprawą.
Miał rację. Zaraz po wyjściu na wolność zatrudnił się u prywaciarza jako zaopa­trzeniowiec, a potem poszedł na swoje. Ma sklep, handluje sprzętem sportowym.
Odnalazłem go dziesięć lat temu, tuż przed kolejną rocznicą morderstwa Po­piełuszki. Z żoną i dwójką dzieci mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty na pograniczu warszaw­skiego Mokotowa i Służewa. Nie było go w domu, tak jakby wyczuwał, że przed klatką od kilku dni czeka na niego fotoreporter.
Sąsiedzi o panu O. chyba nic więcej nie wiedzą, oprócz tego, że wygląda znacznie poważniej niż na swoje 59 lat, że jest burkliwy i nie zawsze odpowie „dzień dobry”. Pamiętają też, że zwykle koło 19 paździer­nika znika.

sobota, 25 października 2014

Zgubne odstępstwa od planu



Nie żałuję, że opowiedziałam o swojej depresji. Byłam w tragicznym stanie psychicznym i to było najlepsze, co mogłam zrobić. Od tej chwili zaczęłam chcieć walczyć o siebie - mówi mistrzyni olimpijska, czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata w biegach narciarskich Justyna Kowalczyk.


NEWSWEEK: Czy ty wiesz, czego chcesz od życia?
JUSTYNA KOWALCZYK: Tak, wiem. Czego?
- W kwestii zawodowej czas najwyższy powoli żegnać się z nartami. W kwestii prywatnej również wiem, czego chcę. Zawsze byłam osobą, która stawia­ła sobie cele i je wcześniej czy później osiągała.

I gdzie chcesz być za pięć lat?
- To najprawdopodobniej będzie po­czątek życia po nartach. Daję sobie na tę zmianę właśnie tyle czasu. Wtedy ocenię, która furtka będzie najlepsza z możliwych. Czy to będzie uniwersytet, czy praca w mediach, czy zamknięcie się w domu i po prostu odreagowanie, to się dopiero okaże. W tym momencie nie jestem w stanie przewidzieć, co się zdarzy przez najbliższe trzy lata karie­ry sportowej.

A jednocześnie tak to masz wyliczone, jakbyś realizowała precyzyjny plan.
- Tak, tylko ten plan jest zbyt elastyczny, by wiedzieć, gdzie będę za cztery lata.

Nie boisz się planów?
- Nie, bo sport wyczynowy to jest tak naprawdę plan.

Życie to jednak nie jest sport wyczynowy.
- Ale moje życie było do tej pory spor­tem wyczynowym. Więc uważam, że ła­panie się jakichś punktów zaczepienia pomaga, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej się znalazłam.

piątek, 24 października 2014

Stan smoleński



Mylił się, kto myślał, że wraz z odejściem z krajowej polityki Donalda Tuska temat Smoleńska ucichnie. Rozpoczyna się właśnie kampania przed pięcioleciem katastrofy. PiS zamierza przebudować smoleński mit.

Malwina Dziedzic

Trzon opowieści zasadniczo się nie zmieni. Nadal będzie w niej za­mach, wielki prezydent nielękający się Rosjan, przemysł pogardy i wal­ka o prawdę smoleńską. Jednak narracja zostanie inaczej poprowadzona, mocniej­szy akcent spocznie na tym, co działo się po katastrofie. Na „oddaniu śledztwa Putinowi”, błędach przy identyfikacji ofiar, „mataczeniu” władz. Taki trochę zamach po zamachu z wyraźniej zarysowanymi rolami czarnych charakterów z drugiego planu: Ewy Kopacz i Bronisława Komorow­skiego. Adaptacja jest potrzebna, bo zmie­niły się polityczne warunki, awans Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej sprawił, że z krajowej polityki zniknął dotychczaso­wy główny „winowajca” tragedii pod Smo­leńskiem. Jeśli Tusk miał mieć „krew na rę­kach”, to ci, którzy teraz pozostali w kraju - w prawicowej wersji - „zacierali ślady” i mataczyli. W to właśnie chce teraz ude­rzyć PiS. I zaatakować sprawą pomników.
Pokaz tej nowej taktyki mieliśmy już podczas debaty nad expose szefowej rządu. Zaczęła Anna Zalewska, która w kontek­ście wyprawy ówczesnej minister zdrowia do Smoleńska zarzuciła jej „brak moral­nych podstaw do pełnienia tak zaszczytnej funkcji” jak premierostwo Polski. Zalew­skiej wtórowały inne posłanki PiS. Elżbieta Kruk obarczyła Ewę Kopacz odpowiedzial­nością za to, że „nie zapewniono polskich sił i środków do zbadania na miejscu przy­czyn tragedii smoleńskiej”, oraz oskarżyła ją, że „sprzeniewierzyła się swym obowiąz­kom i przyczyniła fundamentalnie do bu­dowy kłamstwa smoleńskiego”.
Za to ostatnie przeprosin domagała się też Józefa Hrynkiewicz. Wreszcie Anto­ni Macierewicz, który insynuował m.in., Że Kopacz „milczeniem zaaprobowała” rosyjską decyzję, aby w pracach komisji ba­dającej katastrofę nie uczestniczyli przed­stawiciele Unii Europejskiej i NATO. I otwo­rzył listę zarzutów: że Polacy nie robili sekcji zwłok, że nie zbadano miejsca tragedii, nie zewidencjonowano wraku, nie przeana­lizowano rozłożenia szczątków ofiar, nie pozwolono rodzinom otworzyć trumien. Temu wszystkiemu, według Macierewicza, ma być winna, albo wicewinna, Kopacz.

czwartek, 23 października 2014

Megapromocja



Cuda działy się w banku SKOK Wołomin. To, że pijacy i bezrobotni dostawali miliony złotych pożyczek, to jedno. Ale dziwniejsze jest, że potem te pożyczki były spłacane i to me wiadomo przez kogo
                -
Nad tym, kto kierował procederem wyłudzania pożyczek i o co na­prawdę chodziło, głowi się ABW, CBS i prokuratura. Wiadomo, że skala była wręcz masowa. Ujawniono, mówi się nieoficjalnie, setki nazwisk „słu­pów”, czyli ludzi, na których brane były miliony złotych. Aresztowano panią wice­prezes. A to zapewne nie koniec.

Propozycja nie do odrzucenia
Wszystko zaczęło się od jednego krót­kiego listu wysłanego z aresztu przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. W grudniu 2010 r. pisał 65-letni wówczas Adam B., człowiek z 14 wyrokami na koncie, który właśnie trafił znowu do aresztu, tym ra­zem za posiadanie 6 kg kokainy. W liście adresowanym do Prokuratury Okręgowej w Warszawie i ABW informował, że został zmuszony przez ludzi ze służb do wystą­pienia o pożyczkę w wysokości 1 min doi. w SKOKWołomin i co dziwniejsze - tę po­życzkę dostał.
SKOKWołomin to jedna z największych spółdzielczych kas w Polsce. Obsługuje ponad 70 tys. członków - stałych klien­tów i ich liczba z roku na rok rosła. Głów­ne produkty SKOKWołomin to pożyczki gotówkowe i lokaty 3-12-miesięczne dla klientów indywidualnych. Kasa prowadzi działalność w 102 placówkach położo­nych na terenie całego kraju.
W areszcie zjawili się funkcjona­riusze ABW. Adam B. opowiedział im, że we wrześniu 2010 r. podjechał czarny samochód, wyskoczyło z niego jakichś dwóch, machnęli jakąś legitymacją, wy­kręcili mu ręce i kazali wsiadać. Powie­dzieli, że zapomną o jego handlu narko­tykami, jeśli weźmie dla nich pożyczkę ze SKOKWołomin. Ktoś się skontaktuje - powiedzieli i odjechali.
I przyjechał, mercedesem S-klasy, Robert G. Znali się z zakładu karnego. Zwalisty chłop, były zapaśnik, ze 150 kg żywej wagi, ostrzyżony, cały na czarno, tylko złoty zegarek na ręce i adekwatny łańcuch zwany kajdanem na szyi. - Po­wiedział, że to służby, że oni dużo mogą i źle na tym nie wyjdę. Zapewniał mnie, że to jest tak mocny układ, że to nie wyj­dzie na jaw, że działają w tym bankowcy wspólnie z jakimiś ludźmi ze służb - rela­cjonował Adam B. Robert miał też dodać, że i na niego mieli haka, więc na początku roku wziął taką samą pożyczkę, nie spłaca i żadne wezwania do spłat nie przychodzą.
W październiku 2010 r. Robert zawiózł Adama B. pod siedzibę SKOK Wołomin, tę przy samej komendzie policji. Na spo­tkanie wyszła im pani wiceprezes. Przy­witała się, powiedziała, że zaraz ktoś ich poprosi. W korytarzu mignął prezes, Ro­bert mu się ukłonił, a pracownicy SKOK podał kopertę z dokumentami Adama B., wymaganymi do pożyczki.
Wedle zaświadczenia Adam B. miał zarabiać sto kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, co go zdumiało. Gdy padło pytanie o rodzaj zabezpieczenia kredytu, nie wiedział, co powiedzieć. Powiedział, że uzgodni to z panią prezes, na co pra­cownica kiwnęła głową i coś tam wpisała. Z rozmowy dowiedział się, że wystąpił o 3,23 min zł. Milion dolarów! To nim wstrząsnęło, ale uznał, że już za późno, by się wycofać.

środa, 22 października 2014

Gra w salonowca



Ci, którzy pragną obnażyć salon i wszystkie jego przywary, powinni uważać. Grozi im, że sami obnażą się w miejscu jak najbardziej publicznym.

RAFAŁ KALUKIN

Z salonem jak niegdyś z Żydami - gdyby nie istniał, należałoby go wymyślić. Jest wygodnym celem rozmaicie motywowanych krucjat, poręczną kategorią zdolną pomieścić wszystkie możliwe kompleksy. Ostatnio w modzie jest ogłaszać, że salon właśnie upadł (to przy okazji towarzyskich zawi­rowań wokół nagrody Nike), ale właśnie dzięki takim zawołaniom znów nabiera on życia. Istnieje przecież po to, aby mógł zaistnieć antysalon.

wtorek, 21 października 2014

Po nitce do Falenty



Markowi Falencie, głównemu podejrzanemu w aferze podsłuchowej, grunt usuwa się spod nóg. Jego biznesowy partner zaczął sypać, a dwaj współpracownicy właśnie usłyszeli zarzuty dotyczące stosowania podsłuchów i podszywania się pod ABW.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Na pierwszy rzut oka Marek Falenta jest w wyśmie­nitej formie. Mimo że ma status podejrzanego w aferze podsłuchowej, to zachowuje się jak celebryta. Występuje w programach telewizyjnych i udziela się na Twitterze. Zaczął nawet prowadzić blog, na którym pi­sze o sobie tak: „Nazywam się Marek Falenta i jestem nie­winny”. Na zdjęciu jego pogodna twarz.
Linia obrony, którą Falenta przyjął w ostatnich tygo­dniach, jest konsekwentna: on, uczciwy przedsiębiorca za­trudniający dwa tysiące osób, chciał tylko sprzedawać tani węgiel, a w aferę wrobiły go służby specjalne, którym po­trzebny był kozioł ofiarny.
Problem z Falentą zaczyna się po sprawdzeniu, w jakim kontekście jego nazwisko pada w aktach prokuratorskich w śledztwach rozsianych po całym kraju. Tu Marek Falen­ta, 38-letni inwestor notowany w pierwszej setce najbogat­szych Polaków, ma zupełnie inną twarz.

poniedziałek, 20 października 2014

Świńskie stosunki



Wieprzowina jako narzędzie rosyjskiej polityki zagranicznej nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei. Można nawet śmiało powiedzieć, że okazała się zwykłą świnią.

Zapadalność polskich świń na choroby jest barometrem stosunków polsko-rosyjskich. Patrząc z tej perspektywy, wy­chodzi na to, że ostatnio polskie świnie są śmiertelnie chore. Choć jeszcze na po­czątku roku polska Świnia była w Rosji pożądana i mile widziana. Co prawda przerobiona na kiełbasę, parówkę albo boczek i nazwana tak, żeby tą swoją pol­skością za bardzo nie epatować.
Polska wieprzowina stała się jed­nym z beneficjentów wstąpienia Ro­sji do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Po najdłuższych w historii or­ganizacji negocjacjach (18 lat) w sierp­niu 2012 r. Rosja stała się 156 człon­kiem WTO. A kilka tygodni później tiry z polską kiełbasą ruszyły na Moskwę.
Polska Świnia w obszar celny Federacji Rosyjskiej wchodziła niemal tanecz­nym krokiem ze względu na obniżone cła, niską cenę i ogólnie dobrą jakość. Po długiej przerwie spowodowanej kryzysem z 1998 r. i dwuletnim embar­giem z 2005 r., handlowało się dobrze i światowo. - W latach 90. to była męka. Nawet do śniadania trzeba było wypić wiadro wódki. Teraz twarde picie ustąpi­ło twardym negocjacjom i to po angielsku - wspomina jeden z handlowców.

niedziela, 19 października 2014

Paragraf 22




Choć czują się Polakami, tu się urodzili i tu dorastają, nikt nie chce im przyznać obywatelstwa. Urzędnicy mają dla nich jedną radę: siedzieć cicho.

ANNA SZULC

Agni Caldarar jest wyjątkową dziewczyną - zaga­ił do 1,5-milionowej widowni siedzącej przed te­lewizorami w sobotni wieczór Tomasz Kammel z programu „The Voice of Poland”. Chwilę później Agni z Kraśnika, drobna, smagła, ładna, trochę zawstydzona wyszła na scenę i zaśpiewała „Stop!” Sam Brown. Jurorzy oszaleli z zachwytu.
- Ta dziewczyna śpiewa tak, jakby jutro miała przegrać wszystko. Nie wiem, co ty przeżyłaś, ale czuję to - Mar­kowi Piekarczykowi, wokaliście zespołu TSA, głos aż za­chrypł z wrażenia.

sobota, 18 października 2014

Byłem hieną tabloidową



Lidia Ostałowska

Kazali mi robić trupy. Fotografować ciała, rozmawiać z rodzinami, wyłudzać od nich zdjęcia ofiar. Straszna robota - rozmowa z Piotrem Mieśnikiem, byłym dziennikarzem "Faktu"

Twoja najbardziej efektowna akcja?

- Ta na moście. Plan był taki. Znajdziemy jakąś podwarszawską wiochę, gdzie jest zakorkowany most. Wynajmiemy limuzyny i zadzwonimy, że jedziemy z prezydentem Kaczyńskim. Niech miejscowa policja zamknie dla nas most na kilka minut. Pokażemy czytelnikom, jak działają służby.

Nająłeś szemranych kolesi z Pruszkowa z samochodami najwyższej klasy i zadzwoniłeś do komendy.

- "Major Pawik z biura ochrony prezydenta się kłania. Dałoby radę, żebyście nas przez most szybko przewieźli? Nie chcemy włączać bomb, bo na wsi to ludzie nawet mogą nie wiedzieć, o co chodzi, a policja w radiowozie to zawsze policja". Przepuścili naszą kolumnę, nawet salutowali. Fajny materiał powstał.

Właśnie tego się spodziewałeś, kiedy szedłeś do tabloidu?

- Zdarzały się przypadki, że dziennikarze wytrzymywali w tak zwanej szmacie tylko jeden dzień. Ja szoku nie przeżyłem. W poprzedniej redakcji byłem specem od akcji specjalnych. Jak kolega bał się zadzwonić do jakiegoś posła z nieprzyjemnym pytaniem albo zrobić trudny wywiad, to padało na mnie. Nastawiłem się na tropienie kłamstw i hipokryzji polityków. Myślałem, że w tabloidzie będę robił to samo w luźniejszej formie. Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli: szukamy pistoleta. Byłem pistoletem.

Ta praca mnie odurzyła. Z nudnej, śmierdzącej fajkami redakcji trafiłem do międzynarodowego koncernu. Ładny budynek, ładni ludzie i pieniądze. Jakbym ze wsi wjechał do europejskiego miasta.

piątek, 17 października 2014

Huśtawka dla dwojga



Platforma i PiS są wyraźnie zmęczone dotychczasowym modelem dzielącego je konfliktu. Choć spór trwa nadal i nie stracił nic ze swojego fundamentalnego charakteru, to jego uczestnicy próbują zagrać w nową grę.

Głównym motywem, wspólnym dla obu partii, jest „pójście do ludzi”, co szczególnie pasuje do roz­poczętej z przytupem kampanii przed wyborami samorządowymi. Platforma chce rozdać nowe unijne pieniądze i zapytać obywateli w terenie, czego najbardziej potrzebują. PiS zaś - jak stwierdził jego lider - chce ominąć wrogie mu mainstreamowe media i zwró­cić się bezpośrednio do elektoratu, aby poinformować, na czym polega całe zło rządzącego układu.
Ale zmiany idą głębiej. Rozpad politycznego duopolu Tusk-Kaczyński w formie, w której dotąd funkcjonował, objęcie rządów przez Ewę Kopacz, nowa rola prezydenta Komorowskiego oznaczały konieczność wprowadzenia wyraźnych zmian do politycznych strategii zarówno PiS, jak i Platformy. Bo pierwsza para polskiej polityki jest teraz zupełnie inna: Kopacz i Kaczyński. Te modyfi­kacje już widać, a będą się zapewne pogłębiać. W jakim kierunku poszły i w jakim pójdą?

czwartek, 16 października 2014

Gdy prezes nie może



Adam Hofman to dzisiaj prawdziwy głos PiS. Kiedy prezes Kaczyński musi się hamować, wypuszcza rzecznika. To jego Mr. Hyde.

Anna Dąbrowska

Czy da się, nie obrażając nikogo, wytłumaczyć, dlaczego Jarosław Kaczyński nie stanął do debaty nad expose? - Ktoś musiał dobit­nie przerwać taniec powitania Kopacz. Wziąłem to na siebie i dzięki temu - za­miast o tym, czy jest bardziej Thatcher czy Merkel - dyskutowaliśmy, czy Kopacz jest dwa czy trzy poziomy niżej od prezesa Ka­czyńskiego - odpowiada Adam Hofman, 34-latek, rzecznik prasowy PiS.
Jeśli chodzi o zamortyzowanie „efektu Kopacz”, to role w PiS zostały precyzyjnie rozpisane i przydzielone. Prezes jakoś specjalnie nie obraża i nie atakuje no­wej premier, a Adam Hofman „wszystko mogę” - jak dodają po jego nazwisku nie­ którzy posłowie PiS - może dociskać gaz do dechy Założenie jest takie, że na tle złego policjanta Kaczyński ma wyglądać rozważnie i przewidywalnie. W stosunku do Ewy Kopacz zachowa spokój, a przy­najmniej będzie się bardzo starał, aby ocalić mit kogoś, kto „jest szarmancki wobec kobiet". Ta kindersztuba prezesa kończy się jednak na poziomie pocałun­ków w dłonie posłanek PiS. Prezes wcale nie hamuje Hofmana i przyklaskuje, gdy ten mówił ostatnio w RMF FM, że „mi­nister Fuszara powinna być odstrzelona z rządu w trzy sekundy”.
Stawka jest najwyższa, bo chodzi o odebranie Platformie koronnego ar­gumentu, który, jak słusznie przeczuwa otoczenie Kaczyńskiego, ma być uży­ty w kampanii parlamentarnej: może i Kopacz nie ma charyzmy, nie speł­niła wszystkich obietnic z expose, ale na pewno będzie lepszym partnerem dla prezydenta Europy niż Jarosław Ka­czyński. I właśnie po to był ten pojed­nawczy gest Kaczyńskiego. - Jeśli w PO będą uciekać się do tego chwytu, to my pokażemy zdjęcia z 1 października z Sejmu, jak Kaczyński podaje Tuskowi rękę. Powiemy: nie wierzcie im, bo my jesteśmy zdolni stworzyć kohabitację na poziomie europejskim - mówi Hofman.

środa, 15 października 2014

Dla dobra rodziny



Nawet bez apeli prof. Jana Hartmana w Polsce od lat przymyka się oczy na przestępstwo kazirodztwa.

CEZARY ŁAZAREWICZ

Z każdym kolejnym urodzonym dzieckiem Brygida popadała w większe uzależnienia od taty. Bo każde kolejne dziecko to dodatkowe koszty, a przecież całą rodzinę utrzymywał on. Zresztą kto miałby jej pomóc: sąsiedzi wiedzieli o tym od lat, proboszcz nalegał tylko, by ochrzciła wszystkie dzieci, a opieka społeczna uda­wała, że niczego nie widzi.
Wydało się po urodzeniu siódmego dziecka, kilka lat temu, gdy do ośrodka opieki społecznej w Sławnie przyprowadził Brygidę jej tata. Powiedział, że dziewczyna nie ma za co żyć. Gdy urzędniczka zaczęła wypytywać o ojca dziecka, Brygida zrobiła się blada i zamknęła w sobie. Ojciec natomiast bardzo się zdenerwował i zaczął na urzędniczkę krzyczeć i jej ubliżać.
Wtedy ona napisała dość oględne pismo do sławieńskiej prokuratury, w którym napomknęła, że Brygida jako osoba lekko upośledzona ma trudności z kierowaniem swoim postępowaniem i być może wyko­rzystuje ją seksualnie jej ojciec. „Relacje między Janem S. a Brygidą S. mogą nie być zwykłymi relacjami jak między ojcem a córką” - napisała.
Sprawa wieloletniego wykorzystywania córki przez ojca trafiła do ówczesnego za­stępcy prokuratora rejonowego w Sławnie. - Było to coś obrzydliwego - wspomina prokurator K. - Chodziło przecież o sió­demkę dzieci z własnym ojcem. Pamiętam, że postanowiliśmy razem z komendantem rejonowym policji skończyć z tym, choćby nie wiem, co się działo.

wtorek, 14 października 2014

Prezydent Duda



PiS zbadał szanse przewodniczącego NSZZ „Solidarność” w wyborach prezydenckich. Piotr Duda wypadł zaskakująco dobrze – jako jedyny może przejść do drugiej tury z Bronisławem Komorowskim.

OLGA WASILEWSKA

W 2015 r. odbędą się wy­bory prezydenckie. Dziś niekwestionowanym faworytem w tym wyścigu jest Bronisław Komorowski. PiS, największa partia opo­zycyjna, szuka kogoś, kto mógłby się z nim zmierzyć. Wygrana wydaje się trudna, w zasadzie poza zasięgiem. Dlatego plan maksimum to nie tyle zwycięstwo, ile wejście kandydata Prawa i Sprawiedliwości do drugiej tury. Honorowa przegrana, która nie przynosi chwały, ale ratuje wizerunek partii. Naturalnym kandydatem PiS wydaje się rzecz jasna Jarosław Kaczyński. Prezes nie chce jednak kandydować, bo wie, że prawdopodobnie czeka go spektakularna porażka. Partia zapewnia, że na znalezienie godnego zastępstwa jest jeszcze czas. Ale w rzeczywistości czasu ma coraz mniej.

poniedziałek, 13 października 2014

Trumny i teczki



Prawica wyciągnięta z sarkofagu trumny Piłsudskiego i Dmowskiego, po czym wzięta się za łby. Wbrew pozorom to jednak spór o istotę współczesnej polskiej polityki. Tylko mu kibicować - to za mało.

RAFAŁ KALUKIN

Tlący się od dawna spór na pra­wicy właśnie wszedł w etap ot­wartej wojny, w której za oręż posłużyły teczki bezpieki. Spektakularna lustracja prof. Witolda Kieżuna dokona­na na łamach tygodnika „Do Rzeczy” prze­sądziła sprawę. Sposób uderzenia oraz cel - chodzi o człowieka, którego środowisko określające się jako „patriotyczne” pasowa­ło na najwybitniejszego żyjącego Polaka, kogoś w rodzaju „niepokornego” Barto­szewskiego - można porównać do odpale­nia ładunku nuklearnego. O powrocie do „smoleńskiej” jedności prawicy, a nawet o taktycznym zawieszeniu broni na rok przed wyborami trudno już nawet myśleć.
Jak to bywa z kłótniami w rodzinie, są szczególnie widowiskowe. Zwłaszcza dla widzów spoza rodziny. Popełni jednak błąd ten, kogo nawiedza przyjemne Schaden­freude na widok „prawicowych psycholi wykańczających się teczkami”. Bo w swo­jej najgłębszej warstwie ten spór wcześ­niej czy później będzie angażował nas wszystkich.

niedziela, 12 października 2014

Jak znikają szkolne boiska



Grzegorz Sroczyński

Jak zgodnie z prawem zdobyć w Warszawie wartą miliony kamienicę? Wystarczy co pół roku ogłoszenie: "Zaginiony Nathan Zuckerman proszony jest o kontakt". Z Marcinem Bajką rozmawia Grzegorz Sroczyński

GRZEGORZ SROCZYŃSKI: Co się właściwie dzieje?

MARCIN BAJKO: Oddajemy.

Szkoły, boiska szkolne, parki. Musicie?

- Musimy. I uprzedzam, że będzie gorzej. Od 15 lat jako urzędnik w Warszawie szukam sposobów, żeby nieruchomości ratować. Niestety, moje sztuczki przestają działać.

Sztuczki?

- Rozmaite chwyty prawne, które od lat razem z całym zespołem wyszukujemy. Łatanina. Jesteśmy kompletnie osamotnieni, opuszczeni przez polityków i państwo, które chowa głowę w piasek. W sądach też jesteśmy bezbronni, bo według obecnej wykładni prawa w prywatne ręce może trafić właściwie wszystko. Niech pan wyjrzy przez okno: szkoła, park, jakiś placyk, kawałek trawnika. Ale czy za pięć lat to wszystko będzie publicznie dostępne - głowy nie dam.

Jeden z dawnych właścicieli odzyskał boisko szkolne i zrobił na nim płatny parking. Inny chce zburzyć gimnazjum i zbudować biurowiec.

- Takich przypadków będzie więcej. W tej chwili roszczenia obejmują 119 warszawskich obiektów oświatowych.

sobota, 11 października 2014

O „Tamizie” raz jeszcze



Sławomir Cenckiewicz Piotr Wojciechowski

Sprawa prof. Witolda Kieżuna to jedna z odsłon rywalizacji „Chamów” z „Żydami”, sprawa pułapki zastawionej na szczerych patriotów przez reżyserów z KGB i GRU

Wielki polski prozaik Józef Mackiewicz w swojej „Kontrze" pisał, że są dwie prawdy na świecie. Jak zawsze celnie zdefiniował je piękną polszczyzną: „Pierwsza to ta, która ściśle otacza ziemię i wiernie odbija w wodzie płynące górą obłoki. [...] Nie okazuje ani miłości, ani nienawiści. Z niczego nie kpi, gdyż nic, co jest na ziemi, nie uważa za śmieszne. Nad niczym nie rozrywa szat, gdyż nic, co jest na ziemi, nie wydaje się jej tego godne. Niczego nie zmienia i niczego nie przeinacza. Kto zabił muchę, ten zabił.
Kto zabił człowieka, ten zabił. Jest ideal­nie obojętna, bo idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż przyrodzoną".
Drugą prawdę Mackiewicz opisał zaś w ten sposób: „Składa się pozornie tylko z dobra i zła. Ale omyliłby się, kto by jej uwierzył na słowo. Gdyż jej dobro i zło są pojęciami względnymi. Ta prawda nigdy nie spoczywa, a wskutek tego rzadko od­bija dokładnie oblicze rzeczy. Dlatego wy­krzywia się często uśmiechem komizmu lub grymasem złości. Będąc w ciągłym ruchu, ledwo nadążyć może za masą słów i gestów ludzkich. Twierdzi, że stara się je rejestrować równie dokładnie co prawda pierwsza, lecz w rzeczywistości stara się je tylko dopasować do swoich względ­nych celów, a w pośpiechu życia wiele przeinacza. [...] Utrzymuje się bowiem na powierzchni, kurczowo czepiając skraw­ków pierwszej prawdy".
I to, co może najważniejsze w tych roz­ważaniach: „O ile pierwsza z tych prawd jest milcząca, o tyle druga często bardzo - propagandowa. O ile pierwsza obojętna, o tyle druga namiętna. Wiedząc o tym, że nie jest jedną, tym bardziej okrzykuje się za jedyną, a przez to obowiązującą do pewnego stopnia ma rację, gdyż jest to prawda urzędowa, to znaczy zależna od urzędowego charakteru ustroju czy nastroju, w którym jest głoszona. W skró­cie można by powiedzieć o niej, że jest prawdą koniunkturalnego interpretowa­nia prawdy".

piątek, 10 października 2014

Intymny dziennik kleryka + Zakochany kleryk



Starsi klerycy mówili nam, że kandydat na księdza musi być stuprocentowym mężczyzną i po to te wnikliwe badania psychiatry. No, ale dlaczego powiedział: "Proszę się położyć, zakasłać", po czym zsunął mi majtki?

Marcin Wójcik

Konrad skończył seminarium i jest księdzem.

Dawid nie skończył seminarium i jest ojcem.

Gdyby pisali dzienniki, wyglądałyby one tak.

Rok I

Mury

Dawid: Na kolację siostry szarytki podały pampuchy z polewą malinową. Do stołu dotarła jeszcze śmietana, podesłała ją siostra Miriam, a starsi koledzy postarali się o dżem morelowy. Tutaj pierwszaków traktuje się dobrze, nie ma fali, kocówy. Jest dżem morelowy.

Konrad: Studiujemy na Papieskiej Akademii Teologicznej. Na pierwszych dwóch latach będziemy się uczyć filozofii, na kolejnych czterech - teologii, pedagogiki. Trzy oblane w sesji egzaminy i wracamy do domu.

Dawid: Mieszkamy w dwuosobowych pokojach. Po kilku miesiącach przełożeni zamienią nam pokój i współbrata, bo mamy się nie przywiązywać do miejsc i ludzi. Zmiana pokoi ma nas przyzwyczajać do zmieniania parafii.

Konrad: Leżę w łóżku. Od 21 do śniadania obowiązuje milczenie, tak zwane silentium sacrum. Można je złamać w wyjątkowych sytuacjach, na przykład gdy ktoś potrzebuje leków. Współbrat podsunął mi pod nos kartkę: "Pożyczysz pastę do zębów?". Odpisałem: "Jest w lustrze".

Podoba mi się to święte milczenie. Okazja do wyłączenia się. Zostaję sam ze sobą i z Bogiem.

czwartek, 9 października 2014

Inwestor Prawicy



Grzegorz Bierecki nie jest typem politycznego lidera. Woli działać w cieniu. Formalna władza nie jest mu potrzebna. I tak poprzez SKOK wspiera dziś większość inicjatyw po prawej stronie. To jego realna siła

Kamila Baranowska

Z wpływowym senatorem PiS i zało­życielem sieci Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych spotykamy się w senackiej kawiarni. Niełatwo się z nim umówić na spotkanie. Gdy już się uda, nie jest rozmówcą zbyt wylewnym. Jest nieufny i nieco tajemniczy. To ostatnie zresztą często podkreślają także jego parlamentarni koledzy: w su­mie mało o nim wiedzą. Pewnie dlatego każda publikacja, w której pojawia się jego nazwisko, budzi zainteresowanie i emocje. Kilkanaście dni temu tygodnik „Newswe­ek" napisał, że Bierecki wraz z kilkoma po­litykami PiS (m.in. europosłem Ryszardem Czarneckim i rzecznikiem PiS Adamem Hofmanem) chcą obalić prezesa Jarosława Kaczyńskiego i przejąć kontrolę nad partią. W tym celu Bierecki ma wzmocnić swoją pozycję startem w prawyborach prezydenckich (ostateczna decyzja o ich organizacji jeszcze nie zapadła).
Polityk zbywa te rewelacje machnię­ciem ręki. Mówi, że to bzdury. Większość posłów PiS, z którymi rozmawiamy - a część z nich trudno nazwać popleczni­kami senatora - wypowiada się w podob­nym tonie. - Bierecki to człowiek pragma­tyczny. Proszę mi powiedzieć, jaki sens z jego punktu widzenia ma podkopywanie pozycji Jarosława w momencie, kiedy Platforma jest w rozsypce, a PiS ma realną szansę na wygranie wyborów parlamen­tarnych? Po co? W jakim celu? Gdyby nam się partia sypała, to może uwierzyłbym, że ktoś coś na boku robi. Ale teraz? - przeko­nuje osoba z kierownictwa PiS.

środa, 8 października 2014

Gra w pięć kart



Władza Donalda Tuska tak urosła przez siedem lat, że nie można jej było przekazać jednej osobie. Dlatego została rozparcelowana. Jeszcze nikt naprawdę nie przejął rządów po Kierowniku. Na razie jest Dyrektoriat.

Tusk miał władzę formalną i nieformalną. Była to wła­dza konstytucyjna, ale także oracyjna, psychologiczna czy nawet w pewnym sensie moralna, zwłaszcza wobec Platformy, w której niemal każdy coś Tuskowi zawdzię­cza, podobnie jak w rządzie. Ale też wobec prezydenta, którym Bronisław Komorowski został tylko dlatego, że tej posady nie chciał ówczesny premier. Takiej władzy nie da się tak po pro­stu odziedziczyć w jej całej nienaruszonej mocy. Trzeba ją sobie wywalczyć, potwierdzić w wielu, często krytycznych, sytuacjach. I to pod ogniem opozycji, pod ciśnieniem intryg, walk frakcyjnych, a także afer, które bez przerwy rodziły się i będą się rodzić. Na taką walkę dzisiaj jeszcze nikt nie jest gotowy, ale ktoś ją musi wygrać.

wtorek, 7 października 2014

Gorzkie procenty



Twój Ruch sypie się jak domek z kart. A Janusz Palikot wychwala Ewę Kopacz i znowu ogłasza nowe otwarcie. Ale to raczej zamknięcie, koniec partii, która trzy lata temu była wyborczą sensacją.

ALEKSANDRA PAWLICKA

Wraca pan do PO? - pytam Janusza Palikota, gdy spotykamy się dzień po jego sejmowym wystąpieniu po expose premier Kopacz. Mówił wtedy: „Jak Boga kocham, żałuję, że pani nie rządzi od 2007 r. Gdybym w 2010 r. wiedział, że do­czekam takiego premiera, nie wyszedłbym z Platformy”.
- Nie wracam do Platformy ani w tej, ani w przyszłej kadencji. Słowo honoru Janusza Palikota. Nie spotykałem się w ciągu ostat­nich tygodni z Ewą Kopacz, niczego nie negocjowałem. Żadnych ustaleń, żadnych zobowiązań. Platforma nie będzie Twoim Ruchem.
- Raczej odwrotnie.
- Janusz Palikot jest głównym daniem, a nie przystawką. Platforma udławiłaby się mną, gdyby próbowała mnie połknąć.

poniedziałek, 6 października 2014

Dekadencja


Jeśli PiS przegra wybory parlamentarne, to ustąpię z funkcji prezesa - zapowiedział niedawno Jarosław Kaczyński. Jego współpracownicy już się szykują.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Jarosław Kaczyński za rok ma stoczyć walkę życia. Choć staw­ka jest najwyższa z możliwych - odsunięcie Platformy, powrót do wła­dzy i pomszczenie brata - to w partii nie czuć bojowego ducha. W samodzielne rządy mało kto wierzy, a ludzie z najbliż­szego otoczenia prezesa, zamiast mu se­kundować, zachowują się tak, jakby lider był u schyłku. Widząc, jak prezes posu­wa się w latach i słabnie, sami obierają pozycje do zgoła innej batalii. O dziedzi­ctwo, które po nim zostanie - to polityczne i to finansowe.
Kaczyński to widzi, ale niewiele może zrobić. Na ostatnim posiedzeniu komitetu politycznego wygłosił mobilizacyjne prze­mówienie. Straszył sondażami, w których Platforma dogania PiS, mówił, że intere­suje go tylko zwycięstwo, i to takie, które da mu samodzielną większość. Lecz puen­ta i tak zabrzmiała jak zapowiedź własnej emerytury: - Jeśli przegramy przyszło­roczne wybory, to ustąpię ze stanowiska.
Przywództwo Jarosława Kaczyńskiego właśnie wkracza w okres dekadencji.

niedziela, 5 października 2014

Przegrana wojna o seks



Edukacja seksualna w Polsce ma i będzie mieć charakter prokościelny. Wręcz religijny. To już zatwierdzone, raz na zawsze. Tyle że nie jest to wiedza współczesna. Efekty mamy takie, że dzieci edukują się seksualnie w internecie - mówi prot Zbigniew Lew-Starowicz, seksuolog.

Rozmawiała MAGDALENA RIGAMONTI

Panie profesorze, polityka, seks i Kościół.
Boże...
Właśnie. Uda się to wszystko jakoś po­łączyć, znaleźć jakieś porozumienie?
Uda się. Ale tylko w jedną stronę. Kościół i polityka łączą się jedynie na prawej stro­nie, w partiach Jarosława Kaczyńskiego czy Jarosława Gowina.

O panu feministki mówią, że jest pan Gowinem polskiej seksuologii.
Ja tak tego nie widzę, ale skrajne feministki mają swoje zdanie. Sprawa polega na tym, że jak się pisze książkę o kobietach i męż­czyznach, to każdy wychwytuje to, co chce wychwycić. Wojownicza feministka nie może ścierpieć moich poglądów na temat kobiet i mężczyzn, na temat gender, wy­chowania bez płci. Wie pani, jestem przy­zwyczajony. Byłem już Żydem, masonem, Ukraińcem, erotomanem, homofobem, to mogę być i Gowinem polskiej seksuologii.

Ucieka mi pan od pytania. A przecież to jest wojna.
Proszę pani, wojna o seks w tym kraju jest od dawna przegrana. Trzeba wyciągać wnioski z tego, co jest. Edukacja seksualna w szkołach istniała dwa razy, i to krótko.

sobota, 4 października 2014

Swing to nie zdrada



Seks grupowy uprawiają w domach lub klubach. To ich sposób na życie i recepta na szczęście. Tylko czasem taka przygoda kończy się gorzkim rozczarowaniem.

AGATA JANKOWSK

Trafiłam do piekła Dantego. Do drugiego kręgu, gdzie spotykają się ci, którzy nie umieją opanować swoich zmysłów – tak swoją ostatnią wizytę w swingers clubie wspomina 37-letnia Anna. I opowiada z ekscytacją: – Pięciu seksualnych partnerów, wytrawnych kochanków w jedną noc. Do tego igraszki z innymi kobietami. Seks oralny, analny, elementy sadomaso. Wokół piękni ludzie z zapałem oddają się żądzy. Szaleńcza orgia. Totalne wyzwolenie. A to wszystko podziwia mój mąż.

piątek, 3 października 2014

Padłem ofiarą homoterroru



Nie może być tak, że skoro mam inne zdanie, to jestem, cytując internautów: „Bydlakiem, chamem i cebulakiem, któremu wystaje z butów słoma” oburza się Marek Jakubiak, prezes Grupy BRJ, produkującej między innymi piwo Ciechan. I dodaje: Nie jestem homofobem.

Rozmawiała IZABELA SMOLIŃSKA

Zamieszanie pan zrobił.
Przeczytałem nagłówek, że Michalczew­ski wspiera adopcję dzieci przez pary homoseksualne, i to mnie zdenerwowało. Popełniłem błąd, bo przeczytałem tylko tytuł i od razu wywaliłem wszystko, co tylko mogłem, całe emocje na jedno zło­żone zdanie.

Które brzmiało: „Boks podobno szkodzi i to jest niepodważalny dowód na to!
Wiem, że to już niemożliwe, ale życzę ci, Dariuszu, mamusi z fujarką zamiast piersi, będziesz miał co ssać!”.
Napisałem to w emocji i sam się opamię­tałem.

Wysoki sądzie, działałem w afekcie i wy­rażam skruchę.  
To jest bardzo podobne do wyciągania wniosków z podsłuchów. Polityków podsłuchiwano, mnie skopiowano bez mojej wiedzy.           

I politycy tłumaczyli się dokładnie jak i pan - że są prywatnymi osobami na § prywatnym spotkaniu. Tylko rachunek S zapłacili za państwowe. Pan udaje, że 3 nie wiedział, że jest twarzą marki.
I zastosował pan język rynsztokowy.
Chciałem jeszcze mocniej. Potem przyszła refleksja. Jeszcze przed całą aferą medialną to zdanie z mojego Facebooka wyrzuciłem. Trzeba też dodać, że napisałem to na pry­watnym profilu i do swoich znajomych.

I jest pan zaskoczony, że ktoś tę wy­powiedź znalazł i przytoczył? Prezes wielkiej firmy?
Ktoś nim musi być, padło na mnie. Ale ja nie uczestniczę w dyskusjach światopoglądowych. Czasem powiem coś na swoim prywatnym profilu. Tak było też teraz.

Przeprosił pan. A żałuje?
Przeprosiłem Dariusza Michalczewskiego za formę, bo była niezręczna.

czwartek, 2 października 2014

Bóg Bydgoszcz i Tereska



Dzieci w zerówce wciąż się uczą religii z jej podręcznika. Środowisko radiomaryjne się oburza: to farbowana katoliczka. A w Sejmie nawet partyjni koledzy mają problem z rozpoznaniem Teresy Piotrowskiej.

ANNA GIELEWSKA

Nowa minister spraw wewnętrz­nych Teresa Piotrowska wbiega na posiedzenie rządu. Odbiera telefon. - Moja sylwetka? Prze­cież wszystko już wiadomo. Nie mam nic więcej do powiedzenia. W resorcie zajmującym się bezpieczeństwem nie jest wskazana nadmierna aktywność medialna składają mi gratulacje - śmieje się Toma­szak-Zesiuk. - Ustaliłyśmy więc z Teresą, że będę się uśmiechać i mówić „dziękuję” Piotrowska właśnie się przesiadła z posel­skich ław do rządowego tramwaju. I od razu zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, blisko swojej przyjaciółki, premier Ewy Kopacz. Jej nazwisko pojawiło się w środę, dzień przed tym, zanim Kopacz udała się do prezydenta Bronisława Komorowskiego z listą nowych ministrów. Sama Piotrowska przyznawała, że została tego dnia w trybie pilnym wezwana do Warszawy. W gabinecie przyjaciółki usłyszała, że ma zastąpić Bartłomieja Sienkiewicza. - Od razu zapadła decyzja, że służby specjalne wracają do kancelarii premiera. Ona by sobie z tym na pewno nie poradziła, szefowie służb mieliby dopiero - przekonuje.
W Sejmie jednak wiedzą o niej bardzo mało, choć Piotrowska jest posłanką Platfor­my od 2001 r. Do tego stopnia, że gratulacje z okazji nominacji na fotel szefa MSW wielu polityków złożyło... innej posłance PO, Irenie Tomaszak-Zesiuk, podobnej nieco do Piotrowskiej. Za nią też w pierwszej chwili ruszyły telewizyjne kamery. - Dziennikarze chcą mnie nagrywać, politycy opozycji
ubaw - mówi nam polityk znający kulisy rządowych negocjacji. Pisaliśmy o tym przed tygodniem - kilka dni temu Kopacz wydała rozporządzenie, zgodnie z którym nadzór nad służbami specjalnymi przejął szef KPRM Jacek Cichocki (był wcześniej koordynato­rem). To oznacza także, że duża część reformy służb, którą szykował Sienkiewicz, pójdzie teraz do kosza.

środa, 1 października 2014

Dygotki husarza



Mówią o nim, że jest autokratą. On o sobie, że jest patriotą. Marek Jakubiak wspiera narodowców, gejami gardzi. Nie chce pamiętać, że jego browar stawał: na nogi dzięki pieniądzom gdańskiej mafii.

WOJCIECH CIEŚLA

Komórka prezesa Jakubiaka zawiesiła się w poniedziałek. Na amen. Miła pani z agen­cji PR, z którą Jakubiak przychodzi na spot­kania, tłumaczy dziennikarzom, że telefon padł, bo w jednej chwili zaczęli dzwonić dziennikarze. Wszyscy chcieli wiedzieć, co właściwie myślał prezes, gdy 17 września wrzucał na Facebook wpis pod adre­sem boksera Dariusza Michalczewskiego: „Boks po­dobno szkodzi i to jest niepodważalny dowód na to! Wiem, że to już niemożliwe, ale życzę ci Dariuszu ma­musi z fujarką zamiast piersi, będziesz miał co ssać!
Prezes Jakubiak, producent piwa Ciechan, w ten sposób skomentował fakt, że bokser publicznie wsparł homoseksualistów. Już dwa dni później prezes prze­prosił. Za późno. Jedni rzucili się wylewać ciechana, inni - kupować.