wtorek, 30 kwietnia 2019

Guzik wie



Polską rządzą cztery osoby na literę P: prezes, premier, prezydent i przewodniczący Guzikiewicz.

Marcin Kołodziejczyk

Karol Guzikiewicz (55 lat), dokład­nie wiceprzewodniczący Orga­nizacji Międzyzakładowej NSZZ Solidarność w Stoczni Gdań­skiej, podkreśla w rozmowie, że jest blisko zwykłych Polaków i wyczu­wa nastroje społeczne. Dlatego nie mógł dopuścić do obchodów 30-lecia wyborów czerwcowych 1989 r. Miał być okrągły stół wokół pomnika Poległych Stoczniowców na placu Solidarności koło stoczni i deba­ta o Polsce. Co będzie, Guzikiewicz jeszcze ostatecznie nie postanowił.
   - Dla stoczniowców z „S" plac to miej­sce święte - mówi. - Gdy ktoś zakłóci spo­kój placu, złamie prawo i powiadomimy o tym prokuraturę.
   Karol Guzikiewicz, realizując się przez większą część życia w stoczniowej „S”, jest jednocześnie związany z tą samą partią, co inne osoby na P rządzące krajem. Od 2009 r. członek PiS, od 2018 r. radny sej­miku pomorskiego z partyjnego ramie­nia. Podziwia prezesa macierzystej partii.
- Gdyby w PiS nie było Jarosława Kaczyń­skiego, mnie też by tam nie było - mówi.
- Rozumiemy się z Jarkiem bez słów. Mam zaufanie do niego i tylko do niego.

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Sprzedawcy godności



Kiedy polityk obiecuje swoim wyborcom odzyskanie godności, należy liczyć się z tym, iż zamierza odebrać ją innym.

Utarło się mniemanie, że Prawo i Sprawiedliwość przywróciło poczucie godności wielu do­tąd wykluczonym. Do pewne­go stopnia jest ono podzielane również w kręgu przeciwników obecnej władzy. W przestrzeni publicznej od daw­na krążą więc takie pojęcia, jak „rewolucja godnościowa”, „przywracanie szacunku”, „redystrybucja społecznego prestiżu”.
   Najczęściej słyszymy, że dzięki trans­ferom budżetowym godność odzyskali najubożsi. To zresztą teza stosunkowo niekontrowersyjna, gdyż zastrzyk gotówki bez wątpienia pomógł pewnym grupom zaspokoić część elementarnych potrzeb, składających się na standard życia potocz­nie określany jako godny. Szkoda że nie wszystkie potrzebujące grupy zostały po­traktowane jednakowo. Ci, których wyklu­czono, pewnie mogą wręcz mówić o poczu­ciu upokorzenia.
   Natura premiującego rodziny wielodziet­ne programu 500 plus otworzyła możliwość poszerzenia narracji godnościowej o treści ideologiczne i symboliczne. Słyszymy prze­to, że godność odzyskały polskie rodziny. W domyśle - hołdujące tradycyjnemu mo­delowi, podporządkowane normom kato­lickim. Kryje się za tym czytelna sugestia, iż - niezależnie od deficytów materialnych - były one dotąd dyskryminowane kultu­rowo. Przez kogo? Oczywiście piewców „lewackiej” nowoczesności, sławiących alternatywne formaty rodziny (związki partnerskie, jednopłciowe, patchworki itd.) i wszystko, co obce bogobojnym schematom.
   A ponieważ nowoczesność częściej bywa praktykowana w wielkich aglomeracjach, siłą rzeczy do grona beneficjentów rewo­lucji godności musieli trafić mieszkań­cy małych miasteczek, w szczególności położonych w regionach zapóźnionych rozwojowo. Wcześniej podobno upodle­ni za sprawą osławionego „modelu polaryzująco-dyfuzyjnego” Platformy Oby­watelskiej, o którym prezes Kaczyński mówi często i ze szczególną lubością. Nie
po to wszakże, aby poddać ją krytyce, lecz zdemaskować jako niecną intrygę mającą zniszczyć prowincję.
   Rewolucja godnościowa musiała wreszcie sięgnąć najwyższego piętra organizacji wspólnoty, czyli narodu. Do­stajemy więc frazes o wielkim wstawaniu z kolan. Bo wcześniej, jak wiadomo, na­ród pokornie płaszczył się przed możny­mi tego świata. Ci, którzy po 2015 r. nie powstali, nie są już godni swego narodu. Trzeba ich wszelako nieustannie wska­zywać, gdyż wtedy lepiej widać godność własną („idź wyprostowany wśród tych co na kolanach”). Praktycznie wstawanie z kolan polega na tym, że polskie pań­stwo eksponuje na zewnątrz swą wy­jątkowość, chroni dobre imię i twardo reaguje na wszelkie potwarze. Realnych efektów tak skalibrowanej polskiej po­lityki zagranicznej oczywiście nie ma, ale z założenia jest ona nakierowana na wewnętrzny rynek polityczny. Tym istotniejsze staje się zadośćuczynie­nie godnościowe.
   Niewyczerpane pokłady godności znajdują się także na polu historycznym. Władza kocha rocznice, celebracje, rekon­strukcje, sztandary, defilady. Odwołując się do chwalebnej przeszłości, pragnie wypeł­nić godnością współczesnych patriotów.
I znów przeciwnikami są ci, którzy lubu­ją się w celebrowaniu klęsk i upokorzeń; uprawiający tzw. pedagogikę wstydu. Klu­czowym obszarem tych godnościowych zmagań są rzecz jasna stosunki polsko-ży­dowskie. Nic tak bowiem nie uwłacza pol­skiej godności, jak nowo odkrywane fakty o postawach Polaków wobec Zagłady. Toteż trzeba nieustannie dawać odpór i bronić godności narodu, który „pomagał Żydom”.

niedziela, 28 kwietnia 2019

Prezes ruszył w pole



PiS nie łagodzi przekazu i nie maszeruje do centrum, bo nic tam nie znajdzie.
W tej kampanii liczy się mobilizacja własnych zwolenników, a nikt nie zrobi tego lepiej niż prezes. Dlatego Jarosław Kaczyński wyszedł z cienia.

Ci, którym przez ostatnie lata brakowało Kaczyńskie­go na pierwszej linii frontu, spokojnie mogą odetchnąć, bo na kampanię europejską prezes PiS wrócił z całą mocą. Tym razem za nikim się już nie chowa; to on nadaje kierunek, kreśli linie podziału, rozdaje razy, obiecuje i straszy. Różnica w po­równaniu z wyborami z 2015 r. czy nawet zeszłoroczną potyczką o samorządy jest przepastna; wiele to mówi o strategii partii rządzącej, o tym, jak odczytuje ona nastro­je społeczne i jakie wnioski z tego wyciąga. Wyjście Kaczyńskiego zza biurka przy No­wogrodzkiej pokazuje również, jak zmie­nia się układ sił w Zjednoczonej Prawicy.
   Jeszcze 15 grudnia na konwencji PiS w Szeligach Kaczyński wystąpił w roli dru­goplanowej, a główne wystąpienie należa­ło do Mateusza Morawieckiego, któremu
sekundowali Zbigniew Ziobro, Jarosław Gowin i Beata Szydło. Politycy prawicy głośno zapowiadali wówczas zwrot ku klasie średniej i rywalizację z Platformą o przychylność wyborców w miastach. Ciszej dodawali, że z badań wychodzi im, że ich zamożniejszy niż na początku ka­dencji elektorat nie pragnie już kolejnych transferów socjalnych, lecz modernizacji państwa, większych pieniędzy na naukę i kulturę czy choćby skutecznej walki ze smogiem.

sobota, 27 kwietnia 2019

Polskie drogi,Dzień po dniu,Ślepa kiszka,Plusy Kaczyńskiego,Święto Pracy,Szach i szok i Czcionki



Polskie drogi

Najbardziej fascynująca podróż, jaką kiedykol­wiek odbywali Polacy, nie byłaby pewnie fascy­nująca bez wielkich perypetii, jakie dopadły podróżujących.
   Szybko tych 15 lat zleciało. Od sztucznych ogni i euforii, przez dopłaty, autostrady, stadiony i lotniska, po swoiste zmę­czenie i zniechęcenie wielu, że kierunek może i słuszny, ale za bardzo i za szybko. Rocznica wejścia Polski do Unii Europej­skiej wypada niemal w przeddzień kolejnej fundamentalnej decyzji, którą musi podjąć naród. To chcemy być tak napraw­dę w tej Europie czy nie? Nie tylko w Unii Europejskiej z jej dopłatami, ale właśnie w Europie z jej wartościami. Bo o ile to pierwsze jest oczywiste, to to drugie już niekoniecznie.
   Gdy płonęła katedra Notre Dame, w Polsce zapłonął in­ternet. Odczytywanie znaków i podwórkowy mistycyzm - domokrążcy spiskowych teorii wpadli w ekstazę - oto do czego doprowadza odrzucenie chrześcijaństwa, oto skut­ki kryzysu Zachodu, usłyszeliśmy wyrafinowane diagnozy bliźniaczo podobne do tych, które w tym samym czasie ser­wowała kremlowska propaganda. Oczywiście, wśród pom­pujących w Polsce ten przekaz, obok fanatyków, wielu było zwykłych cwaniaków, korzystających z okazji, by zyskać poklask suwerena, którego sami uważają za niespecjalnie rozgarniętego. Ale poszukiwanie znaków miało charakter całkiem powszechny, co przecież znamy doskonale z cza­sów posmoleńskich.
   Poszukiwanie znaków tam, gdzie rządzi przypadek albo zrządzenie losu, wskazuje, jak dzielnie oparliśmy się nawał­nicy zwanej oświeceniem. Ale jeśli odpustowy mistycyzm nie wynikał wyłącznie z cynicznej gry, nie należy nadmiernie się z niego naśmiewać ani nim irytować. Także tacy jesteśmy. Nie zawsze racjonalni, postępowi, europejscy. A w tę wielką eu­ropejską podróż ruszyliśmy 15 lat temu wspólnie i albo dojedziemy do celu wszyscy, albo w ogóle.
   Ta teza może wywoływać odruch niezgody - wielu Polaków pragnie, co zrozumiałe, by natychmiast było u nas jak w Bar­celonie, Amsterdamie czy w Brugii, ale to są raczej strategie indywidualne i ucieczkowe. Bo owszem, można do Europy ru­szyć samemu albo z rodziną, nie oglądając się na resztę, moż­na sobie europejską enklawę zbudować u nas, nad Wisłą, ale na końcu wszystkich dopadnie taka Polska, jaka jest. Można nie przejmować się innymi, ale wtedy zdarzy nam się jakaś powtórka roku 2015, gdy część pasażerów głośno mówi, że tak jak dotychczas to oni jechać nie chcą.
   I tu dochodzimy do jednej z najważniejszych lekcji tego 15-lecia. Tempo naszej podróży do Europy mogą próbować narzucać jej najwięksi entuzjaści, ale tempo marszu określą w praktyce najwolniejsi i najbardziej sceptyczni. Powinno się o nich zadbać. I o to, jak żyją, i o to, co myślą. Trzeba im tłu­maczyć, co samo w sobie brzmi protekcjonalnie, ale i z nimi poważnie rozmawiać. Jak długo? Tak długo, jak trzeba. Ten wielki pomysł na europejską Polskę trzeba realizować cierp­liwie i metodycznie, dzień po dniu i rok po roku. Bo żadnego „wielkiego skoku” tu już nie będzie.

piątek, 26 kwietnia 2019

Dlaczego lud przestał być rozumny



Bez odbudowy publicznej edukacji i liberalnych mediów nasza demokracja nie ma szans na przeżycie

Ojcowie założyciele współczesnej demokra­cji zgadzali się od sa­mego początku, że jej fundamentem jest edu­kacja obywateli, a najważniejszymi narzędziami edukacji są szkoła, uniwer­sytet i media. Cytując młodego Hegla (bardzo jeszcze optymistycznego i libe­ralnego), istnienie nowoczesnego pań­stwa i społeczeństwa możliwe jest tylko wówczas, „kiedy lud stanie się rozum­ny”. Dzisiejszy i wszystkie poprzednie sukcesy antyliberalnego populizmu są konsekwencją głębokiego kryzysu for­mowania obywateli.

NAUCZYCIELE LUDU
„Artes Liberales” - pierwsze poję­cie, w którym pojawia się przymiot­nik „liberalny” - pochodzi z V wieku naszej ery. Oznacza sztuki wyzwolone, czyli ten rodzaj edukacji, jaki powinien przejść człowiek, aby stać się podmio­towym. Także wolną prasę od samego początku traktowano nie tylko jako do­starczyciela rozrywki czy źródło zysku, lecz także jako instytucję formującą obywateli. Alexis de Tocqueville w dzie­le „O demokracji w Ameryce” przed­stawił rolę tamtejszych gazet w sposób, który przez długie lata budował dumę zawodu dziennikarza w całym demo­kratycznym świecie. Pisał: „Wolność prasy ma wpływ nie tylko na poglądy po­lityczne, ale na wszystkie poglądy ludzi. Kształtuje nie tylko prawa, ale i obycza­je. To jej czujne oko potrafi wyśledzić ta­jemne sprężyny polityki. Ona stawia publiczne osobistości przed trybunałem opinii. Każde pismo wzięte z osobna ma w Ameryce niewielką władzę, lecz prasa pozostaje tam jednak - obok ludu - jed­ną z pierwszych potęg”.
   Jednocześnie de Tocqueville ostrze­gał, że te funkcje wolnej prasy mogą łatwo przekreślić jej nadmierna centra­lizacja oraz oportunistyczne poddanie się jednej modzie i jednemu trendowi, choćby wyznawanemu przez lud. Zwra­cał też uwagę na nadmierną komercja­lizację mediów. Zachwalał sytuację, w której „gazeta nie może liczyć na wielkie zyski, dlatego też potęgi prze­mysłowe nie mieszają się do tego rodza­ju przedsięwzięć”.

czwartek, 25 kwietnia 2019

Nie czyja, ale jaka



Wynik wyborów będzie zależał od tego, czy wyborcy poddadzą się sztuczkom politycznych marketingowców, czy też zdadzą się na swoje poglądy i właściwie odczytają własne interesy.

Prowadząc obecnie w Polsce polityczne analizy, nie da się uciec od wybo­rów do europarlamentu i jesiennych do Sejmu. Ani jedne, ani drugie nie będą zwykłe i rutynowe. Niefrasobliwe dywa­gowanie, kto kogo jakimi marketingowo-piarowymi sztuczkami przechytrzy i pokona, świadczy albo o nieświadomo­ści ich znaczenia, albo o cynizmie.
   Komentatorzy polityczni w większości koncentrują się na próbach odgadywania jak na konkretne zdarzenia - w szczegól­ności obietnice polityków i kampanijne tricki stosowane przez ich propagandy- stów - zareagują wyborcy. Ci natomiast nie muszą w większości tego odgadywać, bo to wiedzą. W tym sensie wyborcy są mądrzejsi od komentatorów. Wyraź­nie uwidoczniło się to przed wyborami samorządowymi, zwłaszcza w Warsza­wie. Kiedy Patryk Jaki ruszył ze swoją efekciarsko-gadżeciarską kampanią, znaczna część publicystów uznała, że ten show się warszawiakom spodoba, więc zaczęli utyskiwać na „niemrawość” Trza­skowskiego i prognozować zwycięstwo „energicznego” kandydata PiS. Rozmiar jego klęski niektórymi wstrząsnął, ale nie wszystkim dał do myślenia i nadal spe­kulują, jak wyborcy zareagują na „piątkę Kaczyńskiego” czy program krowa+.

środa, 24 kwietnia 2019

Żona męża, mąż żony



Zaczynała od błahych artykułów w tabloidzie, potem była wpływową szefową w TVP. Dziś kieruje marketingiem wielkiej firmy ubezpieczeniowej. Nazywa się Patrycja Kotecka. Kotecka-Ziobro.

Jak trzeba będzie, to zmienię branżę - mówiła w 2008 r. dziennikarzom „Polska The Times” Pa­trycja Kotecka (rocznik 1978), atakowana za to, że w TVP pełni funkcję komisarza politycznego. Do­dawała „Można np. otworzyć budkę z zapiekanka­mi. Jak się ciężko pracuje, to po dwóch latach będą dwie i starczy do końca miesiąca. Najważniejsze, by żyć uczciwie i w zgodzie z własnym sumieniem”. Nie rozkręciła biznesu z zapiekankami. Osiem lat od tamtej rozmowy, w marcu 2016 r., została dyrektorką marketingu Towarzystwa Ubezpieczeń Link4, zależnego od PZU. Według zgodnej oceny politycznych obserwatorów spółka ta należy (obok prokuratury i części mediów) do imperium ministra sprawiedliwości, prywatnie męża Patrycji Koteckiej-Ziobro, starszego od niej o osiem lat. W 2017 r. ekipa Morawieckiego na chwilę odebrała z rąk przyjaciela Ziobry PZU. Ale szybko, dzięki poparciu Beaty Szydło, minister sprawiedliwości od­zyskał swoje pozycje w największej spółce ubezpieczeniowej. Szefem PZU został, także kojarzony z Ziobrą, Paweł Surówka. W PiS można usłyszeć, że Kotecka ciągnie dwa etaty marketingowca - w Link4 i w domu, dla swojego męża.
   O ważne dyrektorskie stanowisko nie musiała zabiegać w kon­kursie. „Wpływ na decyzję o zatrudnieniu p. Koteckiej miały prze­słanki merytoryczne. Pani Kotecka ukończyła studia MBA w Pol­skiej Akademii Nauk. Jest też absolwentką dziennikarstwa na UW i Public Relations w SGH” - odpowiedziało nam biuro prasowe spółki. I chwaliło, że Kotecka „posiada unikatową wiedzę o rynku mediów. Przez wiele lat kreowała z sukcesem kampanie medialne dużej instytucji finansowej w agencji reklamowej”. Tą instytucją finansową są SKOK-i. Kiedy w 2009 r. odchodziła z TVP znalazła przystań w firmie Apella założonej przez Media SKOK. Apella jest też głównym udziałowcem Fratrii, która wydaje tygodnik „Sieci” i portal wPolityce.pl założony przez braci Jacka i Micha­ła Karnowskich.

wtorek, 23 kwietnia 2019

Nic mu już teraz nie mowie



Nie mam wyrzutów sumienia, bo zrobiłam wszystko, żeby to skleić na nowo. A teraz proszę bardzo - on swoje, ja swoje. Dwoje różnych ludzi pod jednym dachem - mówi o mężu Danuta Wałęsa, a Razem z synem Jarosławem opowiadają, jak się żyje z byłym prezydentem

Rozmawia Renata Grochal

NEWSWEEK: Jak się pani podoba mąż w koszulce z napisem „Konstytucja”?
DANUTA WAŁĘSA: Nie zwracam na to specjalnej uwagi. Mówi, że mu dokuczają, że ciągle chodzi w tej samej koszulce. Ale on ma ich z dziesięć, różne kolory i fasony, z golfem, wycięte pod szyją.
JAROSŁAW WAŁĘSA: Konstytucja z 1997 roku była pisana nie­jako przeciwko Wałęsie, a teraz ojciec stał się jej największym obrońcą. Bo - jak mówi - konstytucja ma być dla dobra większo­ści, a nie żeby służyła jednemu człowiekowi. Dobro wspólne jest najważniejsze.
Nie jest pani dumna z męża, że tak się angażuje w obronę wartości?
D.W.: Powiem szczerze, że ja z nim nie rozmawiam na ten temat, więc nie wiem, co myśli. Ale jest uparty. Jak założył tę koszulkę, to ją zdejmie pewnie dopiero, jak PiS upadnie.

Jak pani mówi do męża: Lechu, Leszek, kochanie, a może stary?
D.W.: Różnie. Stary też mówię. Ale powiem tak z ręką na ser­cu, do mojego męża nie można teraz dotrzeć. Jak zaczął się tak angażować w ten komputer, to bardzo walczyłam. Płakałam, krzyczałam, prosiłam, tłumaczyłam. Wchodziłam do gabinetu i mówiłam: „Patrz, jak to nasze życie wygląda! Ty siedzisz w in­ternecie, a ja co?”. A on na to: „No to siadaj na krześle koło mnie”. Albo: „To będziemy przez komputer rozmawiać: ty na górze, ja na dole”. Powiedziałam: „nie!”.
J.W.: Ale mamuś, nie można tak. Trzeba szukać kompromisu. Zawsze było nas w domu dużo, a teraz, kiedy z niego wyszliśmy, musicie na nowo zdefiniować swój związek.
D.W.: Ale ojciec nie chce.
J.W.: Musicie na nowo odkryć siebie. Ale że ojciec za dużo czasu spędza w internecie, to jest prawda. Od dziesięciu lat życzę mu, żeby więcej był w realu, bo to jest prawie nałóg.
D.W.: Niestety, coraz bardziej się w nim pogrąża. Pracowałam nad tym długo. Mówiłam, że dzieci i wnuki mamy już odchowane, to teraz powinniśmy zająć się sobą, wyjść na spacer, wyjechać.

piątek, 19 kwietnia 2019

Wojna obiektywna,Ostatni dzwonek,Rach-ciach,Tak idzie ta gra,Afrykańskie selfie,Gazem czy maczetami i Nekrologów nie czytam



Wojna obiektywna

W wojnie z nauczycielami PiS-owi nie chodzi tylko o nauczycieli, tak jak w wojnie o sądy nie chodziło tylko o sędziów. To wojna PiS z inteligencją, czyli z elitą, której ta partia organicznie nie znosi.
   W obecnym konflikcie jest masa emocji, ale jest i zimna kal­kulacja. Brakuje pieniędzy na podwyżki (bo pieniądze poszły już na coś innego), ale też ta władza pieniędzy nauczycielom nie chciałaby dać nawet, gdyby je miała. Zamiast podwyżek chce im zafundować upokorzenie.
   Konflikt ma charakter obiektywny nie dlatego, że nauczy­ciele są z założenia antyprawicowi i akurat PiS nie lubią. Jest obiektywny, bo nauczyciele nie mogą nie przeciwstawiać się władzy, która wypowiedziała wojnę edukacji, inteligencji, oświeceniu i prawdzie. Władza z kolei nie może lubić środo­wiska, które jest z natury krytyczne, a do tego nie wykazuje tak docenianej przez tę władzę pokory i uległości.
   Nauczyciele są więc wrogiem obiektywnym, a znaleźli się na celowniku tylko dlatego, że akurat teraz podnieśli głowę. I są pod ostrzałem PiS-owskiej propagandy tak jak wcześniejsi do­mniemani wrogowie partii i prezesa. Są nauczyciele po prostu kolejną „kastą”, taką jak za „pierwszego PiS” lekarze, a za obecnego - sędziowie, niezależni dziennikarze czy artyści.
   PiS uważa polską inteligencję za swego wroga ze względu na jej przeszłość, poglądy i naturę. Inteligencja stała się eli­tą w czasach, gdy PiS nie sprawował jeszcze władzy, a więc w epoce, kiedy Polska nie była jeszcze Polską, a elita była PRL-owska, post-PRL-owska, jakakolwiek, w każdym razie w optyce PiS nie dość patriotyczna. To inteligencja była po 1989 roku współtwórcą nowego, demokratycznego państwa i to państwo, nawet przy często dość kategorycznym kryty­cyzmie, uznawała i uznaje absolutnie za swoje. Na dodatek ma inteligencja cechy niejako skazujące ją na wyrzucenie poza - parafrazując „norymberskie” w swej istocie przemy­ślenia senatora Biereckiego - nawias prawdziwie patriotycz­nej wspólnoty. Otóż inteligencja, jako elita, ma wątpliwości, kwestionuje, jest sceptyczna, a nawet jak kogoś popiera, to nie bezrefleksyjnie i bezwarunkowo. Ta władza wątpliwości nie lubi - potrzebuje gorących serc i nieskalanych w poparciu dla niej umysłów, a nie mędrkowania i niejednoznaczności.

czwartek, 18 kwietnia 2019

Jesienny czerwiec



Z jakim zasadniczym podziałem w Polsce mamy dzisiaj do czynienia? Ten wygra wybory, kto lepiej odpowie na to kluczowe pytanie.

W 2005 r. skończył się „podział postko­munistyczny” opisany po raz pierw­szy przez prof. Mirosławę Grabowską. W skrócie - był to podział na partie wy­wodzące się z dawnego systemu oraz te, które można było nazwać postso­lidarnościowymi. Aż do 2005 r. było to kryterium rozstrzygające o procesie tworzenia rządów oraz o podstawowej emocji społecznej. Kolejne gabinety były tworzone albo przez wywodzące się z ancien regime’u SLD i PSL, albo przez ugru­powania postsolidarnościowe.
   Ów podział mógł być kontynuowany, gdyby 14 lat temu rząd utworzyły PiS i PO - dwie formacje o antykomunistycznym rodo­wodzie. Tak się jednak nie stało i postsolidarnościowe PiS weszło w koalicję najpierw parlamentarną, a potem rządową, z postkomu­nistyczną w swej istocie Samoobroną. Podział postkomunistyczny został tym samym zastąpiony przez inny - na Polskę solidarną i Polskę liberalną. Choć jego rodowód wprost pochodził z kampa­nii wyborczej partii Jarosława Kaczyńskiego, w miarę sensownie opisywał ówczesny spór, a na pewno był w owym czasie bardziej adekwatny. Po przejęciu władzy przez koalicję PO-PSL niejako się utrwalił i był pomocny w opisie rzeczywistości w latach 2007-15.
   Zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy przed prawie czterema laty położyło mu jednak kres. Obecnie jest on już nieaktualny, bo­wiem wszystkie partie są po stronie „solidarnej” i prześcigają się w zapewnianiu wyborcy, że ich marzeniem jest spełnienie jego każdej socjalnej zachcianki. Jedyna formacja, która starała się iść w odwrotnym kierunku, czyli Nowoczesna, kończy właśnie swój żywot w silnym uścisku Grzegorza Schetyny. Osobną sprawą jest to, czy tak musiało się stać i na ile klęska tego ugrupowania była wynikiem błędów jego kierownictwa. Faktem jest jednak to, że dziś na polskiej scenie politycznej nie ma znaczącej formacji, która chciałaby dać się obsadzić w roli obrońcy Polski liberalnej (tak jak zostało to zdefiniowane w 2005 r.). Nawet Wiosna, choć bardzo liberalna w sferze aksjologii, bierze aktywny udział w wy­ścigu na socjalne obietnice i solidarnościową wrażliwość.

środa, 17 kwietnia 2019

Pani Basia



Tylko Jarosław Kaczyński mówi do niej Basiu, czasami Basieńko, dla reszty to Pani Dyrektor. A tak w ogóle działacze PiS uważają ją za kogoś w rodzaju wiceprezesa partii. Kim naprawdę jest Barbara Skrzypek?

O jej wysokiej, choć nieformalnej, pozycji w struk­turze partyjnej świadczą pielgrzymki, jakie ciągną do siedziby partii na No­wogrodzką w Barbórkę 4 grudnia. Ministrowie, posłowie, prezesi państwowych spółek, a nawet lokalni działacze PiS schodzą się, by uczcić imieniny Barbary Skrzypek. - Przynoszą kosze pełne delicji, a kwiatów jest tyle, że brakuje wa­zonów - mówią ludzie z Nowogrodzkiej.
   Barbara Skrzypek przez lata była kierowniczką biura posel­skiego Jarosława Kaczyńskiego. Teraz jest dyrektorką biura pre­zydialnego partii. Formalnie do jej zadań należy obsługa admi­nistracyjna, obieg dokumentów, przygotowywanie materiałów na posiedzenia - słowem praca biurowa.
   - Niektórzy się na to nabierali - opowiada działacz PiS, częsty bywalec na Nowogrodzkiej. - Szczególnie co świeżsi posłowie myśleli, że to pani sekretarka. A to poważny błąd. Jest najbliżej prezesa, do którego bardzo trudno się dostać. Od niej zależy, czy kogoś w pilnej sprawie połączy, czy umówi na spotkanie z pre­zesem. To ważne, by znaleźć u niej wsparcie, gdy coś chce się u Kaczyńskiego załatwić.
   W praktyce wygląda to tak, że na dole przy wejściu do siedziby partii jest wideofon. Więc Barbara Skrzypek nie tylko słyszy, ale i widzi, kto chce wejść. Jeżeli ktoś nie jest zapowiedziany, nie jest zapisany na spotkanie w kalendarzu albo nie zaskarbił sobie sympatii pani Basi, może dzwonić i dzwonić. Jeśli jest cierpliwy, wystoi najwyżej tyle, że zejdzie do niego ktoś z ochrony. Prze­każe, że można pisemnie albo telefonicznie spróbować zapisać się na spotkanie. - U nas jest jak na każdym dworze - opowiada działacz partii. - Jeśli struktura oparta jest na jednej osobie, jak u nas, to nie­ważne, jakie człowiek pełni funkcje, tyl­ko jakie ma dojścia do najważniejszego.

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Polexit pod gwiaździstym sztandarem



Socjalne obietnice i straszenie homoseksualnym lobby to dla PiS oczywisty wybór i konieczność w europarlamentarnej kampanii. Jakakolwiek rozmowa o polskiej polityce w Europie byłaby dla Jarosława Kaczyńskiego samobójcza

Polacy wciąż są najbardziej prounijnym spośród europejskich naro­dów. Dlatego w ra­mach uspokajania lęków przed polexitem kampania PiS prowa­dzona jest pod unijnym sztanda­rem i pod hasłem „Polska sercem Europy”. Tyle tylko, że dla Ka­czyńskiego, Morawieckiego i Dudy Europą już od dawna nie jest Unia. Najlepiej pokazują to osobiste spotkania prezesa z antyunijnymi prawicowymi populistami, lide­rami włoskiej Ligi i hiszpańskie­go Vox. A także rozmowy o koalicji PiS w Parlamencie Europejskim prowadzone przede wszystkim przez Adama Bielana.
   - Bielan jest totalnie obrotowy. Jeszcze parę lat temu prezento­wał się Kaczyńskiemu jako jedy­ny kompetentny, który potrafiłby załatwić ponowne przyjęcie PiS do frakcji chadeckiej w europarlamencie. Dziś wie, że priorytetem prezesa jest trwałe pozyskanie gło­sów młodych nacjonalistów i euro­sceptyków na prawo od PiS, zatem przedstawia się jako najlepszy po­średnik w rozmowach z partiami zachodnioeuropejskiej skrajnej prawicy - mówi jeden z naszych informatorów.
   Zbliżenie z najbardziej radykal­nymi eurosceptykami uniemoż­liwia jednak rządowi skuteczne negocjacje w sprawie budżetu UE. A tam Polska oberwała najbardziej. Już dziś - czyli jeszcze przed zasto­sowaniem reguł wiążących wypłaty unijne z przestrzeganiem prawo­rządności - tracimy z naszego port­fela ponad 30 miliardów euro, podczas gdy cały budżet Unii na lata 2021-2027 ma być o ok. 200 miliar­dów euro wyższy.
   W dodatku wcale nie wiadomo, czy inicjatywa Bielana w ogóle się uda. Dla włoskiej, francuskiej czy hiszpańskiej skrajnej prawicy priorytetowym sojusz­nikiem będą w przyszłym europarlamencie nie Polacy, ale populiści z Alternatywy dla Niemiec. A znalezienie się PiS w jednej frakcji z ugrupowaniem jawnie antypol­skim i „broniącym honoru Wehrmachtu” byłoby dla Kaczyńskiego bardzo ryzy­kowne w polityce krajowej.

niedziela, 14 kwietnia 2019

Jestem inny niż Tusk



Jak słyszę, że Tusk miał charyzmę, a ja nie mam, to przypominam sobie tych, którzy mówili, że opozycja nigdy się nie zjednoczy, a Platforma jest skończona mówi lider PO
Grzegorz Schetyna

Renata Grochal

NEWSWEEK: Jak było na spotkaniu z Tuskiem w Brukseli?
GRZEGORZ SCHETYNA: To była bardzo dobra rozmowa.
Widziałam zdjęcie na Twitterze.  Miało przerwać spekulacje o tym, czy były premier wróci do Polski i zabierze wszystko Schetynie?
- I przerwało (śmiech). Ludzie zatrzymywali mnie na ulicy i mówili, że to świetnie, że znowu jesteśmy razem. Cieszą się. Gdy widzą, że współpracujemy.
Ma pan kompleks Tuska?
- Nie. Tusk przewodził Platformie, wygraliśmy wybory, ale nigdy nie budował szerokiej koalicji, co mnie się udało. Je­stem innym typem polityka. On mawiał: moja Platforma robi­ła to i to. Ja tak nie powiem, bo byłem częścią jego Platformy, a teraz Platforma jest nie tylko moja. Tusk jest liderem two­rzącym politykę jednoosobowa Ja wolę pracować zespołowo, korzystać z ludzi, z ich pomysłów.
Mówią: „Schetyna nie ma charyzmy”. Boli?
- Tyle razy już to słyszałem, że nauczyłem się z tym żyć. Moim sprawdzianem będzie wynik wyborów. Toczy się walka o wszystko. Albo pójdziemy drogą co najmniej węgierską, je­śli pozwolimy Kaczyńskiemu znowu wygrać, albo wrócimy do Europy i wszyscy będą Polsce bić brawo tak jak nam na zjeź­dzić Europejskiej Partii Ludowej w Helsinkach, gdy przyje­chaliśmy po wyborach samorządowych.
Ale tak po ludzku, boli?
- Pewnie, że boli. Nigdy nie jest fajnie, kiedy ktoś cię krytykuje. Nie jak słyszę, że Tusk miał charyzmę, a ja nie mam, to przypomi­nam sobie tych. którzy mówili, że opozycja nigdy się nie zjedno­czy, a PO jest skończona, bo przegrała wybory i odebrała ludziom nadzieję. Wszystko zawsze było złe. A gdy wygraliśmy wybory sa­morządowe w wielkich miastach, zaległa cisza. Nie było ani o mo­jej charyzmie, ani o rzekomym lenistwie Trzaskowskiego. Ci sami, którzy nas krytykowali, zaczęli nagle mówić, że to była dobra kam­pania. To dla mnie największa satysfakcja.
Bo pokazał pan im wszystkim?
- Nie oczekuję, żeby mówili, że Schetyna świetnie to wymyślił, a Trzaskowski świetnie poprowadził kampanię, bo niektórzy mu­sieliby połknąć własny język. Robię swoje, bo są następne wy­zwania i jeszcze ważniejsze rzeczy. Po prostu biorę to wszystko na klatę.
Wybaczył pan Tuskowi, że zesłał pana do „pieczary”, wtedy po aferze hazardowej?
- „Pieczarę” wybrałem sam, po wyborach w 2011 roku.
To jednak było upokorzenie.
- Bardzo dużo mi to dało. Zawsze mówiłem, że gabinet szefa sejmowej komisji spraw za­granicznych to jest dobre miejsce do robie­nia polityki. Nie byłoby mnie dziś w gabinecie przewodniczącego PO, z wiszącą nad biur­kiem koszulką mojej ulubionej Barcelony z autografem Pepa Guardioli i z oryginałem deklaracji powołania Koalicji Europejskiej, gdyby nie dobrze odrobiona lekcja „pieczary”.

sobota, 13 kwietnia 2019

Nadbudowa, głupcze,Flagę wbić!,Naród wybrany,Kadzidło i ligawka,Egzamin prezesa, Czy komunizm jest dziedziczny i Pierwsze zdanie


Nadbudowa, głupcze

Znaleźliśmy się w Polsce w punkcie, w którym stawką wyborów nie jest tylko pokonanie wła­dzy, ale triumf oświecenia nad ciemnotą i kołtuństwem. które ta władza reprezentuje i wspiera.
   Brytyjski dziennik „Guardian” zażartował w internecie, że w związku ze stanem rzeczywistości prima aprilis został od­wołany. Dokładnie z tego powodu ta pierwszokwietniowa za­bawa nie ma w Polsce sensu już od kilku lat. Rzeczywistość, którą można ogarniać krytycznym rozumem, została u nas poniekąd unieważniona, nobilitowany zaś został absurd. Gdy absurdy i idiotyzmy są normą, odstępstwem i eksce­sem stają się akty i działania racjonalne. W ten sposób prima aprilis zatracił swój sens, bo coś, co ma sens raz w roku, stało się normą we wszystkie pozostałe dni. Stąd nowa konwencja żartów, jaka pojawiła się w Polsce pierwszego kwietnia: na­dawanie komunikatów, które w normalnym państwie byłyby rutynowe - władza zrobiła coś sensownego, a jej przedstawi­ciele zachowali się przyzwoicie i powiedzieli prawdę. Mamy więc swoisty prima aprilis a rebours. I jest to zrozumiałe - w państwie PiS niespodzianką może być tylko normalność.
   Prezes państwa niezmiennie wypowiada opinie, któ­re można zakwalifikować albo jako szyderstwo, albo świa­dectwo awarii jego aparatu rozpoznawania rzeczywistości. Gdy mówi na przykład: „jesteśmy partią wolności”, to dro­czy się z nami czy też pokazuje, jak bardzo odfrunął? A może to po prostu formuła komunikowania się z własnym elek­toratem, który nie potrzebuje prawdy ani logiki, ale komu­nikatów miłych i krzepiących. W tej konwencji premier Morawiecki może spokojnie powiedzieć, że duże przedsię­biorstwa same się zgłaszają, bo chcą płacić większe podatki (proszę nie sprawdzać - naprawdę to powiedział), a społecz­na wicepremier Szydło bez mrugnięcia okiem może stwier­dzić, że głosowanie 1:27 było jej zwycięstwem (proszę nie sprawdzać - naprawdę to powiedziała). Tu może być waż­ne każde słowo. Gdy na przykład lider PiS mówi sfartfon zamiast smartfon, to rzeczywiście daje dowód ignorancji, czy się zgrywa? Bo może chce w ten sposób zakomuniko­wać sporej części elektoratu, że „na tych nowinkach to ja się nie znam”, czyli cynicznie gra na ich odruchu identyfikacji z kimś, kto ma te same deficyty, a przecież jakoś sobie z nimi radzi, a do tego jest ważny.

piątek, 12 kwietnia 2019

Wspólnie na populizm



Polska opozycja, która w dużej części zjednoczyła się, aby skuteczniej rywalizować z PiS, jest wyjątkiem na tle innych państw, gdzie władzę sprawują populistyczne ugrupowania.

Sławomir Sierakowski

Jeszcze w żadnym zachodnim kraju populiści nie stracili władzy. Tam, gdzie wcześniej wygrali wybory, wciąż rzą­dzą. Nawet jeśli kompromitują się na potęgę, nie realizują obietnic, nie osiągają zamierzonych celów, opuszczają ich sojusznicy, poddawani są krytyce i presji międzynarodowej, wszędzie - jeśli chodzi o społeczne poparcie - radzą sobie dobrze albo bardzo dobrze. I nie ma wcale dużego znaczenia koniunktura gospodarcza - we Włoszech jest słaba, a populistyczna Liga Pół­nocna podwoja poparcie.
   Nie ma już znaczenia nawet kryzys uchodźczy, bo zaniknął. Mniej nielegalnych imigrantów przyjechało do Europy w całym 2018 r. niż wynosi przeciętna liczba turystów docierająca do Aten tylko jednego sierpniowego dnia. Każdy z trzech najczęściej wy­różnianych przez badaczy typów populizmu: kulturowy (czyli antyuchodźczy, antyromski, antysemicki etc.), społeczno-eko­nomiczny (wykluczeni popierają populistyczne partie protestu) oraz antyestablishmentowy („spisek elit”) trzyma się mocno, Nigdy nie funkcjonowało więcej populistycznych rządów (ani partii) niż właśnie dziś. W ciągu dekady populizm przestał być fe­nomenem latynoamerykańskim i wschodnioeuropejskim, a stał się globalnym, rozszerzył się na najważniejsze państwa, w tym USA, Wielką Brytanię i Indie.

czwartek, 11 kwietnia 2019

Środki trujące i wybuchowe



Śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej ma swoje aspekty naukowe i paranaukowe. Uczestniczą w nim eksperci, biegli, prokuratorzy. Testowane i kontestowane są różne techniki kryminalistyczne.

To, czego i jak szuka prokuratura, pokazuje jed­na z ostatnich jej decyzji. Na początku mar­ca prokurator Robert Bednarczyk skierował do zakładu medycyny sądowej lubelskiego Uniwersytetu Medycznego wniosek o zbada­nie próbki pobranej z klatki piersiowej kapitana tupolewa Arkadiusza Protasiuka. Chodziło o jej sprawdzenie pod ką­tem obecności „metali toksycznych”. Badanie miałoby być przeprowadzone metodą „spektometrii absorpcji atomowej” (fachowa literatura nie używa takiego sformułowania, mówi o atomowej spektometrii absorpcyjnej lub absorpcyjnej spektometrii atomowej, ASA).
   Śledczy chciał również wyjaśnienia, „co mogło być przy­czyną powstania na zwłokach zmian tkankowych, mających charakter dwóch odbarwień kolistego kształtu”. Wydały się podejrzane, bo ich „pochodzenia nie zdołano jednoznacznie ustalić w wyniku badań makroskopowych”, co więcej, nie stwierdzono ich u innych ofiar. Ustalono jedynie, że „mogą być pochodzenia metalicznego”.
   Po co prokuraturze taka wiedza na temat tajemniczych śla­dów? Odpowiedź może się kryć w opisie tej metody badawczej, którą znaleźliśmy w artykule naukowym jednego z wykła­dowców Wojskowej Akademii Technicznej. Dowiadujemy się z niego, że ASA to jedna z metod najczęściej stosowanych do pomiaru stężenia pierwiastków w ludzkim organizmie (m.in. w tkankach, moczu, krwi). Dzięki niej można precy­zyjnie określić ilość około 70 z nich, występujących w nawet niewielkiej ilości. Najważniejsze dla śledztwa smoleńskiego jest zapewne to, że dzięki ASA da się „w szczególnych przypad­kach, np. podejrzeń zatrucia, oznaczać stężenie np. manganu, chromu, niklu, selenu i (pierwiastków - red.) toksycznych, jak ołów, kadm, aluminium, rtęć, arsen, tal”. Najważniejsze jest jednak co innego - dowód na zamach, a ściślej, znale­zienie śladów eksplozji materiałów wybuchowych, To mają ustalić państwowe laboratoria w Belfaście i Rzymie, Do nich - w czerwcu i w listopadzie zeszłego roku - trafiły próbki po­brane ze zwłok 92 ofiar katastrofy. Z kolei inny brytyjski ośro­dek z Salisbury miał zbadać pod tym kątem próbki pobrane z wraku tupolewa.
   Prokuratura w dość osobliwy sposób tłumaczy konieczność ponownego wykonania badan na obecność materiałów wybu­chowych na wraku i zwłokach, które przecież już zostały prze­prowadzone przez Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji dały wynik negatywny (wbrew tezie o trotylu na wra­ku). Prokuratura twierdzi, że metodologia przyjęta przez CLKP „wzbudziła szereg zastrzeżeń merytorycznych, w przedłożo­nych przez pełnomocników pokrzywdzonych opiniach na­ukowców oraz prokuratorów analizujących wyniki badań”, Ale jakie zastrzeżenia? Których naukowców? Czy to tzw, eks­perci Macierewicza?
   Tymczasem tygodnik „Sieci” doniósł, że Anglicy z Salisbury jednak wykryli „substancje używane do produkcji materia­łów wybuchowych” i że „chodzi o trotyl”. Jednak te doniesienia natychmiast zostały skrytykowane przez ekspertów dowodzą­cych, że substancje takie mogą występować w wielu miejscach, gdyż są również wykorzystywane w całkowicie pokojowych celach. Przede wszystkim jednak w tego typu badaniach waż­niejsze jest nie to, czy znaleziono ślady substancji używanych do produkcji materiałów wybuchowych, ale czy znaleziono ślady powstałe po ich wybuchu. Czyli, jak mówi Maciej Lasek, nie chodzi o substraty, ale o produkty. A o tym prawicowy ty­godnik milczy.

środa, 10 kwietnia 2019

Rachunek za Smoleńsk

Dzisiaj nie ma już pytania, co się stało pod Smoleńskiem w kwietniu 2010 r. Pytanie brzmi, czy ktoś kiedykolwiek odpowie za to, co ze Smoleńskiem potem zrobiono.

Sprawa katastrofy tupolewa w 2010 r. i wszystko, co potem nastąpiło, to kwinte­sencja idei, stylu, języka i sposobu trwania w polityce partii Jarosława Kaczyń­skiego - religijno-patriotyczna retoryka, demonstrowane poczucie skrzywdze­nia, wątek zemsty na wrogach, zarzuty zdrady narodu, moralny szantaż, polityczna histeria. Pozwoliło to Kaczyńskiemu tak podgrzać atmosferę, że w końcu słabsze materiały się stopiły. Do czasu katastro­fy można mówić o społecznych podziałach, później już o przepaściach.
   Mitologia smoleńska została przez PiS tak skonstru­owana, że nie wymaga niezbitego stwierdzenia zama­chu, i na tym polega jej siła. Na zamach nie znajdzie się dowodów o wartości procesowej, ponieważ one nie istnieją. Zresztą oficjalne potwierdzenie spisku nie miałoby dużych zalet. Musiałoby się skończyć albo na „nieustalonych sprawcach”, albo na oskarżeniu Ro­sji, co byłoby skomplikowane dyplomatycznie i niesku­teczne w sensie wyegzekwowania prawa. Konkretnych sprawców i tak nie dałoby się wskazać, a zarówno USA. jak i NATO potraktowałyby to jako przejaw polskie­go awanturnictwa. Dlatego wydajniejsze politycznie od ogłoszenia zamachu stało się dla Jarosława Kaczyń­skiego nielimitowane czasowo, ogłaszane z drabinki na Krakowskim Przedmieściu podczas kolejnych mie­sięcznic, „dążenie do prawdy”, lawirowanie na granicy „prawie zamachu”. W tej specyficznej szarej strefie PiS pozostaje od dziewięciu lat, zarówno kiedy był w opo­zycji, jak i przy władzy.

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Porwany młodością



Oddalił się od dawnych przyjaciół, zmęczyło go jego własne pokolenie, rozczarowała wolna Polska. Oto dlaczego Zbigniew Bujak wstąpił w szeregi Wiosny.

Szanse na mandat w okręgu lubel­skim są znikome, ale Zbigniew Bujak nie ma z tym problemu. Zapewnia, że o kandydowanie do Parlamentu Europejskiego w ogóle nie zabiegał. Obejrzał inaugu­racyjną konwencję Wiosny na Torwarze, poczuł energię nowego ruchu i pomyślał sobie, że warto przyjrzeć się temu bliżej, w miarę możliwości wesprzeć, czasem doradzić. A gdy już się z Biedroniem po­znali (za pośrednictwem Barbary Labudy), lider Wiosny miał stwierdzić, iż grzechem byłoby nie wykorzystać Bujaka w nadcho­dzących wyborach.
   Podczas oficjalnej prezentacji „jedy­nek” Wiosny był szczególnie fetowany. Ale gdy na koniec wszyscy kandydaci znaleźli się na jednej scenie, ustąpił miejsca kandydatom zazwyczaj młod­szym co najmniej o pokolenie i stanął z boku. Nieśmiało podrygując (czy - jak sam mówi - bujając się) w rytm kampa­nijnej piosenki.
   Dawna znajoma z podziemia komen­tuje, że nie zaskoczył jej Bujak wchodzący do Wiosny, ale Wiosna przyjmująca Buja­ka. Przecież miała być ofensywa młodo­ści na kontrze wobec „leśnych dziadków” obsiadających pozostałe partie. Z dru­giej strony Bujaka uwiodła właśnie owa młodość. I już się dogadał z Biedroniem, że niezależnie od kandydowania zajmie się demokratyczną edukacją Przedwio­śnia, czyli młodzieżówki Wiosny. Ma doświadczenie w pracy z nastolatka­mi, od lat prowadzi podobne warsztaty w szkołach. Opowiada tam o wartościach europejskich, konstytucji, obywatel­skim zaangażowaniu.
   - Czy już się zapisałem? Nie, ale to są szczegóły. Kiedy w naszych rozmowach mó­wię „my”, mam na myśli Wiosnę. Nie chodzi mi tylko o kandydowanie. To już ostatnie lata mojej aktywności i zamierzam je do­brze wykorzystać - podkreśla.

sobota, 6 kwietnia 2019

Zmieścimy się, śmiało,Nie na temat,Na stos,Pod płaszczykiem i bez płaszcza,Lekcja dla eurofoba,Minister Zalewskiej dedykuję,Trudne wyzwania,Jak obalałem imperia i Rekin w kajaku



Zmieścimy się, śmiało

W tym roku zdecydujemy, czy chcemy zmienić god­ło Polski i zamiast orła umieścić ćmę. Być może w koronie.
   Niekiedy narody tracą instynkt samozachowawczy dość nieoczekiwanie. Brytyjczyków nie podejrzewalibyśmy o skłonności samobójcze, a tu proszę! Zamiłowanie z kolei takich Greków do katastrof dziwi mniej, w końcu Zorba nie był Holendrem czy Szwedem. Ukraińcy zdają się gustować w chodzeniu po linie na dużych wysokościach, a teraz wyka­zują dodatkowo niezłą fantazję. Wielkie poparcie w wyborach prezydenckich dla komika, który z polityką ma tyle wspólne­go, że gra w serialu nauczyciela, który przez przypadek został prezydentem, wskazuje na fantazję nadzwyczajną. Tym bar­dziej że mówimy o kraju, który od pięciu lat prowadzi wojnę.
   Z niejakim wstydem muszę przyznać, że odczuwam Scha­denfreude, patrząc, jak Donald Tusk dość bezceremonialnie strofuje zwykle patrzących na wszystkich z góry brytyjskich polityków. Impet, z jakim brytyjska klasa polityczna rozwala resztki imperium, rzeczywiście imponuje. Przed messerchmittami w dawnej bitwie o Anglię można było się obronić Przez głupotą i egoizmem własnej elity już niekoniecznie.
   Tusk może obsztorcowywać Brytyjczyków z pozycji unijne­go przywódcy, bo z pozycji polityka polskiego już niekoniecz­nie. W końcu powierzenie absolutnie całej władzy staremu kawalerowi, który nie ma nic do stracenia, ma za to zamiło­wanie do demolki, nie ma pojęcia o świecie, ma za to doskona­le pojęcie o tym, jak ludzi szczuć na siebie, nie umie rządzić, ale lubi i rządzi, wskazuje nuto, że autodestrukcyjne skłonno­ści mamy całkiem rozwinięte.
   Ukraińcy sprawiają wrażenie, że chcą pokazać środkowy palec swoim politykom, brytyjscy politycy z kolei sprawiają wrażenie, jakby chcieli pokazać środkowy palec wyborcom. W Polsce część publiki tak bardzo pragnie dopiec drugiej czę­ści, że stawia na delikwenta, który gwarantuje odpowiedni po­ziom zniszczeń. Tym bardziej że wcześniej rozdaje gotówkę na bilety na te igrzyska.
   Najważniejszym elementem w procesie zniszczenia jest wy­łączenie w nim bezpieczników. Instytucjonalnych i mentalnych. Tym pierwszym było przejęcie kontroli nad Sejmem, prokura­turą, służbami specjalnymi, tak zwanymi mediami publicznymi aż po banki, w których władca może dostać miliardowy kredyt na telefon. Najprostszym sposobem wyłączenia bezpieczników mentalnych jest zerwanie w świadomości znacznej części lu­dzi ciągu przyczynowo-skutkowego, czyli instytucjonalizacja krótkowzroczności i demagogii. PiS uczyniło to za pomocą me­tody równie prymitywnej, co skutecznej. Starczy pieniędzy na wszystkie pięćsetplusy, a mówili, że nie starczy.

piątek, 5 kwietnia 2019

Kto chciał sprzedać kolej Rosjanom



Człowiek Balcerowicza, Mateusz Morawiecki, a w tle przyjaciel Putina, amerykańska ambasador i Tadeusz Rydzyk. Śledztwo prokuratury w sprawie kolejowej prywatyzacji raczej niczego nie wykaże, ale robi się dla premiera niewygodne


Prokuratura przeszarżowała z sankcjami - orzekł w ubiegłym tygodniu warszawski sąd. Nakazał zwrócić paszport Jakubowi Karnowskiemu, co byłemu prezesowi gru­py PKP bardzo się przyda - w sprawach kolejowych doradza Ukrainie i często bywa w Kijowie. Sąd zniósł też procedurę dozoru policyjnego, czyli obowiązku regularnego meldowa­nia się na komendzie. Zarzutami stawianymi przez proku­ratora się jednak nie zajął - nie ta wokanda. W mocy nadal pozostaje kaucja w wysokości pół miliona złotych i Karnow­ski nieprędko te pieniądze odzyska. Argumenty prokuratu­ry nie wyglądają solidnie, skierowanie sprawy do sądu może się skończyć podobnym wynikiem jak rozprawa z ubiegłe­go tygodnia. - Planowane są dalsze czynności dowodowe, w tym przesłuchania. Aktualnie śledztwo jest przedłużone do końca września - mówi prowadzący sprawę Karnowskie­go prokurator Bartosz Wójcik.

czwartek, 4 kwietnia 2019

Wyższa szkoła kultury



Odkąd PiS doszedł do władzy, dyplom toruńskiej uczelni Tadeusza Rydzyka jest więcej wart niż najlepszych polskich i zagranicznych uniwersytetów.

W Gdańsku prezes PiS dostawiał wolnościo­wego „plusa” do swojej piątki. Dokładnie w tym czasie na uczelni o. Tadeusza Rydzy­ka, w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej, na konferencji „Przedsiębiorstwa w Polsce. Teraźniejszość i przyszłość” wystą­piło pięciu ministrów. List do uczestników tej mało licznej imprezy przysłał premier Morawiecki. O tym, że premier zdaje sobie sprawę, jak ważna wśród dzieł o. Tadeusza jest to szkoła, świadczy fakt, że udał się do To­runia następnego dnia po tym, jak został wskazany na premiera. Toruńskie dzieła wspiera prawie cały rząd, bo stanowią ważny ośrodek na politycznej mapie „dobrej zmiany”. A i tak niedawno o. Rydzyk żalił się: „Dlaczego pieniądze idą na uniwersytety, które są przesiąknięte lewactwem, gender, a wykładowcy są często de­moralizatorami przeciwko Bogu i ojczyźnie? (...) Tam ministerstwo daje środki, pomimo tego, że rządzi prawica, a tutaj nie”.

środa, 3 kwietnia 2019

Jak przywrócić konstytucję?



Przyszły ład konstytucyjny muszą gwarantować niezależne sądy i niezawiśli sędziowie. Powinna tu zadziałać metoda kija i marchewki

Marek Chmaj

Postępujący od grudnia 2015 r. stan alertu konsty­tucyjnego, polegający na omijaniu czy wręcz depta­niu przepisów ustawy za­sadniczej, przypomina w pewien sposób PRL. Obowiązująca wtedy konstytucja z 22 lipca 1952 r. nie mogła być stosowa­na bezpośrednio. Oznaczało to, że nikt nie mógł się powoływać na jej przepisy w postępowaniach sądowych czy przed organami administracji.
   Konstytucja, zgodnie z obowiązującą wtedy doktryną, miała być konkretyzo­wana przez ustawy zwykłe. W praktyce otwierało to pole do bardzo licznych nad­użyć zwłaszcza w zakresie wolności i praw obywatelskich. Przykładowo, je­żeli konstytucja PRL gwarantowała wol­ność słowa i druku, to ustawa o kontroli publikacji i widowisk wprowadzała cen­zurę prewencyjną, co w istocie oznacza­ło konieczność uzyskania zgody cenzora na każdą publikację, przedstawienie pub­liczne czy program artystyczny Jeśli do tego dodamy brak organu stojącego na straży zgodności aktów prawnych z kon­stytucją (Trybunał Konstytucyjny roz­począł pracę dopiero w 1986 r.), to obraz całości robi się coraz bardziej znajomy

Minister bez finansów




Zaczęto o niej mówić kilka dni po prezentacji programu wy­borczego PiS, na której Teresy Czerwińskiej nie było. Speku­lowano, że tzw. piątka Kaczyń­skiego nawet nie była z minister finan­sów konsultowana, ona ma tylko znaleźć na nią pieniądze. Prawicowy portal Wpolityce.pl doniósł, że złożyła dymisję, której jednak premier nie przyjął. Nie by­łaby dla władzy wygodna ze względów wizerunkowych przed nadchodzącymi wyborami. Wprawdzie Ministerstwo Finansów newsa zdementowało, ale ko­mentatorzy stwierdzili krótko, że portal jest bliższy władzy PiS niż pani minister, więc oficjalne dementi należy traktować jako nieoficjalne potwierdzenie.
   Tym bardziej że zaraz potem Czer­wińska udała się na zwolnienie, unika­jąc w ten sposób niewygodnych pytań dziennikarzy. Kiedy z niego wróciła, jej publiczne wystąpienie na Wydziale Za­rządzania Uniwersytetu Warszawskiego potraktowano jako pożegnanie połączo­ne z przesłaniem do następców. Pochwa­liła się dotychczasowymi osiągnięciami i, co prawda w bardzo zawoalowany sposób, ostrzegała przed prowadzeniem nieodpowiedzialnej polityki, mówiąc: „każda decyzja budżetowa, szczególnie w zakresie sztywnych wydatków, powo­duje konsekwencje w latach przyszłych. Z tego powodu chcę wspomnieć o istniejących we wszystkich krajach UE regu­łach, stabilizatorach fiskalnych, które wynikają z dyrektyw oraz Paktu Stabil­ności i Wzrostu”.

wtorek, 2 kwietnia 2019

Czerwińska umie liczyć



Kryzys w resorcie finansów to nie jest zwykły konflikt personalny, tylko fundamentalny spór o to, czy Polska wkroczy na drogę grecką. Minister Teresa Czerwińska nie chce być tylko posłuszną księgową i dlatego - jak ustalił „Newsweek” jednak odejdzie z rządu

Renata Grochal, Radosław Omachel

W PiS wszyscy mają dość Czerwiń­skiej. Nie znam nikogo, kto by jej bronił. Wydawała się lojalną, spo­kojną kobietą, dlatego została mi­nistrem, ale dziś tego żałujemy i mówi bez ogródek ważny polityk Zjednoczonej Prawicy. Jak ustalił „Newsweek”, Czerwińska w najbliższych tygodniach pożegna się ze stanowiskiem. Powodem mają być wyborcze obietnice PiS, czyli tzw. piątka Kaczyńskiego, której - zdaniem minister finan­sów - nie da się sfinansować w przyszłym roku. Spór o wydat­ki od kilku tygodni toczył się za kulisami rządu, aż w ostatnich dniach prawicowy portal poinformował, że minister już mia­ła się podać do dymisji, ale nie przyjął jej premier. W PiS pa­nuje przekonanie, że to sama Czerwińska stoi za przeciekami do mediów.
   - Jeśli Teresa będzie kolejne tygodnie hamletyzować i pokazywać, jak bardzo PiS jej wy­kręca ręce, to zapłacimy za to w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Trzeba to przeciąć - mówi bliski współpracownik premiera. We­dług naszych informacji odejście Czerwińskiej to ma być aksamitny rozwód, żeby nie wyglą­dało to jak rozdzieranie szat przeciwko „piątce Kaczyńskiego”. Czerwińska ma odejść w ra­mach szerszej rekonstrukcji wraz z ministra­mi, którzy startują do europarlamentu. I ma być polską kandydatką do jednej z międzyna­rodowych instytucji.
   Najnowszy scenariusz zakłada, że rekon­strukcja odbędzie się jeszcze w kwietniu, by PiS mogło liczyć na premię „za odświeżenie ga­binetu” w eurowyborach. Choć spekulowano, że resort finansów może objąć sam premier, to według naszych informacji ministrem zostanie najprawdopodobniej Leszek Skiba, dotychcza­sowy podsekretarz stanu. Ma on bardzo dobre notowania u Morawieckiego i jest związany z Instytutem Sobieskiego, prawicowym think tankiem.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Gdzie siedzi Falenta



Spytałem Ministerstwo Sprawiedliwości, kto i jak pracuje nad ustaleniem miejsca pobytu Marka Falenty. Bez odpowiedzi. Spytałem stołeczną policję, czy funkcjonariusze spotkali się z sądem w sprawie europejskiego nakazu aresztowania? Bez odpowiedzi

Wojciech Cieśla

Na zdjęciu z listu gończe­go Marek Falenta ma pu­cołowatą twarz i silny rumieniec. Tak wyglą­dał. ale pięć lat temu. gdy w czasie afery podsłuchowej zatrzymy­wali go policjanci z Komendy Głównej. Dziś wygląda inaczej - wyszczuplał, ma zapadnięte policzki. Tylko rumieniec pozostał.
   Gdy rozmawialiśmy z nim w paździer­niku 2018 r.. był odprężony. Na kawę do Hiltona przyjechał uśmiechnięty, ubrany sportowo. - Kilkanaście miesięcy za kra­tami to jeszcze nie koniec świata. Jestem na to przygotowany, ale szkoda mi czasu, szkoda żyda - mówił.
   W styczniu zapadł się pod ziemię.

I
Historia ucieczki Marka Falenty w te­legraficznym skrócie: w grudniu 2016 r. Sąd Okręgowy w Warszawie skazuje go na dwa i pół roku więzienia. W war­szawskich knajpach kelnerzy na zlece­nie Falenty nagrali ponad 700 godzin rozmów, ponad 80 spotkań; polityków, urzędników i lobbystów. Afera taśmowa w 2014 r. wstrząsnęła Polską i wywróci­ła rząd PO.
   Gdy wyrok uprawomocnia się w 2017 roku. obrońcy składają kasację do Sądu Najwyższego. Falenta nie siedzi za kra­tami tylko dlatego, że (przynajmniej oficjalnie) podupadł na zdrowiu. Jesienią 2018 r. sąd odrzuca wniosek o odrocze­nie odsiadki, ale wstrzymuje ją do czasu „rozpoznania ewentualnego zażalenia”.
   Gdy 31 stycznia 2019 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie decyduje, że Marek Falen­ta trafi do więzienia, na sali są tylko Jego obrońcy. Kilka tygodni wcześniej telefon komórkowy skazanego od łącza się od sie­ci i już więcej się do niej nie zaloguje.