środa, 31 maja 2017

Człowiek człowiekowi kotem


Burmistrz Bogatyni chciał zostać prekursorem weekendu ze śp. Lechem Kaczyńskim. Oniemiał nawet PiS.

Edyta Gietka

Jeszcze przed majówką ze środo­wisk związanych z magistratem wyciekł program planowanych na początek czerwca trzydnio­wych obchodów upamiętniają­cych życie i twórczość śp. prof. prezyden­ta Lecha Kaczyńskiego. Był śmieszniejszy niż „Ucho prezesa”.

1 Niedowierzano. Repertuar obcho­dów brzmiał jak nieudolna satyra, ośmieszając na całą Polskę nie tylko patrona, ale i Bogatynię. Inspiracją - czy­tano w programie - Pierwszej Między­narodowej Wystawy Kotów Nierasowych „Sierściel bez granic” są słowa śp. pre­zydenta charakteryzujące jego wrażli­wość na koty. Otóż już w 2005 r. zwrócił się z apelem o „otwarcie serc i okienek piwnicznych”, by pomóc kotom nieraso­wym, bez odpowiedniego pochodzenia, przetrwać okres jesienno-zimowy.
   Wystawę kocią zapowiadano dopie­ro na niedzielę. Inauguracją weekendu miał być piątkowy przemarsz samorzą­dowców w asyście wojskowej orkiestry i dostojnych gości. Natomiast główną rozrywką sobotnią - wyścigi motocyklowe Polska-Czechy, nawiązujące z kolei do słów o tym, że Lech Kaczyński może nie jest nadzwyczajnym kibicem, ale pierwszymi zawodami, jakie w życiu zo­baczył, był żużel Polska-Czechy właśnie.
   W hołdzie dla sportowych pasji, któ­rych nie mógł realizować z racji służ­by ojczyźnie, zaplanowano także dwa biegi. Krótszy na dystansie 1500 m (tyle metrów, ile dni prezydentury) oraz pół- maraton, odpowiadający dniom życia. Nadto mecz rozegrany między druży­nami skompletowanymi symbolicznie: Bogatynia Lech-Bogatynia Jarosław.
   Zaś wszystko to okraszone panelami z udziałem autorów książek, wieczor­kami wspomnień rodziny dotyczących tzw. dnia codziennego, wystawą historii rodów szlacheckich z XVI-XVIII w., któ­rych był potomkiem, zarówno ze strony ojca herbu Pomian, jak i matki. Pochoda­mi husarii, polsko-amerykańską musz­trą paradną, gastronomią wojskową, narodowym jarmarkiem oferującym szaliki, flagi, proporce i inne, zawodami Strong Man, sadzeniem alejki dębowej, tłoczeniem medali, znaczków, plakie­tek oraz całodobowymi prezentacjami śp. postaci na telebimach. Całość zaś zwieńczona wieczorową porą patrio­tycznym pokazem światełek do nieba.
   Opozycja, jako że do niedawna w ko­alicji, nie ma wątpliwości, iż burmistrz sam napisał scenariusz. Zawsze redagował programy narodowych obchodów w przesadnej stylistyce, odznaczając za kombatanctwo nawet czterdziesto­latków. Poza tym ma nieograniczony dostęp do kotów (co prawda rasowych) z racji, że jego szwagier posiada profe­sjonalną hodowlę.
   Burmistrz Andrzej Grzmielewicz sce­nariuszowi nie zaprzeczył. Wręcz prze­ciwnie. W specjalnej odezwie do miesz­kańców wyraził zdumienie, że czyni się zamach na jego inicjatywę, prekursorską na skalę krajową, bronią tak trywialną, jaką jest szyderstwo. Wierzę – zapewniał - że histeryczne przejawy krytyki są tylko i wyłącznie wytworem ludzi, którzy bez względu na okoliczności i rangę wyda­rzenia czerpią satysfakcję z poniżania. Odgrażał się, iż nie zrezygnuje. Tymcza­sem tuż po majówce niespodziewanie odłożył na później termin benefisu.
   Pominąwszy kwestię smaku, opo­zycja (w obawie o reperkusje umawia­jąca się na rozmowy incognito w nie­dalekim Zgorzelcu) interpretuje ów falstart wielowątkowo.

wtorek, 30 maja 2017

Prawdziwki i przebierańcy



Na medialnym zapleczu PiS ponoć czai się piąta kolumna. Nie wiadomo tylko, po której stronie frontu. W wojnie „Gazety Polskiej" z tygodnikiem „wSieci" chodzi o pieniądze i wpływy. I jeszcze o prawicową duszę.

Spośród piętrzących się konflik­tów wewnątrz obozu władzy ten rezonuje najgłośniej. Bo rozgry­wa się na widoku publicznym. Powraca regularnie w agresyw­nych kampaniach, w których wodzireje obu obozów coraz mniej się ograniczają. Wywołują przy tym konsternację w sze­regach ludu pisowskiego, do tej pory kar­mionego prometejskimi pozami przybie­ranymi przez liderów obu formacji w ich kabotyńsko-grafomańskich wstępniakach.
   Konsternację tym większą, że na me­dialnym zapleczu PiS akurat środowiska Tomasza Sakiewicza oraz braci Michała i Jacka Karnowskich raczej powinno łączyć dobre sąsiedztwo. Ale to złudzenie. Tak na­prawdę są awersem i rewersem prawico­wej monety. Tylko jeden może się znaleźć na wierzchu.

   Kto wykańcza PiS?
   Do tej pory obszarem sporu były wpły­wy w TVP A przy okazji sprawy Misiewicza, konflikt sięgnął wyższych pięter. Postawio­no zasadnicze pytanie: ile Macierewicza w PiS?
   Media Karnowskich („wSieci”, wPolityce.pl) sekundowały Kaczyńskiemu w usuwaniu ulubieńca szefa MON. Zaś media Sakiewicza („Gazeta Polska”, „Ga­zeta Polska Codziennie”, Niezależna.pl) kontestowały decyzję kierownictwa. Sa­mego Misiewicza - którego Sakiewicz uznał za „piekielnie medialnego” - za­trudniła kontrolowana przez ludzi z kręgu Gapola (jak się potocznie mówi o „Gazecie Polskiej”) TV Republika.
   I tak oto flagowe media władzy wzięły się za łby. Michał Karnowski sugerował, że „zaczyna się gra na wyprowadzenie Pis na twarde skały”, której celem jest „zmu­szenie do odejścia Kaczyńskiego”. I że tę grę podjęli ludzie z „Gazety Polskiej”. Sa­kiewicz odparował, że to Karnowscy re­alizują „szatański plan służb” polegający na skłóceniu prezesa z ministrem obrony.
   Posypały się donosy. Że Karnowscy za­trudniają ludzi z przeszłością w TVN 24 i TOK FM. Że ojcem chrzestnym dziecka Sakiewicza jest Macierewicz. Najbardziej osobliwy materiał ukazał się na portalu wPolityce - rozmowa ze „znaczącym i do­brze zorientowanym politykiem PiS”. Miał on stwierdzić, że Sakiewicz tylko pozornie broni Macierewicza, a w rzeczywistości gra na siebie. Prowokuje rozłam w PiS, aby „przejąć masę upadłościową” i stanąć na jej czele. Jeszcze nie dziś, ale „tuż przed wyborami uderzą”.
   Wiadomo, że prezesowi takie sygnały zapadają w pamięć. Sakiewicz natych­miast więc przypomniał, że gdy po Smo­leńsku grupa umiarkowanych (utworzyli później PJN) próbowała zmarginalizować prezesa, to tylko „Gazeta Polska” otwarcie go broniła.
   Piotr Lisiewicz, czołowy autor z obozo­wiska Sakiewicza, nie tak dawno zresztą wyłuszczał, o co w tym chodzi: „Istotą postkomunizmu są przebieranki. Gdy nasz obóz niebezpiecznie rośnie w siłę, ZAWSZE siły systemu starają się w nim stworzyć własną, silną frakcję przebie­rańców. A przebieraniec nie przestaje być przebierańcem, kiedy się przebierze skutecznie. (...) Zawsze koniec końców wyjdzie jego natura. Zawsze w STRATEGICZNYM momencie”.
   Autorzy Gapola chętnie podkreśla­ją, że sami są prawdziwkami. Świadczy o tym 400 klubów organizujących sympatyków prawicy. Podczas gdy klubu „wSieci” nie ma choćby jednego. Choć, paradoksalnie, „Gazeta Polska” poczęła się przed laty z determinacji człowieka, który szczerze gardził odruchami stadnymi.

niedziela, 28 maja 2017

Jaki jest najlepszy



11 maja Patryk Jaki na swoje 32. urodziny dostał prezent od Beaty Szydło - nominację na szefa komisji reprywatyzacyjnej. Nowo powołanego organu, który ma wyjaśnić afery związane z reprywatyzacją warszawskich nieruchomości.

Traktuję to jako wielkie zobowią­zanie do walki o lepszą Polskę” - napisał na Facebooku Jaki. Nie zwykł unikać patosu; w niedaw­nym wywiadzie dla „Rzeczpo­spolitej” oznajmił, że zatrzymanie islamizacji to jego Westerplatte.
   Wiceminister sprawiedliwości i prawa ręka Zbigniewa Ziobry w resorcie to je­den z najczęściej goszczących w mediach polityków obozu władzy. Jego notowania poszły w górę na tyle, że zaczęło się o nim mówić w kontekście walki o prezydenturę Warszawy. Zwłaszcza że PiS nie ma oczy­wistego kandydata, a Jarosław Kaczyński powiedział ostatnio, że w wyborach samo­rządowych trzeba postawić na młodych.
   Pytany o to w TVN 24 Jaki odparł, że nie ma takich planów, ale zaznaczył, że w poli­tyce niczego nie można wykluczyć. Kariera Jakiego zdaje się skądinąd potwierdzać tę banalną tezę. Mimo młodego wieku wice­minister przeszedł długą drogę - od młodzieżówki PiS przez PO, ponownie PiS, Solidarną Polskę w wydaniu antyPiS po So­lidarną Polskę podporządkowaną PiS.
   - Patryk nie pali się do walki o Warsza­wę, wie, że jest słoikiem. Atutem mogłoby być doświadczenie w samorządzie - mówi jego znajomy z Solidarnej Polski. W PiS te­mat kandydatury Jakiego budzi mieszane uczucia. - Moglibyśmy powtórzyć kampa­nię Lecha Kaczyńskiego z 2002 r., a moty­wem przewodnim byłaby walka z dziką reprywatyzacją - uważa posłanka PiS.
   Reakcje dwóch polityków z otoczenia Kaczyńskiego były natomiast chłodne w porywach do lodowatych: „Proszę py­tać Zbigniewa Ziobrę. Patryk Jaki to poli­tyk Solidarnej Polski z Opola” i „Brzmi jak koszmar z ulicy Wiązów”.

sobota, 27 maja 2017

Ta okropna Platforma



Dopóki Platforma była słaba, wyśmiewano się z niej. Kiedy się wzmocniła w sondażach, jest atakowana ze wszystkich stron bardziej niż PiS. Zaczyna powracać atmosfera z 2015 r., w której Kaczyński dostał na tacy pełnię władzy.

Podczas jednej z dyskusji w TVN24 o wyborach we Francji działaczka Partii Razem Julia Zimmermann stwierdziła - wyraźnie w tonie troski i prze­strogi - że jeśli teraz wygra Macron, to za pięć lat na pewno zwycięży Le Pen. Dodajmy, że była to już druga tura i do wyboru oprócz Macrona była Le Pen. To osobliwe rozumowanie jest stosowane także na użytek krajowej polityki. Marek Beylin, publicysta „Gazety Wyborczej”, napisał niedawno, że jeśli za dwa i pół roku z PiS wygra PO, to w następnych wyborach znowu zwycięży PiS. Jak należało rozumieć, z tego powodu zwycięstwo Platformy jest niepożądane.

Zwyżka sondażowa partii Schetyny, po krótkim okresie zadowolenia z „dokopania" Kaczyńskiemu, sprowokowa­ła falę żalów i wątpliwości. Całkiem poważni komentatorzy wygłaszają dziwne tezy: że to źle, iż Platformie wzrosło, bo teraz spadnie, że wzrosło niesłusznie, bo PO „nic nie robi”, a pomógł jej Tusk (notabene współtwórca i wieloletni lider tej formacji). Bo jeśli nawet PO wygra z PiS, to będzie brzydkie zwycięstwo, nie o takie chodziło, a generalnie opozycja jest niegotowa na władzę, dlatego musi jeszcze porządzić PiS.
   Słychać, że „wraca PO-PiS” i że te dwie partie różni już tylko styl; że Schetyna włożył maskę Kaczyńskiego. Platforma według różnych postulatów powinna być bardziej liberalna gospodarczo i jednocześnie mniej liberalna, ma rozszerzyć 500 plus, ale też za­węzić, wprowadzić euro, ale też zgrabnie nie wprowadzać, ma być lewicą, prawicą i centrum. Jest namawiana do zadeklarowania, że po ponownym objęciu władzy znowu podwyższy wiek emery­talny, mimo że to właśnie od tej reformy kilka lat temu zaczęło się gwałtowne załamanie jej notowań, które w konsekwencji dopro­wadziło do klęski w 2015 r. i rządów PiS. Schetynie zarzuca się, że patrzy na sondaże i prowadzi „mało ambitną politykę”. W isto­cie sufluje się mu, aby poniósł szlachetną, elegancką i ambitną porażkę, bo tak będzie przynajmniej uczciwie. A potem wszyscy będą się już mogli znowu zająć narzekaniem na to, że „PiS dewa­stuje demokrację”.
   To partia Kaczyńskiego zawsze miała swoją osobliwą logikę, odległą od tej klasycznej, ale teraz także przeciwna strona two­rzy dziwne myślowe konstrukcje. Część antyPiS głosi taki pogląd: co nam z ewentualnego zwycięstwa Platformy w 2019 r., skoro nadal nie będzie związków jednopłciowych, liberalizacji prawa aborcyjnego ani przyjęcia muzułmańskich uchodźców?

piątek, 26 maja 2017

Jaka to melodia?,Zawiadomienie,Warsztat samochodowy,Staw łokciowy,Taka taktyka,Cała Polska czyta dorosłym,Szósta kategoria i Złe słowo „reforma”



Jaka to melodia?

Głośne w ostatnich dniach utyskiwania na ideo­logiczną amorficzność Platformy Obywatelskiej są zrozumiałe, ale pozbawione sensu. Amorficz­ność jest bowiem jej naturą. PO może zdobyć władzę, ale na pewno nie narzuci polskiej polityce nowego języka i no­wego tonu.
   Platforma rzeczywiście często sprawia wrażenie soft-PiS, oferującego „PiS minus wypaczenia”. Nic nowego. Tak było także dekadę temu. Swój tytuł do władzy PO uzasadniała sprzeciwem wobec ekscesów PiS-owskich rządów i lepszy­mi kadrami, a nie jakimś rewolucyjnym, a choćby odważ­nym projektem programowym. Dzięki autodestrukcji PiS i klęsce Jarosława Kaczyńskiego w debacie z Donaldem Tu­skiem to wystarczyło. Boiskowe kunktatorstwo bywa miarą inteligencji i tak jest określane za każdym razem, gdy druży­na wygrywa. Jednak gdy stosując taką taktykę, mecz prze­grywa, pragmatyzm nazywany jest zgubnym oportunizmem i błędną zachowawczością.
W ciągu dekady PiS nie zmieniło swej natury. Uzyska­nie przez tę partię samodzielnej większości pozwoliło tyl­ko ujawnić tę naturę w całej okazałości. Nie zmieniła natury także    Platforma. Pozbawiona charyzmy i wdzięku Tuska oraz jego strzeleckich umiejętności, przy Schetynie, który na boisku jest pomocnikiem bez niekonwencjonalnych za­grań, też gra to, co grać umie. Co jest oczywistością - mecz nie jest momentem na testowanie nowych zwodów i nieba­nalnych rozwiązań taktycznych.
   Nie karciłbym więc Platformy za to, że jest, jaka jest, bo w tym jej wcieleniu inna być nie może. Zastanawiałbym się raczej, czy przy takiej władzy i w takiej epoce politycz­nej to wcielenie może zapewnić głównej partii opozycyjnej wygraną. Największy hokeista w historii, Wayne Gretzky, zapytany kiedyś, czym różni się hokeista dobry od wybit­nego, odpowiedział krótko: dobry jedzie tam, gdzie krążek jest, a wybitny tam, gdzie krążek będzie. Schetyna i jego Platforma jadą tam, gdzie krążek jest. A czasem, niestety, tam, gdzie był wcześniej. Jest PO trochę jak opisany w „Mi­strzu i Małgorzacie” „jesiotr drugiej świeżości”. Świeżość zaś - jak pisał Bułhakow - „jest jedna, pierwsza, a zarazem ostatnia”.
   Platforma Schetyny gra więc tak jak dekadę temu Platfor­ma Tuska. Ma jednak trzy problemy. Nie ma Tuska, ma za to bagaż ośmioletnich rządów i władzę dysponującą instru­mentami, jakich PiS dekadę temu nie miało. I jeszcze jed­no: Platforma, od tylu lat zakleszczona w wojnie z PiS, jest ze swym oponentem w nieprzezwyciężalnym mentalnym uścisku. Widzimy więc te same kostiumy, te same chwyty i tę samą grę znanymi kartami. Problem w tym, że w naszej polityce dominuje dziś język populizmu. Platforma zaś, nie mogąc znaleźć i zaproponować innego, siłą rzeczy w pułapkę populizmu wpada. Stąd wygibasy w odpowiedzi na pytania o uchodźców czy podwyższenie wieku emerytalnego.
   Przewodniczący Schetyna z łatwością mógłby tu nam za­serwować całkiem mocne argumenty polemiczne. Plat­forma zapłaciła za podwyższenie wieku emerytalnego i za zgodę na przyjęcie uchodźców, a ponieważ zdecydowana większość elektoratu nie chce zmiany wieku emerytalnego, a jeszcze większa większość nie chce żadnych uchodźców, pole gry jest zawężone - nikt, kto chce zdobyć władzę, nie może iść na zderzenie ze ścianą. Schetyna kłania się więc po prostu politycznemu ultrarealizmowi. Pytanie tylko, czy ów ultrarealizm w epoce Macrona nie jest krótkowzrocznością. Może i jest, ale w naturze Platformy są i będą raczej wygibasy i salta niż pójście pod prąd.

czwartek, 25 maja 2017

Jazda na betonową ścianę



PiS kończy demontaż polskiej dyplomacji. W tej rozgrywce minister Waszczykowski jest tylko figurantem. Realną władzę w MSZ ma człowiek Mariusza Kamińskiego

Aleksandra Pawlicka

Po amerykańskich wyborach prezydent Duda zapro­sił do siebie ambasadorów różnych krajów w Polsce. Przez dwie godziny z co­raz większym zdziwieniem słuchaliśmy, że zwycięstwo Trumpa to wspaniały moment do tego, aby polski prezydent odegrał rolę wielkiego negocjatora mię­dzy Trumpem a Putinem. Pomyślałem, że jestem w domu wariatów - opowia­da ambasador jednego z unijnych kra­jów i dodaje: - Ostatnia akcja waszego rządu z Tuskiem tylko mnie w tym prze­konaniu utwierdza. Polska polityka za­graniczna to jazda z pełną prędkością na betonową ścianę.

MAŁY BONAPARTE
Przygotowana przez MSZ i zatwier­dzona przez rząd ustawa o służbie dyplomatycznej zakłada weryfikację wszystkich, blisko 4 tys. pracowników re­sortu. Ci, którym nie zostaną przedłużone kontrakty, będą musieli odejść z pracy w ciągu sześciu miesięcy.
   - To niszczenie kadr, żeby zastą­pić je janczarami z PiS, desantem „Mi­siewiczów” ze szkoły ojca Rydzyka - mówi „Newsweekowi” Radosław Si­korski. Włodzimierz Cimoszewicz do­daje: - Brutalna, niczym nieuzasadniona chęć rozbicia potencjału intelektualne­go i przetrącenia kręgosłupa moralnego służby dyplomatycznej.
   Obaj byli ministrowie spraw zagranicz­nych, choć z różnych opcji politycznych, są zgodni, że takiego demontażu polskiej dyplomacji nie było od początku trans­formacji. Prof. Adam Daniel Rotfeld, także były szef MSZ, gorzko się uśmie­cha: - Nie mam już sił komentować tego, co robi obecna ekipa rządząca. PiS szło do władzy z hasłem poprawy wizerunku Polski na świecie.
   Twórcą ustawy jest Andrzej Jasionowski, dyrektor generalny służby zagranicz­nej MSZ i człowiek, który nieoficjalnie rządzi dziś ministerstwem. Podwładni nazywają go złośliwie wielkim reforma­torem i małym Bonapartem, a to dlate­go, że w liście do pracowników resortu, tłumaczącym potrzebę reformy, napisał: „Napoleon Bonaparte - autentyczny re­formator służby państwowej we Francji - powiedział, cyt. »Obawiać trzeba się nie tych, którzy mają inne zdanie, ale tych, co są zbyt tchórzliwi, aby je wypowiedzieć«”.
   - Takie pisma to bolszewicka metoda zastraszania ludzi i przekształcania ich w bezwolne narzędzie realizacji wytycz­nych biura komitetu centralnego partii - mówi Marcin Bosacki, były ambasador RP w Kanadzie, odwołany po przejęciu władzy przez PiS.
   - Nie jestem ani szarą eminencją MSZ, ani nie mam takiego poczucia, ani chęci do zajmowania takiej pozycji - zapewnia „Newsweek” dyrektor Jasionowski. Ale to on ma stanąć na czele komisji weryfi­kującej pracowników.
   O ministrze Waszczykowskim pracow­nicy mówią, że „to figurant” lub „poży­teczny idiota” - pożyteczny dla prezesa.

środa, 24 maja 2017

Świat według instrukcji



Co się stało w Brukseli? „Pokazaliśmy, że Polska jest dumnym państwem!”. Opozycja? „Totalna, znajduje się w stanie histerii”. Rząd? „Przez rok zrobił to, czego poprzednicy nie potrafili przez 8 lat”

Paweł Reszka

To, co na wstępie, to frag­menty propagandowych instrukcji Prawa i Spra­wiedliwości, do których dotarł „Newsweek”. In­strukcje zwane są popularnie „briefami”. Rozsyła je e-mailem do posłów biuro pra­sowe klubu parlamentarnego.
   - Dzięki temu wiemy, co mówić, i prze­kaz partii jest jednolity - tłumaczy jeden z posłów partii Jarosława Kaczyńskiego.
   Działacze PiS, którzy czymś przewi­nią albo są podejrzewani o nielojalność, mogą zostać wycięci z listy wysyłkowej. Z naszych informacji wynika, że o tym, co jest w instrukcjach i kto je dostaje, a kto jest od nich odcięty, decyduje rzecznicz­ka klubu PiS Beata Mazurek.

I

Briefy tworzą wizję tego, co we­dług PiS dzieje się w Polsce. Można się z nich dowiedzieć, że w naszym kraju „demokracja i prawa obywatelskie mają się świetnie”. Natomiast „Schetyna, Petru, Kijowski i Rzepliński to koalicja strachu przed dobrą zmianą”. W instruk­cjach oceniane są działania opozycji. Na przykład demonstracja KOD 13 grudnia zeszłego roku to „komedia w oparach ab­surdu. Marsz w obronie SB-ków. Coś mię­dzy chorobą a burleską”.
   Wobec przeciwników używa się ostrych sformułowań. Jeśli mówi się opo­zycja, to powinno się dodawać przymiot­nik „totalna”. W grudniowych briefach można przeczytać m.in., że „opozycja to­talna znajduje się w stanie histerii”, a jej język „jest całkowicie odklejony od rze­czywistości, opiera się na kłamstwach i manipulacji medialnej”. To efekt tego, że „opozycja totalna nie może znieść po­rażki w wyborach (...) panika opozycji ma liczne źródła. Wśród nich jest obawa przed odpowiedzialnością za skutki 8 lat ich rządów. Teraz kłamiąc i manipulując, również za pomocą sprzyjających im me­diów, liczą, że uda im się po raz kolejny oszukać Polaków” - czytamy w PiS-owskiej instrukcji.
   W briefie pojawiają się nawet pyta­nia, jakie należy zadawać konkurentom: „prosimy o rozpoczynanie każdego wy­stąpienia medialnego od zwrócenia się do polityka opozycji z pytaniem, czy popiera skandaliczne słowa, jakie wypowiedział europoseł PO Janusz Lewandowski”. Chodziło o stwierdzenie, że Parlament Europejski „patrzy na ulice Aleppo, powi­nien patrzeć na ulice Warszawy”.

wtorek, 23 maja 2017

Niszczyciel idzie na dno i Abonament z łapank



Niszczyciel idzie na dno

Wojna z kuzynem Jarosława Kaczyńskiego i „Gazetą Polską”. Do tego narzeczona sterująca stacją z tylnego siedzenia. Prezes Jacek Kurski walczy o życie w TVP

Michał Krzymowski

Szyld telewizji Kurskiego jest jak balast, ciągnie w dół najlepsze programy. Proszę spojrzeć na „Bake Off!”, drugi najpopularniejszy format telewizyjny na świecie, hit targów telewizyj­nych w Cannes. TVP zapewniła mu dużą pro­mocję, dała prime time, zaangażowała firmę, która produkuje w TVN „Agenta” i „Milione­rów”. Wydawało się, że będzie wielki sukces, a wyszło średnio. Program przegrywa z filmem w Polsacie. Jaki z tego wniosek? Renoma TVP jest dziś tak zniszczona, że żadna nowa produk­cja nie zrobi tam wyniku - mówi znany producent telewizyjny.
   Sytuacja telewizji publicznej jest dramatyczna. Stacja straci­ła pozycję lidera oglądalności kosztem Polsatu i przestała zara­biać. Spadły jej dochody z reklam i abonamentu; żeby zachować płynność, potrzeba 800 mln zł kredytu.
   - Do tego pod ostrzałem jest sam Jacek. Ryją pod nim szef „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz, Krzysztof Czabański z Rady Me­diów Narodowych i kuzyn Jarosława - Jan Maria Tomaszewski. Kurski odebrał mu wiceprezesowski gabinet i powycinał zaprzy­jaźnionych z nim producentów. Janek wciąż ma etat w redakcji Teatru Telewizji, ale po­zbawiono go jakichkolwiek wpływów. Kom­pletna bocznica - opowiada polityk PiS.

PODRÓŻ ZARĘCZYNOWA
W styczniu 2016 roku w ślad za Jackiem Kurskim do TVP trafia Joanna Klimek.
- Poznali się przez Dorotę Gawryluk z Polsa­tu, którą Kurski zresztą też próbował ściąg­nąć do TVP. Dorota nie była zainteresowana, ale zarekomendowała swoją przyjaciółkę - opowiada pracownik telewizji. Klimek na początku zostaje wiceszefową biura ko­ordynacji programowej, a po miesiącu obejmuje samodziel­ne kierownictwo, dodatkowo przejmuje kontrolę nad działem marketingu. Ma silną pozycję na Woronicza. Układa ramów­kę dwóch głównych anten, decyduje o nowych produkcjach, zajmuje się wizerunkiem stacji. Ma wpływ na najważniejsze przedsięwzięcia, takie jak relacjonowanie Światowych Dni Młodzieży czy szczytu NATO, dostaje premię (TVP nie chciała podać „Newsweekowi” jej wysokości). Jednym z jej pomysłów jest organizacja „Sylwestra z Dwójką” w Toruniu, a później przeniesienie go do Zakopanego i zakontraktowanie koncertu piosenkarza disco polo Zenka Martyniuka.

poniedziałek, 22 maja 2017

Co by tu jeszcze,Konstytucja majowa,Wydmuszka,Mysia nora,Pan prezydent powiedział,Jak sułtan z sułtanem



Co by tu jeszcze?

Oczywiście chciałbym, Drodzy Rodacy, cie­szyć się z wami w nieskończoność Wiktorią Brukselską, kiedy dzięki subtelnemu planowi Wielkiego Stratega z Żoliborza rzuciliśmy na kolana Eu­ropę niczym Jagiełło Krzyżaków i ich kumpli z ówczes­nej Unii Europejskiej pod Grunwaldem.
   Tak jak moje pokolenie niezmiennie czci trzy bramki Bońka w meczu z Belgią na hiszpańskim mundialu, prze­trzymywanie piłki w rogu przez Smolarka, by dowieźć zwycięski remis z ZSRR, tak po wsze czasy będziemy opiewać finezję brukselskiej rozgrywki, która upokorzyła rudego zdrajcę i jego mocodawców, szemranych spadko­bierców wspomnianych Krzyżaków, pruskich junkrów, Waffen SS i zachodnioniemieckich rewanżystów.
   Dzisiaj cała Europa z niedowierzaniem pyta i woła: Jak Polakom się to udało? Jakimi nadzwyczajnymi cecha­mi umysłu, charakteru i psychiki odznacza się Jarosław Kaczyński! Jak niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju grono współpracowników zgromadził wokół siebie! Tak jak pojawienie się Roberta Lewandowskiego pozwoliło wreszcie wyleczyć się z tęsknoty za wyczynami Deyny, Gadochy i Bońka, tak sama obecność pani premier Bea­ty Szydło powoduje, że na hasła „Thatcher” czy „Żelazna Lady” tylko wzruszamy ramionami. Dzisiaj jedna jest królowa Europy, drży przed nią zakompleksiona Makre­la, a imię jej Beata. I już nie musimy się zastanawiać, co by dało połączenie dyplomatycznych geniuszów Talley­randa i Kissingera, my to połączenie podziwiamy na co dzień, chłonąc czyny i słowa Witolda Waszczykowskiego.
   Tak, piękno tego zwycięstwa obezwładnia, aż pro­si o celebrowanie, ale to jeszcze nie czas - by zacytować pana Wolfa z „Pulp Fiction” - na lizanie się sami wiecie po czym. Trzeba bowiem iść za ciosem, wypełnić dziejo­wą misję. Cieszy, że nasze władze już się nie boją i mówią otwarcie, że lata członkostwa w Unii Europejskiej to czas niemieckiej kolonizacji. Dosyć tego! Dosyć wyzysku, do­jenia kraju, wywozu środków, dosyć europejskiego buta!
Jak młode pokolenie ma być dumne ze swej Ojczy­zny, jeśli każdy z byle świstkiem może przekroczyć jej granice? Tak więc ich przywrócenie to podstawa. I wprowadźmy wizy dla tych wszystkich paniczyków z Paryżów, Berlinów i Amsterdamów. Dosyć tego bezhołowia. W drugą stronę też by się przydały zmiany. Kto to widział, żeby każdy nadwiślański warchoł mógł jechać do Brukseli, Kopenhagi czy Londynu i ujadać na Do­brą Zmianę, czyli na swą Ojczyznę? Trzeba przyznać, że w PRL nie tylko znali się na Niemcach, ale i pomysł, że paszport trzymany był w stosownym urzędzie i obywatel dostawał go albo nie wedle urzędu uznania, nie był taki głupi. A jak kto chce wyjechać, to niech Niemcy za niego płacą. Powiedzmy - sto tysięcy euro od warchoła. Będzie na plan Morawieckiego. A bilet w jedną stronę.

niedziela, 21 maja 2017

Człowiek z konfetti



Jeśli rysować mapę kraju na podstawie gospodarskich wizyt ministra Zielińskiego,
Polska to mały trójkąt między Suwałkami, Łomżą i Grajewem. Jej obywatele noszą mundury, tną ryzy papieru i wręczają kwiaty

Wojciech Cieśla

Tylko w tym roku Jarosław Zieliński, z wykształce­nia polonista, wziął udział w grubo ponad 70 uroczy­stościach we wschodniej Polsce. Sporo, od sylwestra minęło nie­wiele ponad 130 dni. Matematycznie uj­mując, co drugi dzień wiceszef MSW objeżdża własny okręg wyborczy: wręcza odznaczenia, wprowadza na urząd, wita, uroczyście obchodzi rocznice. Rzadko bierze udział w merytorycznych dysku­sjach, za to chętnie uświetnia i przemawia.
   - Ma do swoich przemówień wyjąt­kową słabość - opowiada wysoka rangą urzędniczka z Białegostoku. - W biurze poselskim w Augustowie, dwa metry na trzy, ustawił biurko, a obok biurka małą mównicę. Śmialiśmy się, że dwufunkcyjną, bo w razie potrzeby robi za klęcznik.

BIBUŁA NA DNIE TORBY
Jarosław Zieliński w MSW odpowia­da za Biuro Ochrony Rządu, policję i straż pożarną. Ma słabość do mocnych słów. A to o KOD powie, że to Komitet Obrony Draństwa, a to zasugeruje, że opozycja to targowica.
   Na miesięcznicach smoleńskich sta­ra się zawsze stanąć blisko prezesa PiS. Na spotkaniach - zwłaszcza o Milicji Obywatelskiej i Służbie Bezpieczeństwa - wypowiada się pryncypialnie, jak lew PRL-owskiej opozycji.
   Urodzony w 1960 r. Jarosław Zieliński miał wiele okazji, by walczyć z komuną. Po technikum w Suwałkach trafia na fi­lologię polską do Gdańska, strajkuje mię­dzy sierpniem a grudniem. Jego koledzy z polonistyki pamiętają, że postanowił zapisać się do Niezależnego Zrzeszenia Studentów dopiero po roku. Po stanie wo­jennym działa w samorządzie studentów, ale nie słynie z brawury.
   Leszek Biegalski, były działacz suwal­skiego regionu NSZZ Solidarność, tak zapamiętał przyszłego ministra: „Miał torbę z płaskim dnem obszytym czarnym materiałem. Wkrótce wyprodukowali­śmy drugie podobne dno. Arkusze form do powielaczy wałkowych, które od czasu do czasu zapełniałem tekstem, wszywa­łem w dno Jarkowej torby, a on przed wy­jazdem do Suwałk odbierał je i zostawiał
mi to drugie. W torbie woził brudne ciu­chy, które brał do domu, aby uprać”.
   Po studiach Zieliński zostaje nauczy­cielem w Gdańsku. W Suwałkach cho­dzi pod Dąb Wolności, zasadzony jeszcze w latach 20. W ważne rocznice garstka su­walskich opozycjonistów składa pod nim kwiaty. Wokół dębu kręci się więcej esbeków niż przechodniów.

sobota, 20 maja 2017

Dziel kasę i szczuj



Dzięki 500+ i skutecznej propagandzie telewizyjnej wciąż pięć milionów Polaków popiera PiS. To tylko kwestia czasu, by partia rządząca i jej media zmieniły euroentuzjastów w eurosceptyków

Renata Grochal

W 200-tysięcznym Radomiu, gdzie ostatnie wybory parlamentarne wy­grało PiS, nietrud­no spotkać osoby, dla których niedawny europejski blamaż rządu wcale nie jest taki oczywisty. Donalda Tuska nie lubią, bo PO miała wybudować szybką kolej do Warszawy, a pociągiem ciągle jedzie się ponad dwie godziny.
   - Tusk to jest Niemiec, przecież miał dziadka w Wehrmachcie. Gdyby nie Merkel, to nikt by go nie wybrał. Dobrze, że premier Szydło się postawiła i zgłosi­ła Saryusza-Wolskiego. Mogła to zrobić dwa miesiące wcześniej, wtedy miałby szansę - 53-letnia pani Anna powtarza wałkowane przez ostatnie dni w rządo­wych „Wiadomościach” i TVP Info frazy prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, że Beata Szydło postawiła się europejskim elitom. Pani Anna zatrzymała się mię­dzy żółto-różowymi blokami na Osiedlu 15-Lecia, żeby poplotkować z przyjaciół­ką Dorotą. Gdy przypominam, że Tusk jest Polakiem, a jego dziadek tak jak wie­lu Kaszubów podczas wojny został siłą wcielony do Wehrmachtu, moja roz­mówczyni odpowiada: - Przecież tam wszyscy to byli Niemcy!
   Po szczycie w Brukseli, na którym przedłużono kadencję Tuska na stano­wisku szefa Rady Europejskiej, polity­cy PiS zgodnie powtarzają: Polska musi przeciwstawić się dyktatowi Niemiec. Szef MSZ Witold Waszczykowski po­wiedział nawet, że Polska powinna „dra­stycznie obniżyć poziom zaufania wobec UE i zacząć prowadzić także politykę negatywną”.
Prof. Anna Wolff-Powęska, spe­cjalistka od stosunków polsko-nie­mieckich, podkreśla w rozmowie z „Newsweekiem”, że elity PiS od lat posługują się retoryką pełną resentymentu wobec Niemiec i wykorzystują przeszłość do realizacji doraźnych celów politycznych.
   - Kaczyński na jednym wydechu po­trafi powiedzieć, że Angela Merkel jest najlepszym kanclerzem dla Polski, a po chwili, że Tusk jest kandydatem Merkel. Europoseł Zdzisław Krasnodębski napi­sał kiedyś, że naród niemiecki interesu­je się tylko odbytem i defekacją - mówi Wolff-Powęska. Takie wypowiedzi pod adresem Niemców nie przeszkadzają Krasnodębskiemu pracować na niemie­ckim uniwersytecie w Bremie. Zdaniem pani profesor przekaz o złych Niem­cach może trafić tylko do „zakonu”, czy­
li twardego elektoratu PiS, bo codzienne kontakty między społeczeństwami pol­skim i niemieckim są bardzo rozwinięte i PiS nie jest w stanie tego zepsuć.

piątek, 19 maja 2017

Śladem Le Pen



Polscy politycy zatrudniali za unijne pieniądze ludzi na lewych etatach. Europarlament żąda wyjaśnień. Na celowniku unijnych służb są członek rządu Beaty Szydło, makijażystki prezesa PiS, pielęgniarka jego nieżyjącej mamy, Bartłomiej Misiewicz i była minister nauki w rządzie PO

Michał Krzymowski Marek Szczepański

Sprzeniewierzanie unijnych funduszy od lat jest specjalnością europejskich populistów. Europarlament niedawno przyłapał na tym Marine Le Pen. Liderka Frontu Narodowego opłacała unijnymi pieniędzmi pracowników swojej partii. Musi teraz zwrócić do bruksel­skiej kasy 340 tys. euro. W przeszłości na ta­kich oszustwach złapano jej ojca Jean-Marie Le Pena i jego współpracowników. Podobne postępowanie toczy się prze­ciwko antyunijnemu brytyjskiemu ugrupowaniu UKIP Nigela Farage’a - prawdopodobnie będzie musiało ono oddać około miliona euro.
   OLAF, europejska służba antykorupcyjna, bada finansową aferę w populistycznej międzynarodówce MELD. Jej polską odsłonę z udziałem ludzi Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry kilka miesięcy temu ujawniliśmy w „Newsweeku” (wbrew zapowiedziom, nie pozwano nas za ten tekst do sądu).

PARTYJNY TRANSFER
„Newsweek” dwa lata temu pokazał, że podobnie jak Le Pen działali politycy Prawa i Sprawiedliwości. W tekstach „Lewi asy­stenci” i „Rodzina w Europie” ujawniliśmy, że jesienią 2014 r. w głównej siedzibie ugrupowania doszło do niecodziennej ope­racji księgowej. Szukając oszczędności przed zbliżającymi się wyborami, zwolniono kilkudziesięciu pracowników partyjnego aparatu i przeniesiono ich na posady europoselskich asystentów.
   Do przetasowania doszło podczas spotkania na Nowogrodz­kiej. Po sali krążyły karteczki z nazwiskami; deputowanych i ich przyszłych asystentów parowano na zasadzie loterii. W partii żartowano, że to targ niewolników, ale skutek był taki, że działacz z Kielc mógł wylądować na etacie w Szczecinie. Zabieg odbył się na papierze, bo ludzie mieli nadal pracować w partyjnym aparacie, ale zysk dla ugrupowania był wymierny. Dzię­ki roszadzie partia mogła zaoszczędzić nawet 700 tysięcy złotych rocznie.
   Po naszym tekście służby finansowe euro- parlamentu wszczęły audyt, który dziś koń­czy się postępowaniem wobec siódemki obecnych i byłych deputowanych. To pięciu po­lityków PiS i po jednym europośle z PO i PSL.
Kontrola jest bardzo skrupulatna. Urzędni­cy analizują dokumenty i zbierają informa­cje z ogólnodostępnych źródeł. Jeśli ustalą, że taki lewy asystent równolegle ma drugi etat lub pracuje w partii, to uruchamia się trzystopnio­wą procedurę, której finałem ma być zwrot jego wynagrodzenia.
   - Pierwszym krokiem jest wstrzymanie kon­traktu współpracownika - tłumaczy Marjory van den Broeke z biura prasowego parlamen­tu. Procedura zresztą może dotyczyć także by­łego już europosła lub asystenta. Inne źródło „Newsweeka” dodaje: - Wysyłamy pismo do deputowanego. Europarlament ostrzega w nim, że zamierza odzyskać pieniądze wypłacone współpracownikowi. Poseł ma miesiąc na złożenie wyczerpują­cych wyjaśnień. Musi przedstawić dorobek asystenta, jego opra­cowania, raporty. My to potem weryfikujemy, nie przyjmujemy tłumaczeń bezkrytycznie.
   Marjory van den Broeke: - Drugi krok to żądanie zwrotu kon­kretnej sumy. Jeśli deputowany nie chce oddać pieniędzy, to europarlament zaczyna mu wypłacać wynagrodzenie pomniej­szone o tę kwotę. To ostatni, trzeci etap.
   Marine Le Pen przeszła wszystkie trzy etapy procedury. Gdy odmówiła zwrotu sprzeniewierzonych pieniędzy, europarla­ment wszedł jej na pensję. Francuska populistka od lutego do­staje połowę wynagrodzenia - administracja zabiera jej co miesiąc 7 tys. euro.

środa, 17 maja 2017

Człowiek z kremlowskiej poczekalni



Listy do znajomych zaczyna od nazistowskiego „Heil”. Nie zapomina o urodzinach Hitlera i wie, że komory gazowe w Auschwitz to bajki. Oto Aleksander Usowski przyjaciel skrajnej prawicy w Polsce; organizator antyukraińskich demonstracji

Paweł Reszka, Marta Tomaszkiewicz

Jest białoruskim historykiem po Uniwersytecie im. Lenina w Mińsku. Uważa się za eks­perta od polskich spraw, cza­sem wspomina, że studiował na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Jednak te „studia w Polsce” ograniczyły się do półtoramiesięcznego stażu w 1989 roku Zresztą uniwersytet „był tylko ofi­cjalnie” gospodarzem studenckiej wizyty u schyłku PRL. „Faktycznie naszą grupą opiekowało się, karmiło ją i poiło Wojsko Polskie - ich autobusami jeździliśmy na wycieczki po całej Małopolsce, Górnym Śląsku. Jedliśmy obiady w oficerskich kasynach” - wspomina na blogu. Potem nieraz wracał do Polski: „Często bywałem w priwislanskim kraju”.
   Co sądzi o Polsce? Polskie elity są głu­pie i naiwne, ale zwykli ludzie bardzo „po­rządni” - jak to bracia Słowianie. Polacy mają brzydką tendencję do fałszowania i mitologizowania historii. Przykładem może być „antyrosyjski” „Katyń” An­drzeja Wajdy - obarcza NKWD winą za mord na polskich oficerach. A to - według Usowskiego - zwykłe kłamstwo.
   Pewnego razu na swym blogu Usowski - nieco żartobliwie - zaproponował, by polscy sadownicy sami rozwiązali prob­lem z zakazem wwozu jabłek do Rosji. Wystarczy, że napiszą list do Putina: „Gosudarze! Błagamy o miłosierdzie! Wy­bacz nam, niemądrym dzieciom Twoim, że powierzyliśmy Twe dobra dziedziczne, Królestwo Polskie, krzykliwym idiotom i bezrozumnym klaunom...”.
   Lubi się też wypowiadać o znanych Po­lakach: „Wszystko, co związane z Wojtyłą, wśród Polaków przybrało formę narodo­wej psychozy. A to dlatego, że nie mają innych powodów do dumy. Dlatego wy­korzystują fakt, że Polak był papieżem. A przecież po dziś dzień żyje i ma się do­brze Mirosław Hermaszewski, jedyny Po­lak, który oglądał Polskę z kosmosu”.
Jak przystało na historyka, Usowski nie zapomina o ważnych datach. 20 kwietnia (wszyscy pamiętamy, co stało się tego dnia”, a kto nie pamięta, może obejrzeć zamieszczone przez Białorusina zdję­cie kanclerza Hitlera). Albo 21 sierpnia 1968 r. - dzień, w którym Armia Czerwo­na zahamowała „majdanizację” Czecho­słowacji. Usowski obchodzi też święto sił powietrznych ZSRR.
   Wśród wpisow odnoszących się do spraw historycznych jest i taki: „narodo­wy socjalizm to podstawa tradycyjnego społeczeństwa”, a także informacja, że „straszne bajki o wymordowaniu milio­nów w komorach gazowych w Auschwitz należy zostawić fantastom”.
   Poglądy Usowskiego nie przeszkadzają mu w kontaktach z polską skrajną prawicą. Przeprowadza wywiady z europosłem Januszem Korwin-Mikkem, profeso­rem Adamem Wielomskim (kiedyś zwią­zanym z ZChN, potem z PiS, UPR, dziś szefem Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, Tomaszem Jazłowskim (Ruch Christus Rex), Pawłem Ziemińskim (Wierni Polsce Suwerennej), Włodzimie­rzem Rynkowskim (Związek Słowiański), Dawidem Berezickim (lider Obozu Wielkiej Polski), Bartoszem Bekierem (przy­wódca Falangi).
   Wywiady publikuje agencja Regnum, której szefuje Modest Kolerow. Kiedyś urzędnik Kremla, dziś rzucony na od­cinek propagandy, persona non grata w krajach nadbałtyckich i Gruzji.

wtorek, 16 maja 2017

Tusku, musisz (cz. 2)



Niespodziewanie znów staje się niezastąpiony. Krzepi antypisowskie serca i przywraca nadzieję na powrót do Europy. Tylko on umie wygrywać z Kaczyńskim. Ale czy znajdzie tym razem receptę na Polskę po PiS?

Rafał Kalukin

Ikoniczne hasło z okładki POLITYKI sprzed wyborów 2007 r. było dopiero co jedynie historyczną pamiątką. Przywoływaną w kontekście sentymentalnym bądź ironicznym. Bohater hasła na tyle zresztą oddalił się od polskiej polityki, że pisane tu i ówdzie scenariu­sze jego ewentualnego powrotu obarczone były bala­stem pięknoduchostwa.
   Wystarczyła jednak wymierzona w Tuska absurdalna szarża PiS na brukselskim szczycie Unii Europejskiej oraz wezwanie „prezydenta Europy” do złożenia mających go upokorzyć ze­znań przed polskim prokuratorem, aby hasło „Tusku, musisz” ponownie zagospodarowało masową wyobraźnię. Czemu oczywiście przysłużyła się udana dworcowo-uliczna aranża­cja jego wizyty w kraju.
   Znienacka awansował do rangi męża opatrznościowego dla skłóconej opozycji. Stając się przy okazji głównym celem pisowskiej propagandy szydzącej z mitu o liberalnym Andersie na białym koniu (choć mając w bagażu „Jarosław, Polskę zbaw” zalecana byłaby przecież wstrzemięźliwość). Nie zabrakło też plugawego hejtu.
Donald Tusk ciągle jeszcze znajduje się poza polską polityką. Lecz jego cień rośnie.

   Młodzi chcą Donalda?
   Namacalnym świadectwem tego nastroju okazały się sondaże dające Tuskowi nieznaczną przewagę nad bezkonkurencyjnym dotąd Andrzejem Dudą w wyborach prezydenckich. Wartość tych prognoz jest jednak ulotna, skoro elekcja dopiero za trzy lata.
   Realne hierarchie polityczne lepiej oddają rankingi zaufania. Tradycyjnie specjalizuje się w nich CBOS, który jednak pomi­ja Tuska w swych comiesięcznych raportach. Odnajdziemy za to nazwisko szefa Rady Europejskiej w swobodniejszych i metodologicznie odmiennych badaniach ośrodka IBRIS. Z bli­sko 50-proc. zaufaniem Donald Tusk znajduje się tu na czele rankingu. I, jeśli nie liczyć niewzbudzającej większych emocji Barbary Nowackiej, jest on jedynym polskim politykiem, którego krzywa zaufania góruje nad krzywą nieufności.
   Ten sam ośrodek na zamówienie „Faktu” i Radia Zet pytał również niedawno, czy Tusk „może być realną przeciwwagą polityczną dla Jarosława Kaczyńskiego”. Pytanie nie do końca precyzyjne, gdyż miesza ze sobą dwa wymiary: obiektywną opinię oraz - zapewne w większym stopniu determinującą od­powiedź - osobistą wolę. Pozwala jednak oszacować potencjał przywództwa Tuska. Blisko 68 proc. badanych odpowiedziało twierdząco. I co ciekawe, najbardziej byli co do tego przeko­nani Polacy najmłodsi. W grupie wiekowej 18-24 lat - ponad 83 proc., zaś w grupie 25-29 - bez wyjątku wszyscy! Względny sceptycyzm zaczynał się za to wśród osób po pięćdziesiątce i wraz z wiekiem narastał (w grupach 60 plus już tylko niewiele ponad 50 proc.).
   Jak to wyjaśnić? Dlaczego potencjał przywódczy Tuska naj­bardziej doceniają wyborcy, którzy nie mieli okazji w pełni świadomie przeżyć jego wielkiego zwycięstwa nad Kaczyń­skim w 2007 r.? Skąd tak silna wiara w moc naszej ikony Europy akurat w pokoleniu, które - co rejestrują inne badania - nie przesadza z euforycznym stosunkiem do Unii, a do tego naj­mocniej kontestuje chwiejący się liberalny ład oraz kulturowo konserwatywnieje? Być może młodzi Polacy są po prostu żądni nowych wrażeń. Choć i nie można wykluczyć, że PiS, konse­kwentnie popadający w obciach (kłania się „Ucho prezesa”!), zaczyna już gubić młodych wyborców. Z badania IBRIS wy­nika zresztą, że - jeśli spojrzymy na sympatie polityczne - to w wielki powrót Tuska nie wierzą jedynie wyborcy PiS. Co może oznaczać, że elektorat tej partii ponownie zaczyna się zamykać w starszych wiekowo grupach.

niedziela, 14 maja 2017

Na szczęście,Słaba drużyna,Panteon czeka i Nadzieja i strach




Przeproś mnie za Andrzeja Dudę!” - wysycza­ła małżonka Anna, gdym na majówce ocknął się, że istnieje jakiś świat poza uroczyskiem na Pomorzu Zachodnim i trzeba nawiązać kontakt z cy­wilizacją, czyli napisać felieton, więc przydałby się jakiś pomysł.
   Ania akurat się gotowała, bo pan prezydent znowu coś gadał o zdrajcach, potomkach zdrajców, podniecając się własnym pompatyczno-oślizgłym krasomówstwem, czyli robiąc jedyną rzecz, na którą pozwalają mu prezes i inne mocne chłopaki. Jak ten nieszczęsny uczeń ole­wany i wyśmiewany przez wszystkich kolegów w szkole, który wraca smętnie do domu, napotyka przedszkolaka i wyżywa się, bijąc go, by zagłuszyć własną niemoc, fru­strację i niekończące się upokorzenie.
    „Tak, teraz taki mądry jesteś z tymi swoimi porów­naniami - kontynuowała zaperzona Ania - a kto na pół Polski pisał, żeby dać Dudzie szansę, kto ludziom wodę z mózgu robił? Przeproś!”. No przecież odszczekiwałem, żono, już nieraz, ale fakt, masz rację, moja wiara w dobre intencje ludzi, w to, że nawet przypadkowy kandydat ze­chce zasłużyć na jakiś szacunek, będzie się za mną ciąg­nąć do kresu dni. Mój ulubiony John Oliver niemal każdy odcinek swego „Last Week Tonight” zaczyna od zdumie­nia zbitką słowną „prezydent Trump”, tak dla niego ab­surdalną jak na przykład „włosy łonowe niemowlaka”. Więc owszem, po blisko dwóch latach praktyki zestawie­nie „prezydent Duda” brzmi również jak kwaśny żart. Przepraszam, miałaś, żono, rację, ale zgubiła mnie ma wieczna wiara, że szklanka jest do połowy pełna, że do­rastamy do sytuacji, które stawia przed nami życie. Jak widać, nie zawsze.

sobota, 13 maja 2017

Zabójczy fiskus



Inspektorzy skarbówki w pół roku położyli na łopatki firmę MGM, jednego z większych polskich eksporterów. Nie pomogły nawet korzystne dla spółki decyzje sądu

Radosław Omachel

Tuż przed majówką Wojewódzki Sąd Admi­nistracyjny w Warszawie po raz drugi wy­dał wyrok w sprawie spółki MGM z Marek, czołowego dystrybutora części kompu­terowych w Polsce i jednego z większych eksporterów. Sąd uznał, że skarbówka w zeszłym roku bezprawnie zajęła należą­ce do MGM 23,5 mln zł. Na razie spółka pieniędzy nie odzyska. Zresztą już wcześniej wystąpiła o upadłość.

KRAJOBRAZ PO BITWIE
Ulica Okólna w Markach, przemysłowe przedmieścia War­szawy. Na dużej działce ciemnoszary biurowiec z zapleczem ma­gazynowym. Na fasadzie płachta z napisem: „Do wynajęcia”. To siedziba spółki MGM. Poza ochroniarzem i prezesem Grzego­rzem Słoniewskim w budynku nikogo nie ma. Główną działal­ność firma zawiesiła wiele tygodni temu.
   Owszem, nadal działa studio graficzne Virtual Magic, które kiedyś wygrało konkurs producenta procesorów AMD na ani­mację trójwymiarową, a potem produkowało kinową wersję „Kajka i Kokosza” oraz zrealizowało pierwszy trójwymiarowy polski film animowany „Jak odnaleźć mamę”. Ale filmowe ani­macje to margines działalności MGM, hobby właściciela i efekt znajomości z inżynierami z AMD. MGM przede wszystkim han­dluje podzespołami do produkcji komputerów, głównie proce­sorami i twardymi dyskami. A raczej - handlowało.

NIEMIECKI PATENT
Główną arterię Marek niemiłosiernie korkuje 70 tysięcy samochodów, które suną tędy każdej doby. W sporej części to tiry jadące w kierunku Białorusi. W 2006 r. Słoniewski, wów­czas menedżer z doświadczeniem w branży IT, doszedł do wnio­sku, że skoro niemieckie firmy potrafią eksportować na Wschód sprowadzaną z USA i Dalekiego Wschodu elektronikę, to prze­cież to samo może robić firma z Marek. Model biznesowy jest stosunkowo prosty: wystarczy podpisać umowę dystrybucyjną z producentem sprzętu, gwarantującą kilkuprocentową mar­żę. Przy odpowiednio dużej skali można na tym sporo zarobić.
- Niemieckie firmy handlujące podzespołami elektroniczny­mi wyparły konkurencję z Francji czy Włoch i prawie całkowi­cie zdominowały europejski rynek. Uznaliśmy, że ze względu na położenie geograficzne i niższe pensje pracowników może­my z nimi skutecznie konkurować - mówi Słoniewski. Do spół­ki z kolegą Markiem Gabryelskim założył MGM.
   Dekadę temu wydawało się, że pecety odchodzą do lamusa, wyparte przez laptopy. MGM wbrew trendom postawiło jednak na obrót komponentami do pecetów. Ten rynek jest olbrzymi, dominuje na nim kilkunastu dużych graczy: procesory pocho­dzą od Intela i AMD, twarde dyski m.in. od Seagate i HGST, a mo­nitory od Samsunga i LG. W 2013 r. obroty firmy przekroczyły 100 mln euro, MGM trafiło na listę największych polskich eksporterów.
   Próba skopiowania niemieckiego biznesu w zasadzie się po­wiodła. Od początku firma Słoniewskiego i Gabryelskiego była rentowna. MGM od 2006 r. zapłaciło 8,5 mln zł podatku CIT i podatku od dywidend. I pewnie nadal firma przynosiłaby zyski i płaciła podatki, gdyby do jej siedziby nie zapukali pewnego dnia inspektorzy z łomżyńskiego oddziału Urzędu Kontroli Skarbo­wej w Białymstoku.

piątek, 12 maja 2017

Usta Prezesa



Marek Magierowski nie mógł się pogodzić z tym, że traci wpływy w Kancelarii Prezydenta. Wolał odejść, zanim zostanie kozłem ofiarnym z powodu kiepskich notowań Andrzeja Dudy

Renata Grochal

Piątkowa dymisja dyrek­tora prezydenckiego biu­ra prasowego Marka Magierowskiego zasko­czyła wszystkich. A naj­bardziej samego prezydenta i jego współpracowników. Według informa­cji „Newsweeka” pałac dowiedział się o odejściu rzecznika z prawicowego portalu wPolityce.pl. To Magierowski zadzwonił do dziennikarza portalu z in­formacją, że złożył wypowiedzenie.
   - Sposób, w jaki Magierowski rozstał się z prezydentem, najlepiej świadczy o tym, że nie nadawał się na rzecznika - mówił mi tuż po dymisji zirytowany współpracownik Andrzeja Dudy.
   Ale znajomy Magierowskiego twier­dzi, że tu chodziło o polityczną demon­strację. Sam zainteresowany nie chciał o tym rozmawiać. Esemesem wysłał mi tylko informację, że odejście z pałacu było jego decyzją.
   Chociaż Magierowski był rzeczni­kiem prezydenta prawie półtora roku, to dla współpracowników Dudy wciąż był ciałem obcym. Człowiek spoza polity­ki, były dziennikarz prawicowego tygo­dnika „Do Rzeczy”, publicysta od spraw międzynarodowych.
   Ojciec Rydzyk w Radiu Maryja wy­pomniał mu nawet, że kiedyś pracował w „Gazecie Wyborczej”, gdy odmówił za­brania w zagraniczną podróż prezydenta kilku dziennikarzy z jego mediów. Ma­gierowski tłumaczył się potem znajome­mu, że i tak zrobił gest wobec Rydzyka, bo wziął na pokład samolotu dwóch jego dziennikarzy, a inne redakcje mogły wy­słać tylko po jednym.

czwartek, 11 maja 2017

Gwiazda serialu



Wysiłki komisji śledczej ds. Amber Gold budzą na razie umiarkowane zainteresowanie. To może się jeszcze zmienić, gdy przed komisję zawitają Tuskowie. Wtedy szefowa komisji Małgorzata Wassermann stanie w blasku reflektorów.

Anna Dąbrowska, Wojciech Szacki

Do szerszej publiczności prze­biło się jak dotąd grudniowe przesłuchanie sędziego Ry­szarda Milewskiego. To wte­dy Marek Suski dopytywał o nazwisko „carycy Katarzyny”, nie pojmując, że świadek miał na myśli Katarzynę Wielką. Cichą bohaterką tej sceny była klubowa koleżanka Suskiego i szefowa komisji śledczej Małgorzata Wassermann, która nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. - Staram się nie śmiać ani nie płakać, choć czasem jest ciężko - powiedziała potem znajomemu posłanka. To ona będzie rozliczana za re­zultaty prac komisji.
   - Komisja ma wyjaśnić sprawę, od­kryć mechanizmy, usprawnić instytu­cje, by taka afera się nie powtórzyła. Ale komisja ma też pomóc w naprawieniu krzywd tysięcy poszkodowanych. I to jest naszym celem, a nie atakowanie politycz­nych przeciwników. Wciąż nie jesteśmy nawet w połowie prac, wciąż nie znamy wszystkich dowodów. Nie sądzę jednak, by Marcin P. wymyślił cały skompliko­wany proceder. On był wcześniej kara­ny za drobne przestępstwa - przekonu­je Wassermann.

środa, 10 maja 2017

PiSkup



W Poznaniu bronił abp. Paetza. W Łodzi zostawił pomnik smoleński. - Można być pisowcem, ale żeby aż tak? - słyszę w Krakowie o nowym metropolicie abp. Marku Jędraszewskim

Aleksandra Pawlicka

Ostatni czwartek kwiet­nia. Kolegiata św. Anny w Krakowie, godzi­na 20.15. Kościół pęka w szwach. To drugie spotkanie z nowym metropolitą krakow­skim, abp. Markiem Jędraszewskim, na którym wierni mogą zadawać pytania. Na odpowiedzi hierarchy czeka sześć ka­mer telewizyjnych, w tym TVP.
   „Czy Kościół powinien dostosowywać się do otaczającego świata, czy raczej do­stosowywać świat do ewangelii?”. Abp Jędraszewski w odpowiedzi przywołu­je wspomnienie wiedeńskiego kościoła, w którym na posadzkę wylano asfalt na znak, że świątynia otworzyła się na ulicę. „Nie zgadzam się na takie otwarcie. Nie możemy pozwolić, aby czarny asfalt nas zalał” - mówi hierarcha. W kościele roz­legają się oklaski.
   Kolejne pytanie dotyczy uchodźców. Biskup odpowiada: „Ideologia multi-kulti przyniosła fiasko, bo prowadzi do upadku państw narodowych, tworzą się getta, które są ośrodkami terroryzmu. Więc dlaczego to, co stało się nie­szczęściem innych krajów, ma stać się nieszczęściem naszego? Polska na tle państw Europy jest wciąż bezpieczna, czy chcemy to zmieniać?”.
   Pytania zostały wcześniej zgłoszo­ne e-mailem i starannie wyselekcjono­wane. Biskup odpowiada tylko na kilka z 60 pytań. Na koniec jest czas na „pyta­nia z sali”. Ustawiam się w kolejce jako trzecia, ale tylko dwóch stojących prze­de mną kleryków zostaje dopuszczo­nych do mikrofonu.
   - Pytanie należy zgłosić wcześniej - tłumaczy szeptem prowadzący spot­kanie proboszcz kościoła św. Anny. Stojąca obok mnie kobieta mówi: „Ten proboszcz to pierwszy polityk w Kra­kowie”. Ks. Tadeusz Panuś zasłynął twierdzeniem, że wybór etyki w szkole zamiast religii to grzech.

wtorek, 9 maja 2017

Rozkład



Jarosław Kaczyński niepostrzeżenie stracił panowanie nad własnym obozem. Ministrowie tworzą własne księstwa, Antoni Macierewicz ustawia się w kolejce do sukcesji, a na zapleczu trwa szukanie haków

Michał Krzymowski, Wojciech Cieśla

Rozmówca z Nowogrodzkiej: - Kryzys, przez który dziś przechodzimy, będzie te­stem dla Szydło. Jeśli nie zapanuje nad problemami, to trzeba będzie dokonać zmian w rządzie. Rekonstrukcja może objąć wszystkich, także panią premier. Polityk związany z szefową rządu: - To typowe dla Jarosława. Jak coś mu nie idzie, robi unik i patrzy, na kogo by tu zwalić winę. Jego otoczenie tylko na to czeka, bo Bea­ta nigdy nie cieszyła się sympatią Nowogrodzkiej, ale prawda jest taka, że to prezes stracił panowanie nad sytuacją.
   Poseł z tylnych ław: - Wpadliśmy w dołek jesienią zeszłego roku. Opozycja tropiąca Misiewiczów, Piotrowicz twarzą partii, zła fre­kwencja na PiS-owskich manifestacjach. Tyle że dostaliśmy prezent w postaci 16 grudnia. Jarosław mądrze to rozegrał, kupując kilka miesięcy spokoju. Dziś problemy wracają.

PROBLEM PIERWSZY: PREZYDENT
Przez pierwsze kilkanaście miesięcy ka­dencji Andrzeja Dudy relacje między biurem PiS przy Nowogrodzkiej a pałacem wygląda­ły tak: partia przysyłała ustawy, prezydent je podpisywał. Łącznikiem między partią a głową państwa był prezydencki minister Maciej Łopiński. Gdy pół roku temu od­szedł z Kancelarii, kontakty się rozluźniły.
   W połowie kwietnia Kaczyński niespo­dziewanie ogłosił, że przed pałacem pre­zydenckim nie stanie żaden z dwóch pomników smoleńskich (jeden ma upamiętnić wszystkie ofia­ry, drugi - samego Lecha Kaczyńskiego). Obie rzeźby przesunię­to kilkaset metrów dalej. - Duda dowiedział się o tym z mediów. To był gest pokazujący, że relacje między Nowogrodzką a pałacem się ochłodziły - twierdzi osoba z otoczenia głowy państwa.
   Kilka tygodni później Duda się zrewanżował: podczas prze­mówienia z okazji 3 Maja ogłosił zamiar przeprowadzenia re­ferendum ustrojowego. Współpracownik prezydenta mówi z satysfakcją: - Kaczor się wściekł. Prezydent totalnie go zasko­czył, z nikim nie konsultował pomysłu referendum. Ludzie z No­wogrodzkiej cały dzień wydzwaniali do pałacu z pytaniami, kto to Andrzejowi podsunął i co to w ogóle oznacza. Wszyscy się dobijali, każdy chciał się czegoś dowiedzieć, żeby błysnąć przed prezesem.
   Rozmówcy z Nowogrodzkiej przyznają, że sytuacja jest tym bardziej niekomfortowa, że partia od kilku tygodni robi uniki w sprawie zgody na referendum na temat reformy edukacyjnej, a tu zebrano już prawie milion podpisów. Dlaczego PiS miałoby się teraz zgadzać na głosowanie, którego domaga się głowa pań­stwa? Ważniejsze jest inne pytanie: czy deklaracja Dudy to tylko incydent, czy zapowiedź usamodzielnienia? - Andrzej dojrzał do przecięcia pępowiny. Wejście w zwarcie z Antonim Macierewi­czem w sprawie zmian w armii, pomysł referendum, powierzenie funkcji rzecznika pałacu Krzysztofowi Łapińskiemu, najbardziej krytycznemu posłowi PiS. Andrzej wchodzi na kurs kolizyjny z partią - twierdzi współpracownik prezydenta.

sobota, 6 maja 2017

Pomysły,Bezstronnośc,Przesłanie Machiavellego,Odbijanie trzeciej władzy,Bezczelne wspomnienia i Marsz na marsz



Pomysły!

Jarosław Kaczyński robi naprawdę dużo, by po­móc Platformie Obywatelskiej. Jeśli jednak poważnie myśli ona o wygraniu następnych wyborów, to musi mu pomóc.
   Ktoś, kto chce tu przeczytać tekst „ku pokrzepieniu serc”, już teraz powinien przerwać lekturę. Nie widzę bo­wiem wokół niczego, co mogłoby być źródłem pokrzepienia. Platforma, owszem, poszła w górę, ale ten wzrost jest w naj­większym stopniu skutkiem sondażowego załamania Nowo­czesnej. Wywiad z jej liderem w tym numerze „Newsweeka” nie świadczy o tym, żeby ostatnio poświęcił sporo czasu na autorefleksję. Wywiad, którego kilka dni temu udzielił z ko­lei Mateusz Kijowski, prób jego autorefleksji nie zdradza w ogóle. KOD, według wszelkiego prawdopodobieństwa, bę­dzie więc dalej karlał, a co za tym idzie, osłabnie zorganizo­wane społeczne zaplecze dla opozycji.
   Pozostaje zatem Platforma. Niesprawiedliwi są ci, któ­rzy uważają, że sondażowy skok nie ma niczego wspólnego z jej działaniami. Politycy PO wykonują rzeczywiście impo­nującą pracę w terenie. Jej liderzy dokonują swoistego nalo­tu dywanowego na kolejne regiony i nie ma niemal powiatu, w którym nie spotykaliby się z wyborcami. To prawda, choć prawdą jest także to, że wzrost notowań PO w największym stopniu jest skutkiem autodestrukcyjnej postawy Ryszar­da Petru, Mateusza Kijowskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Pół roku temu zastanawiano się, czy Platforma nie osuwa się w niebyt. Wybitnie niemądra operacja Kaczyńskiego, której celem było zdetronizowanie Donalda Tuska, tchnęła jednak w PO nowe życie. W żaden istotny sposób nie zmieniła jed­nak przewagi PiS i jego przystawki, KuPiS’15, bo ich poparcie można spokojnie sumować, nad całą opozycją. Platformie dała jednak, fakt, nowe życie.
   Obłędna, z punktu widzenia PiS i samego Kaczyńskiego, operacja „dopaść Tuska” rzeczywiście pomogła i Tuskowi, i Platformie, ale niekoniecznie jest aż tak dobrą wieścią dla zwolenników opozycji. Nielogiczne? Całkiem logiczne. Ak­cja szefa PiS szalenie zmniejszyła bowiem prawdopodobień­stwo tego, że Platforma i Donald Tusk kiedykolwiek na serio zmierzą się z pytaniami, z którymi zmierzyć się powinni, by mogli polskiej polityce dać szansę na nową jakość, a nie wyłącznie na nowe rozdanie

piątek, 5 maja 2017

Wolność inwigilacji



Policja łamie prawo, sięgając po dane telefoniczne w sprawach o wykroczenia - wykryła Fundacja Panoptykon. Po zmianie przepisów inwigilacyjnych przez PiS nawet sama informacja o sięganiu po dane telekomunikacyjne, czyli „billingowanie", stała się tajemnicą chronioną prawem.

Sięgając po dane z telefonów mo­bilnych, policja może ustalić listę uczestników każdej antyrządo­wej demonstracji. A w grudniu zeszłego roku przekonaliśmy się, że wykroczeniem może być spontaniczna demonstracja przed Sejmem czy trąbienie wuwuzelami przed kamerą publicznej tele­wizji. - Brak kontroli inwigilacji to systemo­wy problem prowokujący nadużycia. Jeśli prawo jest łamane w sprawach błahych, to może być łamane np. do celów politycz­nych. Jeśli policja i służby sięgają po dane telefoniczne dla ścigania wykroczeń, to mogą też„billingować" polityków opo­zycji, dziennikarzy, aktywistów, sędziów, adwokatów - mówi prezeska Fundacji Pan­optykon Katarzyna Szymielewicz.

Sięganie po dane telekomunika­cyjne w sprawach o wykroczenia to przestępstwo nadużycia władzy
(art. 231 kk). Ale prawdopodobnie nie spotka za to funkcjonariuszy odpowie­dzialność, bo PiS zadbał, by takie łamanie prawa było „informacja niejawną”. Zresztą przestępstwem jest tylko czyn szkodliwy społecznie. A wszystko, co poszerza kon­trolę władzy nad obywatelami, jest przez tę władzę uważane za społecznie pożyteczne.
   Fundacja Panoptykon od lat walczy o niezależną kontrolę nad skalą i legal­nością inwigilacji. To dzięki jej raporto­wi w 2011 r. zaczęło się w Polsce mówić o niekontrolowanym i nieograniczonym prawem korzystaniu przez policję i służby z danych telekomunikacyjnych. A z nich można wyciągnąć więcej informacji o na­szym życiu niż z podsłuchów: o kontak­tach, poglądach, obyczajach, zdrowiu. Informacje, które kiedyś mozolnie i lata­mi zbierali tajni współpracownicy, teraz funkcjonariusz zdobywa jednym naci­śnięciem klawisza: ściąga od teleoperatorów dane, z których wyczytać można | niemal wszystko. I bez wysiłku, bo służą do tego specjalne programy do analizy danych. Według polskiego prawa nie trzeba być nawet podejrzanym, żeby władza sięgnęła po te dane.
   Okazało się, że zajmujemy w Unii pierwsze miejsce, jeśli chodzi o ten ro­dzaj inwigilacji: ponad 2 mln „sięgnięć” po dane rocznie. Informacja o skali in­wigilacji jest formą jej kontroli. Fundacja Panoptykon zabiegała więc o publiczne podawanie tych danych i co roku wydoby­wała je od policji i służb. Czasem musiała walczyć w sądzie, powołując się na ustawę o dostępie do informacji publicznej.

czwartek, 4 maja 2017

Nowy słownik agit-mowy



Walka polityczna toczy się niby na fakty, ale realnie jest to głównie rywalizacja w sferze słów, nastrojów. Kto sugestywniej zbuduje swój świat pojęć, ten wygrywa. Tak też wygląda bój pomiędzy PiS a antypisem.

Od zwycięskich dla PiS podwójnych wybo­rów w 2015 r. partia ta miała nieustanną propagandową przewagę. Ze swoich haseł, insynuacyjnych fraz, odwracania sensu powszechnych pojęć zbudowała mur, od którego opozycja bezsilnie odbijała się miesiącami. Teraz powoli łapie oddech, czasami przechodzi do ofensywy, zarazem marketing władzy się zużywa.
   Jak pisał już przed laty francuski filozof i znawca retoryki Olivier Reboul, słowo jest w walce politycznej niezwykle sku­teczną i całkowicie odrębną od faktów bronią. Chodzi o czystą siłę rażenia i wpływanie na zbiorową świadomość. Finezyjna propaganda może tak samo wspierać liberalną demokrację, jak i ponurą satrapię. PiS, mimo że przez lata uchodził za ugru­powanie zgrzebne i anachroniczne, a jego lider za człowieka niedzisiejszego, ma na polu agit-mowy prawdziwe osiągnięcia, bo właściwie rozpoznał odbiorców i dostosował do nich swoje przesłania. Reszta musi teraz nadrabiać komunikacyjne zapóźnienia. Poniżej prezentujemy - z natury niekompletny - zestaw pojęć ze słownika polskiej politycznej batalii. Staramy się też pokazać, jakie mechanizmy polityczne, językowe i logiczne stoją za tymi przekazami i na jakie reakcje wyborców liczą ich twórcy.

środa, 3 maja 2017

Ekspert we mgle



Rząd PiS naszą narodową tragedię, jaką była katastrofa smoleńska, oddał w ręce ludzi, którzy zrobili z niej trampolinę do kariery. To przypadek Wacława Berczyńskiego.


Ma 71 lat. Polonus z Filadelfii, od - i do - niedawna prze­wodniczący rządowej pod­komisji ds. ponownego zba­dania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Ostatnio wywołał sensację, najpierw oświadczając, że na pokładzie tupolewa doszło (prawie na pewno) do wy­buchu bomby termobarycznej, a potem, że to on stał za zerwaniem rządowego prze - targu wartości 16,5 mld zł na helikoptery, gdy wybrane zostały francuskie caracale. Zrobił to niejako mimochodem, udzielając wywiadu dla „Dziennika Gazety Prawnej” na temat prac podkomisji.
   I zaczęło się. MON oświadczyło, że Berczyński nie był członkiem zespołu do zba­dania ofert przetargowych - tym gorzej, bo dostęp do dokumentacji przetargowej, jak się okazało, jednak miał, i to nie wia­domo, na jakiej podstawie. Dziennikarze szybko ustalili, że Berczyński występował w latach 2015-16 do Inspektoratu Uzbro­jenia MON o te dokumenty. Początkowo dostał odmowę z uwagi na brak wyma­ganego poświadczenia prawa dostępu do takich informacji, ale po pewnym czasie wrócił ze stosownym upoważnieniem - jak można sądzić - od ministra obrony. Z do­kumentami się zapoznał.
   Sam Berczyński mówił we wspomnia­nym wywiadzie, że Macierewicz zapro­ponował: „bądź moim pełnomocnikiem w sprawie śmigłowców”, gdy tylko został ministrem obrony narodowej. Znajomi Berczyńskiego z Filadelfii przyznają w roz­mowie z POLITYKĄ, że relacja obu panów nie była dla nich tajemnicą. Berczyński opowiadał im o ścisłej współpracy z mini­strem w tej sprawie, łącznie z tym, że to­warzyszył ministrowi (ba, jak mówił, jechał z nim w limuzynie) podczas wizyty w Pa­ryżu 2 lutego 2016 r., kiedy Macierewicz spotykał się ze swoim odpowiednikiem, ministrem obrony Francji.
   Sam minister po wpadce z caracalami pospiesznie przedstawił mediom pismo o rezygnacji Berczyńskiego z przewodni­czenia podkomisji smoleńskiej z przyczyn rodzinno-zdrowotnych. Tyle że wynika z niego, iż napisane zostało w Warszawie. W prawym górnym rogu komputerowo wpisano „Warszawę”, w pozostawionym wolnym miejscu odręcznie wpisano datę 20 kwietnia 2017 r. Jak zapewniają znajomi Berczyńskiego, od Świąt Wielkanocnych przebywa on w domu w Filadelfii, widzą go tam i spotykają. Może to wskazywać, że rezygnacja była napisana i podpisana wcześniej, a teraz, gdy pojawiła się ko­nieczność, wyciągnięto ją z szuflady.
   Cała historia może zakończyć się po­tężnym odszkodowaniem dla Francuzów, którzy dostali właśnie prezent w postaci in­formacji, że ktoś spoza określonego, ściśle ustalonego, kręgu osób wpływał na podej­mowanie decyzji. Oto jedyny namacalny skutek działalności komisji od wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej.