piątek, 28 lutego 2014

Jan bez ziemi



Jan Pietrzak to czysty PRL. Nie tylko dlatego, że kocha on szalenie urządzać jubileusze, w dodatku samemu sobie. Podobnie jak kiedyś nieboszczka Polska Ludowa. On żywą historią PRL-u jest i PRL-em na wskroś przesiąknięty.
Jak Polska Ludowa, kraj młodości mojej, Jan Pietrzak pisze sobie historię własną. Własnych dokonań i sukcesów. Co dekada, to nieco inna historia, znakomicie dostosowana do wymagań aktualnego etapu rozwoju Pietrzaka, potrzeb chwili. W ostatnich latach Pietrzak kreuje się na czołowego barda IV RP. Siebie i swój Kabaret Pod Egidą. Zabawne historie z tego wychodzą. Bo Pietrzak, jak starzy radzieccy propagandyści, usuwa z historii kabaretu niewygodne, skłócone z nim osoby. Jeszcze 30 lat temu szczycił się, że Pod Egidą występują tacy autorzy jak Ryszard Marek Groński, a teksty piszą Daniel Passent czy Jerzy Urban. Dziś Pietrzak usuwa ich ze wspólnej fotografii, niczym Trockiego, Ziemieniewa i Kamieniewa stalinowscy dziejopisarze. Ale nie dziwmy się. Oni zostali wierni swoim poglądom, a Pietrzak zawsze konformistą był, z prądem płynął.

Żeby Pietrzak



Rafał Kalukin

Kiedyś był po prostu Jankiem, gdy nastała ?Solidarność?, chciał być wieszczem

Trzecia Rzeczpospolita nie była łaskawa dla Jana Pietrzaka, ani też on dla niej. Im podrzędniejsze były lokale, w jakich grał, i pisma, do których pisywał felietony, tym ostrzej grzmocił w "ubekistan" i "michnikowszczyznę". Aż nadeszła IV Rzeczpospolita i legenda kabaretu wróciła na pierwszą linię frontu.

Pietrzak właśnie dostał na festiwalu opolskim Grand Prix za całokształt twórczości. "To jest ktoś, kto wymyślił dla nas, Polaków - bez względu na poglądy polityczne - hymn solidarności, tej ludzkiej. Jest ważnym autorytetem w tym świecie" - mówiła szefowa Programu I TVP, protegowana braci Kaczyńskich Małgorzata Raczyńska.

Większość dawnych znajomych podchodzi do wyborów pana Janka z wyrozumiałością. Gdy ich zapytać, kiedy ostatnio byli w Kabarecie pod Egidą, odpowiadają, że nie pamiętają, ale musiało to być bardzo dawno temu.

Daniel Passent, felietonista, niegdyś autor Egidy: - Ma poczucie humoru. Brat łata, nieprzeciętnie utalentowany, ma dar skupiania wokół siebie ludzi. Showman, biznesmen i polityk.

Jerzy Koperski, poeta, znajomy Pietrzaka z Hybryd z lat 60.: - Już straciliśmy ze sobą kontakt. Spotkałem go na ulicy. „Cześć, Janek” - mówię. A on: „A kto ty jesteś?”. Zawsze był niedostępny, bezwzględny i okrutny. Ale to piękna postać. Za ”Żeby Polska była Polską” będę go zawsze cenił.

Wojciech Pszoniak, aktor: - Nie jest człowiekiem łagodnym, rozluźnionym. Chce mówić o ważnych sprawach.

Piotr Fronczewski, aktor: - Liryczny, mimo swej wojowniczości i szorstkości.

Janusz Weiss, dziennikarz i satyryk: - Miły, ale traktował nas trochę z góry. Protekcjonalnie poklepywał po plecach.

Dawny znajomy: - Kiedyś był po prostu Jankiem. Zmienił się, gdy nastała "Solidarność" i stał się wieszczem. Drżącym głosem opowiadał, jak ludzie reagują na "Żeby Polska...". Miałem wrażenie, że mu odbiło.

czwartek, 27 lutego 2014

Cena mówienia



Krzysztof M. ps. Bajbus to sprawca i ofiara. On za swoje przestępstwa odpokutował, ale ci, którzy zabili mu żonę, pozostają bezkarni.
  
Piotr Pytlakowsk

Do aresztu, w którym siedział Bajbus, prokurator wpadł jak po ogień. A wie pan co, zaga­ił, dzisiaj rano ktoś zabił pana żonę, głupia sprawa. Po czym oznajmił, że pędzi na czynności, zamknął drzwi i zniknął. Bajbus nie zdążył nawet spy­tać, co i jak. Chciał płakać, ale miał wra­żenie, że łzy wyschły.
Żonę Bajbusa Annę zastrzelono 10 stycznia 2008 r. o 6.55 rano w Kobył­ce pod Warszawą, kiedy szła do sklepu, w którym pracowała. Pierwsza notatka policyjna brzmiała: „Według pozyskanej informacji została znaleziona n/n kobie­ta potrącona przez samochód”. To była pomyłka, lekarz stwierdził rany postrza­łowe, dostała sześć pocisków w plecy, kark i głowę. Pies policyjny Agar nie podjął tro­pu, trwały roztopy, na domiar złego mżył deszcz. W pobliżu widziano żółtego busa, szybko go zlokalizowano, należał do pie­karni i nie miał ze sprawą nic wspólnego.

Druh Andrzej



Andrzej Duda wystąpił obok Jarosława Kaczyńskiego w telewizyjnym spocie. W tej partii to awans na generała.

Anna Dąbrowska

Czterdziestolatek Andrzej Duda został szefem kampanii PiS do europejskiego parlamentu. Już to świadczyło, że prezes da­rzy go zaufaniem. Poniekąd - odziedzi­czonym. Sam Duda wspomina, że pre­zydent Lech Kaczyński często mawiał do niego: „Aż mi trudno uwierzyć, że mi­nistrem w mojej Kancelarii j est chłopak, który mógłby przecież być moim synem”. I nie chodziło tylko o te 23 lata różnicy między prezydentem i jego ministrem do spraw prawnych, ale też o pewną zbieżność dat. Lech Kaczyński i ojciec Andrzeja Dudy urodzili się w tym sa­mym, 1949 r. To zdanie stało się dla Dudy czymś w rodzaju przykazania lojalności, testamentem, dla którego był w stanie poświęcić polityczne relacje i przyjaźnie. - On uważa, że prezydent nigdy nie wy­baczyłby swoim dawnym współpracow­nikom. (Paweł Kowal, Michał Kamiński, Adam Bielan, Elżbieta Jakubiak - red.), że opuścili jego brata - opowiada jeden z posłów PiS.

środa, 26 lutego 2014

Nic się nie stało



Skarb Państwa nie jest w stanie odzyskać kontroli nad większością rosyjskich nieruchomości w Polsce. Z ustaleń „Wprost” wynika, że nie ma na to szans przez następne dwie dekady, a być może nie będzie miał już nigdy.

IGOR T. MIECIK

Zadzwoniłem, by wynająć od nich biuro. Chciałem czegoś specjalnego - kawałka Rosji, jednej ze słynnych rosyjskich nieruchomości dyplomatycznych w Warszawie, o które toczy się spór między Polską a Federacją Rosyjską. Uprzejma profesjonalistka od wynajmu dopytuje, gdzie, jaki standard, które piętro, z garażem czy bez. Niech będzie biurowiec na ulicy Ostrobramskiej 101.
Mówię: - Oferta jest kusząca, ale wie pani, boję się.
Ona: - Boi się pan? Czego?
- Czy to nie wasza firma dzierżawi grunty pod większością poradzieckich nierucho­mości dyplomatycznych? Nie tylko pod budynkiem na Ostrobramskiej 101, ale pod opuszczonym wieżowcem mieszkalnym na Sobieskiego 100, zwanym w Warszawie szpiegowcem, a nawet pod dawnym przed­stawicielstwem handlowym ambasady Federacji Rosyjskiej na Belwederskiej 25 ? Tam to przecież przez płot do samej ambasady.
Ona zmienionym głosem: - Co to ma do rzeczy? Po co pan dzwoni? Chce pan biuro?
- Chcę - mówię. - Ale sprawdziłem historię tych nieruchomości i powiązania firmy, którą pani reprezentuje. O te nieru­chomości od lat trwa spór dyplomatyczny.
Urzędnikowi, który wydzierżawił grunty pod tymi budynkami, prokuratura posta­wiła zarzuty korupcyjne. Firma, którą pani reprezentuje, przejęła interesy od spółek, którym ów urzędnik te grunty przekazał, wśród waszych udziałowców byli ludzie powiązani z organizatorami całej operacji.
W tle zaś pojawiają spółki o fatalnej reputacji, pieniądze dawnej PZPR, wyłudzone kredyty, hazard, a nawet niekorzystne kontrakty gazowe z Rosją. I jak tu się nie bać?
- Pan wcale nie chce tego biura, prawda?

Kaczor nie ściągaj



To był dzień, który zmienił wszystko. Jarosława Kaczyńskiego wpędził w traumę, a w Donaldzie Tusku, wiecznym chłopcu w krótkich majteczkach, obudził przywódcę.

Mówi polityk dobrze znający Kaczyńskie­go: - Debaty Tusk - Kaczyński nie będzie już nigdy. Ani w tym roku, ani przy­szłym. Prezes wie, że w 2007 r. stanął w szran­ki jako lider i zawiódł. To w nim cały czas siedzi.
To było 12 października 2007 r.

1.
Tej debaty właściwie miało nie być. Plan obmy­ślony przez Adama Bielana, jednego z dwóch spin doktorów PiS, był zuchwały: Kaczyński nie zgadza się na debatę z Donaldem Tuskiem i poprzestaje na spotkaniu z byłym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, kandydatem na premiera koalicji Lewicy i Demokratów.
Ta debata odbyła się 1 października i padł w niej remis ze wskazaniem na Kaczyńskiego. Premier, na co dzień nieskory do żartów, był wyluzowany, uśmiechał się i podkpiwał z alkoholowych ekscesów Kwaś­niewskiego. Debata przyniosła wzrost notowań zarówno PiS, jak i LiD. Kiedy spin doktorzy PiS już myśleli nad zorganizo­waniem dogrywki, Kwaśniewski niespodziewanie zgodził się na debatę z Tuskiem.
Jeden z polityków PiS wspomina, że decyzja byłego pre­zydenta wprawiła prezesa w konsternację: - Nie wiedział, co robić. Będzie dalej unikać Ińska, to pojawią się zarzuty o tchórzostwo. Zgodzi się, to zaryzykuje porażkę. W sztabie zdania były podzielone. Przeciw spotkaniu z szefem Platfor­my był Kamiński, do konfrontacji znów parł Bielan. Osta­tecznie o wszystkim zadecydował jednak strach. Kaczyński bał się, że jeśli nie stanie do debaty i PiS przegra wybory, to pojawią się żądania jego głowy. Jego obawy były o tyle uza­sadnione, że skonfliktowany z nim wiceszef partii Kazimierz Michał Ujazdowski już zdążył ogłosić w mediach, że pre­zes musi podnieść rękawicę rzuconą przez Tuska. Kaczyński czuł, że jest pod ścianą.
4 października meszcie oświadczył: - Jeżeli Donald Tusk koniecznie chce tego pojedynku i wysyła mi te dwa miecze, to pewnie nie odmówię. Jestem gotów na publiczną debatę. Niech ta wojna będzie także wojną bezpośrednią.

wtorek, 25 lutego 2014

Pedofil w show-biznesie



Paweł P., poszukiwany listem gończym za przestępstwa pedofilskie, zajmował się wyławianiem i promowaniem młodych talentów.

MAGDALENA RIGAMONTI

Czekam na operację serca. Mam 20 proc. szans na przeżycie
tłumaczył Paweł P. chłopcom, którymi się opiekował. Nie wątpili. Znikał raz w miesiącu na jeden, dwa dni. Wyłączał telefony, nie udzielał się w internecie. Mówił, że jedzie na badania, na przygotowania do operacji. Współczuli. Zapewniał, że wie, jak z młodych utalentowanych chłopców zrobić wielkie gwiazdy. Wierzyli.
Paweł P. mechanizm działania miał prosty. Śledził programy typu talent show. Zwracał uwagę tylko na utalentowanych młodych chłopców. Zgłaszał się do nich, do ich rodzi­ców i proponował swoje usługi menedżerskie. Na wizytówce widniała nazwa jego firmy EMTeam. - Dziwiłem się, że interesują go tylko młodzi chłopcy. Pytałem, dlaczego nie zajmie się dorosłymi artystami. Ale że ktoś jest menedżerem chłopców, nie świadczy jeszcze o tym, że jest pedofilem. Prawda? Niech pani nie pisze mojego nazwiska. Mam dużo pracy, robię muzykę, nie chcę nawet myśleć o tym pedofilu - mówi Piotr, człowiek, który z Pawłem P. współpracował przez ostatnie trzy lata. - Teraz myślę, że samotny 30-letni facet otaczający się chłopcami powinien wzbudzić podejrzenia wszystkich. I moje.
ludzi, z którymi Paweł P. współpracował w Radiu Eska, „Dzień dobry TVN” „Jaka to melodia?”, w agencjach koncertowych. Wszędzie. A jest cisza. Nie dziwi to pani?
Dziwi.

Postulantka prezesa



Jadwigi Wiśniewskiej nikt w PiS nie traktował poważnie. Do czasu. Dziś jest Jedną z osób będących najbliżej ucha prezesa. i właśnie została nową twarzą partii.

Anna Gilewska


Sala plenarna Sejmu, wokół prezesa Jarosława Kaczyńskiego ustawia się wianuszek posłanek PiS. Skład ten sam co zwykle, kilka pań wiodących prym z Ja­dwigą Wiśniewską na czele. Takim scenom regularnie się przygląda jeden z polityków PiS: - Po partii krąży nawet powiedzenie, że prezesowi wcale nie jest potrzebna ochrona byłych GROM-owców. One go tak szczelnie otaczają, tylko dać im kamizelki kuloodporne - ironizuje. O te ironiczne żarty pytam jeszcze kilkoro polityków PiS: - Żarty? Ależ to zupełnie serio. Panie z wianuszka nie przebierają w metodach; a to łokciem, a to torebką, byle tylko bliżej prezesa - zapewnia mnie jeden z moich rozmówców.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Kuguarzyce polują na młodych



Kochanek w wieku syna? dojrzałe kobiety już się nie wstydzą wiązać z młodszymi mężczyznami. Choć potem chorują z zazdrości.

AGATA JANKOWSKA

Gdy biegną razem wokół Sta­dionu Narodowego, nie widać różnicy wieku. Ona - szczupła, niska farbowana blondynka w obcisłych legginsach. On
- wysoki, umięśniony brunet w szerokich dresowych spodniach. Diametralnie się za to różnią stylem życia i grubością port­fela. No i metryką.

SEKSUALNE ZWIERZĘ
Maria - 53-letnia zamożna właścicielka agencji reklamowej i dwóch domów w Juracie, matka dwóch dorosłych synów, od trzech lat rozwódka. Leon - 26-letni świeżo upieczony magister politechniki bez grosza przy duszy i bez pracy, pasjonat gier komputerowych. Co ich łączy oprócz joggingu? Po pierwsze, łóżko. - Młody kochanek przywrócił mi młodość. Działa lepiej niż skalpel chirurga plastycznego. No i obudził we mnie seksualne zwierzę, które spało 25 lat, odkąd urodziłam pierwszego syna - przyznaje z ekscytacją Maria. Po drugie, miłość. Chyba to miłość. Ale inna niż ta, którą przeżyła z mężem. - Nie ma między nami rywalizacji. Za to jest czułość i troska - opowiada. W nowym partnerze (od rozwodu Maria miała dwóch młodszych kochanków; z Leonem mieszka od pół ro­ku) podoba jej się ta słodka, młodzieńcza naiwność, jeszcze nieskalana życiowym rozczarowaniem. Schlebia jej, że Leon jest w nią wpatrzony jak w obrazek. Ale jeszcze bardziej, choć do tego przyznaje się mniej chętnie, podoba jej się poczucie władzy.
- To ja dyktuję warunki. Ja mówię, kiedy mam ochotę na seks, a kiedy na samotność. Decyduję, w której restauracji zjemy obiad i gdzie spędzimy wakacje. Choć to ona po­krywa wszystkie koszty wspólnego życia, nie traktuje go jak utrzymanka. Wierzy, że gdy Leon stanie na własne nogi, znajdzie pracę, ich związek będzie partnerski, stabil­ny. - Inwestuję we wspólną przyszłość. To uczciwa cena za przeżycie drugiej młodości.
- A mnie na szczęście stać, by ją zapłacić - kwituje kobieta.

Prawe Jojo Kaczyńskich



MATEUSZ KUSIAK
Od objęcia premierostwa przez J. Kaczyńskiego Joachim Brudziński to sekretarz generalny i przewodniczący zarządu głównego PiS, a od jesieni ubiegłego roku prawa ręka Jarosława Kaczyńskiego. Teraz władza w PiS rozkłada się tak: Jarosław Kaczyński ma rząd, Kuchciński odpowiedzialny jest za klub parlamentarny, a Brudziński za partię. W kuluarach sejmowych szeptano, że Brudziński spodobał się prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu bardziej niż Marcinkiewicz, dlatego że nie ma parcia na medialny rozgłos. Być może wiemy, dlaczego nie chciał medialnego szumu wokół siebie. Prawdopodobnie bał się, że ktoś rozpozna w nim dawnego łobuza z Zespołu Szkół Rybołówstwa Morskiego w Świnoujściu. Brudzińskiego koledzy nazywali Jojo.
- Jojo wyleciał ze szkoły za rozbój i kradzież, której dokonał na torach przed budynkiem szkoły - mówi w rozmowie z nami ówczesny wicedyrektor szkoły i przewodniczący szkolnego zespołu wychowawczego Czesław Hinc. - Matka poszkodowanego chłopca powiadomiła mnie, że Jojo okradł jej syna, który zamiast do internatu wrócił z płaczem do rodzinnego domu.

niedziela, 23 lutego 2014

Siedem lat czyśćca



Rozmowa z prof. Andrzejem Ceynową, byłym rektorem Uniwersytetu Gdańskiego, o demolującej życie sądowej walce z pomówieniami i o tym, jaką w niej rolę odegrał Instytut Pamięci Narodowej


Ryszarda Socha: - Blisko siedem lat temu Dorota Kania opisała pana we „Wprost" jako tajnego agenta SB. Teraz wygrał pan proces i odszkodowanie -150 tys. zł. Jak na polskie warunki - ogromna kwota.
Prof. Andrzej Ceynowa: - Najważniejsze są wymuszone przez sąd prze­prosiny. A co do kwoty? Czy może być zestawiona z siedmioma la­tami życia? Przecież tamto oskarżenie było mi przypominane przy każdej sprawie wiążącej się z wyborem na jakąś funkcję. Potem to już sam, kiedy proponowano mi, bym wystartował na przykład na prezesa Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, rezygnowałem, mówiąc: ktoś wam wypomni, że może wybraliście konfidenta SB. To była śmierć cywilna. Utrata dobrego imienia, na które pracuje się przez całe życie, a potem w mgnieniu oka traci. Na początku nie sądziłem, że podobne oskarżenie może działać aż tak silnie.

Jak silnie?
Przez lata, jeszcze za poprzedniego rektora, reprezentowałem Uniwersytet Gdański, a potem też po trosze polskie środowiska akademickie w Europejskim Stowarzyszeniu Uniwersytetów. Zo­stałem nawet wybrany do elitarnej pięcioosobowej komisji, która rekomendowała kandydatów do następnego zarządu. Gdy dopra­wiono mi łatkę agenta, przestałem być zapraszany. Nie ma mnie. Bo nie wiadomo, kim jestem. W tym pierwszym okresie nie fajnie się też uczyło studentów. Na zajęciach pytali: to niech pan po­wie, jak to naprawdę jest z tą współpracą? Jeden z prominentnych polityków PO przesłał mi wiadomość: nie możemy się spotykać, bo ja jeszcze chcę być ministrem. I nie spotykaliśmy się przez kilka miesięcy. Potem w filharmonii do mnie przytruchtał, że teraz już możemy. Żołądek się wywraca. Były też miłe gesty- prof. Kubiński, który w czasie stanu wojennego przesiedział półtora roku w aresz­cie, przyniósł mi na uczelnię kwiaty za zajęcia o konstytucji USA, które w stanie wojennym prowadziłem dla studentów anglistyki.

sobota, 22 lutego 2014

Przemysł wydobywczy IPN





Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) to 870 pracowników, z czego ok. 350 pracuje w oddzia­le warszawskim. W 2012 r. (świeższych danych jeszcze nie opublikowano) BUiAD przyjęło 64 tys. wniosków
udostępnienie dokumentów z zasobów IPN, o 6 tys. więcej niż w 20ll r. Część wniosków (ok. 12 tys.) wpłynęła z sądów
prokuratur, część (8 tys.) z innych pionów IPN, w związku z projektami naukowymi historyków związanych z tą insty­tucją. Pozostałe 44 tys. wniosków złożyły osoby zainteresowane informacjami na własny temat, naukowcy spoza IPN i przede wszystkim dziennikarze (według naszych źródeł ponad trzy czwarte próśb o dokumenty) i inni zainteresowani. Zbiory są bogate i co roku dokumentów przybywa. W 2012 r. wyliczono, że w archiwach IPN teczki zajmują 90 km bieżących i zawierają ponad 18 mln haseł osobowych. BUiAD musi zapanować nad prawdziwą dżunglą dokumentów. Czy panuje?

piątek, 21 lutego 2014

Nie przysyłajcie nam księży z Polski.



Mirosław Wlekły, Juncalito, Dominikana

Wiedział, czego tym dzieciakom brakuje: kina, plaży, McDonalda i Pizzy Hut. Dowodził 180 ministrantami
W poniedziałek w Modlnicy pod Krakowem policja aresztowała księdza Wojciecha G. Prokurator zarzuca mu uprawianie innych czynności seksualnych z nieletnimi. Dwa z czterech zarzutów dotyczą molestowania w Polsce. Grozi mu 12 lat więzienia. Pojechałem do Juncalito, by sprawdzić, jak małe miasteczko zagubione w górach Dominikany otrząsa się po tym skandalu.

Parafialna Eskadra Ratownicza z Juncalito

- Ludziom na mszy mówił, że przyjechaliśmy z biednego kraju. Staliśmy pod kościołem z koszami do zbierania składek. Pierwszej niedzieli zebraliśmy 11 tysięcy złotych - wspomina swoje wizyty w Polsce Pedro "Pepo" Espinal, były burmistrz Juncalito, kierowca i przyjaciel Wojciecha G. Mówi, że księdzu ufał bezgranicznie.

czwartek, 20 lutego 2014

Wredna mowa



Zalew chamstwa, insynuacji, epitetów w języku politycznym to nie tylko i nie tyle mowa nienawiści, ile coś, co nazwaliśmy wredną mową.

Określenie „mowa nienawiści" zostało mocno sformalizo­wane, skojarzone z rasizmem, nietolerancją etniczną, religij­ną czy wobec mniejszości seksualnych. Chociaż takich aktów w Polsce nadal nie brakuje, to ci, którzy chcą funkcjo­nować w głównym nurcie, raczej unikają np. prostego antysemickiego kodu, sta­ranniej to maskują. Zwłaszcza że zabra­nia tego prawo, także międzynarodowe. Wobec wrednej mowy natomiast prawo najczęściej jest bezsilne.
Nie chodzi tu o zwykłe internetowe hejterstwo, wymierzane głównie w roz­maitych celebrytów. Chodzi o atak mo­tywowany i ukierunkowany politycznie. Przepraszamy - teraz musi być trochę (i tak w miarę łagodnych) cytatów.
Prezydent Komorowski to zatem „ma­toł ortograficzny, bul Komoruski”; „Bul ma kontuzję baraniego łba, POsrywa w gacie na myśl o Antonim Macierewiczu". O pre­mierze Tusku: „Mrożone i konserwowane przez SB & WSI stare ścierwo zgangrenowane. Tylko osinowykołek prosto w serce”; „PO-twor antypaństwowy o profilu bandycko-złodziejskim”; „(Tusk) wspominał swego czasu o kastrowaniu pedofilów, ale zdaje się, że właśnie wykastrował się sam" i komentarz: „Tusk od dawna śpiewa cien­kim głosem"; i inne: „ja tego gnoja przy- dybię, poczekam, aż będzie odsłonięty"; „Porąbany nierząd Tuska”; „tyfuSSk".
Ogólniejsze frazy: „Tusk i Komorow­ski mają bród za paznokciami"; „szajka PO-PSL"; „III RP Nazikomuna (...) zre­widować układ magdalenkowy tych bol­szewickich pijaków z bolkiem i grubom krechom na czele”; „pod rządami Tuska i Szczynukowa vel Komorowskiego to PO­wraca, MOrdowanie ludzi..."; „Czym się różni Tuskolandia od PRL? Nie zdziwi mnie nawet, jak czołgami na ludzi pój­dą”; „Da Bóg, byśmy dożyli zwycięstwa partii, która będzie rządzić dla Polski i dla jej rozwoju, a nie dla kasy i stołków, jak POjebańcy"; „PO moralne szambo Tusk żałosny oszust" - ta fraza jest podlepiana w wielu wątkach w niezmienionej posta­ci (co może także świadczyć o zorgani­zowanym trollingu). Wszystkie te cytaty, wybrane niemal na chybił trafił z tysięcy wpisów, pochodzą z forów dyskusyjnych prawicowych portali: wPolityce.pl, niezależna.pl, salon24.pl i fronda.pl - nieusuwane, niemoderowane, minimalnie tylko różniące się formą od publikowanych tam artykułów i komentarzy.
Wredna mowa, zalewająca tamte fora, portale, publikacje, to śmieciowa pseudoopinia, potwarz, emocjonalny, spon­taniczny bełkot albo przeciwnie - wystu­diowana insynuacja. Ujawnia się w niej pogarda, odhumanizowanie przeciwnika, traktowanie go tylko jako pozbawionego ludzkich cech reprezentanta klasy, grupy, bandy, kliki, które trzeba wszystkimi metodami zwalczać. Ta forma „politycznej ekspresji", jakoś tam obecna w Polsce od lat, dziś wyraźnie dominuje w prawico­wej retoryce. Jak doszło do takiego stanu?

środa, 19 lutego 2014

Książę Trójmiasta



Ze wszystkich problemów Ryszarda Krauzego ten z pewnością jest najpoważniejszy. Niewiele brakowało, by bójka na sopockim Monciaku zakończyła się śmiercią jego syna.

RADOSŁAW OMACHEL

Noc z soboty na niedzielę, tydzień temu, dochodzi piąta rano. Aleksander Krauze, 25-letni syn Ryszarda - znanego miliardera z Gdyni - wychodzi ze znajomymi z klubu Uni­que, położonego w pobliżu wejścia na molo w Sopocie. Niektórzy świadkowie twierdzą, że został wyproszony z klubu za zbyt głośne zachowanie. Menedżer klubu twierdzi, że niczego takiego nie było.
Prawie równocześnie położony sto me­trów dalej klub Ego opuszcza o cztery lata młodszy od Aleksandra Mikołaj P. - bez­robotny. Wlał w siebie prawie pół litra, poprawił jointem. Awanturuje się, zacze­pia ludzi. Najwyraźniej na haju przece­nił swoje możliwości, bo zaczepia także Krauzego juniora. Świadkowie mówią, że dochodzi do pyskówki. Mikołaj P. odcho­dzi, ale za chwilę wraca. Rzucają się na siebie. Według części świadków to wte­dy Mikołaj P. dwukrotnie rani Aleksandra Krauzego nożem. Policja zatrzymuje go kilka minut później. Ma już na koncie wy­rok za udział w pobiciu z użyciem noża. Wtedy dostał rok w zawieszeniu. Teraz grozi mu 10 lat.

wtorek, 18 lutego 2014

Latkowski i zbrodnia sprzed lat



Prokuratura w Szczecinie wznowiła śledztwo w sprawie okrutnego podwójnego morderstwa Waldemara S. i jego narzeczonej. Do zabójstwa doszło dziesięć lat temu. W tej sprawie przesłuchano niedawno redaktora naczelnego tygodnika „Wprost" Sylwestra Latkowskiego. Dlaczego?

 W ubiegłym numerze „wSieci” ujawniliśmy część owianej tajemnicą przeszłości Sylwe­stra Latkowskiego, redaktora naczelnego tygodnika „Wprost". Okazało się, że mimo jego powszechnie wygłaszanych twierdzeń: „zostałem wrobiony’', „siedziałem za nie­winność" i „miałem tylko jeden wyrok”, jest jednak inaczej. Skazano go trzykrotnie. Raz w aż trzech sprawach sąd orzeka łącznie 2 lata i 3 miesiące za: wymuszenie rozbój­nicze połączone z groźbą uszkodzenia ciała i zabójstwa, fabrykowanie dokumentów oraz fałszywe oskarżenia przed organami ścigania. Drugi wyrok miał miejsce w Sądzie Rejono­wym w Kwidzynie za wyłudzenia i wyniósł tym razem 1 rok i 6 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu. Ponad rok później elbląski sąd uznał go ponownie za winnego zarzucanych mu czynów, skazując go na 1 rok i s miesięcy w zawieszeniu. Nie wiadomo, na jakiej podstawie Sąd Rejonowy w Elblągu wy­mierzył Latkowskiemu wyrok w zawieszeniu. Skazywał go za ten sam rodzaj przestępstwa co Kwidzyn (sprawa z art. 205 - oszustwo i wyłudzenie) i powinien wiedzieć z rejestru ska­zanych o poprzednim wyroku w zawieszeniu.
Przypadek ten przywodzi na myśl sprawę Amber Gold - Marcin Plichta był ciągle skazy­wany, a sądy wymierzały kolejne wyroki w za­wieszeniu. Podobnie dziwne wydaje się umo­rzenie postępowania w Szczecinie w sprawie o wyłudzenia zaliczek na kredyty w niemiec­kiej firmie krzak - „Novum’', w której kolega Latkowskiego i współsprawca Gracjan Sz. zo­stał skazany na 2 lata pozbawienia wolności. Według zeznań świadków robił to samo, co Latkowski, lecz temu ostatniemu wznowioną po latach sprawę prokuratura umorzyła już po n dniach. Niewyjaśnionych historii z prze­szłości redaktora naczelnego jest więcej. Ale najpoważniejsza z nich - podwójne zabójstwo -nie doczekała się jeszcze sądowego finału.

Pan poseł jest dżentelmenem



Poseł Piotr Szeliga umie dziewczynę komplementować. I to powoduje jego polityczne kłopoty.

Aneta pamięta, że wyróżniał się z tłumu pasażerów na lot­nisku Rzeszów Jesionka. Od razu było widać, że to ktoś ważny: ładny garnitur, eleganckie buty i przez cały czas, gdy obsługiwała gości w kawiarni, nie odrywał od niej wzroku.
- Obserwował każdy mój ruch - wspo­mina Aneta, która była kelnerką w jednym z lotniskowych barów. - A gdy wychodził, wręczył mi zapisaną karteczkę. Był na niej numer telefonu i imię Tomek.
Aneta nie bardzo potrafi wytłuma­czyć, dlaczego do niego zadzwoniła.
Może dlatego, że Tomek był z innego świata: zawsze taki elegancki, latał tylko samolotami, ciągle zmieniał numery telefonów i bardzo ciekawie opowiadał.
- I mówił takie miłe rzeczy, bo umiał dziewczynę komplementować - wspomina Aneta.
Że jest kimś ważnym, okazało się już podczas pierwszego spotkania, kiedy pomachał Anecie jakąś tabliczką i powie­dział, że dzięki niej wjeżdża na teren Sejmu w Warszawie i nikt go nie może zatrzymać. Powiedział jeszcze, że jest z Biłgoraja. Dzięki temu Aneta szybko znalazła więcej informacji w internecie. Tam przeczyta­ła, że Tomek ma 37 lat, jest niedoszłym księdzem, nauczycielem niemieckiego, ojcem rocznego Piotrusia, mężem Angeliny i naprawdę nazywa się Piotr Szeliga, fest konserwatywnym posłem Solidarnej Polski, wcześniej PiS i dlatego dość często bywa na lotnisku w Jesionce.
Gdy jest w Rzeszowie, zawsze próbuje się umówić z poznaną na lotnisku kelnerką. Podjeżdża swoim granatowym oplem i wy­wozi w ustronne miejsce do lasu. Albo do luksusowego hotelu Rzeszów (doba kosztuje tam prawie 400 zł, ale za wszystko przecież płaci Kancelaria Sejmu).
- Potem zwykle odwoził mnie do domu - wspomina Aneta.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Pacierzem w grzeszną skłonność



Modlitwa, wsparcie księdza i miłość Boga. A także wspólne kopanie w piłkę - tyle podobno wystarczy, by wyjść z homoseksualizmu. Takie „leczenie" proponuje gejom katolicki ośrodek w Lublinie.

RAFAŁ GĘBURA

Klęczymy w kaplicy. Łukasz, który w co drugim mężczyźnie widzi pedała, bo ktoś mu kiedyś zło­żył niemoralną propozycję. I Sylwek, który kocha się w facetach, ale bez wzajemności. Dawid, który wciąż ukrywa prawdę przed rodzicami, i jeszcze kilku chłopaków. Ja też klęczę z pochyloną głową, jedyny oszust w tym gronie.
Ciszę przerywa tylko burczenie w czyimś brzuchu. Jesteśmy głodni, bo obiad będzie dopiero po godzinnej adoracji Najświętsze­go Sakramentu. Modlitwie, która ma nam pomóc wyleczyć się z homoseksualizmu.

Diabeł nie śpi
Wszystko zaczęło się w czerwcu ubiegłe­go roku, gdy w ręce wpadła mi informacja o katolickim ośrodku Odwaga w Lublinie, który prowadzi terapię dla homoseksua­listów. Zajrzałem na stronę ośrodka pro­wadzonego przez Fundację Światło-Życie, by sprawdzić, na czym ona polega. Oka­zało się, że przede wszystkim na pomocy „w trwaniu w czystości i odrzuceniu ho­moseksualnego stylu życia”. Organizatorzy zapewniali, że „korzystają także z osiąg­nięć psychologii i psychoterapii, aby po­móc osobom homoseksualnym w przejściu procesu zdrowienia i dojrzewania”.
Wysłałem e-mail. Napisałem - niezgod­nie z prawdą - że j estem gejem, i poprosiłem o pomoc w rozwiązaniu tego „wstydliwego problemu”. Odpowiedź przyszła po dwóch tygodniach. Grażyna Tokaj, założycielka
Odwagi, napisała, że koniecznie trzeba bę­dzie się spotkać, ale nie tak szybko, bo jest czas urlopów. Poprosiła o kontakt po wa­kacjach, obiecała mnie wspierać codzienną modlitwą. Dzwoniłem jeszcze kilka razy, ale wciąż była zajęta.
Spotkaliśmy się dopiero pod koniec paź­dziernika w podwarszawskim Piasecznie. Pani Grażyna czekała na mnie przy kościele Świętej Anny. Zaproponowała spacer. Była serdeczna, ale bacznie mi się przyglądała, a ja drżałem, czy się nie domyśli, że żaden ze mnie gej. Miała mnóstwo pytań: czy ktoś wie o mojej przypadłości, odkąd to czuję, czy miałem jakichś partnerów? A może to wszystko siedzi tylko w mojej głowic?
Odpowiedzi miałem starannie przy­gotowane: w mężczyznach zakochuję się już od liceum, na studiach byłem w kilku związkach, ale nie czułem się z tym dobrze. Brzydziłem się tego, co robię, i wreszcie postanowiłem z tym .skończyć. Dłużej tak się nie da żyć.
Grażyna Tokaj kiwała ze zrozumieniem głową i zapewniała, że terapia w Odwadze mi pomoże. Zachwalała zajęcia sportowe przygotowane dla uczestników. – Chodzi o to, żebyście w piłę grali i sobie gole strze­lali. Ale nie od razu. Najpierw' trzeba tro­chę pobiegać, poodbijać piłkę, żeby jeden drugiego się nie przestraszył. Powiem panu z doświadczenia: chłopcy wstydzą się ro­zebrać, wstydzą się swojej budowy, geni­taliów. Boją się, że będą się podniecać, że będą wzajemnie na siebie patrzeć, że jeden drugiego będzie obmacywał - tłumaczy­ła. Widząc moje zdziwienie, szybko uspo­koiła, że to wszystko po to, żeby się z tą męskością oswoić.
Grupa wsparcia - przeszła w końcu do konkretów - spotyka się raz w miesiącu w weekendy, w Lublinie. - Chłopcy nocu­ją u nas w ośrodku, jest wyżywienie. Pokoje jedno- lub trzyosobowa. Chodzi o to, żeby nie spać po dwóch, bo, wie pan, diabeł nie śpi - rzuciła pół żartem, pół serio.
- Jakie mam szanse wyleczyć się z homoseksualizmu? - pytam.
- Nie mogę zagwarantować, że to panu minie. Ze ruszy panu w majtkach do kobie­ty, że rzuci się pan na jakąś, weźmie ślub i będzie miał pan pięcioro dzieci. Gwa­rantuję jednak, że poczuje się pan facetem i będzie pan ze sobą szczęśliwy. Terapia zabierze panu ten głód, poczuje się pan wolny - zapewnia założycielka Odwagi. Zanim się pożegnamy, opowiada mi jesz­cze o mężczyznach, którzy przychodzą do niej po dwóch latach regularnych spotkań w Lublinie i mówią: „Pani Grażyno, mam dziewczynę'’. I o całej masie „absolwentów”, którzy wzięli ślub i nawet mają dzieci!

Nie ma na to leku



Obiecywanie wyleczenia z homoseksualizmu to skrajna nieodpowiedzialność. Osoba, która się na takie obietnice nabierze, straci tylko czas, a bywa, że również pieniądze. Może czuć wściekłość i zawód. I rozpacz, że nie ma już dla niej ratunku - mówi seksuolog, dr Stanisław Dulko.

Rozmawia RENATA KIM

NEWSWEEK: Zna pan kogoś wyleczonego z homoseksualizmu?
DR STANISŁAW DULKO: Niestety, nie mia­łem przyjemności spotkać takiego czło­wieka. Nikt też się ze mną nie podzielił taką dobrą nowiną.

Słyszał pan o ośrodkach w Polsce, które oferują takie Leczenie?
- Tak. Całkiem niedawno był u mnie pa­cjent, który opowiadał, że jest jakiś zespół, który prowadzi dwuletnią terapię, płatną. Podobno ośrodek nieźle funkcjonuje, są chętni na leczenie.

Takie terapie są zwykle prowadzone przez kościelne organizacje. Myśli pan,
że wiara może komuś pomóc zmienić orientację?
- Nie, bo gdyby tak było, wszyscy byliby­śmy zdrowi, szczęśliwi i heteroseksualni. A nie jesteśmy. Wiara z pewnością może pomóc w dążeniu do celu, ale musi to być cel realny.

Duszami prawicy rządzi Kaczyński



Z Joachimem Brudzińskim, posłem PiS, przewodniczącym Komitetu Wykonawczego Pis rozmawia Piotr Gursztyn


PIOTR GURSZTYN: Obejrzał pan film o płk. Kuklińskim?

JOACHIM BRUDZIŃSKI: Jeszcze nie, ale obejrzę. Czytałem pozytywne opinie o tym filmie. Najbardziej zachęciła mnie do jego obejrzenia ofensywa byłych funkcjonariuszy PRL-owskich służb specjalnych. Ruszyli do stacji telewizyj­nych i radiowych jak ranione odyńce panowie Dukaczewski, Czempiński, Makowski.

Kukliński jest bohaterem?
Płk Kukliński podjął współpracę z Amerykanami nie dla finansowych profitów, lecz z powodów patriotycznych o ideowych. Jest więc bohaterem. Ci, któ­rzy teraz go atakują, sprawiają wrażenie, jakby nadal byli w emocjonalnym stosunku z KGB czy GRU.

Lech Kaczyński nie awansował go na stopień generalski ani nie nadał mu odznaczeń.
Jestem przekonany, że gdyby prezydentu­ra śp. Lecha Kaczyńskiego nie została nagle i tragicznie przerwana, to ta sprawa byłaby załatwiona. Wierzę, że to w końcu nastąpi.

niedziela, 16 lutego 2014

Prawdziwi założyciele III RP



STANISŁAW JANECKI publicysta, komentator, polityczny

Antoni Macierewicz rozbił wspa­niałą, skuteczną i bardzo cenioną przez międzynarodową wspólnotę wywiadowczą służbę wywiadu i kontrwy­wiadu wojskowego - mówią zgodnie politycy PO, SLD, PSL, TR. Przytakują im byli szefowie i oficerowie WSW i WSI, ich agenci, współ­pracownicy oraz beneficjenci. W tym chó­rze śpiewają też niektórzy ludzie mediów, kultury, komentatorzy, analitycy, naukowcy. Wyłania się z tego obraz Wojskowych Służb Informacyjnych (i ich poprzedniczki - Woj­skowej Służby Wewnętrznej) jako najwięk­szego skarbu odziedziczonego przez III RP po PRL. Prawda jest zupełnie inna.
Nie tylko Janusz Palikot i Artur Dębski z nieformalnego Towarzystwa Przyjaciół WSI twierdzą, że likwidator tych służb An­toni Macierewicz naraził oficerów WSI na dekonspirację, agentów i ich bliskich na śmierć (kto wie, czy nie w męczarniach), pol­skich żołnierzy w Afganistanie na zamachy, czyli na śmierć i kalectwo, a Polskę wystawił na pośmiewisko. Dlaczego tak mówią, łatwo się zorientować, czytając raport z likwidacji WSI (liczący prawie 400 stron) opubliko­wany w lutym 2007 r. A gdyby można było przeczytać nieopublikowany jeszcze aneks do raportu (liczący ok. 800 stron), dałoby się zrozumieć nie tylko niebywałą obronę WSI, ale wręcz odkryć tajemnice polskiej polityki, pochodzenie największych fortun, kulisy powstawania i ekspansji medialnych imperiów III RP, dostrzec sznurki, za które pociągana jest część ich gwiazd (ale też zwy­kłych wyrobników), licznych autorytetów świata kultury i nauki.

Wojna Marka Raczkowskiego



Raczkowski o tym, jak w młodości otaczała go heroina jak teraz wygoniła go z rysowaniem do piwnicy.

 Rozmawia PIOTR NAJSZTUB

PIOTR NAJSZTUB: Jesteś w żałobie po Seymourze Hoffmanie?
MAREK RACZKOWSKI, RYSOWNIK:
- Niemal. Akurat ostatnio tak go pokocha­łem, że zacząłem oglądać jeden po drugim filmy z jego udziałem. Odkryłem film, któ­rego nigdy wcześniej nie wdziałem, „Woj­na Charliego Wilsona”. On tam stworzył postać obrzydliwą, po prostu przecudowną, budzącą ogromną sympatię, a jedno­cześnie antypatyczną wyjątkowo. Chyba najbrzydszy był w tej roli. Jednak miłoś­cią do niego zapałałem po obejrzeniu dość kontrowersyjnego filmu „Magnolia”, gdzie gra wzruszająco dobrego pielęgniarza.

Miał 46 lat. Znaleziono go w łazience, z wbitą strzykawką z heroiną.
Odetchnąłem trochę z ulgą, jak usłysza­łem o tej strzykawce i heroinie.

Dlaczego z ulgą?
Bo ja nie zażywam heroiny... na szczęś­cie. Doświadczenie pośrednie z heroiną mam niestety i to jest obecnie moje naj­większe nieszczęście, ale to mnie osobiście nie dotycz.

sobota, 15 lutego 2014

Mundur z niejedną plamą



„Gdy oni nam wywlekli FOZZ, to przecież nie mogli się spodziewać, że pozostaniemy bierni. Walnęliśmy ich Art-B!" - taka wypowiedź ciągle tłucze mi się po głowie, kiedy zastanawiam się nad fenomenem Wojskowych Służb Informacyjnych i ich wpływem na wydarzenia ostatnich 20 lat

Cytat pochodzi z ust byłego szefa krakowskiej delegatury WSI. Padł w trakcie naszej rozmowy na temat bierności WSI wobec rosyjskich planów wpływania na polską gospodarkę. Tak oficer WSI skomentował gangsterską rozgrywkę
pomiędzy sitwami ze służb cywilnych i woj­skowych. Pijany oficer pozwolił na to, abym - wraz z Przemkiem Wojciechowskim - dojrzał tajny raport na temat aktywności rosyjskich służb specjalnych w polskiej gospodarce.

Wielki apetyt związkowca



Kilkadziesiąt tysięcy złotych odprawy, 14 pensji, złoty zegarek albo szkolenia w Kambodży otrzymują szeregowi pracownicy państwowych spółek. I ciągle im mało.

Szymon Krawiec

Młodzi liczą na pracę! 20 tys. osób chce pracować w Jastrzębskiej Spółce Węglowej, a 1,2 tys. pracow­ników ma już uprawnienia emerytalne”. Takie ulotki krążą po kory­tarzach kilku kopalń należących do jednej z największych spółek wydobywczych w kraju. Przy tekście symboliczny obrazek: starszy górnik przekazuje lampkę górniczą młodszemu koledze.
Problem urósł już do tego stopnia, że w JSW trwa właśnie specjalna akcja Emeryt. Popierają ją nawet związki zawodowe, ale starsi pracownicy i tak są nieugięci. Ich zdaniem na emeryturę w pierwszej kolejności powinno się wysłać prezesa spółki Jarosława Zagórowskiego.
Inną zachętę do przejścia na emery­turę wymyślili dyrektorzy Katowickiego Holdingu Węglowego. Jeżeli pracownik zdecyduje się na to w lutym, dostanie 70 tys. zł rekompensaty!
Trudno się jednak dziwić, że pracownicy państwowych spółek nie chcą odchodzić na zasłużony odpoczynek. Chociaż górnicze emerytury są jednymi z najwyższych, jakie wypłaca ZUS (dwukrotnie przewyższają te wypłacane nauczycielom czy kolejarzom), to i tak znacznie bardziej opłaca się nadal pracować.

piątek, 14 lutego 2014

Powstaje Partia WSI



Widzimy już jej zarysy. Jej patronem chce być Bronisław Komorowski, a obejmuje ona Ruch Palikota, grupę Grzegorza Schetyny i establishment medialny, resortowe dzieci


Czym byty Wojskowe Służby Informacyjne?
Konstanty Miodowicz powiedział kiedyś, że to był kontyngent pomocniczy GRU, rosyj­skich służb wojskowych. To dobra, celna for­muła. Podobnie jak „długie ramię Moskwy” opisane przez Sławomira Cenckiewicza. Ale obie te formuły nie wyczerpują całego prob­lemu. Pomijają, iż był to najbardziej wiemy
aparat, najskuteczniejsze narzędzie komu­nizmu, były to kadry w całości wyszkolone w Moskwie, rozpracowane, wierne swoim mocodawcom. Nie ma też w tym opisie ni­czego o destrukcyjnej roli WSI w polskiej gospodarce. Wystarczy przypomnieć, że to te służby prowadziły operacje grabieży polskich finansów na początku lat 90., m.in.
operację FOZZ. Tak więc WSI były, a ich lu­dzie są po dziś, ostatnim szańcem obrony interesów Rosji w Polsce.

Dlaczego mamy obecnie taki powrót tego tematu? Skąd tylu obrońców WSI?
Jak zawsze przy tego typu zjawiskach powo­dów jest kilka - od chęci zemsty środowiska
WSI za odsunięcie od władzy i likwidację ich instytucji, po strach przed ujawnieniem kolejnych kompromitujących informacji dotyczących także ich obecnych działań przestępczych. Zapewne nie są mi znane wszystkie powody szaleństwa, jakie ogarnęło w tej sprawie „elity 3 rp”. Mamy do czynienia z taką liczbą absurdów, że nie da się tego wy­jaśnić zgodnie z zasadami logiki.

Życie po likwidacji



Po latach wygnania byli żołnierze wsi znaleźli sojusznika w Ruchu Palikota i szukają sposobów na rehabilitację. Z kolei byli weryfikatorzy wsparcie mają wciąż to samo: w PiS i Macierewiczu. Piszą kolejne raporty. Teraz o Smoleńsku.

ANNA GIELEWSKA MICHAŁ MAJEWSKI

Weryfikacja dała w kość jednym i drugim. Tym, którzy byli w komisjach, i tym, którzy przed nimi stawali. Czyli ludziom od Macierewicza i od gen. Dukaczewskiego. Rozmawialiśmy z jednymi i drugimi, żeby zobaczyć, jak przez ostatnie lata potoczyły się ich losy.

Major R., z byłych WSI, jest załatany. Biega po firmach z ofertami szkoleń. Tematy? Bezpieczeństwo, ochrona przed przemy­słowym szpiegostwem. - Lekko nie ma. Rynek jest zdominowany przez chłopaków ze służb cywilnych. A już szczególnie teraz, gdy silną pozycję w rządzie ma Bartłomiej Sienkiewicz, który jest jedną z twarzy mocnej ekipy z byłego już Urzędu Ochrony Państwa - opisuje R. W zeszłym roku major dostał niewielkie zlecenie od dużej spółki państwowej spoza Warszawy. - Dzień po podpisaniu umowy zjawili się u mnie chłopcy z ABW. Wypytywali, jak dostałem kontrakt, jak trafiłem na tę spółkę. Delikatne dawanie do zrozumienia, że ta działka jest już zare­zerwowana dla kogoś innego.

czwartek, 13 lutego 2014

Czy Artur Wosztyl musi zginąć?



Czy na naszych oczach trwa polowanie na ostatniego świadka, który słyszał, że Rosjanie nakazali pilotom Tu-154M zejście do poziomu 50 m a więc poniżej minimum lotniska?

Świadków, którzy słyszeli te - być może kluczowe dla smoleńskiej tragedii - słowa Rosjan, było dwóch, obaj byli członkami załogi Jaka-40: chor. Re­migiusz Muś i por. Artur Wosztyl.
Oddelegowana przez Władimira Putina do prowadzenia sprawy Tatiana Anodina oraz Je­rzy Miller i Maciej Lasek utrzymują, że to owi świadkowie kłamią, że rosyjscy kontrolerzy sprowadzali polski samolot jedynie do 100 m. Prawda jest zapisana na rejestratorach (czarnych skrzynkach) rozszarpanego na kilka­dziesiąt tysięcy kawałków polskiego samolotu rządowego. Rejestratorach, których Rosjanie nie oddają Polakom od prawie czterech lat.
Remigiusz Muś przejawiał szczególną determinację, by jego stanowcze zeznania zostały zweryfikowane przez odsłuchanie owych nagrań. 6 listopada 2012 r. martwego chor. Musia znalazła w piwnicy żona. Pro­kuratura natychmiast poinformowała o sa­mobójstwie. Prorządowe media rzuciły się z zapewnieniami, że chor. Muś był ostatnio smutny.
Ale to nie był początek. W styczniu 2011 r. od jadącego ulicą Rembertowa samochodu
terenowego marki SsangYong odpadło koło. Kierowca, Artur Wosztyl, jechał wolno, więc nic się nie stało. Wszystkie śruby były na wpół odkręcone. 4 grudnia 2013 r. Artur Wosztyl wsiadł do samochodu wraz z ks. Aleksandrem Jacyniakiem. Tym samym, który kilka miesięcy wcześniej w roczni­cowej homilii mówił o niewyjaśnionych samobójstwach i śmiertelnych wypadkach wielu osób zajmujących się poszukiwaniem prawdy o smoleńskiej tragedii lub wiele niej wiedzących. Artur Wosztyl miał za­wieźć księdza z Rembertowa do Warszawy. W porę jednak dostrzegł, że w jego aucie nie działają hamulce, z uszkodzonego przewodu wypłynął cały płyn hamulcowy. Sytuacja powtórzyła się 25 stycznia tego roku. Artur Wosztyl jechał z żoną, ale także i tym razem zdołał uniknąć tragedii. Oględziny policji po­twierdziły podejrzenia mechaników - prze­wód hamulcowy został celowo przecięty.

Mętne wody


Marcin Wójcik


- Po prawie 60 latach odszedłem od redemptorystów. Mam zamiar uprać mój habit i zapakować do plastikowej miski. Pójdę na pocztę i wyślę pakunek do braci - mówi ksiądz Jerzy Galiński

Wytknął Episkopatowi, że śpi. Rydzyka nazywa uosobieniem patologii. Polskich redemptorystów oskarża o sprzeniewierzenie się duchowi zgromadzenia. Wczoraj "Tygodnik Powszechny" opublikował jego artykuł. Pyta w nim, skąd redemptoryści mieli 68 milionów złotych, które pożyczyli fundacji Lux Veritatis. - Czy nuncjusz apostolski poinformował o tym fakcie Watykan? Czy ojcowie mieli na to zgodę papieża?

Syn kułaka

Leżał pan kiedyś w ziemniaczanych badylach? Ja leżałem. Wtedy, gdy Niemcy strzelali z myśliwca do mamy, do mnie i rodzeństwa. Szczęście, że jesienią 1939 roku badyle ziemniaczane sterczały wysoko, długie i zielone. Do samego października sterczały, bo nie znano odmian wczesnego ziemniaka. Domyśla się pan, że młody nie jestem.

W podstawówce byłem prymusem. Nie bałem się o egzamin do gimnazjum. Więc gdy na liście, na drzwiach szkoły, nie zobaczyłem mojego nazwiska, byłem w szoku. Uciekłem w łąki na dwie noce, spałem przy miedzy jak zając. Nie przyjęto mnie, bo byłem dzieckiem kułaka. Tata przed wojną miał w Gdyni wytwórnię wód mineralnych. Jako jeden z pierwszych w mieście sprowadził sobie z Ameryki dostawczego chevroleta. Powodziło się nam. Ale potem wszystko przepadło. Z rodzicami i trójką rodzeństwa uciekliśmy przed Niemcami do dziadka, do Śliwic Wielkich w Borach Tucholskich.

W 1945 roku przenieśliśmy się do Gniewskiego Pola pod Kwidzynem, to były ziemie odzyskane. Tata dostał 60 hektarów ziemi. Stopniowo mu tę ziemię odbierano, gdy odkryto, że przed wojną miał fabryczkę i chevroleta.

środa, 12 lutego 2014

Jak Długo Jeszcze?



Kościelne transakcje powyżej miliona euro wymagaj ą zgody Watykanu. Czy u polskich redemptorystów jest inaczej?


KS.JERZY GALIŃSKI

Ojca Rydzyka poznałem wiele lat temu, kiedy był jeszcze początkującym klerykiem. Obserwo­wałem, co się z nim działo wtedy i co robił przez wszystkie kolejne lata. Do dziś nie mogę się pogodzić z tym, jak funkcjonuje najbardziej znany z moich daw­nych współbraci.
Nienaganne prowadzenie i przykładna przejrzystość spraw finansowo-gospodar­czych są warunkiem tego, aby polski Kościół mógł wiarygodnie pełnić posługę duszpaster­ską - także przy pomocy radia kościelnego, którym statutowo jest Radio Maryja.
Taką tezę przedstawiłem kiedyś pryma­sowi Polski kard. Józefowi Glempowi. Od tego czasu rzecz nie uległa niestety popra­wie. Ojciec Tadeusz Rydzyk, zaangażowa­ny w walkę o Telewizję Trwam, jeszcze bar­dziej pogłębił finansowe pogmatwanie swo­ich przedsięwzięć. Wygląda na to, że w Polsce za normalne uchodzi to, co w nieodległych od nas krajach doprowadziło niedawno do finan­sowego kryzysu Kościoła.

Jelonek Bambi poznaje świat



Polska Razem Jarosława Gowina jeszcze się nie rozwinęła, a jakby już się zwijała.
Nastrój oklapł, między liderami zapanowały ciche dni.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Polska Razem jest w rozsypce w zasadzie od momen­tu powstania. Ale kulminacja partyjnych problemów nastąpiła podczas zeszłotygodniowej konwencji. Jej plan, któiy do dziś można znaleźć na facebookowym pro­filu ugrupowania, był rozpisany drobiazgowo i co do minuty. Eurodcputowany Paweł Kowal miał wygłosić główne wystą­pienie programowe punktualnie o 11, a były poseł Paweł Pon­cyljusz - wziąć udział w panelu dyskusyjnym o gospodarce zaplanowanym na 12.20.
W dniu konwencji plany wzięły jednak w łeb. Kowal głosu nie zabrał, a Poncyljusz w ogóle nie przyszedł.
Mówi jeden z uczestników konwencji: - Poncyljusz poinfor­mował nas o nieobecności dzień przed imprezą. A Kowal pół godziny przed rozpoczęciem oznajmił, że nie wystąpi. Gowin wziął go na rozmowę w cztery oczy, ale nic nie wskórał. Wrócił z niej blady z przerażenia. Nie mam pojęcia, co się stało.
Inny z moich rozmówców, bardziej wtajemniczony, wyjaśnia: - W partii trwa konflikt między ludźmi z dawnego PJN a resz­tą. Tym razem poszło o program przygotowany przez Kowala. Gowin chyba nie był nim zachwycony, bo kazał swoim ludziom zmienić w nim to i owo. Kowal, gdy się o tym dowiedział, stwierdził tylko: „Skoro Jarek ma mądrzejszych ode mnie, to niech oni zabierają głos. Ja nie wystąpię”. Oficjalne tłumaczenie liderów Polski Ra­zem w tej sprawie brzmi groteskowo. Gowin twierdzi, że nazwisko

wtorek, 11 lutego 2014

SYN OJCA SUKCESU

CZEGO OBAWIA SIĘ GWIAZDA PIS ADAM HOFMAN? ŻE JAROSŁAW KACZYŃSKI POSTANOWI WYMIENIĆ GO NA ADAMA BIELANA.

ANNA GIELEWSKA, PIOTR SMIŁOWICZ

Kilka tygodni temu, przed debatą o Smoleńsku, w biurze Prawa i Sprawie­dliwości Adam Hofman siedzi z nogami na stole. - Pa­nie pośle, prezes już jest - mówi mu jedna z dziennikarek. - Tak?
- Hofman natychmiast się zrywa. Bo rzecznik PiS nawet telefony od prezesa odbiera na stojąco. Od razu sztywnieje. Słuchając, chodzi ner­wowo po pokoju. - Wtedy od razu wiadomo, z kim rozmawia - ironi­zuje jeden z posłów PiS.
Jednak trudno się dziwić, że w żaden sposób nie chce podpaść prezesowi, bo w PiS chyba nikt nie ma tylu wrogów, ilu on. Do Jarosła­wa Kaczyńskiego wciąż docierają donosy na Hofmana. W przypływie dobrego humoru prezes mu cza­sem ze śmiechem je pokazuje. Ale rzecznikowi PiS do śmiechu wtedy nie jest. Natychmiast zarządza we­wnętrzne śledztwa w klubie.
Na razie Hofman nie ma powo­dów do niepokoju, że prezes dono­sy na niego weźmie na serio. Ostat­nie sondaże są bardzo korzystne dla PiS. Potwierdzają, że po raz pierwszy od lat partia Kaczyńskie­go wyprzedza Platformę. Czy to oznacza, że Hofman dobrze wyko­nuje swoją robotę? W PiS ze świe­cą można szukać tych, którzy odpo­wiedzą twierdząco.

Polowanie na świętego



Szczucie okazało się skuteczne. Jurek owsiak się wkurzył i zrezygnował z pracy w radzie przy Rzeczniku Praw Obywatelskich. To jego odpowiedź na prawicowe oszczerstwa.

Wróg publiczny ma 61 lat, czerwone spodnie i żół­te okulary. To prawda, w tych kolorowych ko­szulkach, bransoletkach i łańcuszkach wygląda niepoważnie jak na swój wiek. Ale niech nikogo nie zmyli ten fałszywy wizerunek. Tak wygląda promotor zła, bezczelny bolszewik, lider lewicowego frontu ideologicznego, który przez ostatnie ćwierć wieku niszczył kulturowe fundamenty naszej Ojczyzny. To wszystko w ostatnim czasie mógł o sobie przeczytać w najbardziej pa­triotycznej prasie Jerzy Owsiak, twórca fundacji Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. - To prawdziwy cud, że Jurek jeszcze nie zwariował w tym zalewie gówna wylewanego na niego przez tych kretynów - pseudopatriotów - mówi Walter Chełstowski, jeden z założycieli fundacji i przyjaciel Owsiaka. - W ogóle nie powinien zwracać uwagi na tych obszczymurów kąsających go po kostkach, tylko robić dalej swoje.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Były gangster dziś redaktor



Wymuszenia, rozboje, udział w pobiciach, oszustwa, więzienie, rosyjska i polska mafia w tle - taka jest przeszłość naczelnego „Wprost". Mimo to Latkowski bryluje na medialnych salonach i ma dostęp do wielu tajemnic policji, biznesu, państwa

Andrzej Rafał Potocki

Sylwester Latkowski, redaktor na­czelny tygodnika „Wprost”, musi być ostatnio z siebie bardzo zadowolony, bo znów jest o nim, co bardzo lubi, wyjąt­kowo głośno. Opinię publiczną zaszokowała zdecydowana obrona Mariusza Trynkie- wicza, seryjnego mordercy dzieci wycho­dzącego właśnie na wolność, któremu rze­komo ma grozić lincz. Na łamach „Wprost” obrona tego zwyrodnialca zasłużyła nawet na okładkę. Tymczasem jest dokładnie od­wrotnie - to ten zbrodniarz może za chwilę zagrozić kolejnym bezbronnym ofiarom. A jednak Latkowski, nieudolnie ubierając się w szatki wrażliwego liberała, drze szaty nad rzekomą jego krzywdą.

Rewolucje tu się nie zdarzają



Michał Olszewski: Spotykamy się niemal dokładnie w 25. rocznicę Okrągłego Stołu.
Ta data ma dla Ciebie znaczenie?
Szczepan Twardoch: Nie bardzo. Miałem wtedy 10 lat, więc zajmowały mnie zupełnie inne historie niż nego­cjacje, podstoliki, układy sił, Wałęsa i Kiszczak. Czułem, owszem, że coś się zmienia. Mój tato był zaangażo­wany w Solidarność, działał później w Komitecie Obywatelskim, nawet nie wiem dokładnie, co robił: po prostu biegał, w domu panowało podnie­cenie, papiery, narady, obcy ludzie. Zapytałem któregoś razu, czy teraz w Polsce kończy się socjalizm, a po nim nastanie kapitalizm. To pytanie go zaskoczyło. Odpowiedział, że nie jest pewien, ale to będzie raczej coś pomiędzy. To mi wystarczyło.

Ale jest w Tobie wściekłość na nową Polskę. Inaczej miało się to ćwierć wieku potoczyć, prawda?
Nie wiem, czy inaczej. Nie wiem, co „miało być”. Nie mam natury działa­cza, nie mam tego żaru, dzięki któremu chciałoby się zmieniać rzeczywistość. Kiedyś miałem zdecydowanie konser­watywne poglądy, teraz już nie mam.

niedziela, 9 lutego 2014

Mój jest ten kawałek Warszawy



Skąd Maciej Marcinkowski pochodzi, gdzie miesz­ka, jakie skończył szkoły? Nawet na tak niewinne pytania agencja PR zajmująca się medialnym wi­zerunkiem biznesmena nie odpowiada.
Biznesmen jest w konflikcie z miastem i do cza­su jego rozwiązania nie chce udzielać informacji o sobie.

Inwestycje i protesty
O Marcinkowskim wiadomo przede wszystkim, że przejmuje najatrakcyjniejsze działki w War­szawie. Choć jego nazwisko przewija się w kilku rodzinnych spółkach budowlanych, nawet zna­czący inwestorzy tej branży, z którymi rozma­wialiśmy, nie znają go. Zero promocji, specjal­nych stron, CV, zdjęć. Jedynie standardowe in­formacje na portalach gromadzących dane z re­jestru spółek; nazwa, siedziba, nazwiska właści­cieli i prezesów.
Ma 56 lat. Od pięciu lat działa z synem, który jest, prezesem jednej ze spółek należących do ro­dziny. W biznesie jest od niedawna również sy­nowa, zajmuje się marketingiem.
Od pięciu lat Marcinkowski zasiada w radzie fundacji Semper Polonia, której patronuje pre­zydent Aleksander Kwaśniewski. We władzach, wśród przyjaciół i donatorów są głównie ludzie związani z lewą stroną sceny politycznej. Wspie­raj ą Polonię, przede wszystkim za wschodnią granicą.
- Marcinkowski nie funkcjonuje u nas towa­rzysko, przedstawił się jako prawnik, ale zbyt­nio się nie udziela - mówi jeden z ważnych dzia­łaczy fundacji.
Na stronie pewnego serwisu fotograficzne­go można znaleźć zdjęcia z wesela syna biznes­mena. Oprócz młodej pary pozuje też Maciej Marcinkowski. Przyjęcie przygotowano z wy­jątkowym rozmachem. Po ślubie w kościele go­ście bawili się w wynajętym na tę okazję Teatrze Wielkim - Operze Narodowej (koszt - ponad 88 tys. zł), występował zespół Boney M. Poprawi­ny, w stylu Bollywood, odbyły się w podwar­szawskich Oborach. Obowiązywały stroje in­dyjskie, a Maciej Marcinkowski uwiecznił się na zdjęciach w złotoczerwonym turbanie.
To jednak zdjęcia nieoficjalne. W działalno­ści biznesowej Marcinkowski postępuje tak, jak­by przyjął wyraźną strategię unikania rozgłosu.
Za to jego inwestycje są głośne. Głównie z po­wodu towarzyszących im konfliktów i protestów. Marcinkowski zajmuje się bowiem skupowa­niem roszczeń spadkobierców do gruntów znacjonalizowanych po wojnie.
W Warszawie to biznes o wielkim potencjale.
Przed wojną niemal wszystkie budynki i zie­mia wmieście były prywatne. Jesienią 1945 r. na mocy dekretu Bieruta właścicielom odebrano 24 tys. nieruchomości. Ten majątek prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz szacuje dziś na blisko 40 mld zł. Część ziemi i budynków już wraca w prywatne ręce. Ale dla miasta oddawanie nie­ruchomości jest coraz bardziej kłopotliwe: wie­le przedwojennych działek leży na dzisiejszych terenach publicznych: w parkach, pod szkołami czy placami zabaw, albo tam, gdzie miasto chciałoby je sprzedać inwestorom.
To budzi sprzeciw. Zwłaszcza że - jak szacu­je ostrożnie ratusz - przynajmniej co trzecia dział­ka przechodzi w ręce nie spadkobierców wła­ścicieli, lecz tych, którzy prawa majątkowe od nich kupili.
Takich jak Maciej Marcinkowski.


TKM, czyli sami swoi



Krzysztof Varga

Przykre to strasznie, że do pisania wrednych książek biorą się grafomani, dla których miarą człowieka jest to, kto jego starym był, gdzie stary pracował, a jeszcze lepiej, jaki był stan jego napletka


Sięgnąłem po ''Resortowe dzieci'' nie z powodu jakiegoś wzmożenia politycznego, nie przecież z niezdrowej wścibskości, komu to autorzy jakich przodków i powinowatych wyciągnęli, ale dlatego, iż ciekawią mnie w sposób chorobliwy wszelkie kurioza. Wreszcie - i to był argument za sięgnięciem po książkę Targalskiego, Kani i Marosza najmocniejszy - dlatego, iż dzieło owo niewzruszenie tygodniami zajmowało pierwsze miejsce na liście bestsellerów internetowych księgarń Empik.com oraz Merlin.pl, co chyba obala sławny argument, że głos ''niepokornych'' jest nieustannie marginalizowany. No, jeśli mamy do czynienia z takim niebywałym bestsellerem (ponad 100 tys. sprzedanych egzemplarzy!), to warto się z nim zapoznać, by posiąść wiedzę, jak się bestsellery pisze, co w nich znaleźć można i czemu akurat po nie tłumnie naród sięga.

sobota, 8 lutego 2014

Nowy zakład Pascala



Nie wiadomo jeszcze, czy PiS obejmie władzę, ale widać, że wielu dopuszcza taką możliwość i zaczyna się na tę okoliczność, w swoim mniemaniu, zabezpieczać.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

PiS ustami swojego prezesa, ale też innych polityków, re­gularnie zapowiada, co zrobi, kiedy już przejmie władzę.
Weźmie zatem pod lupę wymiar sprawiedliwości, pokaże, kim są niektórzy sędziowie, zrobi porządek w prokuratu­rze, którą podporządkuje ponownie ministrowi sprawiedliwości.
Zbada wszystkie wydatki państwa co do złotówki, a zwłaszcza co do jednego euro pozyskanego z funduszy europejskich. Przyj­rzy się zamówieniom publicznym oraz ogłoszeniom państwo­wych instytucji w mediach prywatnych (ten monitoring już trwa).
Prawdziwy tajfun odnowy moralnej, a zwłaszcza personal­nej, ma przejść przez publiczne media, w szczególności telewi­zję. Uzdrowiona będzie szkoła i wyższa uczelnia, każdy szpital i urząd celny. Rewolucja dokona się oczywiście w służbach spe­cjalnych. Będą przeglądane resorty, urzędy centralne, wojewódz­kie i wszystkie agencje. Praktycznie każda państwowa, a także samorządowa - kiedy PiS zdobędzie i ten szczebel władzy - insty­tucja zostanie poddana ideowej wiwisekcji, a jej obsada zostanie gruntownie zweryfikowana. Co i raz zdarza się zapowiedź, kto zostanie rozliczony, kiedy przyjdzie na to czas; ostatnio prezes Kaczyński ostrzegł, że spotka to tych, którzy chcieli powołania komisji rozliczającej działalność Antoniego Macierewicza przy likwidacji WSI.

Pośli upór



Pod nowosądeckim niebem żyje stu bezdomnych, ale Arkadiusza Mularczyka, posła, interesuje dobro jednego. Bezdomny już nie wytrzymuje tego psychicznie.

Stu lokatorów Nowego Sącza bez stałego adresu urządza się w schronisku u brata Alberta, w zaroślach nad rzeką Łubinką, w namiotach koło Reala, pod plandekami, bal­konami i mostem. Bezdomny Adam Gromala zatrzymał się w blaszaku na działce przy ul. Warzywnej. żył sobie cicho i na uboczu do czasu, gdy w sprawie jego dobra zaczął interwe­niować Arkadiusz Mularczyk, poseł Solidarnej Polski.

Kiedy w kwietniu 2013 r. do Urzędu Miasta Nowy Sącz wpły­nęła pierwsza interwencja poselska, bezdomny Gromala, dzięki solidarności ludzkiej, był już urządzony jak bułka w maśle.
Jego los odmienił się na lepsze w 2009 r., gdy idąca wzdłuż rzeki Łubinki Maria Gondek natknęła się na szałas zbudowany przez Adama i jego partnerkę z przygiętych gałęzi dzikiej wikliny. Kiero­wana przyzwoitością zorganizowała Gromali i jego partnerce bla­szaną skorupkę po przyczepie kempingowej. A ponieważ tereny nad Łubinką są mocno zalewowe, oddała pod przyczepę kawałek swojej parceli przy ul. Warzywnej na osiedlu Przetakówka.

piątek, 7 lutego 2014

"Paprykarz" rozczarowany partią Kaczyńskiego





To są Himalaje obłudy - mówił w rozmowie ze stacją Polsat News Stanisław Kowalczyk. Słynny "pan Paprykarz" uważa, że opozycja wykorzystała jego wizerunek i wypowiedzi, a PiS, mówiąc o braku pomocy dla rolników, mija się z prawdą.

 "Jak żyć, panie premierze" - to pytanie poszkodowanego podczas huraganu hodowcy papryki, które zadał Donaldowi Tuskowi podczas kampanii wyborczej, było na ustach całej Polski. Stanisław Kowalczyk - rolnik, który je zadał - kilka tygodni później pojawił się na konferencji PiS, gdzie swoim przemówieniem przyćmił nawet Jarosława Kaczyńskiego. Opozycja obiecywała wtedy rolnikowi pomoc i krytykowała działalność rządu, a Kaczyński zapewniał przed jego domem, że jako premier będzie mówił o tym, co "da się zrobić" - w przeciwieństwie do Donalda Tuska.

Teraz oszukany i zawiedziony Kowalczyk sam krytykuje PiS. "Paprykarz" twierdzi, że jego wizerunek i wypowiedzi zostały wykorzystane przez partię, a przekazywane przez PiS informacje o braku pomocy dla rolników to kłamstwa - donosi Polsat News.


Byliśmy normalną rodziną



Beata musi się uświęcać, przez co nie może czytać harlekinów. Owija je w gazetę i mówi mężowi, że czyta wydawnictwa religijne. Piotrek jest wkładany do chlebowego pieca za pokazywanie języka sąsiadom. Małgośka z Jolą, jak są niegrzeczne, muszą rajtki ściągnąć, pośladki wypiąć i dostają lanie bukietem pokrzyw.
Andrzej nie pozwala, aby katolicki głos był wypychany z jego domu. Rodziców nie musi przekonywać, bo słuchają. Natomiast żona sympatyzuje z „Zetką”. Nuci w kuchni Whitney Houston


Siostra Andrzeja napisała list bez adresata: „Jest wiele dat w moim życiu ważnych. Jedne z nich są bardziej ważne, inne mniej. Ale jest wśród nich data, której nie zapomnę do końca swojej pielgrzymki po tej ziemi. Tą datą jest 4 grudnia 2011 roku. Tego dnia mój rodzony brat Andrzej zamordował swoją żonę”.

Furtka
Przy furtce stoi Chrystus z sercem odsłonię­tym, za furtką chodnik, na końcu chodnika dom murowany, w domu pastelowe pokoje mają - licząc od najstarszego - Małgośka, Jola, Piotrek i Kaśka. Rodzice zajęli największy, z widokiem na Bobową. Jest i salon, gdzie oglą­dają filmy, w dni święte jedzą w nim obiady, w robocze jedzą w kuchni, bo dzieci o różnych porach wracają ze szkoły, a Andrzej, jak gdzieś łazienkę robi, to do dwudziestej. Bywa, że ca­łymi dniami nie ma go w domu, ale jest i tak, że całymi dniami siedzi na kanapie.
Beata i Andrzej dorabiają w branży ślubnej. Reklamują się w internecie: „Proponowane elementy naszych dekoracji to: udekorowane krzesła Młodej Pary oraz świadków; udekoro­wany klęcznik; stojaki z kompozycjami z ży­wych lub sztucznych kwiatów; czerwony dy­wan; łuk kwiatowy. Do tego usługi dodatkowe: bukiety z żywych kwiatów na ołtarze; poduszeczka do podawania obrączek lub inne usta­lenia indywidualne”. Przy okazji mogą zapro­ponować łazienkę - w płytkach do sufitu lub do połowy.
Kiedy ludzie ani się nie pobierają, ani łazie­nek nie robią, Andrzej buduje przed kościołem pomnik z kamieni, z krzyżem brzozowym po­środku i zdjęciami ofiar katastrofy smoleń­skiej. Zakłada także Koło Sympatyków Radia Maryja.

czwartek, 6 lutego 2014

Królowie życia z Hongkongu



Przesłuchaliśmy już 13 tysięcy pokrzywdzonych, a kolejnych 90 tysięcy czeka na przesłuchanie. Amber Gold to przy tej sprawie małe piwo. i to bezalkoholowe

Józef po sieci porusza się całkiem sprawnie. Wnuki go nauczyły. - Kupuję coś czasem przez internet, bo mam 82 lata i nie zawsze jestem w stanie wybrać się do sklepu - opowiada. W listopadzie zamówił w in­ternetowym sklepie Retrobut.pl kurtkę. Przelał 300 zł, ale kurtki nie dostał do dziś. - Byłem naiwny i nie sprawdziłem wiarygodności oferty - przyznaje.
- Ale nigdy wcześniej nie miałem takich problemów.
Takich jak Józef są tysiące. Właściciele Retrobuta Mateusz G. i Rafał K sprzedali (w tym i poprzednich sklepach) towary za 20 min zł. To ostrożne szacunki.
Tomasz, dawny pracownik, ocenia, że mogło to być nawet 25 min zł, a działalność obu panów trwa dalej. Skontaktował się ze mną w listopadzie, po mo­im artykule w „Wyborczej” o Retrobucie. „Spadłem panu z nieba, tego nie powie panu żaden rzecznik” - napisał w mailu.

Polska Partia Rozporkowa



0 tym, że politycy korzystają z sług prostytutek, wiedzą wszyscy. Sensacja wybucha, kiedy na światło dzienne wychodzi, kto, gdzie i z kim. A wychodź coraz częściej.

Styczeń 2014 roku.
Początek miesiąca: poseł To­masz Kaczmarek opuszcza klub PiS. Powód: jeden z tygodników ujawnia, że Kaczmarek do niedawna utrzymywał kontakty z „osobami powiązanymi z war­szawskimi agencjami towarzyskimi”.
Połowa miesiąca: poseł Piotr Szeliga z Solidarnej Polski zawiesza członkostwo w partii. Powód: był szantażowany przez prostytutkę.
Koniec miesiąca: były wiceminister łączności, Jarosław Okrągły, mąż posłan­ki PO, zostaje oskarżony przez prostytut­kę o gwałt.


środa, 5 lutego 2014

Pomnik papieża i jego sekretarza



Żeby zebrać pieniądze na największy pomnik Jana Pawła II, kardynał Dziwisz angażuje firmy państwowe, wydaje książki, a nawet wykorzystuje fiolki z krwią papieża. Gigantyczny majątek krakowskiego Kościoła pozostaje nietknięty.

Ulicę Totus Tuus w krakowskich Łagiewnikach kończy wielki plac budowy. Na pierwszym planie dzwonnica, obok ciężka bizantyjska bryła kościoła i dwa mniejsze budynki. Za nimi powstaje trzeci, o wiele większy. Ponad 17 tys. metrów kwadratowych multime­dialnego muzeum pontyfikatu papie­ża Polaka, część Centrum Jana Pawia II „Nie lękajcie się”. - Wielki człowiek, to i muzeum musi być wielkie - kwituje przy papierosie jeden z budowlańców.
Koszty budowy przekroczyły już 120 milionów złotych, na dokończenie trzeba jeszcze co najmniej drugie tyle.

Trzy Gosiewskie w jednym PiS





W Prawie i Sprawiedliwości wybuchła-wojna prawo do posługiwania się marką „Gosiewski”. Spór dotyczy rodziców oraz pierwszej drugiej żony zmarłego polityka.

JOANNA APELSKA

Jan Gosiewski, ojciec zmarłe­go w katastrofie smoleńskiej Przemysława, odebrał telefon od mieszkańca Kielc. Nie potrafi dziś powiedzieć, kto dokładnie przekazał mu informację o  zamieszczonym 13 stycznia w lokalnym dzienniku tekście, w którym sugerowano, że zarówno pierwsza, jak i druga żona jego syna chce kandydować z ziemi święto­krzyskiej do Parlamentu Europejskiego. Obie z list PiS.
Pierwsza myśl: zaskoczenie. Synowa, z którą przecież oboje z żoną mają regular­ny kontakt, nic nie wspominała o planach startu do europarlamentu.
Zaraz potem doszło wzburzenie, że o starcie myśli też Małgorzata, pierwsza żona ich syna. I to jeszcze ze Świętokrzy­skiego! Przecież to właśnie w tym regionie działał ich świętej pamięci syn.
Jan Gosiewski natychmiast zadzwonił do dziennikarza i w nerwach wykrzyczał, że była synowa nie powinna z tego miejsca do Europy startować. A najlepiej, żeby w ogóle zmieniła nazwisko i nie niszczyła dobrego imienia byłego męża!
- Małgorzata zostawiła Przemka 18 lat temu, ale nigdy nie dała jemu ani nam spokoju. Po śmierci syna nagle zaczęła grać wdowę. A to, że nosi nasze nazwisko, dodatkowo wprowadza ludzi w błąd - tłumaczy w rozmowie z „Wprost” Jadwiga Gosiewska. Jej zdaniem pomysł, że pierwsza żona Przemysława mogłaby star­tować ze Świętokrzyskiego, to prowokacja, która szkodzi Prawu i Sprawiedliwości.
Małgorzata szarga nasze nazwisko. Nie ma nic wspólnego z dorobkiem politycz­nym naszego syna - mówi zdenerwowa­na. - Z prawnego punktu widzenia ma, oczywiście, prawo nosić nasze nazwisko podkreśla matka zmarłego polityka.
  

wtorek, 4 lutego 2014

Czarna lista biskupa



Częstochowski arcybiskup Wacław Depo chce, by powstała lista dobrych i złych mediów. I by Episkopat Polski jasno powiedział, co katolikowi wolno czytać i oglądać.
Tak jak on myśli wielu biskupów.

ALEKSANDRA PAWLICKA
Zgłoszę propozycję, by episko­pat zachęcał i zobowiązywał wiernych do odpowiedzialno­ści za to, co wybierają w mediach, co jest ich codziennym medialnym po­karmem, żeby robili z tego rachunek sumienia - oświadczył na łamach kato­lickiego tygodnika „Niedziela”.
Arcybiskup Depo zapowiada stworze­nie listy zalecanych mediów i postuluje, by „rekolekcjoniści i katecheci zobowią­zywali dorosłych i młodych do czytania przynajmniej raz w tygodniu jakiegoś katolickiego czasopisma”. A kto tego nic zrobi albo sięgnie po wrogi tytuł, będzie się z tego musiał spowiadać.

Praktyka, nie teoria
- Lista zalecanych i zakazanych me­diów to absurd, naraziłaby hierarchów na atak, że chcą ubezwłasnowolnienia jednostki. Zresztą po co ją ogłaszać, skoro od dawna i tak funkcjonuje. Po co dorabiać teorię, skoro jest praktyka? W tym sensie abp Depo głośno mówi to, co myśli wielu biskupów - przyzna­je jeden z hierarchów uczestniczących w pracach episkopatu.

Dyktatura przemocy



Jest coś obrzydliwie wspólnego dla grupy Weekend, braci Karnowskich, „Gazety Polskiej Codziennie”, Pudelka, Rafała Ziemkiewicza i brukowców.
Tym czymś jest odwoływanie się do naszych najniższych instynktów.

Rozmawiają MIKOŁAJ LIZUT I KUBA WOJEWÓDZKI

MIKOŁAJ LIZUT: Jak dzisiaj w Polsce zostać człowiekiem sławnym ?
KUBA WOJEWÓDZKI: Z popularnością jest dziś jak z cho­robą weneryczną. Człowiek nawet może nie wiedzieć, że ją ma. Poza wszystkim to proste. Wystarczy chęć. Dobrze, jak wraz z chęcią mamy sporo determinacji i mało skrupu­łów. Specjalne umiejętności są przereklamowane i od tego się odchodzi. Ważne jest niezadawanie sobie podstawo­wego i niepotrzebnego pytania: dlaczego ja? Powstał dość sprawny przemysł produkowania osób popularnych, budo­wania im popularnego życia, bo jak tego nie będzie robił, to zbankrutuje i upadnie. A że przybywa ludzi, którzy nic mogą obejść się bez popularności jak Indianie bez tytoniu, to koło się zamyka. Nie towarzyszy ci takie odczucie, że, dziś popularność zaczyna być żenująca? Słowo „celebryta” zaczy­na. być kłopotliwe. To owocuje dość powszechnym sądem, że bycie w mediach to prostackie zajęcie, niegodne najmniej­szego szacunku.