czwartek, 18 grudnia 2014

Wśród nocnej ciszy



Pojechali na pasterkę, aby mordować. Milczenie świadków wymusili przysięgą na krzyż.

 Helena  Kowalik

Tłoczno, duszno od parujących palt po śnieżnej zadymce, kadzidła i odoru bimbru. Za chwilę pasterka w połanieckim kościele zabrzmi gromkim „Bóg się rodzi”. Przez ciżbę do ławki koło ołtarza przepycha się siostrzenica gospodarza Bojdy z pobliskiej Zrębiny. Szepcze na ucho młodej kobiecie w niedopiętym kożuchu: – Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku, wracajcie szybko do chałupy. Po chwili Krystyna z mężem i bratem Mieciem opuszczają nabożeństwo. Modlące się kobiety patrzą na brzuch Kryski. Ciąża jest już widoczna.
Dwie godziny później kierowca autosana Piotr Zając dobija się na posterunek MO w Połańcu. Krzyczy przez szybę dyżurki: ktoś ukradł mu sprzed kościoła samochód i w tej ćmie przejechał na śmierć troje pieszych idących w kierunku Zrębiny!
Z notatki milicyjnej: „Ustalono dane oso­bowe śmiertelnych ofiar wypadku drogowego w nocy z 24 na 25 grudnia 1976 r. Są to Krysty­na Łukaszek, z domu Kalita, jej mąż Stanisław Łukaszek i brat Krystyny Mieczysław Kalita. Wszyscy ze Zrębiny.
- Nieszczęście - niesie się po wsi. Dopiero co było wesele Krychy. Taka ładna para. - Jak sosna ze świerkiem - chwaliła Bukaczowa, babka panny młodej. I wesele było udane, na 180 osób. Wykosztowali się Kalitowie po wszystkie czasy, choć się u nich nie przelewa. I żadnej bijatyki, wyrywania sztachet z płotu. Tylko na poprawinach przemówiły się matka panny młodej z zarządzająca wydawaniem potraw Zośką Szymonikową, bo mały Miecio zobaczył, że kucharka po kryjomu pakuje kiełbasy do swej torby.
Głośnej awantury z tego powodu nie było, Kalitowie by się nie odważyli, choć są z ku­charką spokrewnieni. Wszak Szymoniczka to siostra Jana Bojdy, właściciela jedynego ciągnika we wsi.
Najbogatszemu gospodarzowi w Zrębinie lepiej nie wchodzić w drogę; dobrze wie o tym dziadek Krystyny, Ignacy Bukacz. W1947 r., jako ormowiec i członek PPR, ujawnił mili­cjantom, gdzie przebywa młody Jan Bojda, uchylający się od odsiedzenia wyroku za gwałt. Trzy lata później w obejściu Bojdy zginął 10 -letni syn Bukacza. Niby przypad­kiem, bo miał być zastrzelony pies.

środa, 17 grudnia 2014

Na tropie Borsuka



Zatrzymanie Bogdana Borusewicza przez Służbę Bezpieczeństwa było jej wielkim sukcesem. Jednak wpadka ta nie wynikała bynajmniej ze skuteczności bezpieki.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Bogdanowi Borusewiczowi (wia­tach 70. działaczowi KOR i współ­założycielom Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża) udało się uniknąć zatrzymania. Szczęśliwie wymknął się esbeckiej obławie. Była to historia rodem z filmów akcji: brawurowo uciekający przed funkcjonariuszami Borsuk (jak go popularnie nazywano) i strzelający do nie­go oficer gdańskiej SB Jan Protasiewicz. Mimo że strzelcem był wyśmienitym, chy­bił. Jerzy Domski, bezpośredni przełożony Protasiewicza, utrzymuje do dziś, że jego podwładny strzelał jedynie w powietrze. Czy tak było w rzeczywistości? Wydaje się to mało prawdopodobne, ale nie można tego wykluczyć.


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Zakręty krętacza



Czy da się w jeden dzień wystąpić w Sejmie, dojechać samochodem do Londynu, opłacić hotel i ruszyć z powrotem do Polski, by rano być już w radiu? Adam Hofman twierdzi, że tak. Ale czy można mu wierzyć?

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Kondycja, w jakiej przed kilkoma dniami zaprezentował się były rzecznik PiS Adam Hofman, musi budzić uznanie. Media i politycy od miesiąca zarzucają mu oszustwa i sprze­niewierzanie publicznych pieniędzy, a on jakby nigdy nic zjawia się w Sejmie, Spa­cerowym krokiem przemierza korytarz i wyluzowany staje przed dziennikarzami. Wygląda, jakby właśnie wrócił z wakacji: wypoczęty, opalony. W nowym garniturze i chyba szczuplejszy.
Dawny poseł Platformy Obywatel­skiej i bohater afery hazardowej Zbi­gniew Chlebowski spociłby się jeszcze przed wejściem na salę konferencyjną, a Hofmanowi nawet powieka nie drgnie. - Spokojnie, każda redakcja zdąży rzucić kamieniem - żartuje do dziennikarzy.
Jeśli chodzi o formę - pełne zawodow­stwo. Z treścią już znacznie gorzej.
Poseł PiS: - Pytanie, czy dało się powie­dzieć coś mądrzejszego. Moim zdaniem nie. Fakty są nieubłagane, ale Hofman zrobił, co mógł. To było jak wprawne rzeź­bienie w pewnej bardzo nieprzyjemnej materii.

sobota, 13 grudnia 2014

Adam Hofman: reaktytywacja



Wojciech Wybranowski

Wyrzuceni po aferze madryckiej posłowie PiS chcą walczyć o przywrócenie praw członków partii. Mają przedstawić dokumenty, które - jak twierdzą - udowodnią, że cała sprawa to wynik manipulacji Radosława Sikorskiego

W polskiej polityce szykuje się kolejna burza. Po ponad mie­siącu od usunięcia ich z Prawa i Sprawiedliwości byli posłowie tej partii: Adam Hofinan, Mariusz Antoni Kamiński oraz Adam Rogacki przerywają milczenie i twierdzą, że stali się ofiarami mistyfikacji i politycznej nagonki. - Nie damy się politycznie załatwić negatywnym bohaterom afery taśmowej, takim jak Si­korski - mówi „Do Rzeczy Adam Hofman.

„TO BYŁ LINCZ"
Cofnijmy się nieco w czasie. Jest listo­pad, nieco ponad tydzień do pierwszej tury wyborów samorządowych. Wtedy wybucha skandal. Media informują, że Adam Hofman, Adam Rogacki oraz Ma­riusz Antoni Kamiński, którzy 30 paździer­nika udali się do Madrytu na posiedzenie Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, wzięli z sejmowej kasy na tę podróż blisko 19 tys. zł zaliczki, ponoć zgłaszając wyjazd samochodem. W rzeczywistości polecieli tanimi liniami lotniczymi. Co więcej, media informują, jakoby posłowie biorąc z Sejmu zaliczkę na podróż samo­chodem, mieli już zakupione znacznie tańsze bilety samolotowe. A to mogłoby wskazywać na próbę wyłudzenia.
PiS najpierw zawiesił całą trójkę polityków, by 10 listopada, na wniosek Jarosława Kaczyńskiego, usunąć ich z partii. - Nadużycia związane z groszem publicznym są absolutnie nie do przyjęcia - mówił Kaczyński.
Hofman, Rogacki i Kamiński wydali oświadczenie, w którym napisali, że dokonali zwrotu całej pobranej zaliczki na konto Kancelarii Sejmu RP. Jednak nie odwołali się do partyjnego sądu dyscyplinarnego od decyzji.
Zniknęli z mediów, przestali odbierać telefony; nie pojawili się w Sejmie.
- Dokonano na nas linczu medialnego. Staliśmy się celem ataku. Padło wiele absurdalnych zarzutów. Mil­czeliśmy, bo trwała kampania wyborcza - mówi „Do Rzeczy"
Mariusz Antoni Kamiński. Teraz Hofman i jego stronnicy próbują wrócić do gry. Do gry - jak mówią wspierający ich koledzy - o ich polityczną przyszłość.
Tygodnik „Do Rzeczy” jest pierwszą ga­zetą, z którą, w połowie ubiegłego tygodnia, po wielu tygodniach milczenia zgodzili się porozmawiać posłowie wykluczeni z PiS.

piątek, 12 grudnia 2014

Codzienny stan wojenny



Paradoksalnie, pierwsze od lat przełamanie wyborczej hegemonii Platformy Obywatelskiej uzmysłowiło Jarosławowi Kaczyńskiemu, że może już nigdy do władzy nie wrócić Przynajmniej w normalnych warunkach. Dlatego nie może być normalnie.

PiS po lokalnych wyborach ma przedsmak tego, co może się zdarzyć za rok w wyborach parlamentarnych. Niby teraz wygrało, poszerzyło, zbliżyło się. Ale w ogóle nie powiększyło swojego udziału w realnej władzy, potwier­dzając znaną już prawdę, że nie przystaje do nikogo i nie może liczyć na żadną koalicję („kto PiS dotyka, ten znika”).
Coraz więcej wskazuje na to, że bez radykalnego przełomu, nadzwyczajnych, gwałtownych zdarzeń, PiS władzy na dro­dze wyborów może nie zdobyć, nawet jeśli taśmę mety prze­rwie jako pierwsze. Bo „anty-PiS" zawsze będzie silniejszy. W Platformie słychać, że chociaż Ewa Kopacz może słabiej mobilizuje elektorat, to lepiej od Donalda Tuska nadaje się na czas, kiedy PO na procenty przegra parlamentarne wybory, ale mimo to będzie w stanie utworzyć większościowe rządy z PSL. Tusk, według tej wersji, mógłby to potraktować ambi­cjonalnie i nie wziąć premierostwa z drugiej pozycji, co spo­wodowałoby zamieszanie, ale praktyczna Kopacz, która „ma sprawy do załatwienia", weźmie. I jest to jeszcze jeden zysk ze zmiany przywództwa w partii rządzącej.
Jeśli nawet Jarosław Kaczyński potrafił zręcznie wessać Ziobrę i Gowina, po czym obwieścić powstanie prawicowej koali­cji, to i tak nie był w stanie przeskoczyć pułapu 30 proc. Wy­raźnie gdzieś tu leży granica wpływów PiS w społeczeństwie, takiego sposobu myślenia, politycznej mentalności. PiS ma stale pokerowego małego fulla i czeka, aż wszyscy będą mieć słabszą kartę, tyle że karty przeciwników się sumują. Dlatego trzeba potrząsnąć samym stolikiem.

czwartek, 11 grudnia 2014

WROBIONO NAS, BĘDZIEMY WALCZYĆ



W tych setkach doniesień i komentarzy na nasz temat nie było słowa prawdy. Nie braliśmy nigdy żadnej „kilometrówki", żadnego zwrotu za benzynę. To czysta nagonka

Jacek i Michał Karnowscy rozmawiają z posłem ADAMEM HOFMANEM

Gdy powiedzieliśmy kilku osobom, że zgodził się pan na wywiad dla „wSieci", reakcją części było stwierdzenie: „A o czym tu gadać? Wszystko jasne, temat zamknięty”. To jak, jest o czym gadać?
Temat nie jest zamknięty. Wręcz odwrotnie: zrobimy wszystko, by przedstawić opinii publicznej prawdziwy stan rzeczy, zupełnie inny, niż przedstawia to część mediów. Mówię: my, bo poddani linczowi wraz ze mną koledzy są w takiej samej sytuacji.

Do tej pory milczeliście. Dlaczego?
Przyczyny były dwie. Pierwsza polityczna - finał kampanii wybor­czej. W imię interesu całej formacji uznaliśmy, że musimy zacisnąć zęby i nie dopuścić do tego, by pomiędzy pierwszą a drugą turą uwaga mediów znów skupiła się na nas, a nie na wyborach i pro­pozycjach opozycji. Druga przyczyna była chyba zrozumiała dla każdego - troska o nasze rodziny. One bardzo to przeżywały i po­trzebowały chwili wytchnienia po tym, jak spadła na nie ta lawina.

Mimo wszystko czy to milczenie nie było błędem? Stworzyło wra­żenie, że w pokorze przyjmujecie wyrok?
Pokora była, ale w stosunku do interesu Prawa i Sprawiedliwości. Mieliśmy świadomość, że musimy przedłożyć interes formacji nad osobisty. Ale nigdzie ani słowem nie sugerowaliśmy, że zgadzamy się z tymi absurdalnymi zarzutami. Odwrot­nie: z każdym dniem nagonki narastała w nas złość na stosowane metody i przekonanie, że tak tego zostawić nie można, że nie uda się władzy takimi metodami odstrzeliwać po kolei najbardziej wyrazistych przedstawicieli opozycji. Podobnie jak nie ma zgody na fał­szowanie wyborów.

Co się teraz zmieniło, że postanowiliście przerwać milczenie?
Dziś jesteśmy po wyborach, te emocje opadły i mam nadzieję, że pojawi się miejsce na spo­kojne wysłuchanie, a nie tylko połajanki w rytmie wojennych bębnów. No i ostatnia zmiana: mamy w ręku poważne argumenty, coś więcej niż słowo oskarżenia ze strony obozu władzy, części mediów czy też, co naj­bardziej kuriozalne, Radosława Sikorskiego, jednego z głównych bohaterów afery taśmo­wej, który dziś próbuje być naszym sędzią. Sędzią we własnej sprawie, bo to przecież on odpowiada za sejmowe regulacje dotyczące wyjazdów służbowych posłów.

środa, 10 grudnia 2014

Na zapleczu Czerwonej Oberży



Góral, jeśli jest honorny, nie będzie wywlekał swojskich tajemnic przed miejskim sądem.

Napadli na mnie, zabrali 360 dolarów - krzyczy w środ­ku nocy do dyżurnego MO w Nowym Targu miody góral Józef Gałązka. Jest kwiecień 1971 r., z posiadania obcej waluty trzeba się tłumaczyć, ale policjant zostawia to już prokuratorowi. Teraz należy szybko wezwać pogotowie, bo petent ma rozbitą głowę. - Kto was tak urządził? - pyta górala.
- A będzie, że Socha. Kto tam jesce beł, jo po ćmoku nie obocył.
To już trzeci zgłoszony w ostatnim czasie na Podhalu rozbój, w którym sprawcom chodzi o złoto bądź dolary. Pod koniec 1970 r. w Chochołowie trzech miejscowych: Socha, Waligóra i Wilk, grożąc bronią, zagarnęli pięć kilogramów złota (w sztabkach i czworakach, czyli dukatach austriackich) przemycanych przez czechosłowacką granicę dla znanej olimpijskiej biegaczki narciarskiej (w tej sprawie toczy się osobne dochodzenie).
W marcu 1971 r. został pobity niejaki Bojeński z Nowego Targu, o którym na Podhalu mówiło się, że nielegalnie przeprowadza przez granicę konie, a za uzyskane z ich sprzedaży korony nabywa złoto, które przenosi do kraju. Przemytnik miał przy sobie czworaki wartości ponad 110 tys. zł. Waligóra i Wilk podstępnie wsadzili Bojeńskiego do samo­chodu, aby w drodze z Szaflar do Zakopanego wyprowadzić do lasu i ograbić. Stało się to na życzenie Jana Niezgody, właściciela kawiarni Szaflarzanka przy trasie do Zakopanego. Nie­ zgoda się zorientował, że Bojeński, jego dobry kumpel, sprzedał mu fałszywe dolary. W do - chodzeniu wyszło na jaw, że pobity ukradł w Krakowie 40 tys. zł monet nieustalonemu z nazwiska Jugosłowianinowi.
Zarówno podejrzani, jak i ofiary mieli jakieś interesy z Niezgodą, które ubijali na zapleczu Szaflarzanki, nazywanej Pod Klinem, jako że w lokalu serwowano głównie wódkę. Milicja od pewnego czasu obserwowała lokal, podejrzewając transakcje związane z handlem przemycanym złotem i dewizami. Były też przypuszczenia, że Niezgoda może mieć coś wspólnego z zamordowaniem taksówkarza z Nowego Sącza (jego zwłoki wyłowiono z dna Jeziora Rożnowskiego) i handlarki złotem.

wtorek, 9 grudnia 2014

Na kozetce u prostytutki



Ostatniej rewolucji na rynku płatnej miłości polskie prostytutko mają już po dziurki w nosie. Tego, że zamiast seksu klienci domagają się pieszczot, pocałunków i psychoterapii.

ANNA SZULC, WERONIKA BRUŹDZIAK

Po francusku, owszem, jeszcze mam zamówienia, ale coraz częściej w grę wchodzą usłu­gi nietypowe - wzdycha 42-letnia Jo­lanta, w zawodzie od dwóch dekad. Jest połowa października, klient dzwoni do Jolanty i uprzedza, że przyjdzie z towa­rzyszem. - W drzwiach staje tatuś z 17-let­nim synem - Jolanta, opalona blondynka o figurze młodej Violetty Villas, nerwo­wo zaciąga się papierosem. Nie, wcale nie zdziwił ją wiek chłopca, nieraz obsługiwa­ła licealistów. Problem polegał na czymś innym. - Miałam chłopca jedynie poprzytulać i popieścić - precyzuje Jolanta.
- Oraz wymacać sprawę. Tatuś podejrze­wał, że pierworodny jest gejem.
Albo ten łysy mecenas po pięćdziesiątce. Dobrze płaci, nawet 250 złotych za godzi­nę, więc Jolanta w zasadzie nie powinna narzekać. Po co przychodzi? Chce, by go miziać, głaskać, poużalać się nad jego lo­sem. Nie dość, że żona go nie kocha, ko­chanka rzuciła, to jeszcze córka zaciążyła. Z Mulatem. - Zamiast się bzykać jak lu­dzie, oni ciągle gadają o problemach. Co to ja Ewa Drzyzga jestem? - denerwuje się Jolanta.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Drugi skok



Za wyłudzeniami setek milionów złotych ze SKOK Wołomin stać miał Piotr P., były oficer WSI Przez wiele lat gdziekolwiek się zjawiał, wybuchała afera finansowa.

Violetta Krasnowska

Do aresztu trafiło właśnie całe kierownictwo potężnego, dru­giego co do wielkości, SKOK Wołomin z zarzutami współ­udziału w przydzieleniu co najmniej 200 pożyczek podstawionym osobom. Byli wśród nich bezrobotni, bezdomni, a pożyczki dostawali kilkumilionowe (POLITYKA 43). A za wszystkim stać ma Piotr P. Ten sam, którego w innej spra­wie oskarżono właśnie o uczestnictwo w wyłudzeniu 116 min zł z banku PKO BP i - w jeszcze innej - zlecenie pobicia wi­ceszefa Komisji Nadzoru Finansowego.
Blondyn, wysokie czoło, dobre dru­ciane oprawki okularów. Elegant. Rocznik 1963. Syn właściciela warsz­tatu budowlanego i położnej, z 9-let- nim doświadczeniem w WSI. Do nie­dawna otwierał wystawy z brzozami biało-czerwonymi, finansowane przez SKOK. Uczestniczył w produkcji fil­mów, np. jak „Bitwa Warszawska” czy „Sierpniowe Niebo - 63 dni chwały”. W 2012 r. formalnie odwołano go z rady nadzorczej SKOK Wołomin - ale fizycz­nie można go było spotkać w banku. Ludzie myśleli, że jest dyrektorem. Jed­nego dnia brylował w smokingu w foyer Teatru Narodowego, witany z honorami na premierze filmu o Powstaniu Warszawskim, a innego w obskurnej knajpie w Wołominie, niedaleko siedziby SKOK Wołomin, spotykał się z miejscową bandyterką. Nim w kwietniu tego roku trafił do aresztu w sprawie wyłudzeń, zdążył jeszcze zlecić pobicie wiceszefa Komisji Nadzoru Finansowego, zajmu­jącego się bezpośrednio kasami SKOK. Tak to przynajmniej wygląda zdaniem prokuratury. Właśnie postawiono mu kolejne zarzuty. Dziś wszędzie towa­rzyszą mu policjanci z Biura Operacji Antyterrorystycznych. Jest traktowany jako aresztant niebezpieczny.

sobota, 6 grudnia 2014

Świńskie procesy



Scenariusz tzw. afery mięsnej pisali przy jednym stole przedstawiciele Komitetu Centralnego PZPR, Sądu Najwyższego oraz Prokuratury Generalnej. Wypracowane wtedy mechanizmy kierowania procesami sądowymi stosowano przez kolejne dziesięciolecia.

Tomasz Kozłowski

Półwieku temu, 20 listopada 1964 r., rozpoczął się proces oskarżonych w tzw. aferze mięsnej. Za kradzie­że i nadużycia związane z obro­tem tym towarem w Warszawie areszto­wano kilkaset osób. Po błyskawicznym procesie cztery z nich skazano na do­żywocie, a Stanisława Wawrzeckiego na karę śmierci. Po 40 latach Sąd Najwyż­szy III RP uchylił ten wyrok, wyrażając nadzieję, że posłuży to „częściowej re­habilitacji wymiaru sprawiedliwości, (...) który przed laty nie zapewnił oskarżo­nym tego, co w dniu dzisiejszym (...) nazwać należy  rzetelnym procesem«, a co, używając zwykłej i nader tradycyj­nej nomenklatury, określić trzeba proce­sem sprawiedliwym”.

Wprowadzanie oskarżonych w tzw. Aferze mięsnej na salę rozpraw, listopad 1964 r.

Dożywocie to za mało
Afera mięsna stanowiła apogeum fali procesów prowadzonych od koń­ca lat 50. do początku 70. w sprawach o przestępstwa gospodarcze. Po prze­łomie 1956 r. stopniowo rozbudzał się apetyt konsumpcyjny społeczeństwa.
Nie brakowało osób, które w niedomaga­jącym i patologicznym systemie znalazły przestrzeń na prowadzenie półlegalanych i nielegalnych interesów. Władze | nie były w stanie naprawić gospodarki, 2 ale mogły sięgnąć po straszak w postaci | represji i wskazać społeczeństwu kozły 3 ofiarne. Sytuacja była jednak zupełnie ^ inna niż w okresie stalinowskim, kiedy “ aparat wymiaru sprawiedliwości prowa­dził fabrykowane procesy i dokonywał mordów sądowych dla doraźnych celów politycznych. Po 1956 r. system rządził się innymi prawami. W styczniu 1959 r. odbyło się posiedzenie Biura Politycznego z gościnnym udziałem ministra sprawiedliwości, pro­kuratora generalnego, ministra spraw wewnętrznych i prezesa Sądu Najwyższego. Upomniano ich za „opieszałość, liberalizm, a nawet tolerancyjny stosunek niektórych sędziów i prokuratorów wobec winnych przestępstw gospodarczych”. Kierownic­two partyjne zaleciło natychmiastowe zmiany. Surowe kary dla ludzi zamieszanych w liczne afery: skórzaną, nasienniczą, piekarską czy mięsną, służyły nie tylko wymierzeniu sprawie­dliwości. Miały także stanowić przestrogę.
W1959 r. na ławę oskarżonych trafił dyrektor Warszawskich Zakładów Garbarskich Eugeniusz Galicki. Ku niezadowoleniu kierownictwa partyjnego został on skazany tylko na dożywo­cie. Minister sprawiedliwości Marian Rybicki twierdził, że był to efekt „załamania się" sędziego Michała Kulczyckiego, któ­ry za nieposłuszeństwo zapłacił stanowiskiem. W 1960 r. Sąd Wojewódzki w Kielcach za kradzież skór w spółdzielniach gar­barskich w Radomiu i Szydłowcu skazał już na karę śmierci Bo­lesława Dedę. Wyciągnięto lekcje z poprzednich niepowodzeń. Minister Rybicki obiecał, że proces nie będzie przewlekany, a skład sędziowski skonsultowano z Komitetem Wojewódzkim w Kielcach.
Tym razem z szeregu wyłamał się jednak prokurator gene­ralny Andrzej Burda, który w marcu 1961 r. wystąpił do Rady Państwa o ułaskawienie skazanego. On także stracił stano­wisko. W sprawie ułaskawienia wybuchła sprzeczka między przewodniczącym Rady Państwa Aleksandrem Zawadzkim a Władysławem Gomułką, który kategorycznie zażądał pod­trzymania wyroku śmierci. Zawadzki miał inne zdanie, odburknął Gomułce: „Jak chcesz, to możesz sam kazać się wybrać na przewodniczącego Rady Państwa, wtedy będziesz podpisy­wać [wyroki śmierci]”.
Aby nie dopuścić do podobnych sytuacji w procesie afery mięsnej, zwołano naradę, w której udział wzięli przedstawicie­le Sądu Najwyższego, Prokuratury Generalnej oraz Wydziału Administracyjnego KC PZPR. Zgodnie z notatką zastępcy pro­kuratora generalnego, odnalezioną przez badającego sprawę Krzysztofa Madeja, spotkanie miało mieć „doniosły wpływ na sposób merytorycznego zakończenia toczącego się śledztwa oraz na treść wyroku sądowego, jaki zapadnie w tej sprawie.
Wydaje się, że właśnie te sprawy gospodarcze dały początek nowemu modelowi działania, który przez lata stosowano w pro­cesach o szczególnym znaczeniu politycznym. Niektóre wyroki były po prostu zbyt ważne, żeby pozostawiać je sędziom.

Ustawiona gra
W takim procesie za udokumentowanie przestępstwa odpo­wiedzialne były organy ścigania oraz prokuratura. Syntetyczne wnioski z ich pracy przedstawiano aparatczykom z Biura Po­litycznego lub wydziałów Komitetu Centralnego. O dalszych działaniach decydowano w czasie spotkań w wąskim gremium, które często określano mianem zespołu. Brali w nich udział przedstawiciele prokuratury, MSW, Wydziału Administracyj­nego KC, a często także Ministerstwa Sprawiedliwości i Sądu Najwyższego. Przez lata takie zespoły odpowiedzialne były za to, aby wnoszone akty oskarżenia uwzględniały oczekiwania kierownictwa partyjnego - wybierały termin rozpoczęcia i listę oskarżonych oraz kształtowały wyroki.
Dowodów na stosowanie takich procedur dostarczyły doku­menty spraw Jacka Kuronia, Karola Modzelewskiego i tzw. ko­mandosów przeanalizowane przez Andrzeja Friszke. Kiedy w 1964 r. Kuroń i Modzelewski wystąpili z krytyką panującego systemu, nad ich sprawą dyskutowali: członek Biura Politycz­nego Ryszard Strzelecki, szef MSW Władysław Wicha, jego zastępca Mieczysław Moczar oraz przedstawiciel Prokura­tury Generalnej.
Kilka lat później, 29 listopada 1968 r„ u Mieczysława Moczara odbyło się posiedzenie w sprawie procesu komandosów. Brali w nim udział prokurator generalny Kazimierz Kosztirko, jego zastępca Henryk Cieśluk oraz minister sprawiedliwości Sta­nisław Walczak i podsekretarz stanu Franciszek Rusek. Usta­lali oni między sobą, kiedy proces powinien się rozpocząć, ile powinien trwać oraz w ilu grupach sądzić oskarżonych. Nie było to jedyne takie posiedzenie, o wielu możemy nie wiedzieć, ponieważ takich spotkań zazwyczaj nie protokołowano. W partyjnych archiwach zachowała się odręczna notatka, w dużym stopniu nieczytelna, dotycząca ustaleń poczynionych w grud­niu 1968 r. na spotkaniach z uczestnictwem nowego kierow­nika Wydziału Administracyjnego KC Stanisława Kani. Moż­na z niej wywnioskować, że sprawę oskarżenia komandosów omawiano m.in. z ministrem sprawiedliwości oraz prokura­torem generalnym.
Zachowały się także strzępy dokumentów dotyczących prac zespołu obradującego w 1969 r. nad losem tzw. taterników, czy­li współpracowników paryskiej „Kultury" zaangażowanych w przemyt wydawnictw emigracyjnych. Na ich podstawie można stwierdzić, że prokurator generalny Kazimierz Kosz­tirko informował szefa MSW Kazimierza Świtałę o spotkaniu, w czasie którego omawiano m.in. termin rozpoczęcia prac sądu oraz podjęto decyzję o tym, że „w przypadku złożenia do sądu wniosków o uchylenie aresztu tymczasowego wobec (...) oskar­żonych wnioski takie należałoby uwzględnić”.
Rozmawiano więc także o kwestiach znajdujących się w bezpośredniej gestii składu sędziowskiego. Jak ustalił Bar­tosz Kaliski, autor świeżo wydanej książki „Kurierzy wolnego słowa (Paryż-Praga-Warszawa 1968-1970)”, w skład zespo­łu wszedł kierownik Wydziału Administracyjnego KC PZPR Stanisław Kania, sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR Jerzy Łukaszewicz, minister sprawiedliwości Jerzy Walczak, prokurator generalny Kazimierz Kosztirko, prezes Izby Karnej SN Franciszek Wróblewski oraz przedstawiciele MSW. Dzięki notatce wicedyrektora Biura Śledczego wiemy, że w styczniu 1970 r. Kania przekonywał pozostałych, iż efekt odstraszają­cy już osiągnięto dzięki długotrwałym aresztom i proces nie jest konieczny. Zaproponował zwolnienie taterników, czemu jednak sprzeciwił się minister sprawiedliwości, gdyż „spra­wa zaszła zbyt daleko”. Twierdził, że z sytuacji „trzeba wyjść z twarzą” - przeprowadzić postępowanie do końca i dopiero wtedy zastosować amnestię. Poinformował, że zapadną wy­roki od 2 do 4 lat. Nie mogło być mowy o jakichś nieprzewi­dzianych okolicznościach, zapewnił o tym prezes Wróblewski: „»Ulgowe« traktowanie tego typu spraw wpływa demoralizu­jąco na sędziów”.
Na początku lat 70. podobnie procedowano w sprawie przeciwko opozycyjnej organizacji Ruch, w której działali m.in. Stefan Niesiołowski i Andrzej Czuma. Przeprowadzali oni m.in. akcje wzorowane na małym sabotażu, jak zrzucenie z Ry­sów tablicy poświęconej Leninowi czy zniszczenie Muzeum Lenina w Poroninie (zostali aresztowani w fazie planowania). W połowie 1971 r., kiedy śledztwo wchodziło w końcową fazę, odbyło się spotkanie w Wydziale Administracyjnym KC PZPR, na którym pojawiło się kierownictwo MSW oraz reprezentanci Ministerstwa Sprawiedliwości, Sądu Najwyższego i Prokura­tury Generalnej. Omówiono „propozycje prokuratora general­nego i MSW co do sposobu zakończenia postępowania przygo­towawczego”. Aby uniknąć zbędnego rozgłosu, zrezygnowano z oskarżenia części osób.
Historyk Paweł Sasanka, autor monografii dotyczącej pro­testów robotniczych w czerwcu 1976 r., także odnalazł ślady ręcznego sterowania wymiarem sprawiedliwości. Ustalił, że już 27 czerwca wiceminister spraw wewnętrznych Bogu­sław Stachura i dyrektor Biura Śledczego MSW Tadeusz Kwiat­kowski spotkali się w budynku KC PZPR ze Stanisławem Ka­nią, ministrem sprawiedliwości Jerzym Bafią i prokuratorem generalnym Lucjanem Czubińskim. Kania wydał polecenie, aby orzeczenia sądowe były zaostrzane. Polecenie to zostało wdrożone w życie.

Zespół goni zespół
Podobnie postępowały władze także w drugiej połowie lat 70. w sprawie Komitetu Obrony Robotników. Kierownictwo partyjne było podzielone w sprawie działań wobec opozycji demokra­tycznej. Jedna grupa, z wiceministrem Bogusławem Stachurą na czele, była przekonana, że konieczne jest silne uderzenie. Druga, w której prym wiódł Stanisław Kania, chciała walczyć z opozycją środkami miękkimi.
Jak zauważył Andrzej Friszke: „Problem opozycji nigdy nie był dyskutowany na posiedzeniach statutowych gremiów PZPR - Biura Politycznego lub Sekretariatu KC - ale rozmawiano o nim na nieformalnych spotkaniach i w węższych gronach”. Spotkania te, odbywające się m.in. w gabinecie Stanisława Kani, doprowadziły do stworzenia nieformalnego zespołu, w skład którego wchodzili przedstawiciele wybranych wydziałów KC, reprezentanci kierownictwa MSW, odpowiedniego departa­mentu SB oraz Prokuratury Generalnej. W tym gronie dysku­towano, co zrobić z działaczami opozycji: aresztować czy po­zostawić na wolności, sądzić czy nie sądzić, prześladować czy zostawić w spokoju.
W 1980 r. rozpoczęto przygotowania do procesu kierownic­twa Konfederacji Polski Niepodległej, w tym Leszka Moczul­skiego. Jego partia była uznawana przez władze nie tylko za nie­legalną, ale także za wyjątkowo antyradziecką. Do tego stopnia, że w trakcie oficjalnych rozmowo wyrok skazujący dopominał się sam Leonid Breżniew. Po jego interwencji szef MSW Cze­sław Kiszczak ponaglał swoich podwładnych: „istotne byłyby dla Premiera [Wojciecha Jaruzelskiego] takie [szczegółowe] dane związane z procesem KPN, które pozwalałyby na nie­zwłoczną rozmowę z Ministrem Sprawiedliwości i zwrócenie uwagi, że resort ten (...) winien przejawiać bardziej czynną postawę lub podjąć określone działania". Ponownie sięgnięto do sprawdzonych wzorów i powołano zespół do sprawy KPN, pod przewodnictwem członka Biura Politycznego i zwolenni­ka zaostrzenia represji gen. Mirosława Milewskiego. W skład zespołu weszli m.in.: kierownik Wydziału Administracyjnego KC PZPR Michał Atłas, prokurator generalny Franciszek Rusek i jego zastępca Józef Żyta, wiceminister spraw wewnętrznych Władysław Ciastoń i wiceminister sprawiedliwości Tadeusz Skóra. Postanowili oni m.in., że „Ministerstwo Sprawiedliwości przygotuje i przedstawi koncepcję usprawnienia i przyśpie­szenia pracy sądu, celem jak najszybszego doprowadzenia do końca rozprawy sądowej przeciwko przywódcom KPN". Ostatecznie proces udało się odpowiednio ustawić dopiero w czasie stanu wojennego przy aktywnym wsparciu ze strony Sądu Najwyższego.
Po wprowadzeniu stanu wojennego, na początku 1982 r., powołano zespół odpowiedzialny za przygotowanie procesu grupy liderów Solidarności oraz działaczy opozycji demokra­tycznej: Jacka Kuronia, Jana Lityńskiego, Adama Michnika, Henryka Wujca oraz Andrzeja Gwiazdy, Seweryna Jaworskiego, Mariana Jurczyka, Karola Modzelewskiego, Grzegorza Palki, Andrzeja Rozpłochowskiego i Jana Rulewskiego. Na czele ze­społu ponownie stanął Milewski, obok którego znaleźli się Cze­sław Kiszczak, dyrektor Biura Śledczego MSW Hipolit Starszak, naczelny prokurator wojskowy Józef Szewczyk i prezes Izby Wojskowej Sądu Najwyższego Kazimierz Lipiński. Z ramienia organizującego spotkanie Wydziału Administracyjnego KC pojawił się jego kierownik - Michał Atłas. Obecni byli także prezes Izby Karnej Sądu Najwyższego Bogdan Dzięcioł oraz prokurator generalny Franciszek Rusek.
Ludzie ci, z racji pełnionych funkcji, mieli wpływ na kształt aktu oskarżenia, organizację procesów oraz, można założyć z dużym prawdopodobieństwem, wyrok. Na spotkaniu 19 sierp­nia 1982 r. podjęli oni decyzję, by wpierw rozpocząć proces KSS-KOR, a dopiero w drugiej kolejności zająć się kierownic­twem Solidarności. Mirosław Milewski nalegał, by nie wikłać się w przewlekłe postępowanie: „nie należy dążyć do uzyskania »wielkich dowodów« (...) wykorzystać należy artykuły Michni­ka i Kuronia zamieszczone w prasie zagranicznej (...) można oczekiwać wyroku skazującego na 3-4 lata pozbawienia wol­ności (...). Nie powinno być tasiemcowych zarzutów. W procesie tym nie będzie wyroków śmierci”.



Jacek Kuroń i Adam Michnik z broniącymi ich adwokatami podczas procesu działaczy KSS KOR, lipiec 1984 r.


Posłuszni sędziowie
Nad przygotowaniem aktów oskar­żenia pracowały wspólnie prokuratu­ra, służby specjalne i KC PZPR. Jednak uczestnictwo w naradach delegatów z Ministerstwa Sprawiedliwości i Sądu Najwyższego zmusza do postawienia pytania, czy ustalenia takich zespołów miały przełożenie nie tylko na kształt aktu oskarżenia, ale także na wydawa­ne wyroki?
Mimo deklarowanej niezależności sądów istniała taka możliwość. Mi­nisterstwo Sprawiedliwości mogło w określony sposób ingerować w pracę sędziów - zgodnie z przepisami można było karać ich za niepodporządkowanie się poleceniom wydanym przez preze­sa sądu czy samego ministra. Ponieważ przydzielenie sprawy danej osobie miało charakter zarządzenia administracyjne­go, niewygodnego sędziego można było także odwołać. Nad prawomyślnością sędziów czuwał również Sąd Najwyższy.
O tym, jaka była tajemnica prawi­dłowego rozpatrzenia sprawy, mówił w 1982 r. Bogdan Dzięcioł, ówczesny prezes Izby Karnej SN: „Stara praw­da głosi, my sędziowie to pamiętamy, że właściwa polityka kadrowa stanowi istotną gwarancję prawidłowości orzecznictwa i pełnej nie­zawisłości sędziowskiej. Wniosek z tego konkretny: sędzia, który świadomie nie realizuje linii partii i nie przestrzega obo­wiązującego prawa, w tym dekretów stanu wojennego, winien być niezwłocznie odwołany". System mógł się opierać tylko na ludziach sprawdzonych, których przez lata promowano za posłuszeństwo.
Roman Kryże, który w 1965 r. skazywał w procesie afery mię­snej, był w latach 1955-77 sędzią Sądu Najwyższego. Na po­trzeby tej sprawy został specjalnie delegowany, ponieważ gwarantował odpowiedni wyrok. Wspomniany wyżej Bogdan Dzięcioł był w latach 1975-90 prezesem Izby Wojskowej SN. W 1982 r., jako członek zespołu Milewskiego, zapewniał on kierownictwo partyjne (pisemnie!), że „istnieją prawne i fak­tyczne podstawy do postawienia w stan oskarżenia czołowych działaczy KOR i Solidarności - w spokojnej, praworządnej at­mosferze - i to stosunkowo szybko (...). Dysponujemy oddaną kadrą, gwarantującą należyte przygotowanie spraw i dającą gwarancję, że stosunkowo szybko zapadną prawidłowe wy­roki". Na takich sędziach władze mogły polegać.
W1981 r. Adam Strzembosz, sędzia i członek kierownictwa prawniczej Solidarności, tłumaczył w rozmowach z mini­strem sprawiedliwości, że należy oczyścić środowisko, po­nieważ niszczą je „sędziowie, których wyroki są łamaniem prawa (...) nie chodzi o pomyłki (...) [oni] »mylili się« nagmin­nie”. Po 1989 r. postulaty te spełniono tylko częściowo. Jed­nak nawet prof. Andrzej Zoll, który przyznaje, że „podczas obrad Okrągłego Stołu trochę naiwnie zakładaliśmy, że (...) sędziowie sami się zweryfikują”, wspomina, że z najbardziej skompromitowanej Izby Karnej SN usunięto prawie cały skład - spośród 30 sędziów po weryfikacji zostało trzech. Dziś kwestia ta nie jest już aktualna, zdecydowana więk­szość sędziów dyspozycyjnych wobec władz odeszła w stan spoczynku lub nie żyje.

Tomasz Kozłowski
Autor jest pracownikiem Biura Edukacji Publicznej IPN, wiceprzewodniczącym Stowarzyszenia Archiwum Solidarności.

piątek, 5 grudnia 2014

Czy siedzi przed panią dziad?



Czuję się jak wieprz prowadzony do rzeźni. Żyję, ale noże już ostrzą – Kazimier Kutz opowiada o uczeniu się starości, politycznej klęsce i o prawie do własnej puenty.

Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA

NEWSWEEK: Zmienił pan numer telefonu, zniknął z życia publicznego. Co się dzieje? KAZIMIERZ KUTZ: Przeżywam być może ostatni zakręt w moim życiu. Jestem jak konduktor na końcowym kursie, który wie, że przed nim już tylko zjazd do za­jezdni, ale ciągle jeszcze jedzie. Zmagam się ze starością. Próbuję w tym paskud­nym dziadzieniu znaleźć jakiś modus vivendi, ale czy mi się uda? Nie wiem.
Powiedział mi pan: „Jest we mnie wiele ciemności”.
- Fachowo nazywa się to dezintegracją negatywną. Człowiek podąża od upad­ku do upadku, rzecz w tym, aby umieć się między tymi upadkami wydźwignąć i przejść w fazę dezintegracji pozytyw­nej. Ten proces pozwala poznać same­go siebie, swoje możliwości, i sprawia, że człowiek się rozwija. Jestem na etapie dezintegracji negatywnej i istnieje nie­bezpieczeństwo, że na nim pozostanę.
Boi się pan?
- Czuję się jak wieprz prowadzony do rzeźni. Żyję, ale noże już ostrzą. Skończy­łem 85 lat. Jestem na tyle stary, żeby dać sobie już spokój, czyli pozostać w dołku. Fajeczka, gołąbeczki, piciu-piciu i czło­wiek zaczyna się opierdalać. Na taki los nie ma jednak we mnie zgody.
Próbuje pan oswoić starość?
- Starości trzeba się uczyć. Przeżywa się ją tak intensywnie jak młodość, tylko a rebours. W młodości i starości wciąż trze­ba zdobywać nowe umiejętności. Tyle że w młodości człowiek gna do przo­du, a w starości walczy, żeby się nie co­fać za bardzo. W młodości wszystko jest nadzieją, w starości lękiem. Ale jedyny sposób, by tę starość dało się skonsumo­wać, to uczyć się jej mądrze i z pokorą. I ja właśnie grzebię się w tym gównie.

czwartek, 4 grudnia 2014

Ja po prostu mam szczęście



Donald Tusk o wyborach, Polsce na tle Europy, drugorzędności ideologii, siedmiu latach rządzenia i bilansie osobistym

POLITYKA: - Jesteśmy po wyborach samorządowych, ciągle w środku burzy związanej z ich przebie­giem, ale wyniki są. I jak jest? PO przegrała czy wygrała? Procentów mniej, mandatów nieco więcej niż PiS, duże miasta jednak przy PO, ale satysfakcji chyba brak?
Donald Tusk: - Jesteśmy w podobnej sytuacji jak w maju po wyborach do Parlamentu Europejskiego, różnice między dwiema partiami są tak niewielkie, że można powiedzieć, iż dwie główne siły polityczne idą łeb w łeb. Przypuszczam, że podobnie będzie także w przyszłym roku, czyli przez cały wyborczy sezon. Oczywiście nie mówię o wyborach prezydenckich, w nich faworyt jest bardzo wyraźny, chociaż nigdy nie należy lekceważyć konkurentów. Generalnie jednak mamy remis i on może trwać dość długo.
Gdy patrzę, jak Polacy zagłosowali, to widać, że poparcie dla Platformy Obywatelskiej utrzymuje się na stałym wysokim poziomie. Ciekawe, że po bardzo konfronta­cyjnej jesieni między PiS i PSL to raczej PSL odniosło sukces. PiS zakładało, że jest w stanie zdobyć wyborców^ PSL, ale to się nie udało. Moim zdaniem dlatego, że Ja­nusz Piechociński nie robił uników, poszedł na twarde zwarcie z PiS, postawił się najmocniej ze wszystkich do­tychczasowych szefów tej partii i dużo wygrał. Ciekawe jest zresztą to, gdzie partie szukają nowych wyborców. PiS szukało w elektoracie PSL, a Palikot czy Miller dłu­go stawiali na konfrontację z PO. Moim zdaniem to był taktyczny błąd.
Miller też próbował szukać głosów na wsi.
Ważniejsze było jego powyborcze spotkanie z Jaro­sławem Kaczyńskim - miało znaczenie bardziej sym­boliczne niż polityczne - ale oznaczało jednak przejście na „ciemną stronę mocy”. Dotychczasowi wyborcy SLD mogą mu tego nie wybaczyć.
Czy wynik PSL bardzo pana zaskoczył?
Z mojego punktu widzenia, jako byłego szefa Platfor­my, pokazuje on coś bardzo optymistycznego: ludowcy mogą powiedzieć, że nie tracą na tej koalicji, a to jest dobra prognoza dla przyszłych sojuszy w sejmikach, a także w perspektywie wyborów parlamentarnych. Naturalnie, że oczekiwania działaczy PSL będą teraz większe, że będą bardziej równoprawnym partnerem. W sumie ten wynik wzmacnia centrowy blok w Polsce. Okazało się też, że istotna część wiejskiego elektoratu docenia umiarkowanie i centrowość PSL.
Na pewno odpowiednie instytucje powinny zasta­nowić się nad tym, co spowodowało tak wielką liczbę nieważnych głosów, ale nikt odpowiedzialny nie powie, że akurat to zaważyło na wyniku PSL. Może ten pierwszy numer na liście dawał minimalne fory, ale wynik jest przecież aż o sześć punktów procentowych lepszy niż cztery lata temu.

środa, 3 grudnia 2014

Być jak sierotka Marysia



Mam wrażenie, że żyję w kraju, w którym nikt nie robi aborcji, tylko Czubaszek – mówi Maria Czubaszek, satyryczka.

Rozmawiała Magdalena Rigamonti

Dla kasy zrobiła pani tę reklamę?
No, oczywiście, że głównie dla pieniędzy. Tak jak błoga. Jak było zamówienie, to zaczęłam go pisać.
Głównie o polityce.
Przecież nie o sobie. Polityką zaczęłam się interesować w okresie transformacji. Sama nie pamiętam, co o tej polityce pisałam, o Marcinkiewiczu, o Beger, o Hofmanie.
Tego ostatniego pani nie lubiła.
On już ma zastępcę. Coś w tym jest, że on ma ksywkę Breivik. Słuchałam jego wczoraj i mówię do Karolaka: „Jeszcze zatęsknimy za Hofmanem!”. 50 lat temu wymyśliłam hasło: mężczyzna nie musi być brzydki. Osiem lat tego błoga pisałam. Płacili, to pisałam. Przecież ja stale tracę płynność finansową. Nie mam oszczęd­ności, mój mąż, Karolak, ma twórczą emeryturę 619 zł, ja mam 1100 zł.
Często to pani powtarza.
Powtarzam, bo mieszkam w domu, w którym płacę co miesiąc 3800 zł za mieszkanie. I nie zmienię go. Z tymi męża instrumentami mamy iść pod most?

wtorek, 2 grudnia 2014

Fałszywy prorok III RP



Gęsta mgła znów wisi nad Polską. Z konfabulacji, gołosłownych oskarżeń i złudnych analogio tka ją ten, który najgłośniej domaga się oczyszczenia.

RAFAŁ KALUKIN

Mgła. Mgła. Mgła.
Cala Warszawa to mgła.
Cała Polska to mgła.
Pyta przechodzień przechodnia, jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia:
- Kiedy się skończy mgła?
- ... Piotrze, to ty?
- To ja.
- Czy idziesz ze mną?
Mgła...
(Konstanty Ildefons Gałczyński, „Noc listopadowa”)

Oto polski Dzień Świstaka. Jak w słyn­nym filmie. Co rusz te same obrazy - roz­proszone, rozlewające się po ulicach zło; zdrada, kłamstwo, fałszerstwo. W jed­nych epokach mobilizujące do wielkości i kreujące bohaterów. W innych stające się niebezpieczną zabawką w rękach fał­szywych proroków.
Fałszywym prorokiem III RP jest Jaro­sław Kaczyński.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

W tym szaleństwie jest metoda



Mit sfałszowanych wyborów to nowy pomysł prawicy na wywrócenie państwa i zdobycie władzy. A państwo potykające się o własne nogi skutecznie przyspiesza realizację tego scenariusza.
                   
RAFAŁ KALUKIN

Nie ma rady - trzeba wejść pod stół i odszczekać. Nie dalej jak trzy tygodnie temu przewidy­wałem na łamach „Newsweeka”, że pod wpływem wydarzeń na Ukrainie pol­ską politykę czeka otrzeźwienie. Słab­nące znaczenie Smoleńska zdawało się potwierdzać tę intuicję. Nie doceni­łem jednak potencjału obłędu/cynizmu (niepotrzebne skreślić) na prawicy.
Raz jeszcze okazało się, że w przyro­dzie nic nie ginie. Gdy jedną paranoję już do cna wyeksploatowano, natych­miast pojawiło się zapotrzebowanie na nową. Właśnie eksplodowała.

Lont podpalony miotaczem
Tezę o fałszowaniu wyborów prawica budowała od kilku lat. Najpierw ukrad­kiem, sącząc spekulacje i podejrzenia. Każda lokalna anomalia była nagłaś­niana i odpowiednio komentowana. Tu zabrakło kart do głosowania, tam od­dano więcej nieważnych głosów niż za­zwyczaj - za każdym razem można było poszukać racjonalnych wytłumaczeń; nawet najsprawniejszy system wybor­czy może potknąć się o jednostkowe zaniedbanie bądź nieuczciwość obsłu­gującego go człowieka. Zamiast tego opatrywano doniesienia znakami zapy­tania, budując klimat podejrzliwości.
Sączone wnioski wydawały się zbyt absurdalne, aby mogły zainfekować po­ważną część opinii publicznej. Główny nurt przymykał więc oko. Tymczasem prawicowe media głosiły ostatnio już otwarcie, że fałszerstwa nad urną to nawet nie brzytwa, której chwyta się słab­nąca władza, lecz stały element wszystkich elekcji po 1989 roku. Po takim przygotowa­niu byle iskra zdolna była odpalić ładunek paranoi. Trudno było wszakże przypusz­czać, że stanie się coś znacznie poważniej­szego - że zamiast lokalnych zaniedbań wyborczych wydarzy się katastrofa, która naprawdę skompromituje państwo. Sięga­jąca wielu obszarów naraz - systemu infor­matycznego, kompozycji kart wyborczych, niezdolności urzędników z PKW do reago­wania w sytuacjach kryzysowych.
I tak doszło do zawieruchy politycznej, jakiej dawno w Polsce nie widziano. Nie­udolność państwa zderzona z prawicową paranoją odarły z wiarygodności najważ­niejszy ustrojowy regulator - instytucję wolnych, demokratycznych wyborów. Te­raz podważany będzie wynik każdej kolej­nej elekcji.

piątek, 28 listopada 2014

STRATEGIA BELWEDERU



Bronisław Komorowski wygrałby prezydenturę w pierwszej turze - wynika z sondażu „Newsweeka". Ale to wcale nie musi być takie oczywiste. Główny problem to jego zawite relacje z PO.

ALEKSANDRA PAWLICKA

WSZYSTKIE DANE POCHODZĄ Z BADANIA M1LLWARD BROWN DLA „NEWSWEEKA"; SONDAŻ TELEFONICZNY PRZEPROWADZONY 18-20 LISTOPADA 2014 ROKU NA REPREZENTATYWNEJ GRUPIE 1001 DOROSŁYCH POLAKÓW


Czy Bronek wciąż jest naszym kandydatem na prezydenta? Dla nas to oczywiste, ale czy dla niego również? - pyta w rozmowie z „Newsweekiem” jeden z liderów Plat­formy Obywatelskiej dzień po wyborach samorządowych.
„Dlaczego prezydent był w tych wybo­rach zupełnie nieobecny?”. „Nie dostrze­gliśmy żadnego zaangażowania ze strony Belwederu”. „Może, gdyby pojawił się tu czy tam w czasie kampanii, nie zabrakło­by nam tych paru procent? ” - w pytaniach posłów PO słychać pretensje.
Na linii PO - Bronisław Komorowski zapanowała cisza. Niektórzy nawet mó­wią, że martwa. Żadnych konsultacji, ustaleń, żadnej strategii, choć przecież za pół roku kolejne wybory - prezydenckie.

czwartek, 27 listopada 2014

Więcej cudu nie będzie



Wynik ostatnich wyborów powinien być dla Platformy zimnym prysznicem - mówi prezydent stolicy i wiceszefowa PO Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Rozmawia ALEKSANDRA PAWLICKA.

NEWSWEEK: Obawia się pani drugiej tury wyborów?
HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ: Nigdy nie lekceważę przeciwnika. W polity­ce widziałam, jak Mazowiecki przegrywa z Tymińskim i Wałęsa z Kwaśniewskim. Wybory to w demokracji ten moment, gdy każdy jest równy i ma jeden glos. Nie ma pewniaków. „Faworyt” nie znaczy: pew­niak. Dlatego uważam, że do ludzi trze­ba podchodzić z pokorą, i staram się robić to najlepiej, jak umiem. Jest takie powie­dzenie, o którym nigdy nie zapominam: pycha jest tuż przed upadkiem.

Platforma Obywatelska po raz pierwszy od dziewięciu lat przegrywa.
- To oznacza mobilizację.

PO jest zdolna do mobilizacji?
- Mam nadzieję. Wynik ostatnich wybo­rów powinien być zimnym prysznicem. Gdy w 2005 r. przyszłam do PO, to była zdecydowanie bardziej aktywna partia. Potem, po przejęciu władzy, wydawa­ło się zawsze, że jest Donald Tusk, który wsiądzie w autobus i zrobi wyborczy cud.

„Z Tuskiem łatwiej się wygrywało" - skomentowała wynik ostatnich wyborów rzeczniczka jego rządu Małgorzata Kidawa-Błońska.
- I to był błąd. Ewa Kopacz jest premie­rem dwa miesiące. Jeździła, gdzie mogła, i próbowała nadrobić straty ostatnich lat. Odziedziczyła partię z sondażami dużo gorszymi niż wynik wyborów samorządo­wych. Jeszcze kilka miesięcy temu byliśmy o kilkanaście procent za PiS. Ale oczywi­ście przegrana nawet o pół procent jest przegraną. Tylko że nie jest to porażka no­wej liderki, lecz partii, która przyzwyczaiła się do bycia u władzy.
Tymczasem wygłodniałe partie opozy­cyjne nie ustają w działaniu. Do tego przeprowadziliśmy dwie konieczne dla bezpieczeństwa ekonomicznego kraju, lecz niepopularne reformy, które nie przy­sporzyły nam elektoratu: wydłużenie wie­ku emerytalnego i zmiany w OFE. Nie mówiąc o tym, że ludzie nie lubią konflik­tów, a w para regionach nasi liderzy poszli na wewnętrzną wojenkę.

Czy wygrana PiS w 2015 r. jest realna?
- Jest. Ja bym tego nie lekceważyła. Nie mówię, że Platforma jest skazana na po­rażkę, tylko że będzie to bardzo trudna, może najtrudniejsza dla PO kampania, i trzeba zacząć ciężko pracować już na­stępnego dnia po drugiej turze wyborów samorządowych. Więcej cudu nie będzie.

Jarosław Kaczyński jest zdeterminowany, aby wygrać. Dla niego 2015 rok to chyba ostatnia szansa.
- Nie chcę tak mówić o rywalach. Mu­szę przyznać, że on jest dość wytrwa­ły. Parę osób wróżyło już Kaczyńskiemu koniec kariery politycznej, a on się cią­gle trzyma. I powiem więcej: lepiej trzyma się Kaczyński, niż Millerowi wychodzi powrót do wielkiej polityki.

Kaczyński z Millerem domagają się unieważnienia i powtórzenia wyborów samorządowych.
- Zaskakujące jest, że dwaj byli premie­rzy nie znają prawa. Unieważnić wybory może wyłącznie niezawisły sąd.

środa, 26 listopada 2014

Duduś



Andrzej Duda niespodziewanie znalazł się na szczycie partyjnej hierarchii w PiS. Za jego karierę ręczą dwie osoby: bratanica prezesa i przyjaciel nieżyjącego prezydenta.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

W PiS podział obowiązków jest jasny. Jeśli na grób prezydenckiej pary wybiera się prezes Kaczyński, to wizytę organizuje szef krakowskich struktur partii Andrzej Adam­czyk. Ale gdy na Wawel ma przyjechać pani Marta, to wszyscy wiedzą, że za organizację odpowiada były minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, a od niedawna także kandydat PiS na prezydenta. To on kupuje wieniec, rezerwuje nocleg i ustala plan pobytu.
Eurodeputowany i bratanica prezesa poznali się po katastrofie smoleńskiej i od tamtego cza­su są w kontakcie: współpracują w Ruchu Spo­łecznym im. Lecha Kaczyńskiego, spotykają się służbowo i z rodzinami.
- Czy Marta Kaczyńska rekomendowała preze­sowi pańską kandydaturę?
- Nie poruszaliśmy tego tematu, ale rzeczywi­ście mamy dobre koleżeńskie relacje - przyzna­je w rozmowie z „Newsweekiem” Andrzej Duda.
- Zazwyczaj spotykamy się przy okazji jej wizyt w Krakowie.
Drugim protektorem Dudy jest szef Ruchu Społecznego i poseł Prawa i Sprawiedliwości Maciej Łopiński. Gdyby nie poręka jego i Mar­ty Kaczyńskiej, ten były podopieczny Zbignie­wa Ziobry nie zrobiłby w PiS tak błyskawicznej kariery.

wtorek, 25 listopada 2014

Nie chcemy być poddanymi



Z peresem Pis rozmawiała Anna Gilewska

PiS wygrał, czyli przegrał. Z PSL.
Te wyniki, które zostały już ogłoszone, są całkowicie niewiarygodne. To oznacza, że mamy już nowy ustrój, który nie jest demokratyczny. Bo jeżeli nie ma wiarygodnego liczenia wyników wyborów, to znaczy, że nie ma systemu demokratycznego. Wtedy władza może rządzić w nieskończoność. Procedury wyborcze niby są, ale nic nie znaczą. Są całkowicie puste. Demokracja jest tam, gdzie opozycja może w drodze uczciwych wyborów przejąć władzę. A jeśli opozycja faktycznie nie może przejąć wła­dzy, tam demokracji nie ma. Obserwujemy coś, czego pewnie duża część społeczeń­stwa jeszcze w pełni nie zauważa, ale co jest zupełnym przełomem, skądinąd dla nas nie takim bardzo zaskakującym, bo od dawna charakter tej władzy wydawał nam się od­legły od wymogów demokracji.

Jeśli PiS uważa, że te wybory są niewia­rygodne, to czemu gra dalej, nawołuje do wzięcia udziału w drugiej turze?
Bo nie chcemy dawać prezentu drugiej stro­nie. Wzywamy, żeby we wszystkich miejscach, gdzie to jest możliwe, przeciwstawiać się kandydatom PSL i PO, nawet tam, gdzie ich kontrkandydatami są ludzie bardzo nam odlegli, których dotąd w sposób uzasad­niony krytykowaliśmy. Wszystko lepsze od tego, co się w tej chwili Polsce stało.

Będziecie zaskarżać wyniki wyborów?
Tak, podejmiemy działania także w tych formach, które są przewidziane przez Ko­deks wyborczy, czyli zaskarżania wyników.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Stosunki międzynarodowe



W Tarnowie prostytucję opanowały kobiety z jednego ukraińskiego miasta. Twierdzą, że właścicielka agencji była dla nich jak dobra ciocia.

HELENA KOWALIK

Gdy Małgorzata K. przyjechała po raz pierwszy do Czerwono- grodu (obwód lwowski, 15 km od polskiej granicy), a był to 2001 r., poszła na miejscowy bazar. Zatrzymywała się przy rozłożonych na ubitej ziemi ceratach z różnymi towara­mi z Polski i, niby zainteresowana kupnem, oglądała sprzedawców. Interesowały ją tylko młode kobiety. Łamanym rosyjskim zagadywała je z życzliwym uśmiechem; współczuła, gdy Ukrainki się żaliły, że handel nie bardzo idzie. Na koniec roz­mowy proponowała spotkanie wieczorem w hotelu, w którym się zatrzymała. Może będzie mogła ulżyć ich doli.
Przybiegały do hotelu jak na skrzy­dłach. 40 -letnia Małgorzata K. pozwalała się im wypłakać, nie żałowała przywie­zionej z Polski wódki. Gdy już wszystko zostało powiedziane: że na handlowaniu można zarobić miesięcznie góra 400 zł (w przeliczeniu na złotówki), a i to niepew­ne, bo targowisko „trzepią” ci od haraczy, że alimenty od ojca dziecka to tylko 150 zł, K. składała propozycję. Prowadzi w Tarnowie usługi „Adam i Ewa”: pokoje noclegowe, czyszczenie futer, poprawia­nie kondycji fizycznej i sprzątanie. To na szyldzie i dla ewidencji gospodarczej. Tak naprawdę ona i jej facet Lech mają burdel. Ale pełna kultura. Nikt nikogo nie zmusza, dziewczyny mogą przyjechać do Polski na próbny miesiąc i same się przekonają. Ona płaci im za bilet autobusowy i nie będzie brała przez ten czas za nocleg.
Wypita wódka rozwiązywała języki, ośmielone Ukrainki pytały, ile by zarobiły.
- Klient płaci 150 zł za godzinę, na rękę do­stajesz 50. Ile będziesz mieć kasy, to zależy, ilu obsłużysz. Wyżywienie we własnym zakresie. Za nocleg 250 zł miesięcznie - padała konkretna odpowiedź.
Większość mieszkanek Czerwonogrodu była gotowa wyjechać do nowej pracy w Polsce choćby nazajutrz. Zwłaszcza że Małgorzata K. pożyczała im 100 dolarów na pierwsze wydatki. - Macie siostry, zaufane koleżanki? - pytała na koniec właścicielka agencji towarzyskiej. - Po­rozmawiajcie z nimi, ja prowadzę kilka takich lokali, potrzeba dużo dziewczyn.

piątek, 21 listopada 2014

SPRZEDAWCY EMOCJI



Nie chodzi o to, by odkryć nowy talent i go wylansować. Chodzi o to, żeby program wygrata osoba, na której telewizja zarobi najwięcej. Wystarczy sprytnie zmanipulować widzów, by głosowali właśnie na nią.

RENATA KIM, EWELINA LIS

Nie mogę już oglądać takich programów - mówi X, któ­ra pracowała przy produkcji „Tańca z gwiazdami” w czasach, gdy pokazywała go telewizja TVN. - No nie mogę, wszędzie węszę manipulacje.
Kiedy widzi, że tancerka jest cią­gle pokazywana w zwolnieniu, że ma rozwiane włosy (bo skierowano na nią ogromny wiatrak), to przecież wie, że reżyser chce ją pokazać w jak najlepszym świetle - że niby taka ro­mantyczna, kobieca. - A gdy potem ta dziewczyna opowiada, że tuż przed ostatnim odcinkiem rzucił ją narzeczo­ny, więc tańczyła ze sztucznym uśmie­chem na twarzy i rozpaczą w sercu, to mam jasność, że producenci dmucha­ją jej historię, bo chcą, żeby przeszła do kolejnego odcinka. Dlaczego? Bo zależy na tym stacji albo sponsorowi - wyjaśnia X.
Nazwiska nie poda, bo nadal pra­cuje w branży i nie powinna zdradzać tajemnic produkcji telewizyjnych show. Ale tym, co się w nich dzieje, jest zniesmaczona. Pamięta, jak po emisji pierwszego odcinka castingowego do nowego programu stacja zorganizowała celebrycką imprezę i wszyscy podchodzili do niej z gra­tulacjami. - A ja stałam i myślałam: „Co wy, k..., wiecie o robieniu takich programów?”.

czwartek, 20 listopada 2014

Nowy delfin prezesa



Andrzej Duda ma być lepszą wersją Marcinkiewicza. Mentalny pisowiec, ale dobrze opakowany. Nawet w PiS nie wierzą jednak, że wejdzie do drugiej tury wyborów prezydenckich.

AGNIESZKA BURZYŃSKA, ANNA GIELEWSKA

Duda od kilku lat szykował się na ministra sprawiedliwości. Jednak kiedy jego nazwisko pojawiło się na giełdzie kandydatów PiS na prezydenta, bardzo liczył, że Jarosław Kaczyński wskaże właśnie jego.
- Przygotowywał się, ćwiczył wystąpienia - przyznaje znajomy Dudy. Tyle że fatalnie wychodziły dla niego wewnętrzne badania rozpoznawalności. Wyprzedzali go m.in. Janusz Wojciechowski, Ryszard Czarnecki czy prof. Piotr Gliński. Gorzej od Dudy wypadał tylko prof. Andrzej Nowak.
Prezes podjął decyzję kilka tygodni przed ogłoszeniem kandydata. Liczył, że na start zdecyduje się Zyta Gilowska, ale odmówiła z powodów zdrowotnych. Wtedy dla wąskie­go grona w PiS stało się jasne, że postawi na Dudę. Od tego pomysłu próbował odwieść prezesa Adam Hofman. - Chodził i mówił, że to papierowy kandydat, nie nadaje się i on mu kampanii robić nie będzie - opowiada polityk PiS.
Kiedy decyzja już zapadła, prezes miał polecić, by nie mówić o niej Hofmanowi.
O tym, że kandydaturę Dudy prezes ogłosi 11 listopada, wiedziało zaledwie kilku polityków PiS. Większość spodziewała się tego dopiero po wyborach samorządowych. Jednak, choć trudno nam w to uwierzyć, politycy PiS przekonują, że inauguracja kam­panii prezydenckiej tego dnia była planowana jeszcze przed aferą madrycką. Jak twierdzą, pomysł był taki: z jednej strony „balonikowy” marsz Bronisława Komorowskiego, z drugiej zamieszki narodowców. I w kontrze do tego - nowy kandydat, Andrzej Duda.
Nie wyszło, o czym świadczy poruszenie wśród samych polityków PiS, kiedy na tele­wizyjnym pasku przeczytali, kto będzie ich kandydatem. Kpiny wywołał też występ Dudy na tle flag - ułożonych tak samo jak niedawno za plecami prof. Glińskiego, dyżurnego kan­dydata PiS na różne funkcje.
- Kto to wszystko wymyślił? Nieudolne przykrycie Hofmana, samo przykryte przez race z marszu, to wszystko wygląda despe­racko - denerwował się jeden z rozmówców. Inny: - Ogłoszenie tego w taki dzień, kiedy Komorowski jest gwiazdą i gospodarzem własnego marszu, przed wieczorem, kiedy nikt nic nie wie, nie ma tam żadnych kamer, relacji na żywo? No masakra po prostu.
Jeden ze sztabowców przekonuje: wszyst­ko przez Hofmana i... salę Sokoła. - Bardzo nam zależało na tej sali, bo jest kojarzona z Józefem Piłsudskim. Hofmana nie przykry­waliśmy, bo nie dało się przykryć. Zaszkodził nie tylko wyborom samorządowym, ale i tej starannie przygotowanej prezentacji.
- To jakiś żart? Jeśli faktycznie planowali to wcześniej, to po aferze madryckiej po­winni natychmiast przełożyć. Teraz nikt nie uwierzy, że to nie desperacka przykrywka. To jeszcze gorzej wróży... - komentuje jeden z naszych rozmówców z PiS.

środa, 19 listopada 2014

Hurtownik od heroiny



Giełdowi inwestorzy, a obok nich deweloper i potentat na rynku pomocy szkolnych obracali pieniędzmi narkotykowego barona. Każdy na swój sposób pomógł wyprać miliony zarobione na handlu heroiną.

WOJCIECH CIEŚLA

Ta historia zaczyna się prawdo­podobnie w styczniu 2011 roku. Z okna pokoju, w którym poli­cjant Centralnego Biura Śledczego prze­słuchuje Roberta, widać senną Warszawę. Robert, narkoman uzależniony od heroi­ny, ma opowiedzieć, jak i z kim handlował po praskiej stronie Wisły. Policja wie, że upłynnił wśród innych narkomanów hur­tową ilość narkotyku, co najmniej 13 kilo­gramów, i że nie pracował sam.
Tego dnia decyduje się na współpracę. W zamian za wsypanie własnej siatki zy­skuje status tzw. małego świadka koronne­go. Uniknie kary, trafi na leczenie.
Robert jest pierwszy. Wkrótce zaczyna­ją zeznawać następni chłopcy z Grocho­wa: Adrian R, Wirgiliusz L. Padają ksywki dilerów: Belmondo, Czarek, Ciemny, Ker- mit, Zdunek, Rudy, Smoku. CBS tylko po­twierdza to, co i tak wie od dawna - grupa zajmowała się handlem narkotykami, wy­muszaniem haraczy, rozbojami. Człon­kowie gangu dostawali od szefa regularne pensje - po 200 dolarów za przynależność i uczestnictwo. Wyjazdy na tzw. rozkminki, ataki na inne grupy - takie jak służbowe delegacje - opłacane były z funduszy grupy.
Robert K. zeznaje chaotycznie, ostat­nie dziesięć lat na ulicy odtwarza z pamię­ci. W pewnym momencie mówi: „Moim głównym dostawcą był Marek J.”.
CBŚ wkrótce namierza Marka J. Zaska­kujące, ale nie zakłada mu podsłuchu. Nie bada, z kim się kontaktuje. Idzie po niego szybko. Jakby ciut za szybko.

wtorek, 18 listopada 2014

ADAM HOFMAN NIE PĘKA



Choć było ich czterech, to zawsze rządził ten najmłodszy. Dlaczego? Bo miał najmniej skrupułów.

MICHAŁ KRZYMOWSKI
Zaczęło się od głupstwa. „Fakt” opisał drugorzędny incydent w samolocie tanich linii Ryanair. Czwórka młodych polityków PiS z żona­mi poleciała do Madrytu. Podczas lotu pili własny alkohol i posprzeczali się ze stewardesami.
Po paru dniach historia zaczęła jednak żyć własnym życiem. Im głębiej dzienni­karze do niej sięgali, tym więcej kompro­mitujących faktów wychodziło na jaw. Okazało się, że dla trzech posłów - Adama Hofmana, Mariusza Kamińskiego i Ada­ma Rogackiego - był to wyjazd służbowy. Najpierw kupili bilety na lot Ryanairem, a potem pobrali w Sejmie zaliczkę na znacznie kosztowniejszą podróż samo­chodami. Gdy się okazało, że są sejmowy­mi rekordzistami - według deklaracji mieli zjeździć pół Europy, od Rzymu po Londyn - ktoś sprawdził, że Kamiński i Rogacki w swoich oświadczeniach majątkowych nawet nie wykazują samochodów. Pojawi­ło się też pytanie: jak to możliwe, że Hof­man był w Londynie i Strasburgu, skoro w tym samym czasie głosował w Sejmie i występował w radiu?
Polityk PiS, który do tej pory zwalczał Hofmana: - Od lat zabiegałem o ukró­cenie jego wpływów. Robiłem wszystko, żeby odsunąć go od prezesa i pozbawić funkcji rzecznika prasowego, ale dziś jest mi go żal. "Jakiego końca kariery mu nie życzyłem.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Zabójczy trójkąt



Miał jednocześnie dwie narzeczone Aby się nie wydało, jedną zabił.

HELENA KOWALIK

Zakochała się w nim od pierw­szego spojrzenia, gdy wszedł do jej klasy. Wysoki, uśmiech­nięty, sprężysty w ruchach. Wychowawczyni przedstawiła Marka K. jako instruktora narciarstwa, który przygotuje uczniów do wyjazdu w góry w czasie ferii zimowych. 14-letnia Marta B. jak na skrzydłach pobiegła do domu prosić rodziców, aby kupili jej narty.
Gdy po powrocie z Zakopanego Marta zaczęła zamykać się w swym pokoju i godzinami rozmawiała z kimś przez telefon, jej matka zaproponowała córce, aby zaprosiła tego kogoś do domu na kawę. I tale starszy od niej pięć lat Marek K., student pierwszego roku chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim, zadomowił się w willi rodziców swej uczen­nicy z kursu narciarstwa. Po kilku miesiącach traktowano go jak chłopaka Marty. Rodzice - praktykujący katolicy - byli przekonani, że związek młodych jest jeszcze na etapie wyłącznie romantycznych westchnień. Ale nie ukrywali, że gdyby znajomość z Martą
dojrzała do narzeczeństwa, gotowi są na przypieczętowanie związku ślubem. Oczy­wiście kościelnym. Na razie „dzieci” miały pilnować nauki.
Marek im się podobał i nie mieli nic przeciwko temu, żeby w przerwie między zajęciami na uczelni wpadał do nich na obiad. Też mieszkał w Krakowie, ale w odległej dzielnicy, zbyt dużo czasu tracił na dojazd.
Na drugim roku studiów 21-letni Marek poznał studentkę Monikę K. Wkrótce zostali parą. Okazało się, że ich matki ukończyły tę samą akademię medyczną, co z kolei otwo­rzyło studentowi drzwi do domu Moniki. Mógł tam przebywać nawet wówczas, gdy jej rodzice byli w pracy, a dziewczyna na uczelni. Otwierał sobie pilotem do bramy garażu.
Marek zataił przed studentką, że spotyka się z Martą. Gdy szedł do licealistki, mówił Monice, że wyciągnęli go na piwo koledzy z podstawówki - nierozłączni Alek i Krzy­siek. Tak naprawdę od opuszczenia szkoły nie widzieli się ani razu.
W odróżnieniu od wpatrzonych w stu­denta rodziców Marty, matce Moniki nie podobało się, gdy Marek bez pytania otwierał lodówkę w jej kuchni, myszkował po całym mieszkaniu. Rok później zeznała w sądzie:
- Byłam rozdrażniona nachalną obecnością tego młodego człowieka w naszym życiu codziennym. Uważałam go za źle wycho­wanego, a ponadto infantylnego. Opowiadał niestworzone historie, które rzekomo mu się przydarzyły; z daleka pachniało to kłam­stwem. Niestety, Monika była nim zafascy­nowana. Ambicjonalnie cierpiałam, widząc, jak mu usługuje: daje notatki z wykładów, na które nie chciało mu się chodzić, pisze za niego prace semestralne. Ale córka nie pozwoliła nic na niego powiedzieć. Zaręczyli się.

niedziela, 16 listopada 2014

Jak partia w Gryficach kułaków broniła



Proces ZMP-owców, którzy w 1951 r. w poszukiwaniu zboża zdemolowali obejścia chłopów, partia uczyniła pokazowym.

HELENA KOWALIK

Napisałam skargę do KC - zeznała w pierwszym dniu procesu po­szkodowana Irena Madusowicz z Przybiernowa, gmina Gryfice - bo już nie wiedziałam gdzie. - Zaraz po Matce Boskiej Gromnicznej przy­był do naszej gromady z Gryfic samochód z tą lekką kawalerią. Piętnastu weszło na moje podwórko. Zażądali, abym natychmiast wiozła zboże do punktu skupu, 1700 kg. Ja im przysięgam, że oddałam już półtorej tony i zostało mi tylko na zasiew oraz dla gadziny. To tamci w krzyk, że mają sposób na kułaków. Cztery godziny trwała rewizja. Piece porozbijali, święte obrazy zrzucili ze ścian, łóżka i podłogi porąbali, a w chlewie koryta. Zjedli wędliny z komory, rozdeptali miód, który miałam na dokarmianie pszczół i woszczynę. Ukradli podeszwy przygoto­wane na żelowanie butów i skórki z owiec przywiezione jeszcze zza Buga. 600 zł schowane w kredensie zginęło, nie mogę znaleźć karty ewakuacyjnej. Gdy plądrowali kuchnię, kazali mi stanąć twarzą do ściany.
- Do nikogo nie pisałam skargi - wyjaś­niła sądowi żona Andrzeja Zająca z Trzebusza pod Gryficami - bo już oczy wypłakałam przez taką niesprawiedliwość. Mój chłop dostał 5,5 roku za ukrycie 27 metrów zboża i 46 dolarów. W czasie rewizji kazali mu kopać dół, że go żywcem pogrzebią. Proces był w pobliskim Trzebiatowie, w sali kinowej, sołtysi zgonili ludzi z kilku wsi. Nie dość, że gospodarstwo zostało bez chłopa, ta ichnia lekka kawaleria kamieniami rozbiła w cha­łupie szyby, wszystkie naczynia wyrzucili na podłogę, porąbali siekierą łóżko.
Kolejny poszkodowany Franciszek Krystecki z tej samej wsi co Zając zeznał, że na jego gospodarstwo najechało 20 „kawalerzystów”. Od furtki krzyczeli: „Pokaż, skurwysynie, gdzie masz zboże ukryte!”.
- Chciał iść na posterunek, ale ten pośrodku ławy - tu przesłuchiwany wskazał na jed­nego z oskarżonych - uderzył go drągiem, którym rozwalał siano. Zapowiedział, że jeśli się ruszę z podwórka, zastrzeli mnie jak psa. Wyłamali futrynę w spichrzu, gdzie ukryłem pięć metrów żyta dla koni. Wszystko zabrali. Gdy moja baba płakała w kuchni, bo nasikali do beczki z soloną słoniną, rozpruli pierzyny.
Tak 25 maja 1951 r. w Gryficach niedaleko Szczecina na zlecenie KC PZPR zaczął się pokazowy proces osób, które - jak doniosła „Trybuna Ludu” - „wypaczyły słuszną ideę kolektywizacji rolnictwa”.

sobota, 15 listopada 2014

Niech mi zejdzie z oczu



Żona straciła grube miliony za plecami męża. Ze strachu przed jego gniewem chciała go zabić.

Helena Kowalik

20-letnia ekspedientka Agnieszka W. z wiejskich obrzeży Wilanowa na urodzinach brata poznaje Marka Cz. Jest koniec 1995 r. Gość nosi złoty łańcuch i dresy. Jest bardzo pewny siebie, bawi całe towarzystwo. Z wpatrzonym w niego bratem porozumiewają się jakimś slangiem, Agnieszka połowy nie rozumie. Ale nie docieka – z natury jest nieśmiała, wygląda na zahukaną.
Gdyby czytała gazety, może by i coś skojarzyła z szeptów gospodarza z honorowanym gościem. Media żyły właśnie serią gangsterskich napaści: niedaleko Nowego Dworu Mazowieckiego bandyci sterroryzowali dwóch policjantów i zabrali im radiowóz. Niespełna tydzień później ci sami sprawcy zatrzymali autokar z wycieczką do Stambułu, pasażerowie musieli oddać pieniądze i kosztowności. Następnie zdarzył się napad na klienta banku PKO w Warszawie – na widok wycelowanego kałasznikowa mężczyzna oddał kilkadziesiąt tysięcy złotych. Napastnicy ukryli broń w wózku dziecięcym, porzuconym później przed wejściem do banku. Niejako zwieńczeniem tych akcji był napad na konwój wiozący pieniądze dla ZOZ na warszawskim Ursynowie. Bandyci ukradli 1,2 mln zł. Agnieszka W. nie miała pojęcia, że za tymi rozbojami stała zbrojna grupa gangsterska dowodzona przez Marka Cz. o znanej w przestępczym światku ksywie „Rympałek”. Nie słyszała też o aresztowaniu tego mafiosa w kwietniu 1996 r. Nie miał kto jej powiedzieć, bo brat akurat odsiadywał wyrok.

piątek, 14 listopada 2014

Kulisy śledztwa ws. ułaskawienia Adama S. przez prezydenta Kaczyńskiego



Łukasz Kłos,Tomasz Słomczyński

Nie było podejrzanych, ani tym bardziej winnych. Co więcej - nie znaleziono też dowodów, potwierdzających, by w ogóle doszło do przestępstwa. Warszawska prokuratura umorzyła więc dochodzenie w sprawie rzekomego zaginięcia dokumentów związanych z ułaskawieniem Adama S., niegdyś wspólnika Marcina Dubienieckiego.


Tymczasem zatrudniony przez Pałac Prezydencki audytor - sędzia Sądu Najwyższego - nie miał wątpliwości: "W niniejszej sprawie zachodzą okoliczności uzasadniające podejrzenie popełnienia przestępstwa, dokonanego przez podsekretarza stanu Andrzeja Dudę". W piśmie skierowanym do Kancelarii Prezydenta RP w kategorycznych słowach stwierdził, że spośród kilku przebadanych postępowań ułaskawieniowych "istotne nieprawidłowości" pojawiły się tylko w przypadku sprawy Adama S. Brak dokumentów podpisanych przez uprawnione osoby, brak sformalizowanego obiegu pism to wszystko - zdaniem sędziego audytora - miało kłaść się cieniem na tej sprawie i urzędowaniu Andrzeja Dudy.
Warszawscy śledczy nie znaleźli jednak dowodów, które mogłyby jednoznacznie uzasadnić podejrzenia w stosunku do prezydenckiego ministra (Andrzej Duda nie usłyszał nawet zarzutów w związku z tą sprawą). Zebrany przez nich materiał ujawnia jednak tajniki pracy Kancelarii Prezydenta. Kto rekomendował Lechowi Kaczyńskiemu ułaskawienie kwidzyńskiego przedsiębiorcy? Jakimi dokumentami prezydent mógł dysponować, podejmując swoją decyzję? Kto zlecił ich przygotowanie? Do kogo trafiła prośba Adama S. o zastosowanie aktu łaski? Dziesiątki stron dokumentów oraz zeznania świadków - pracowników Kancelarii Prezydenta - odsłaniają kulisy przygotowania aktu łaski wobec Adama S.


Przypomnijmy na początek, skąd wzięło się całe zamieszanie. "Prezydent Lech Kaczyński ułaskawił kwidzyńskiego przedsiębiorcę, wspólnika Marcina Dubienieckiego" - artykuł ukazał się w "Dzienniku Bałtyckim" w marcu zeszłego roku. Napisaliśmy, że cieniem na łasce dla kwidzyńskiego przedsiębiorcy położyło się kilka faktów. Przeciwny jej był prokurator generalny. Sam akt został wydany w stosowanym niezwykle rzadko trybie tzw. prezydenckim, a cała procedura zakończyła się w zaledwie cztery miesiące. Tak krótki okres oczekiwania na prezydencką łaskę jest w zasadzie niespotykany. Te kontrowersje spowodowały, że w publicznej dyskusji pojawiły się pytania: Czy w przypadku Adama S. prezydenccy urzędnicy dopełnili obowiązującej procedury? Czy on sam mógł liczyć na "specjalne względy" z uwagi na swoje interesy z Marcinem Dubienieckim? Sam adwokat już po publikacji artykułu publicznie zaprzeczał, by był wspólnikiem kwidzyńskiego przedsiębiorcy. Tymczasem ich związki biznesowe były oczywiste w świetle dokumentów dostępnych w Krajowym Rejestrze Sądowym. Oświadczenie Dubienieckiego stało w sprzeczności z potwierdzonym notarialnie aktem założycielskim spółki (który również opublikowaliśmy na naszych łamach). Wynika z niego, że Marcin Dubieniecki i Adam S. na trzy tygodnie przed ułaskawieniem zawiązali spółkę.

czwartek, 13 listopada 2014

Życie jak w Madrycie



Szkoda chłopów. Przynajmniej Kamińskiego i Hofmana. Nie żeby wyrażali poglądy bliskie moim; i nie żeby się zapowiadali na jakichś Geremków, ale przynajmniej mają IQ, którego nie trzeba się wstydzie w sklepie. Ale się zmarnowali.

Jacek Żakowski

W odróżnieniu od Ziobry obaj panowie raczej byliby w sta­nie zdać egzamin aplikancki. Wielu takich młodych dziś w polityce, a zwłaszcza w Sejmie, nie ma. I trzeba powiedzieć, że nie tylko par­tia, ale też Polska sporo w nich inwesto­wała na szybkich ścieżkach ich politycznej kariery. Na marne.
Nie w tym sensie, że wpadli na wstydli­wych kombinacjach i zapewne zostaną wyrzuceni z partii. Naprawdę złe jest to, że zostali do tego stopnia zdemoralizowa­ni, że to, co zrobili, robili nawet się specjal­nie nie maskując, nie zacierając śladów, niemal ostentacyjnie. Czyli nie widzieli w tym nic specjalnie złego, a zwłaszcza nic groźnego, co by mogło złamać ich kariery. W gruncie rzeczy musieli być przekonani, że tak się po prostu robi. Albo że można tak robić. To dużo o nich mówi, ale też mówi sporo o ich otoczeniu. Bo nikt się z takim poczuciem nie rodzi. Przez te kilka lat, któ­re spędzili w polskiej polityce, musieli tym poczuciem czy przekonaniem nasiąknąć.
Nie myślę tylko o kuriozalnym koncep­cie, żeby w służbową podróż do Madrytu posłowie jechali swoimi samochodami (i to zdaje się trzema). Prawdę mówiąc, już w chwili gdy złożyli takie wnioski, urzędnik Kancelarii Sejmu powinien zawiadomić prokuraturę albo CBA o podejrzeniu po­pełnienia przestępstwa. Bo to jest prawie 3 tys. km, czyli dwa dni podróży w jedną stronę (według Google - 27 godzin czystej jazdy). Szwindel czuć tu na milę. Gdyby nie stał za tym jakiś szemrany interesik, kto by miał ochotę męczyć się prawie 30 godzin przy kółku zamiast luksusowo odbyć kilkugodzinną podróż w lotow- skiej biznesklasie?
Dobre pytanie, prawda? I poważniejsze, niż się na oko wydaje. Bo w odróżnieniu od lotnisk wewnątrz Unii na granicach drogowych nie ma żadnych kontroli. Na pierwszy rzut oka czułbym tu więc raczej pranie brudnych pieniędzy albo narkotyki wiezione pod przykrywką dy­plomatycznych paszportów niż banalne szmuglowanie całkiem legalnych żon, o które zdaje się chodziło. Nie wierzę, że pomysł samochodowej podróży do Ma­drytu nie dał do myślenia urzędnikom w Sejmie. I że nie zdziwił partyjnych ko­legów, którzy musieli być powiadomieni o długiej służbowej nieobecności trójki. Takie spotkania, na jakie jechali, nie ciągną się przecież tygodniami. A podróż samo­chodem zajęłaby przynajmniej 4 dni. Więc także dla władz klubu musiało być jasne, że chodzi o coś innego niż udział w kon­ferencji. A, o ile wiem, nikt nie oponował.