niedziela, 31 grudnia 2017

Ktoś musi






Kiedy zaczynali, byli postrzegani jako grupka zwariowanych radykałów. Dziś, na mapie oporu wobec rządów PiS, OBYWATELE RP są jednym z mocniejszych punktów.

Gdy Konrad Korzeniowski po 20 latach wrócił z Kanady, zachwycił się Warszawą - fan­tastyczne, otwarte, europejskie miasto. Szybko jednak przeko­nał się, że stworzył obraz trochę przekolorowany. Ze swoją partnerką Ulą Kitlasz poszedł 1 sierpnia na plac Powstańców Warszawy. Ula przez pamięć o dziadkach bywa tam co roku w rocznicę wybuchu powstania. Na Nowym Świecie natknęli się na marsz narodowców, naładowanych agresją i stadną butą. - Nie potrafię pogo­dzić się z tym, że w moim mieście dzieją się takie rzeczy - mówi Ula. - Targały mną skrajne emocje, byłam rozdygotana i wście­kła. Stałam na krawężniku i płakałam, pa­trząc na nazioli maszerujących przez War­szawę. Rzucona raca oparzyła mnie w szyję.
   Konrad jeszcze z Kanady śledził pol­skie wydarzenia. Wiedział, że w polityce dzieje się nie najlepiej, ale nie był przy­gotowany na takie zderzenie ze ścianą.
- Tego 1 sierpnia coś wybiło i zdzieliło mnie w twarz - mówi. Gdy dowiedzieli się, że dwa tygodnie później Obywatele RP chcą blokować marsz ONR, dołączyli. Wtedy pierwszy raz wynosiła ich policja. Podpisali deklarację nieposłuszeństwa obywatelskiego i od tej pory nie odpuści­li chyba żadnej pikiety, akcji czy demon­stracji. Konrad ma już pierwsze zarzuty - o forsowanie policyjnych barierek. Za­rzuty za blokowanie marszu ONR i Mar­szu Niepodległości 11 listopada pewnie dostaną oboje. - Wcześniej jako wolne elektrony chodziliśmy na marsze KOD, ale poczuliśmy, że festiwal się skończył; że trze­ba robić coś więcej. W Obywatelach RP jest ta sama determinacja. Siła spokoju połą­czona z ułańską fantazją. Wiem, że to, co robimy, czasem wygląda desperacko, dla niektórych może śmiesznie, ale tu chodzi o fundamentalne prawa i zasady. Nie wol­no nie robić nic - deklaruje Ula.
    „Mokro, zimno, pi... jak w Kieleckiem, a grupka jakichś dziwadeł łazi po ulicach z wielkimi biało-czerwonymi. Drą się coś o wolności, równości i demokracji. Jak jednego policja zapakuje bez powodu do suki, inni blokują ją, siadając w kału­żach. W przerwach napieprzają w barierki, które »są tylko w waszych głowach« [jed­no z haseł skandowanych pod Sejmem]. Kolejny czas »kołatania do waszych serc«. W Polsce to norma. Dlatego: zero fru­stracji. Robimy swoje. Ktoś, motyla noga, musi” - napisał Kajetan Wróblewski z za­przyjaźnionego stowarzyszenia Obywatele Solidarnie w Akcji.

sobota, 30 grudnia 2017

Normalnie, że aż strach



„Dobra zmiana", poza tym, że z dnia na dzień coraz lepsza, jest również najnormalniejszą zmianą pod słońcem. PiS codziennie odgrywa przed nami spektakl tej normalności. Kiedyś jednak sztuka spadnie z afisza.

Tak jak zapowiadał szef klubu PiS Ryszard Terlecki, Sejm „procedował” nad prezydenc­kimi projektami ustaw o Są­dzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa nad wyraz szybko i sprawnie. Aż miło było oglądać, jak przodownicy legislacyjnej pracy z partii rządzącej uwijali się przy robocie.
   Na tempo procedowania bez wątpienia wpłynęło to, że czas wystąpień poselskich na sejmowej komisji sprawiedliwości ogra­niczono do jednej minuty. Nie było prze­cież sensu ciągnąć dyskusji. Bez względu na argumenty wszystkie poprawki zgło­szone przez PiS i tak zostałyby przyjęte. A wszystkie poprawki opozycji z góry prze­cież nadawały się do odrzucenia. Proceduralności i tak było zbyt wiele, gdy cały ten nikomu niepotrzebny szmelc trzeba było po kolei głosować. Procedowane projek­ty były zresztą efektem kompromisu, tyle że zawartego przez PiS i prezydenta Dudę. Po cóż do tego włączać sprzeciwiającą się jakimkolwiek zmianom totalną opozycję?
   Przy okazji odrzucony został wniosek o wysłuchanie publiczne. Teoretycznie istniała przesłanka, aby takie wysłuchanie zorganizować; procedowania w Sejmie nie poprzedzały bowiem konsultacje społecz­ne. Tyle że ustawodawca nie miał przecież takiego obowiązku, wszystko więc odbyło się zgodnie z prawem. Zresztą przedsta­wiciele obecnej KRS uczestniczyli w po­siedzeniu sejmowej komisji i mieli możli­wość wyrażenia swojej opinii (jeśli akurat przewodniczący komisji poseł Piotrowicz nie wyłączał im mikrofonu).

piątek, 29 grudnia 2017

Czas próby



PiS do ostatecznego rozmontowania ustroju III RP potrzebuje współpracowników. I tego, by większość społeczeństwa, choćby dla świętego spokoju, podporządkowała się rządzącym. Jak to będzie od 2018 r. wyglądać w wymiarze sprawiedliwości?

W czasach PRL nie wszyscy należeli do PZPR, ale większość - dla własnej korzyści lub uniknię­cia kłopotów - z partią rządzącą współpraco­wała lub się jej podporządkowywała. Dzięki temu PRL przetrwał 44 lata. „Postawy niezłomności spotykano głównie w dużych ośrodkach, a zwłasz­cza w Warszawie i Krakowie. W mniejszych ośrodkach było o nie o wiele trudniej, gdyż »Solidarność« była słabsza, a sądy mniejsze. Kiedy zaś brakuje oparcia w grupie ludzi myślą­cych podobnie, trudniej o odwagę” - wspomina sądownictwo z czasów stanu wojennego prof. Adam Strzembosz w wywia­dzie rzece ze Stanisławem Zakroczymskim „Między prawem a sprawiedliwością”.
   Stanu wojennego PiS nie wprowadził. Ale - jak w stanie wojennym - sparaliżował lub zlikwidował mechanizmy kontro­li władzy, konieczne w każdym demokratycznym państwie
prawa. Władza bez kontroli wyradza się i zaczyna dbać nie o społeczeństwo, lecz o własny interes. A władza, która - jak PiS - „silne państwo” utożsamia z silną władzą centralną, jest na to wyradzanie się wręcz skazana.
   Przejęcie kontroli nad orzecznictwem sądów to przepustka do władzy totalnej, ingerującej dowolnie w każdą sferę życia. Widać to choćby w sprawie kary ponad 1,4 mln zł nałożonej przez KRRiT na TVN za rzekome wzbudzanie niepokojów spo­łecznych i godzenie w polską rację. Te zarzuty to wręcz cytat z aktów oskarżenia z czasów komunizmu. TVN może się od­wołać do sądu: Okręgowego w Warszawie, gdzie PiS właśnie wymienił prezesa. A ostatecznie sprawę rozstrzygnie nowo powołana w Sądzie Najwyższym Izba Kontroli Nadzwyczajnej, obsadzona sędziami wybranymi przez PiS.

czwartek, 28 grudnia 2017

Kilka pytań na początek



Wiele wskazuje na to, że PiS się dopiero rozkręca. Że przez dwa lata ustawiał grę po to, aby teraz zacząć strzelać gole. 2018 r. powie nam dużo o dalszych zamiarach rządzących i szansach opozycji.

W 2018 r., po długim czasie posuchy, odbędą się pierwsze od 2015 r. wy­bory, prawdziwy sprawdzian siły politycznej skonfliktowanych stron. Ten realny pojedynek może wiele zmienić. PiS wyraźnie się do pró­by szykuje - od zmiany ordynacji po zmianę premiera.
   Ale ta rywalizacja nie jest równa. Rządzący przejęli wszystkie instytucje państwa, łącznie z tymi, które powinny pozostać w roli niezależnych arbitrów, chroniących prawa politycznych mniejszo­ści. Padły złudzenia, jakie niektórzy łączyli z prezydentem Dudą, wyczerpuje się powoli potencjał ulicznych protestów. Wraca czy­sta polityka: partie, kampania, programy, liderzy, koalicje. Wybory są bezlitosne - to już nie debaty, seminaria, ideowe impresje, ale konkrety. Albo jeszcze więcej dla władzy, albo coś dla jej przeciw­ników. Jaki więc będzie ten 2018 r. dla polskiej polityki, jakie kryje zagadki? Kilka z nich poniżej.

1 Kto wygra wybory samorządowe?
   To jedyne wybory, w których często nie ma oczywistego, jed­nego zwycięzcy, i to jest pewna szansa dla opozycji. Gdyby liczyć jako miarodajne poparcie dla partii w wyborach do sejmików wo­jewódzkich, to pierwsze głosowanie, które po paśmie sukcesów Platforma przegrała z PiS, odbyło się już w 2014 r., a nie rok póź­niej. Jednak wówczas powstały koalicje Platformy z PSL i utrzymały władzę w 15 z 16 województw. Jak się przewiduje, po wyborach w 2018 r. PiS odbierze z tej puli przynajmniej kilka województw i to przy dobrym wyniku dawnego koalicjanta Platformy, czy­li PSL. Jednak przy tak marnych dla opozycji sondażach jak do­tychczas i posypaniu się partii ludowców klęska może być dużo większa. Zwłaszcza jeśli w PSL rozpocznie się rozliczanie prezesa Kosiniaka-Kamysza, nastąpi zmiana przywództwa, a nowy szef ludowców spróbuje dogadać się z PiS. Porażkę w sejmikach można częściowo przykryć sukcesami w dużych miastach. Jeżeli kandy­daci na prezydentów forsowani przez PiS nie wygrają w żadnym mieście z wielkiej szóstki - Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Po­znaniu, Gdańsku, Łodzi - to partia Kaczyńskiego nie będzie mogła przedstawiać wyborów jako sukcesu. Z drugiej strony, jeśli Plat­forma utrzyma np. Warszawę, Gdańsk, Łódź, część mniejszych miast i kilka województw, może ogłosić umiarkowane zwycięstwo. I Schetyna utrzyma przywództwo. Niemniej na razie perspekty­wa wyborów samorządowych nie wygląda dla opozycji dobrze. Zwłaszcza że PiS w swoim przekazie wyraźnie stawia na prowincję, małe wspólnoty, regionalną tożsamość, a przeciw „lokalnym eli­tom”. Z drugiej strony kilka wyborów uzupełniających w małych miastach, jakie odbyły się w ostatnich miesiącach, kandydaci PiS przegrali, czasami dotkliwie. Między takimi obawami i nadziejami zatem będzie się opozycja kołatała aż do dnia wyborów.

środa, 27 grudnia 2017

Adamowi Michał



Kiedyś byli najlepszymi przyjaciółmi. Jeden podawał córkę drugiego do chrztu, a drugi był świadkiem na ślubie pierwszego. Dziś Adam Bielan i Michał Kamiński niechętnie odpisują sobie na esemesy

Michał Krzymowski

To już siedem lat, od kie­dy coś pękło. Wiele się w tym czasie zmieniło. Mi­chał Kamiński przeszedł na drugą stronę politycz­nej barykady, zbliżył się do prawosła­wia i poważnie zachorował. Odstawił alkohol i zaczął się zdrowo odżywiać. Tak zeszczuplał, że konieczna była wy­miana całej garderoby Politycznie też raczej chudo - Kamiński zasiada dziś w trzyosobowym kole poselskim Unii Europejskich Demokratów. Jak żar­tuje, ugrupowanie jest małe, ale za to z wielkimi planami.
   Za to Adam Bielan wrócił na Nowo­grodzką i znów chodzi do prezesa. Po kil­ku latach politycznego czyśćca już nie musi antyszambrować, jest w gronie najbliższych doradców. Ma dostęp do ucha Jarosława, na jego dworze zajmu­je się polityką zagraniczną. Formalnie sprawuje zaszczytną funkcję wicemar­szałka Senatu. Prywatnie? Drugie mał­żeństwo, drugie dziecko. Jeśli czegoś zazdrości Kamińskiemu, to zbicia wagi. Sam toczy z nią nierówną walkę: jeździ na rowerze, ćwiczy na orbitreku, liczy kroki.
   Kiedyś Kamiński i Bielan razem upra­wiali politykę, odwiedzali się w domach i wspólnie spędzali wakacje. Dziś ledwo wymieniają grzeczności.
   Wrzesień, urodziny Bielana. Michał śle esemesem życzenia: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”. „Bardzo dziękuję” - odpowiada Adam.
   Październik, premiera książki „15 sierpnia” - thrillera politycznego Kamińskiego. „Czy będzie kłopotem, je­śli dyskretnie przyniosę Ci książkę do gabinetu?” - pyta Michał. „Nie, skądże” - pada powściągliwa odpowiedź. Kamiń­ski wpisze równie oszczędną dedykację:
 „Adamowi Michał” i podrepcze do Sena­tu. Książkę zostawi w sekretariacie pod nieobecność kolegi.
   Gdy dwa miesiące później wspól­ny znajomy spyta o recenzję powieści, Bielan przyzna, że jej nie przeczytał. „15 sierpnia” do dziś leży w jego gabine­cie między prezentami od innych gości.

wtorek, 26 grudnia 2017

Barbarzyńcy nie zawsze wygrywają






Dr Arkadiusz Kierys, nauczyciel z Torunia, chce bronić uczniów przed manipulowaniem historią przez polityków. Proponuje ,,klauzulę sumienia historyka"

MARIUSZ SEPIOŁO: - Pełno tu u pana polityki.
ARKADIUSZ KIERYS: - Tak?
Na jednej ścianie oryginalne numery „Trybuny Ludu" z przemówieniem gen. Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego, na innej - plakat wyborczy „Solidarność" z Garym Cooperem. A to przecież sala lekcyjna. To jest historia, nie polityka. Poza tym, jak pisał Norwid: „Przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej”.
Dyrektor się o ten wystrój sali lekcyjnej nie gniewa?
Nie. A dlaczego miałby? Nie mam w tej sprawie żadnych „zewnętrznych naci­sków”. Dbam o to, żeby uczniowie po­znawali historię nie tylko z książek czy wykładu, ale też mogli ją zobaczyć, do­tknąć. Chociaż z takimi sprawami trzeba dzisiaj uważać. Ostatnio przyszedł do na­szej szkoły donos na jedną z nauczycielek. Donos?
Rodzic pisał, że nauczycielka niena­leżycie interpretuje pojęcie „tolerancji” i za bardzo czuje się do niej przywią­zana, a przez to źle kształtuje świado­mość uczniów.
Źle, czyli jak?
Myślę, że według rodzica - bo nie ujaw­nił do końca swojej definicji tego pojęcia - tolerancja kształtowana w szkole to nic innego jak szatański liberalizm.
Postanowiliśmy w tej sprawie nie mil­czeć. Czytaliśmy ten list na spotkaniach z rodzicami w wielu klasach. Reakcje były bardzo pozytywne. Rodzice, oburzeni donosem, napisali „kontrlist”, w którym wyrazili swoją pełną solidarność z nauczy­cielką. Mało tego: niektórzy poczuli się osobiście dotknięci. „Boże, to chyba nie w naszej klasie?” - pytali. „Kto mu dał pra­wo wypowiadać się w naszym imieniu?”.
Nagłośnienie tej sprawy spowodowało, że od tego czasu nikt więcej nie zaatako­wał w ten sposób nauczyciela.
Ten donos to wyjątek czy znak czasów? Raczej wyjątek.
Ile lat uczy pan historii?
Ponad 20. I ostatnio od prezydenta mojego kraju usłyszałem, że do tej pory w Polsce uczono „fałszywej historii”. Okazuje się zatem, że albo ja nie zna­łem tej „prawdziwej”, albo tej „fałszy­wej” uczyłem z pełną premedytacją, w związku z tym powinienem być dyscy­plinarnie zwolniony za znieważenie na­rodu polskiego. To były haniebne słowa, niegodne Prezydenta RP, osobiście dla mnie upokarzające.

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Nasza mała apokalipsa



Narasta poczucie beznadziei i coraz częściej nam się wydaje, że ta „dobra zmiana" już nigdy się nie skończy. Ale to znak, że wszystko z nami w porządku i reagujemy jak każde polskie pokolenie w opresji. Na szczęście już przyszłoroczne święta będą znacznie weselsze.

1 Zaczęliśmy ten rok od burzliwych protestów pod Sejmem, pro­pagandowo ochrzczonych przez władzę mianem „puczu”. Póź­niej była absurdalna szarża polskiej dyplomacji na Donalda Tu­ska, zwieńczona spektakularną klęską PiS i sondażowymi spadkami tej partii. Przez chwilę nawet się wydawało, że okres tak wyraźnej do­minacji formacji rządzącej wreszcie zaczyna dobiegać końca. Tym bardziej że wkrótce Tusk odbył po Warszawie swój triumfalny spa­cer i jego mit pogromcy Kaczyńskiego jakby zaczął się odradzać.
   Powiewy optymizmu później jednak osłabły. Sezon letni PiS znów otwierał demonstracją swej potęgi na kongresie w Przysusze. A za­raz potem poszedł za ciosem i w samym środku wakacji ruszył z blitzkriegiem na sądy. Lipiec okazał się jednak wspaniały; skala oporu społecznego przeszła wszelkie oczekiwania. Nagle ujaw­nili się młodzi liderzy, pojawiła nowa estetyka protestu. Wreszcie prezydent zawetował sądowe ustawy. Przewidywano, że jedność obozu władzy na dobre pękła.
   Przeciwnicy PiS z niecierpliwością wyczekiwali jesiennych efek­tów sondażowych. Lecz słupki ani drgnęły. Nic dziwnego, że pa­cjent wylądował na samym dnie depresji.
   Tymczasem rząd leniwie się rekonstruował, prezydent gawędził z prezesem o nowych ustawach sądowych, ministrowie się podgry­zali. Nas przy tym jakby w ogóle nie było. Ostatecznemu uderzeniu w sądownictwo towarzyszy teraz - w porównaniu z latem - led­wie szmer społeczny. Stary rząd ma nowego premiera, PiS dobił w sondażach do granicy 50 proc. A chmury nad nami ołowiane.

niedziela, 24 grudnia 2017

Błogosławiona Unia



Polska prawica, walcząca z Unią Europejską, jest trochę jak targowica, skupiająca również patriotów, którzy w Rosji szukali obrony przed zmianami z Zachodu. Podobnie dziś w Putinie prawica widzi obrońcę przed promocją homoseksualizmu czy polityczną poprawnością

Przy okazji Europejskiego Kon­gresu w Obranie Chrześcijan, który w listopadzie odbył się w Krakowie, jego pomysłodaw­ca - europoseł PiS Ryszard Legutko - wygłosił wiele przemówień i udzielił licznych wywiadów. Wynika z nich, że jeśli chrześcijaństwa trzeba przed kimś na naszym kontynencie bronić, to nawet nie przed fun­damentalizmem islamskim, ale właśnie przed Unią Europejską. Ona to bowiem - twier­dzi Legutko - odeszła od chrześcijaństwa, wprowadzając na to miejsce niebezpieczną ideologię.

POWTÓRZONY BŁĄD TARGOWICZAN
Ryszard Legutko, podobnie jak inny pisowski europoseł Zdzisław Krasnodębski, to jeden z tych polityków, którzy do Brukseli poje­chali nie po to, by budować i wzmacniać unijne instytucje, ale aby je osłabiać i niszczyć. W Par­lamencie Europejskim głos najczęściej zabie­rają po to, by skrytykować Unię za atakowanie chrześcijaństwa i za to, że nie broni chrześcijan przed prześladowaniami ze strony wyznawców innych religii.
   Jeszcze mniej subtelna od nich jest Krysty­na Pawłowicz, zanosząca modły w intencji roz­walenia Unii. Do tego można dodać licznych duchownych z polskokatolickiego Kościoła Ta­deusza Rydzyka, którzy zarzucają Unii depatologizację homoseksualizmu. A także Andrzeja Nowaka czy Marka Jurka - postacie ważne dla polskiej prawicy, którzy bardziej niż Rosji boją się NATO i Unii Europejskiej. Warto przypo­mnieć, że ten ostatni - w 1992 r., gdy Polska wygrzebywała się dopiero z rosyjskiej strefy wpływów - apelował w „Czasie Najwyższym”, byśmy nie wstępowali do NATO, gdyż „służy Ono do krępowania suwerennych decyzji na­rodowych” i „pozwala Ameryce angażować się w sprawy europejskie”.
   Użycie przez dzisiejszą polską prawicę chrześcijaństwa do walki z Unią Europejską przypomina błąd targowicy, która naprawdę nie była wyłącznie zbiorowiskiem agentów. Sku­piała także wielu żarliwych patriotów, którzy wybrali Rosję przeciwko Zachodowi, dlatego że na swój sposób też kochali Polskę, tyle że spo­łecznie ultrakonserwatywną i jednolicie katoli­cką. Konstytucję 3 maja uważali za jakobińską, a członków reformatorskiego stronnictwa Sej­mu Wielkiego za zdrajców na żołdzie niemie­ckich protestantów. „Chrześcijański” tron carycy Katarzyny jawił im się jako ostoja tra­dycyjnego porządku, odporna na wszelką re­wolucję. Podobnie jak dzisiaj jedynowładztwo Putina wydaje się wielu polskim prawicowcom gwarancją obrony przed promocją homoseksu­alizmu czy polityczną poprawnością.

sobota, 23 grudnia 2017

Do przodu, ale tyłem



Drony, samochody elektryczne, wielkie inwestycje, a jednocześnie apteka dla aptekarza, sklep dla sklepikarza, ziemia dla drobnego rolnika, zaś niedziela dla Kościoła. Z takiej mieszanki ogłoszony premierem Mateusz Morawiecki będzie budować gospodarkę IV RP. Deklaruje, że jest konserwatywnym modernizatorem.

Kiedy w centrali PiS trwały narady, czy trzeba wymieniać premiera i kto nim zostanie, w kancelariach prawnych nie ustawała praca. Zalew nowych aktów prawnych zmieniających sytuację w gospodarce jest tak wiel­ki, że trudno nadążyć. Każdą ustawę trzeba rozłożyć na czynniki pierwsze, zbadać, co się za nią kryje i jakie groźby niesie dla firm. Bo większość niesie. Tak jak naj­nowsza ustawa o ograniczeniu handlu w niedziele i święta oraz niektóre inne dni. Jest masa wątpliwości interpretacyjnych, wiele rozmaitych furtek (ustawa przewiduje aż 30 wyjątków) zamykających jedne, a otwie­rających nowe możliwości prowadzenia biznesu w dni przez ustawę wyłączone z handlu. Każdą trzeba sprawdzić, czy nie prowadzi na ma­nowce i czy skorzystanie z niej będzie opłacalne.
   Wicepremier Morawiecki początkowo nie krył zastrzeżeń wobec po­mysłu zakazu handlu w niedziele. Przeciągał sprawę, sugerował rozwią­zania alternatywne, w tym skrócenie czasu pracy sklepów. Jednak presja Solidarności i Kościoła groziła wewnętrzną destabilizacją PiS, dlatego rząd musiał pójść na kompromis.
   Dla Morawieckiego problemem jest to, jak niedzielna ustawa wpłynie na konsumpcję. W końcu to dziś główny silnik wzrostu gospodarczego. Nie po to do społeczeństwa trafiają potężne transfery socjalne, by ogra­niczać ludziom możliwość wydawania tych pieniędzy. Także ekonomiści łamią sobie nad tym głowę. Czy ucierpi na tym wzrost PKB i o ile?
   - Z pewnością ucierpi. Polacy bardzo dużo czasu spędzają w pracy, dlatego niedzielne zakupy nie są kaprysem, ale wynikają często z koniecz­ności - uważa prof. Robert Gwiazdowski, przewodniczący rady Centrum im. Adama Smitha.
   Politycy partii rządzącej z większym napięciem będą śledzili słupki poparcia, bo ustawa o handlu w niedziele to pierwszy w tej kadencji przeprowadzony na tak masową skalę test reakcji elektoratu na bodźce negatywne. Na Węgrzech ten test wypadł kiepsko, na zakazie handlu wzmocniła się opozycja, dlatego pragmatyczny Orban uznał, że to mu się nie opłaca, i otworzył w niedziele sklepy. Miał jednak łatwiej, bo na Wę­grzech Kościół nie ma takiej pozycji politycznej jak w Polsce. Dlatego u nas wprowadzanie nowej ustawy będzie rozłożone na etapy, by elek­torat powoli się z tym oswajał. Zobaczymy, czy się oswoi.

piątek, 22 grudnia 2017

Na przekór czasom,Wężykiem,Kim nie zostałem,W wigilię o północy i Nowa kurtyna



Na przekór czasom

Przypominam sobie nasze nastroje świąteczne sprzed roku. Było niespokojnie, nerwowo, ale też na swój sposób podniośle. Kilka dni przed Bożym Narodze­niem z dziennikarskiego protestu przeciwko ogra­niczaniu dostępu mediów do Sejmu zrobił się potężny kryzys polityczny: poselska blokada mównicy sejmowej, potem sali plenarnej; przed Sejmem tłumy demonstrantów, w gmachu i na zewnątrz jednostki policji. Tak zaczął się „Kryzys grudniowy 2016” - pod tym tytułem wydaliśmy wtedy specjalny, przypo­minający formą samizdatową ulotkę, dodatek do części nakładu gotowego już numeru świątecznego POLITYKI. Dynamika zdarzeń była trudna do przewidzenia: tłum protestujący prze­ciwko „konstytucyjnemu zamachowi stanu” zablokował Sejm. To wtedy powstało pamiętne zdjęcie prezesa Kaczyńskiego, wymykającego się z oblężonego gmachu chronioną limuzyną, z jakimś dziwnym, stężonym grymasem twarzy. Władze chyba po raz pierwszy od przejęcia władzy na serio przestraszyły się „polskiego majdanu”. Protesty, które po drodze wchłonęły spo­ro bożonarodzeniowych tradycji (były choinki, opłatki, msza, kolędy), trwały do pierwszych dni stycznia. W oficjalnej propa­gandzie zostały nazwane puczem, a wielu uczestników tamtych zdarzeń, w tym także posłowie, do dziś są wzywani do prokura­tur i sądów.
   Dokładnie rok później jest tak, jakby czas zatoczył koło: w Sejmie posłom i senatorom opozycji władza znów odbiera głos; na Wiejskiej wielotysięczne tłumy protestujących. Wszę­dzie zasieki. Wściekłość rządowej propagandy. Oddziały Heroda otaczają i zatrzymują buntowników. Mamy kolejne polskie świę­ta stanu wyjątkowego.

czwartek, 21 grudnia 2017

Wojna trzydziestoletnia



Batalia polityczna, jaka toczy się w coraz to nowych odsłonach, to wciąż to samo starcie dwóch koncepcji państwa i polskości. Jedną z nich określa Jarosław Kaczyński, drugą Adam Michnik - odwieczni adwersarze, którzy swoje debaty toczyli już na długo przed powstaniem PiS.

Im większe piętno odciska na kształcie Polski Jarosław Kaczyński, tym lepiej widać, jakim państwem Polska była. Konstytucję zaczęliśmy czytać do­piero wtedy, gdy przestała cokolwiek znaczyć. Dowiedzieliśmy się, czym zaj­muje się Sąd Najwyższy, a czym Krajowa Rada Sądownictwa, gdy żegnały się z nie­zależnością. Zrozumieliśmy w ogóle, jakie jest znaczenie takiego pojęcia jak trójpo­dział władzy, gdy ulegał likwidacji. Przede wszystkim jednak zrozumieliśmy, na czym polega liberalizm, główna ofiara polityki Kaczyńskiego. Do niedawna kojarzył się bardziej z gospodarką, dziś zrozumieli­śmy, że najważniejsze, aby był polityczny. Jego prawodawcy przegrali pierwsi i było to już dawno. Zostawili jednak właśnie liberalizm i jego fundamenty: instytucje i zasady. Budowa liberalnego systemu była pierwszym rozdziałem w historii wolnej Polski po 1989 r. i pożegnaniem z polity­ką dysydentów.
   Gdzieś obok już czaił się Judasz libe­ralnego wyznania. Można powiedzieć, że to właśnie Kaczyński jest ostatnim po­litykiem Unii Wolności, który dziś realizuje jej linię a rebours. Najlepszym wskaźni­kiem przewidywania, co zaraz zniszczy, jest to, co u progu transformacji zostawiła po sobie UW i - korzystając z rządu dusz w pierwszych latach - wprowadziła ręka­mi różnych partii w życie. Najważniejsza w tym wszystkim była oczywiście konsty­tucja z 1997 r.
   Po zdobyciu pełni władzy w Polsce Ka­czyński wcale nie z Platformą Obywatelską i Tuskiem się rozprawia, ale właśnie z Unią Wolności. Bohater wywiadów rzek z Jaro­sławem Kaczyńskim jest zawsze ten sam: Adam Michnik i Unia Demokratyczna (którą zastąpiła UW). PC miało być odpo­wiedzią na UD. Spółka Telegraf odpowie­dzią na Agorę. Nauczyciel zawsze był ten sam, a za nim z nożem podążał uczeń.
   W pierwszym wywiadzie rzece, znaczą­co nazwanym „Odwrotna strona medalu”
30 z 1991 r., co i raz pada, że Michnik „zerwał ze mną wtedy wszelkie stosunki, przestał mi nawet mówić dzień dobry”, „byłem zawiedziony”, Michnik „był na mnie ob­rażony”, „przestał się do mnie odzywać”, „te relacje przestały istnieć”, „te stosunki są nikłe” („O dwóch takich, czyli alfabet braci Kaczyńskich...”, Michał Karnowski, Piotr Zaremba), „zerwał ze mną kontak­ty” („My”, Teresa Torańska). Niezmienne u Kaczyńskiego jest stałe odnoszenie się do „tamtego środowiska”, które nie chce „dopuścić nikogo, kto myśli choć trochę inaczej („Odwrotna...”).
   Bywało, że Kaczyński był już tuż, tuż: „Tak, właśnie wtedy zaczęła się ta nie­chęć. (...) był moment, że Michnik chciał mnie wprzęgnąć do tego Geremkowskiego wozu” („Odwrotna.”). Nawet wtedy, gdy już nie potrafi powiedzieć prawie niczego dobrego o Michniku, i tak ulewa mu się: „Sam myślałem, jak Michnik, szukałem wyjścia, byłem tym poszukiwaniem chwi­lami wręcz zmęczony”, albo: „W tamtych czasach mieliśmy poglądy w miarę wspól­ne (...) wspólnie czekaliśmy na jakąś zmia­nę” („alfabet.”). Michnik kiedyś w końcu spróbował docenić Kaczyńskiego: „Stwo­rzyłeś partię z niczego i przeciwko wszyst­kim”. Ale było już za późno. Tak, Kaczyński stworzył partię ze wszystkich odrzuconych miłości Michnika i tylko przeciwko niemu.

środa, 20 grudnia 2017

Szorstka miłość



O siostrach Elżbiecie i Krystynie Pawłowicz niektórzy mówią bracia Kurscy w spódnicach. Jak naprawdę wyglądają te siostrzane relacje?

Kiedy Krystyna ogłosiła na swo­im Facebooku „Alarm! Zbliża się grudzień, ulubiony miesiąc obcych dla organizowania prze­ciwko nam zamachów i pu­czów” , Elżbieta na swoim profilu zaprosiła na wydarzenie „Stypa po Trybunale Kon­stytucyjnym”, które miało przypomnieć, że TK został zawłaszczony przez PiS. Star­sza o półtora roku siostra jest posłanką PiS, młodsza nigdy nie należała do partii, ale związała się z Komitetem Obrony Demo­kracji. Rok temu w marcu na marszu KOD podeszła do Jarosława Kurskiego, wicenaczelnego „Gazety Wyborczej” i, jak zrela­cjonował na Twitterze, przedstawiła się: „Nazywam się Pawłowicz. Jestem siostrą Krystyny. Pan mnie rozumie”. On na to, że rozumie, bo ma brata Jacka, który też związał się z obozem dzisiejszej władzy. Dziennikarze dopytywali później posłankę PiS (a właściwie poseł, bo nie lubi żeńskiej formy), jak czuje się z tym, że ma siostrę, która chodzi na marsze KOD. „Nie mam siostry, przepraszam, ciągle mi tu ktoś wmawia” - odpowiedziała. Elżbieta Paw­łowicz nie czuje się tym stwierdzeniem urażona. Umówiły się, że nie będą nikomu o sobie wzajemnie opowiadać. Tłumaczy, że siostra, nie przyznając się do niej, chcia­ła - choć może trochę niefortunnie - uciąć ten temat raz na zawsze.

wtorek, 19 grudnia 2017

A gdyby?



Przypadkowa historia III RP

Jeśli Napoleon nie miałby kataru pod Waterloo, to czy historia Europy potoczyłaby się inaczej? A gdyby Adrian Zandberg miał katar i nie przyszedł na debatę przed wyborami 2015 r., to czy PiS zdobyłby władzę?

Dominuje pogląd, że o biegu historii decydują obiektywne siły, duch czasów. Ale zawsze fascynowały sytuacje granicz­ne, gdy zdawało się, że historia stanęła na czubku szpilki i byle podmuch mógł zadecydować, w którą stronę się przechyli i poleci. Bo często dopiero po la­tach twierdzi się, że coś było nieuchronne, że oto nadpłynęła fala, która wszystkich poniosła. A może wcale nie? Może przekonanie, że coś musiało albo musi się stać, jest często złudzeniem, nadmiernym fata­lizmem, który powoduje, że - także dzisiaj - postrzega się przyszłość jako przesądzo­ną, chociaż ona taka nie jest?
   W wielu przypadkach waga tak zwa­nych procesów społecznych jest chyba przeceniana. Tworzy się dalekosiężne sce­nariusze, wskazuje na nieubłagane linie trendów. I prorokuje: oni muszą stracić władzę, albo - oni muszą wygrać, ta wła­dza jest na dekady, trzeba czekać, aż bieg rzeki zawróci. A czasami jedno zdarzenie wywraca sytuację, a wszystkie dogłębne analizy lądują w koszu. Dzisiaj w Polsce dla jednych to przestroga, dla innych - nadzieja.
   Polska historia współczesna, ta trwająca od 1989 r., miała wiele momentów, kiedy dzieje mogły potoczyć się różnie, dać inne efekty niż te, które znamy i których do­świadczyliśmy. Może ten alternatywny wy­miar nie ma wielkiego ciężaru historyczne­go, ale gdy się zagłębimy w warianty, które się tu pojawiają, często rysują one perspek­tywy poruszające wyobraźnię. Przyjrzyjmy się zatem kilku takim zdarzeniom, punk­tom zwrotnym i ich alternatywom.

Wybór przez Zgromadzenie Narodowe Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta przewagą jednego głosu 19 lipca 1989 r.
O tym wyborze zadecydowali parlamen­tarzyści wywodzący się z Solidarności, gło­sując bądź wstrzymując się od głosu. Było o włos. O pełnej kontroli nad tą procedurą nie mogło być mowy, chociaż potem nie­którzy tak twierdzili - że chodziło o to, aby Jaruzelskiego wybrać, ale żeby miał najmniejszą legitymację z możliwych. Wiele okoliczności mogło jednak spowo­dować, że ten plan by się nie powiódł. Sam Jaruzelski, jak zaświadczają jego znajomi, oglądał ten spektakl w telewizji i brał leki uspokajające. Nic nie było przesądzone.
   W ten sposób został dopełniony kon­trakt Okrągłego Stołu. Na historię tej pre­zydentury składały się wielkie reformy transformacyjne pierwszego niekomuni­stycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego i Sejmu kontraktowego, kształtowanie się nowej geografii politycznej i początki no­wej formacji postkomunistycznej. A gdyby tego jednego głosu zabrakło? Wielu dzisiaj twierdzi, że zerwanie okrągłostołowego kontraktu przyspieszyłoby transformację, bo komunizm był już i tak przegrany. Nie da się tego wykluczyć, ale ryzyko było duże.
   Przy innym wyniku głosowania powoła­nie rządu niekomunistycznego stałoby się o wiele trudniejsze, jeśli w ogóle możliwe. No i byłby problem: jeśli nie Jaruzelski, to kto? Prawdopodobnie Lech Wałęsa, ale czy to byłby szczęśliwy moment, można mieć wątpliwości. A może pozostałby tylko Czesław Kiszczak? To był jeszcze czas przed zburzeniem muru berlińskiego, przed pre­zydenturą Havla; układ sił geopolitycznych miał się dopiero zmienić, co dobrze rozu­mieli Amerykanie, których prezydent moc­no wspierał kandydaturę Jaruzelskiego jako stabilizatora sytuacji politycznej w Polsce i w regionie. Gdyby poszło na polityczną (nie mówiąc już nawet o siłowej) konfron­tację, usztywnienie komunistów, mogłoby to opóźnić ekonomiczne reformy o kilka lat. A wszystko oparło się na jednym głosie.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Zaraz będzie spięcie



Albo akceptujemy, że są ludzie w życiu publicznym, których rodziny płacą cenę nienormalnego życia, albo można być tylko starym kawalerem, który ma kota - Włodzimierz i Tomasz Cimoszewicz opowiadają o trudnych relacjach ojca z synem

Rozmawia Renata Grochal

NEWSWEEK: Spędzacie ze sobą dużo czasu?
WŁODZIMIER CIMOSZEWICZ: Widzimy się raz na dwa-trzy tygodnie.
TOMASZ CIMOSZEWICZ: Lubimy ze sobą spędzać czas, ale do pewnego momentu. Każdy jest indywidualnością! chodzi własnymi ścieżkami. Jak widzimy, że idzie spięcie, to usuwa­my się sobie z oczu.
O co się kłócicie?
T.C.: Teraz to chyba o dom, bo ojciec od roku remontuje dom w Białowieży, a końca nie widać.
W.C.: Rok temu kupiłem fajną drewnianą chałupę, którą po­przedni właściciele budowali kilkanaście lat i nie zdołali jej wykończyć. Syn z doświadczeniem budowlanym przyjechał­by na miesiąc i dokończył remont.
T.C.: Syn z doświadczeniem budowlanym przyjechał rok temu i przedstawił plan, co budowniczy powinien zrobić, ale on ani jednego punktu nie wykonał. No i mamy święta, ojciec na skraju wytrzymałości, a remont trwa. To jest idealny przykład, na jaki temat nie powinniśmy rozmawiać, bo zaraz będzie spięcie.
A o politykę się kłócicie?
T.C.: Od zawsze kłócimy się o legalizację narkotyków. Ja je­stem absolutnym przeciwnikiem legalizacji nawet miękkich narkotyków.
W.C.: A ja doprowadziłem do legalizacji marihuany, gdy byłem ministrem sprawiedliwości. Cała polityka narkotykowa na świecie jest błędna, bo państwa przegrywają. Trzeba zalegalizować wszystkie narkotyki, także twarde, jak heroina czy kokaina, roz­winąć edukację, żeby każdy dzieciak był poinformowany, jak to działa i jakie niebezpieczeństwa niesie. Dużo więcej ludzi umie­ra od picia alkoholu niż od zażywania narkotyków.
T.C.: Zszokowałeś mnie, mówiąc o legalizacji twardych narkotyków.
W.C.: 25 lat temu, gdy zacząłem się interesować polityką narko­tykową, pojechałem do Holandii...
T.C.: Gdy ja kilka razy byłem w Holandii, zawsze spotykałem wielu ludzi pod wpływem narkotyków i absolutnie mi to nie odpowiadało!
W.C.: I co z tego, byli naćpani marihuaną, która szkodzi mniej niż papierosy. I jest tam dostępna. Co zrobili pragmatyczni Cze­si? Zalegalizowali marihuanę. Czy słyszysz, żeby tam się działy jakieś straszne rzeczy? W 15-milionowej Holandii od dziesię­cioleci kontakt z miękkimi narkotykami ma około miliona osób. Natomiast uzależnionych od twardych narkotyków jest zale­dwie 20 tys. i to się nie zmienia od lat.
Nigdy pan nie palił marihuany?
T.C.: Dwa razy wżyciu i za każdym razem było do dupy. Człowiek traci poczucie kontroli.

niedziela, 17 grudnia 2017

Jeszcze lepsza zmiana,Sądy w rękach partii,Przemalowywanie,Prezes i Naczelnik i Drabinka cynizmu

Sklerotyczna satrapia

Minione dni pokazały istotę obecnej władzy - jej wszechmoc, ale i niemoc, dominację jed­nego człowieka nad systemem, ale i dojmującą słabość - tego człowieka i tego systemu.
   Tak zwana rekonstrukcja rzeczywiście przykryła dekonstrukcję systemu sądownictwa. Ale przykryła mimocho­dem. Prezes Kaczyński już tydzień wcześniej pokazał sobie i nam, że aby zepchnąć w cień niszczenie sądów, wystarczy mu atlas kotów. Nie było więc mowy o żadnej zaplanowanej PR-owskiej operacji - cała dwumiesięczna rekonstrukcja była niezaplanowaną PR-owską katastrofą. Zostawmy jed­nak PR, bo jest on drugorzędny, podobnie jak drugorzędne jest dziś w Polsce to, kto jest prezydentem i kto premierem. Jednego dnia władza może mieć garsonkę i broszkę, dru­giego - garnitur i eleganckie okulary, ale to tylko kostiumy i gadżety, z punktu widzenia garderobianej najważniejsze, a z punktu widzenia reżysera - drugorzędne.
   Rekonstrukcja rządu i dekonstrukcja sądów ma jedną ce­chę wspólną - pokazuje, że człowiek sprawujący władzę może wszystko i w każdej chwili. Moc sprawczą mają jego decyzje, ale i jego kaprysy. W jego przedstawieniu gwiazda jest tylko jedna, cała reszta to statyści.
   Ale między dekonstrukcją a rekonstrukcją jest też fun­damentalna różnicą, na którą ośmielam się zwrócić tu uwa­gę, bo tkwi w tym solidne ziarno optymizmu. Tak, Kaczyński może skinieniem palca odwołać każdego i powołać każdego, może skasować Trybunał Konstytucyjny i zamienić go w po­śmiewisko, może pozbawić sądy niezawisłości i krok po kro­ku zamieniać je w narzędzie władzy. Zniszczyć i zburzyć może Kaczyński wszystko, ale konstruować coś z sensem i na trwałe nie umie. Potrafi zmienić rząd, ale nie potrafi zarządzać.

sobota, 16 grudnia 2017

Nasza Beata

Przez dwa ostatnie lata Polki i Polacy szczerze polubili swoją panią premier. Po jej dymisji uznali, że Beatę Szydło spotkała wielka krzywda. I że jest to ten sam rodzaj krzywdy, którą sami od niepamiętnych czasów cierpieli za sprawą elit.

Ludzie czują się oszukani. To nie Morawiecki wygrał wybory, a Szydło z pomocą PiS”. „Jedno trzeba przyznać: w komitecie politycznym PiS jest tylko jedna osoba z nabiałem, za którą warto sta­nąć. To Beata Szydło. Reszta to eunuchy, kastraci polityczni i przydałoby się ich przewietrzyć”. „PiS i Duda potraktowali p. premier Szydło jak śmiecia. Moja ro­dzina nigdy więcej nie pójdzie na żadne wybory”. „A może czas założyć nową partię prawicową i pożegnać się z JK? Przemyślmy to...”. „Beata, zrób partię nową, a pójdziemy za tobą wszędzie”.
   Podobne komentarze zaczęły zalewać prawicowy internet zaraz po ogłosze­niu decyzji o rezygnacji Beaty Szydło; a jeszcze przed dymisją pełno było ha­seł typu: „Murem za Szydło”, „ręce precz od naszej Beaty” itp. Tak zmasowanej kontestacji decyzji Jarosława Kaczyń­skiego w elektoracie PiS do tej pory nie widziano. Nawet karkołomny brukselski atak na Tuska, zakończony niesławnym „27:1”, cieszył się większym zrozumie­niem ludu pisowskiego. Bo tamtą klęskę polityczną jeszcze można było przecież sprzedać jako godnościowe zwycięstwo. A tym razem okoliczności łagodzących zabrakło. Kibice „dobrej zmiany” naj­wyraźniej doświadczyli ze strony obozu rządzącego tego, czego druga strona pol­skiego konfliktu nieustannie doświadcza od dwóch lat. Ostentacyjnej pogardy dla ich wrażliwości.
   Bo „naszą Beatę” potraktowano nie­sprawiedliwie, po ludzku skrzywdzono, wyrządzono świństwo. Na domiar złego wymieniono ją na z gruntu podejrzanego i niepewnego Mateusza Morawieckiego. Bankiera z milionami na koncie, byłego doradcę Tuska. Takich jak on w najtwardszym pisowskim rdzeniu nazywano zwykle przebierańcami. Nawykowo podejrzewano o agenturę, związki z WSI i innymi mrocznymi siłami tłumnie wypełniającymi prawicową wyobraźnię. Tolerowano tylko do pewnego stopnia, jako fachowców wynajętych do konkretnych zadań, którym należy uważnie patrzeć na ręce. Pod żadnym pozorem nie wolno jednak dopuszczać przebierańców do politycznego jądra, gdyż większość z nich chce się tylko dobrać do źródeł prawicowej mocy i poddać ją wpływom obozu zdrady narodowej.
   Dla czytelnika „Gazety Polskiej” takie sprawy są oczywiste. Mniej zideologizowanemu elektoratowi wystarczy zaś to, że Morawiecki jest po prostu przedstawicielem elit.

piątek, 15 grudnia 2017

Sędziowie pod naciskiem


To, co robi minister Ziobro, nie jest żadną reformą, to zaorywanie sądownictwa mówi sędzia Beata Morawiec, prezes krakowskiego Sądu Okręgowego, odwołana przez Zbigniewa Ziobrę

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Czy zapowiadany przez panią pozew przeciwko ministrowi Ziobrze jest już gotowy?
BEATA MORAWIEC: Napisanie pozwu o ochronę dóbr osobistych nie jest taką prostą sprawą, wybrałam już adwoka­ta, który będzie mnie reprezentował. Za­powiadając pozew, nie rzucałam stów na wiatr. To się wkrótce wydarzy.
Krakowscy sędziowie w reakcji na pani odwołanie zaapelowali, aby nikt nie przyjmował stanowisk po odwoły­wanych przez ministerstwo prezesach sądów i żeby ci, którzy je w ostatnim czasie przyjęli, zrezygnowali. To realne?
- Prezes sądu w Sopocie po miesiącu urzędowania zrezygnowała. Nowo no­minowany prezes sądu w Żorach zrezyg­nował pierwszego dnia, twierdząc, że nie chce być twarzą obecnej władzy. Tu nie chodzi o stołek prezesa, ale o autorytet sędziowski, który kilku panów z Minister­stwa Sprawiedliwości postanowiło na po­lityczne zamówienie zniszczyć. W moim przypadku minister Ziobro jako powód odwołania podał brak nadzoru nad za­trzymanym przez CBA dyrektorem sądu. Tylko że ten dyrektor podlega ministro­wi, a nie prezesowi sądu. Ale tego obywa­tel już nie wie i gdy przyjdzie na rozprawę, może powiedzieć: „Tę panią widziałem w telewizji, mówili, że jest skorumpowa­na, więc składam wniosek ojej wyłączenie ze składu sędziowskiego”. I co? Preze­sem sądu się bywa. Sędzią się jest. Mini­sterstwo Sprawiedliwości to chyba jedyny resort, który z premedytacją niszczy auto­rytet swoich podwładnych.
Jest szansa na solidarność środowiska sędziowskiego?
- 10 sądów podległych Sądowi Okręgo­wemu w Krakowie już zwołało posiedze­nia, aby przegłosować podobną co my uchwałę. Liczymy, że dołączą sędziowie z pozostałych regionów Polski, a także prokuratorzy. Ich potraktowano jeszcze gorzej niż nas, dosłownie rozjechano po­litycznie, a oni w większości siedzą cicho. Tymczasem obawiamy się, że po uchwa­leniu projektów, nad którymi pracuje par­lament, nowa upolityczniona KRS będzie masowo wnioskować o powołanie na sta­nowiska sędziowskie wiernych ministro­wi prokuratorów, aby mogli obejmować funkcję prezesów sądów i następnie prze­nosić wzorce podporządkowania pro­kuratury na niezależne sądy. Tak więc solidarność całego środowiska prawni­czego jest dziś wystawiona na próbę.
Zofia Romaszewska, główna doradczyni prezydenta w kwestii reformy sądowni­ctwa, twierdzi, że sędziowie nie mają prawa do obrony swojej niezawisłości.
- Mamy szacunek do pani Romaszew­skiej za jej wkład w walkę o niepodległość za czasów Solidarności, ale to za mało, żeby posługiwać się tego rodzaju autory­tatywnymi twierdzeniami. Nie uprawnia jej do tego także zaufanie, jakim darzy ją prezydent. Co więcej, Andrzej Duda jako prawnik powinien w odpowiedni sposób ukierunkować osobę, która wypowiada się, używając autorytetu głowy państwa. W sytuacji, gdy zagrożone są niezależność i niezawisłość sądów, sędziowie mają nie tylko prawo, ale obowiązek zabrać głos. Jesteśmy takimi samymi obywatelami jak Kowalski czy Nowak. Mamy co prawda więcej Ograniczeń dotyczących czynnego udziału w życiu politycznym, ale te ogra­niczenia nie pozbawiają nas demokra­tycznych praw, w tym prawa do wolności słowa, zwłaszcza jeżeli chodzi o kwestie związane z niezależnością sądownictwa. Nie opowiadamy się za żadną stroną po­lityczną - protestujemy tylko przeciwko określonym pomysłom bez względu na to, jaka siła partyjna za tym stoi.

czwartek, 14 grudnia 2017

Obrona przez atak



Wyrównywanie rachunków to jedna z tych specjalności Antoniego Macierewicza, w której nie ma sobie równych. Ostatnio zemsta dosięgła oficerów zasłużonych w tropieniu obcej agentury w Polsce.

Skłonność szefa MON do wymierzania sprawie­dliwości na własnych zasadach zaczęła przy­bierać na sile wraz z narastającymi spekulacja­mi na temat jego dymisji. - Wyraźnie chce się za wszelką cenę wykazać, ale też zdobyć polisę na przyszłość, gdyby jednak został odwołany - twierdzi jedna z osób, która zna kulisy pro­kuratorskich śledztw prowadzonych przeciwko niewygodnym dla Macierewicza ludziom.
   Szarża, która może okazać się jego ostatnią, przyspieszyła 2 grudnia po emisji w „Superwizjerze” w TVN materiału o ma­jor Magdalenie E., byłej oficer Służby Kontrwywiadu Wojsko­wego. Słynnej z tropienia rosyjskich szpiegów, afgańskich ope­racji przeciwko talibom, a wreszcie - z zakończonej sukcesem pod koniec 2015 r. operacji uwolnienia polskiego oficera z rąk białoruskiej służby bezpieczeństwa. Za tę ostatnią doczekała się postępowania dyscyplinarnego zakończonego degradacją. Do dziś służby Macierewicza nie dają jej spokoju.

środa, 13 grudnia 2017

Nowy premier prezesa



Nowy premier prezesa

Jarosław Kaczyński wbrew partii zmusił do dymisji Beatę Szydło, wbrew partii sam jej nie zastąpił i wbrew partii postawił na Mateusza Morawieckiego. Partyjno-autorski rząd nowego premiera dopiero w styczniu. Czy i co PiS na tym wygra?

Prezes zwrócił się do członków komitetu poli­tycznego: „Zaufajcie mi”, a oni karnie, choć bez entuzjazmu, posłuchali - w tajnym głosowaniu za dymisją Szydło i nominacją Morawieckiego padło 30 głosów, dwie osoby (zapewne Stani­sław Karczewski i Antoni Macierewicz) były przeciw, jedna osoba (zapewne Szydło) się wstrzymała. Dwie godziny później klub PiS przyjął zmianę przez aklamację, ale to odchodząca premier dostała owację, a Morawiecki tylko oklaski.
   Żeby wszystko przebiegło gładko, gruntowna rekonstrukcja rządu została przełożona na początek roku. Morawiecki dzie­dziczy więc ministrów Szydło, a sama premier zostaje w rzą­dzie jako wicepremier do spraw społecznych. Posłowie dostali przekaz dnia z lakonicznym wyjaśnieniem: „Przed nami kolejne wyzwania, to wymaga korekty rządu. Zmieniają się ludzie, ale program nie”. Rzeczniczka PiS Beata Mazurek tłumaczyła, że „czas postawić na gospodarkę”.
   Wydarzenia prowokują do pytań, zwłaszcza że PiS poinfor­mował o dymisji Szydło w dniu, gdy obronił ją w Sejmie przed wotum nieufności PO. Nawet sprzyjający władzy komentatorzy dziwili się, jak można działać tak niezręcznie.

wtorek, 12 grudnia 2017

Stłuczka Szydło pod specjalnym nadzorem



W śledztwie w sprawie kolizji z udziałem auta pani premier przesłuchano dziesiątki świadków, część po kilka razy, w obecności psychologa, badając, czy są poczytalni. Postępowanie, z którym nie radzi sobie trzech prokuratorów, przedłużono po raz kolejny.

Wojciech Cieśla

Funkcjonariusze BOR zgod­nie trzymają się jednej wersji: jechali przepisowo, na sygnale. Kierowca seicento musiał ich widzieć, to on spowodował wypadek limuzyny, którą pędziła z lotniska do domu Beata Szydło.
   Przez przypadek oprócz kierowcy seicento na własne oczy kraksę widzą czte­ry osoby. Żadna nie słyszy sygnałów.
   Kwestia, czy limuzyna jechała na sygnale, czy nie, jest kluczowa - to ona rozstrzyga, kto jest sprawcą: młody mężczyzna z seicento czy oficerowie, którzy powinni chronić panią premier.
   Jak ustalił „Newsweek”, prokuratura nie potrafi zamknąć postępowania w sprawie wypadku. Wyjątkowo starannie bada za to, czy przypadkowi świadkowie są poczytalni. Część z nich była przesłuchiwana już po dwa razy, większość poddano testom psychologicznym, Jednego ze świadków wysłano na bada­nia do szpitala w Krakowie - Pani psycholog bardzo się interesowała, czy nie zdarza mi się utrata świadomości - opo­wiada mężczyzna.
   To niejedyna dziwna rzecz, która wy­darzy się w tym śledztwie.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Premier rezerwowy



Dymisja Beaty Szydło była szykowana od kilku miesięcy. Partia czekała na premiera Kaczyńskiego, a znienacka dostała Morawieckiego. Za zmianą ma pójść poprawa relacji z Brukselą. Tylko czy nowego szefa rządu zaakceptuje elektorat?

Michał Krzymowski

Czwartek wieczorem. W głównej siedzibie PiS na Nowogrodzkiej trwa posiedzenie władz ugrupowania. Jarosław Kaczyń­ski, przy milczącej aprobacie Beaty Szyd­ło, przedstawia projekt decyzji, która ma zostać przyjęta przez komitet polityczny partii. Z dokumentu wynika, że po dwóch latach rządów przyszedł czas na zmianę. Dlatego Szydło skła­da rezygnację z funkcji premiera, a partia zgłasza kandydaturę Mateusza Morawieckiego.
   W dyskusji po kolei zabierają głos wszyscy członkowie ko­mitetu, w sumie 33 osoby. Ich wystąpienia brzmią niemal jed­nakowo: najlepszym kandydatem na premiera jest Jarosław Kaczyński, ale jeśli zapadła decyzja o wysunięciu Morawie­ckiego, to należy ją uszanować. Wszyscy dziękują Szydło za dwa lata pracy i styl, w jakim odchodzi. W jej obronie stają tyl­ko dwie osoby: szef komitetu stałego rządu Henryk Kowalczyk i szefowa gabinetu pani premier Elżbieta Witek.
   Wynik głosowania jest niemal jednogłośny: 30 osób opo­wiedziało się za, dwie były przeciw, a jedna się wstrzymała. - Nie zawiodę za­ufania - obiecuje na koniec posiedzenia Morawiecki.
   Po komitecie Kaczyński przechodzi do sali konferencyjnej, w której za chwi­lę odbędzie się posiedzenie klubu par­lamentarnego PiS. Przedstawia treść uchwały: mimo przeciwdziałania wro­gich sił zewnętrznych i wewnętrznych osiągnięto wielkie sukcesy, pani premier wykazała się niezwykłym talentem me­dialnym i pracowitością. Potrzeba jednak korekty. Stąd rezygnacja Beaty Szydło i kandydatura Morawieckiego. Wystąpie­nie prezesa kilkakrotnie przerywa owacja na stojąco. Dokument zostaje przyjęty przez aklamację, gład­ko i bezboleśnie.
   Gdy los Szydło zostanie przypieczętowany, Kaczyński nie bę­dzie kryć zadowolenia. - Myślałem, że odbędzie się dyskusja, ale widzę, że nie ma takiej potrzeby. Dziękuję pani premier za jej postawę, za którą powinniśmy ją całować nie tylko po rę­kach, ale i po nogach - śmieje się. Szydło odpowie mu na to niespeszona: - Wierzymy w mądrość pana prezesa.
   Poseł PiS, już po wszystkim: - Poszło jak z płatka. Gdyby dwa miesiące temu ktoś mi powiedział, że przeprowadzenie kandy­datury Morawieckiego może pójść tak łatwo, nie uwierzyłbym. Doskonale to prezes rozegrał.

niedziela, 10 grudnia 2017

Jedność kontra jedynowładztwo,Delegalizacja,Pinokio w Wietnamie,Dwie teorie,Cudzysłowy, Historia w więzieniu i Goń go do dziury



Jedność kontra jedynowładztwo

Na pytanie, co się teraz dzieje z Polską, odpowiedź jest brutalnie prosta. Polska staje się PiS-em.
   Lider PiS najpierw sprywatyzował swoją par­tię, teraz prywatyzuje państwo. Zgodnie ze statutem PiS Ka­czyński jest praktycznie nieodwoływalny. Zgodnie z prawami już przyjętymi i właśnie forsowanymi w parlamencie władzę absolutną będzie miał także w Polsce. W PiS jego słowo jest prawem. Czasem zresztą nie musi nic mówić, czynownicy do­myślają się jego życzeń i spełniają je, zanim je wypowie. PiS podejmuje decyzje według jego zachcianek, PiS-owski chór śpiewa według jego partytury.
   I tak samo za chwilę będzie w całym kraju. Sądy będą są­dami tylko z nazwy, a ten najważniejszy będzie najwyższy też tylko z nazwy, bo najwyższym prawem w praktyce będzie wola wodza. W sprawach o politycznym zabarwieniu sądy będą miały mniej więcej taką niezależność jak sąd partyj­ny w PiS, który przyklepuje wszystko, czego chce Kaczyński. Partia jest na usługach prezesa, a teraz na usługach jego i par­tii będzie całe państwo. Zrepolonizowane banki będą spon­sorowały (już sponsorują) liczne przedsięwzięcia wskazane przez władzę. Z państwowych spółek właściwie uczyniono fi­nansowe zaplecze partii, opłacając z ich pieniędzy partyjną telewizję i partyjne kampanie.
   Pośpiech w przepychaniu ustaw demolujących resztki de­mokracji jest zrozumiały. Wódz, który zapewne już za mo­ment obejmie funkcję premiera, musi mieć oczyszczone pole. Żadnego podziału władz - ma być jedynowładztwo. Żadnego głosu sprzeciwu, który mógłby go powstrzymać. Trzeba też, rewanżując się przy okazji za weta i wymuszo­ne wizyty w Belwederze, do końca ośmieszyć i zadrianizować prezydenta. Intronizacji pana i władcy towarzyszy bowiem abdykacja Andrzeja Dudy. Ostateczna.

sobota, 9 grudnia 2017

Zabić leminga



Polska klasa średnia jest w kleszczach prawicowego i lewicowego populizmu. Oba zazdroszczą jej sukcesu, nienawidzą z pobudek ideologicznych i chcą wycisnąć z niej pieniądze potrzebne na kupno wyborczego poparcia

Każdy atak populistów na li­beralną demokrację zaczy­na się zawsze od ataku na klasę średnią - na liberal­ne mieszczaństwo, które tę demokrację zbudowało. Tak jest w Niem­czech, gdzie przeciwko głosującemu na chadecję i socjaldemokrację liberalnemu centrum wystąpiły AfD (skrajna populi­styczna prawica) i Die Linke (skrajna po­pulistyczna lewica). Tak jest we Francji, gdzie reprezentującego liberalne miesz­czaństwo Emmanuela Macrona próbują zniszczyć z jednej strony skrajnie pra­wicowy Front Narodowy Marine Le Pen, a z drugiej Jean-Luc Melenchon - zbie­rający resztki po stalinowskiej Francu­skiej Partii Komunistycznej i CGT. Nie inaczej jest w Polsce, gdzie polityczny środek znalazł się w kleszczach prawico­wego i lewicowego populizmu.

piątek, 8 grudnia 2017

Stalowa kula



Czy pisowscy notable ze Stalowej Woli poniosą odpowiedzialność za tragiczny wypadek ucznia na szkolnej strzelnicy?

Mataczenie, nakłanianie do fałszywych ze­znań, prywatne spotkania prowadzących śledztwo z podejrzanymi, tajemnicze za­wirowania wokół dowodu rzeczowego. Wszystko po to, by samorząd Stalowej Woli i dyrekcja szkoły uniknęły zarzutów.
   Stalową Wolą rządzi PiS. I to prawie na 100 proc. Z tej partii jest prezydent Lucjusz Nadbereżny, którego osobiście zachwalał Jarosław Kaczyński, bo dofinansowuje wyjazdy lokalnych patriotów na marsze niepodległości do Warszawy, starosta powiatowy Ja­nusz Zarzeczny i wszyscy radni miejscy z wyjątkiem dwóch. Nie przypadkiem to właśnie tu fetował przed dwoma tygodniami Święto Niepodległości prezydent RP Andrzej Duda, który pre­zydenta Stalowej Woli odznaczył za zasługi. Nic się w mieście
zdarzyć nie może bez zgody PiS: wszystkie stanowiska, także w oświacie, rozdzielane są z partyjnego klucza. Normalka. To tu dyrektorka szkoły, słynna ostatnio na całą Polskę, prywatnie przyjaciółka mamy prezydenta Stalowej Woli, na portalu społecznościowym zachęcała do wstępowania do ONR. To w Stalo­wej Woli nominacje na stanowisko dyrektora szkoły radnej PiS Agaty Krzek ogłosił portal STW24, jedyne opozycyjne medium w mieście, na dzień przed upływem terminu składania ofert konkursowych. Po tygodniu radna dostała stanowisko. - To, że się nie wycofali, świadczy o skali arogancji pisowskiej władzy w mieście - mówi redaktor naczelny Artur Szczęsny. Jego portal jako pierwszy poinformował również o tym, co dzieje się wokół tragicznego wypadku na szkolnej strzelnicy. Inne lokalne media jakby nie widziały, że partyjna sitwa działa poza prawem.
I sprawiedliwością.

czwartek, 7 grudnia 2017

Sterniczka bez sternika



Katarzyna Lubnauer to pierwsza kobieta, która bez męskiego nadania zdobyła wysokie stanowisko w polskiej polityce. Czy osobiste zwycięstwo uda jej się przekuć w sukces całej opozycji?

Marek Edelman ponoć zawsze zwra­cał się do niej per „matematyczko”. Z racji zawodu, ale może także z po­wodu jej skłonności do konkretu oraz skrupulatności. Szefowała wówczas śródmiejskiemu kołu Unii Wolności w Łodzi, którego Edelman był człon­kiem. To było dobre 20 lat temu. Bo choć na ogólnopolskiej scenie Katarzyna Lubnauer zaistniała dopiero w 2015 r., jej polityczne dossier jest całkiem spore - przeszła przez UD, UW i Partię Demokratyczną. Pod koniec lat 90. udało jej się zdobyć mandat łódzkiej radnej; później jednak było już trudniej. Nie powiodło jej się w wyborach do Sejmu (w 2001 r. z listy UW i w 2005 r. z listy PD), do Parlamentu Europejskiego (2004 r., UW), jak i w samorządowych, w których startowała kolejno w 2002, 2006 i w 2010 r. (z list: lokalnego komitetu „Łódź na fali”, LiD i PO). Drzwi do wielkiej polityki otworzył przed nią dopiero Ryszard Petru. Dziś sama wystawia go za drzwi, pozbawiając władzy nad partią, którą zbudował, i niwecząc szanse na re­alizację jego marzenia o fotelu premiera. - Brutus też dokonał zamachu na Cezara, żeby ocalić demokrację - tłumaczy Kata­rzyna Lubnauer.
   Długo była jego bliską współpracowniczką, lojalną, bardzo pracowitą, stojącą w cieniu popularnego lidera. Później jednak ambicje wzięły górę. Zaczęła coraz śmielej grać na siebie, krok po kroku budować swoją rozpoznawalność oraz pozycję w klu­bie i w partii. Być może i na to wpływ miała „Madera”. Lubnauer próbowała przecież kryć Petru, wmawiając dziennikarzom, że lider N wybrał się do Portugalii „w sprawach partyjnych”; ten jednak wystawił ją na śmieszność, ogłaszając następnego dnia, że chodziło wyłącznie o sprawy prywatne. Podczas konferencji cały czas stała u boku Petru, minę miała jednak nietęgą.
To musiał być cios: szef N poświęcił jej reputację, aby ratować własny wizerunek. Kompromitacji jednak nie uniknął. Sprawa sylwestrowego wypadu Petru zaciążyła na notowaniach jego  partii, a jemu samemu - jak zauważył ostatnio Marek Migalski - odebrała powagę: coś, co choć nieuchwytne, dla polityka jest niezwykle istotne.
   Na światło dzienne zaraz zaczęły wychodzić również inne problemy szefa N - jego klubowi koledzy skarżyli się, że nie potrafi zarządzać partią ani opracować długofalowej strate­gii, że otacza się klakierami i nie szanuje tych, którzy mają odmienne zdanie (POLITYKA 7). Czterech najbardziej kry­tycznych posłów przeszło w końcu z klubu N do Platformy. Równolegle swoją pozycję zaczęła umacniać Katarzyna Lub­nauer. Kilka tygodni po wybuchu skandalu została rzeczniczką partii - co zagwarantowało jej dostęp i uwagę mediów; a pod koniec kwietnia - szefową klubu Nowoczesnej (rozdzielenie funkcji przewodniczącego partii i szefa klubu parlamentar­nego miało pomóc uspokoić sytuację w N i pozwolić odbić się w sondażach).
Cały czas była też wiceszefową partii. Bilans roku zamyka zaś jako jej przewodnicząca. Wewnątrzpartyjne wybory wygrała jednak o włos, a właściwie o głos. - Niewiele brakowało, a Kata­rzyna nie miałaby większości bezwzględnej i byłaby druga tura. Ona dostała 149 głosów, Ryszard -140, ale było 5 głosów wstrzymujących się - zaznacza Jerzy Meysztowicz, dotychczasowy wi­ceprzewodniczący partii, który choć z Lubnauer zna się dłużej niż z Ryszardem Petru - bo jeszcze z czasów Unii - głosował na założyciela N. - Postawiłem na Ryszarda, bo z Kaśką byłem w UW, zaś z Ryszardem tworzyłem Nowoczesną. A to różnica.

środa, 6 grudnia 2017

Pozamiatane



PiS domyka przejmowanie instytucji demokratycznego państwa prawa. Powstaje fasadowy ustrój monopartyjny.

Na najbliższym posiedzeniu Sejmu posłowie przyjmą ustawy oddające partii rządzącej wła­dzę nad Krajową Radą Sądow­nictwa i Sądem Najwyższym. Domknie się przejmowanie systemu wy­miaru sprawiedliwości. Za chwilę dokona się też przejęcie procesu wyborczego. Po­dobno prezes Kaczyński ma ustawy sądo­we i Kodeks wyborczy dostać „na Gwiazd­kę”. Przed dwoma laty na Gwiazdkę dostał pierwszą pisowską nowelizację ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, która zapo­czątkowała, zakończone właśnie, przejmo­wanie tej instytucji.
   W sprawie KRS i SN opinię publiczną interesuje, kto wygrał: prezydent czy pre­zes? Zakłada się, że projekt prezydencki jest lepszy, bo „mniej niekonstytucyjny”. Z punktu widzenia konstytucyjnej zasady podziału władzy i niezależności sądów nie ma znaczenia, czy Sądem Najwyższym rządzi prezydent czy minister. Widocznie jednak nadeszły czasy, gdy zastanawiamy się, czy lepiej oberwać cegłą czy łopatą, za­miast upierać się, że bić nie wolno w ogóle.
   Prezydenckie projekty realizują wszyst­kie cele PiS, łącznie z faktyczną wymia­ną sędziów. W KRS wprost przerywa się ich kadencję. W SN różnymi trikami eliminuje się poszczególne kategorie sę­dziów (o czym niżej). Do tego prezydent wbudował w ustawę o Sądzie Najwyż­szym mechanizm, który zapewni partii rządzącej kontrolę nad wyborami - nie tylko przyszłymi, ale nawet tymi, które już się odbyły. Przy lekkiej modyfikacji - przy pomocy poprawek PiS - mecha­nizm ten może posłużyć do unieważ­nienia wyboru samego Andrzeja Dudy.

wtorek, 5 grudnia 2017

Rozjeżdżana niezawisłość



Zbigniew Ziobro przejmuje sądy. Czystka obejmuje cały kraj. W Krakowie minister sparaliżował sąd mający wydać wyrok w sprawie śmierci jego ojca.

Aleksandra Pawlicka

Ostatni czwartek, Sąd Okręgowy w Krakowie. Ponownie rusza proces w sprawie śmierci Jerze­go Ziobry, ojca obecnego ministra sprawiedliwości. Tłum dzien­nikarzy wypełnia jedną z największych sal. Sprawa jest precedensowa - wyzna­cza standardy pracy sędziów w Polsce w sytuacji, gdy władza chce przejąć peł­ną kontrolę nad sądami.
   Ojciec Ziobry zmarł w 2006 r. w wy­niku powikłań pooperacyjnych. Leka­rze zostali oskarżeni o przyczynienie się do jego śmierci. Po 11 latach procesu sąd ich uniewinnił, ale rodzina zmarłego nie godzi się z wyrokiem. Kilka dni przed wznowieniem procesu Zbigniew Ziobro robi czystkę w krakowskim sądzie.
   - Ta sprawa nie pozostawia złudzeń, w jakim kierunku zmierzamy. To, co dzieje się w sądach i czemu służyć ma re­forma sądownictwa, zamienia wymiar sprawiedliwości w bezmiar niespra­wiedliwości - mówi „Newsweekowi” Krystian Markiewicz, prezes Stowarzy­szenia Sędziów Iustitia.

poniedziałek, 4 grudnia 2017

Brutuski



Ryszard Petru stracił Nowoczesną przez sojusz Katarzyny Lubnauer z Kamilą Gasiuk-Pihowicz. Teraz w partii wszyscy się zastanawiają, kiedy Kamila wbije nóż w plecy Katarzynie


To jest opowieść o kipiących ambicjach, ry­walizacji, zemście i wielkim osobistym za­wodzie. Główne role odegrają kobiety, które do tej pory w polskiej polityce były obsadza­ne raczej w rolach drugoplanowych.
   Katarzyna Lubnauer jeszcze dzień przed ogłoszeniem, że będzie kandydować na szefową partii przeciwko Ryszardowi Petru, jakby nigdy nic zjadła z nim śniadanie w bistro na wprost Sejmu. Zamówili jaj­ka sadzone i sprzeczali się o wspólne listy zjednoczonej opo­zycji. Gdy w piątek zadzwoniła, że startuje, Petru był w szoku. Przekonywał, żeby tego nie robiła, bo trudno im będzie później współpracować. Ale Lubnauer nie chciała słuchać.
   - Ja Kaśce w stu procentach ufałem. Rozmawialiśmy codzien­nie po kilka razy. Obgadywaliśmy wszystko wspólnie - mówi mi były już lider Nowoczesnej. Czuje się zdradzony.
   Lubnauer była prawą ręką Petru. Żartowali, że tak świetnie się dogadują, bo oboje są dziećmi ścisłowców. Rodzice Petru są doktorami fizyki, matka Lubnauer - profesorem mikrobiolo­gii, ojciec był chemikiem. Dlatego - jak mówili - oni na politykę patrzą chłodnym analitycznym okiem. To Petru, który dwa lata temu od zera zbudował Nowoczesną, namówił Lubnauer, żeby wstąpiła do jego partii.
   Wcześniej była w Unii Wolności i Partii Demokratycznej. Bez powodzenia startowała do sejmiku łódzkiego z list PO.
   Prywatnie się zaprzyjaźnili. Lubnauer, obok Joanny Scheuring-Wielgus, była częstym gościem w mieszkaniu Petru i jego nowej partnerki - partyjnej koleżanki Joanny Schmidt. Pili białe wino i do późnego wieczora rozprawiali o życiu i polityce. Po feralnym wyjeździe Petru do Lizbony z Joanną Schmidt zimą 2016 rok Lubnauer mocno ich wspierała. Publicznie zapewniała, zresz­tą niezgodnie z prawdą, że wypad zakochanych nie był prywat­ny, lecz służbowy. Chciała w ten sposób ratować Petru, choć on uważał, że nie powinni kłamać.

niedziela, 3 grudnia 2017

Pani z telewizji



Ci, którzy znają Danutę Dunin-Holecką, mówią, że świeci odbitym światłem PiS i zawsze bardzo jej zależało, by błyszczeć w głównym wydaniu „Wiadomości".

PiS już oficjalnie włączył Danu­tę Dunin-Holecką do delegacji rządu i PiS, a było to podczas uroczystego koncertu z okazji jubileuszu urodzin Jana Pietrza­ka. Do tego tweetu na partyjnym profilu dołączono zdjęcie delegacji. W drugim rzędzie, tuż za prezesem Kaczyńskim, obok rzecznika rządu stała uśmiechnię­ta Dunin-Holecka, w stroju w kolorach polskiej flagi. Nie był to pierwszy raz, kiedy wystąpiła w barwach narodowych, wcześniej - już na premierze filmu „Smo­leńsk” - jej sukienkę zdobiła biało-czer­wona szachownica. Teraz w każdym tygodniu główna prowadząca „Wiadomości” potwierdza swoją przynależność do bia­ło-czerwonej drużyny Jarosława Kaczyń­skiego. Pobiera za to 40 tys. zł prezenterskiego wynagrodzenia.

sobota, 2 grudnia 2017

Geny i historia,Ja bym takich gnoi, Duda - koniec złudzeń, Mentalność służebna, Gest Belki, gest Kozakiewicza, Bez trybu,Przemówienie do narodu i Wędrujący ośrodek władzy



Geny i historia

Długi dystans pokonał Donald Tusk. Od „to tylko PiS” 16 miesięcy temu do „alarm!” i sugestii, że je­śli polityka PiS nie jest sterowana przez Kreml, to w swej istocie jest prokremlowska.
   Z drugiej strony to ten sam dystans, który przebyły mi­liony Polaków Najpierw poczucie, że ta władza to tylko epi­zod. Że to niemożliwe, by o naszym życiu długo decydowała ta grupa dziwacznych postaci. A potem poczucie bezsilno­ści i zimna konstatacja, że to jednak nie „Ucho prezesa”, że wszystko dzieje się naprawdę, że to nie żaden epizod, ale po­tencjalnie narodowe samobójstwo.
   Co o tym wszystkim będą czytać w podręcznikach historii nasze wnuki i prawnuki? Przecież nawet reforma Zalewskiej nie zafunduje całemu narodowi lobotomii, więc nie będą czytać o ludziach wybitnych i mężach stanu, którzy po dzie­sięcioleciach smuty wprowadzili Polskę na szerokie wody. Przeczytają raczej o jakiejś makabresce i o tym, jak grupa dziwaków, miernot i szaleńców, postaci mrocznych i kaba­retowych, odwróciła losy Polski i zaprzepaściła wielką naro­dową szansę.
   Co przeczytają o polityku, który roił sobie, że jest Piłsud­skim? Nawet ci z jego otoczenia wiedzieli, że nikim takim nie jest - wciąż jednak na każde jego skinienie robili rzeczy pod­łe i pozwolili mu całkowicie zawładnąć prawie 40-milionowym narodem, który potraktował jak króliki doświadczalne w klatce na własnym podwórku.
   A co o tym wszystkim powiedzą tym wnukom i prawnu­kom mama, tata i nauczyciel historii? Powiedzą, że straszne błędy mniej więcej w tym samym czasie popełniali Amery­kanie czy Brytyjczycy, bo coś takiego było w powietrzu - ja­kiś wirus krążył straszny, że odbijało całym narodom. Będą się jednak musieli zmierzyć z pytaniem - dlaczego my, Po­lacy? Przecież nie było okupantów, zaborców, Sowietów, nazistów, nic takiego, byliśmy sami ze sobą. I może w tym ostatnim odnajdą przyczynę.
   Metafory bywają ryzykowne. Porównania też. Szczególnie historyczne. A już zestawienia z latami 30. są niebezpiecz­ne wyjątkowo. Nie mamy pod ręką Stalina, Franco, Hitlera i Mussoliniego, w innym miejscu jest światowa gospodarka, inne są sieci zależności, kosmicznie inna jest technologia. Ale jedno podobieństwo jest uderzające. Wciąż nieposkro­miony, krążący po obu stronach Wielkiej Wody wirus, który potrafi zatrząsnąć życiem narodów i budzi uzasadniony nie­pokój setek milionów ludzi.
   Spójrzmy na Zachód. Oto Niemcy - jeszcze przed chwi­lą będące fundamentem stabilności w Europie - popadają w niespodziewany polityczny chaos. Coraz więcej partii, te - największe tracą poparcie, pozycja kanclerz kreowanej na liderkę wolnego świata szybko słabnie, na horyzoncie nowe wybory i niepewność. Nie, to oczywiście wciąż nie Weimar, ale to już nie Niemcy sprzed kilku miesięcy.

piątek, 1 grudnia 2017

Plan Kremla



Kaczyński tak bardzo podkręcił wewnętrzny konflikt polityczny, że jest on zagrożeniem dla polskiego państwa

Gdy Donald Tusk - faktycz­nie naruszając niepisaną zasadę powstrzymywa­nia się wysokich urzęd­ników UE od interwencji w życie polityczne krajów, z których po­chodzą - napisał na Twitterze, że działa­nia PiS niepokojąco przypominają plan Kremla, w polskiej polityce zawrzało. Media partii Kaczyńskiego rozpoczę­ły wobec niego kampanię nienawiści, a czołowi przedstawiciele rządu zaczę­li prześcigać się w antyrosyjskich de­klaracjach. Antoni Macierewicz na Międzynarodowym Forum Bezpieczeń­stwa w kanadyjskim Halifaksie mówił, że pomiędzy Zachodem i Rosją „to nie jest już zimna wojna, ale wojna gorąca”, po raz kolejny udowadniając zachodnim przywódcom, że ekipa rządząca Polską jest nieobliczalna.
   Opozycja prowadzi z kolei własną po­litykę tweetów, nawiązującą do wypo­wiedzi Tuska. Przy okazji kolejnej próby odwołania rządu Beaty Szydło Platfor­ma, Nowoczesna i PSL będą chciały pokazać w debacie sejmowej, że plan Kremla jest realizowany przez rządzą­cych Polską.
   Zanim diagnoza Tuska rozpłynie się w zgiełku polityki partyjnej, warto się zastanowić, o co właściwie chodzi z tym planem Kremla.