sobota, 21 kwietnia 2012

Wyższa Kultura wg. PiS-dzielstwa

Wolność słowa w PiS ! ! !

Dzicz przed Pałacem kurwy spierdalać

Kempa szczuje Mularczykiem Tuska

Krzysztof Łoziński: Ekspert… od bredni

2012-04-17. Od kilku dni poli­tycy PiS (Kaczyń­ski, Giżyń­ski i inni) otwar­cie gło­szą nie­po­partą żad­nymi dowo­dami (chyba, że uznać za takie para­no­iczne uro­je­nia) tezę, nawet pew­ność, iż kata­strofa pre­zy­denc­kiego Tupo­lewa była zama­chem. Naj­now­sza wer­sja tych bredni głosi, że były dwa wybu­chy. Dziwne wybu­chy, któ­rych nie widział i nie sły­szał żaden świa­dek, nie zare­je­stro­wały ich żadne przy­rządy, a na wraku nie zostały żadne ślady che­miczne. Na pod­sta­wie tej tezy poseł Giżyń­ski oświad­czył wprost, że „kola­bo­ran­tem Moskwy i zdrajcą jest pre­mier Donald Tusk”, zaś Jaro­sław Kaczyń­ski grzmiał, że Donald Tusk znaj­dzie się na liście hańby naro­do­wej. Pominę roz­wa­ża­nia na temat bez­den­nego cham­stwa obu panów. Pomówmy o ich głupocie.

Na czym oparte są te schi­zo­fre­niczne teo­rie o bez­śla­do­wym zama­chu i samo­lo­cie co ścina brzozy i leci dalej? Na prze­dziw­nej eks­per­ty­zie Wie­sława Biniendy przed­sta­wia­nego jako „pro­fe­sor fizyki pra­cu­jący w USA, eks­pert NASA”. Dziwi mnie, czemu nikt z dzien­ni­ka­rzy nie zain­te­re­so­wał się dotąd, kim naprawdę jest Wie­sław K. Binienda, bo według moich usta­leń, nie jest ani pro­fe­so­rem w pol­skim tego słowa zna­cze­niu, ani fizy­kiem, ani eks­per­tem NASA i obec­nie wcale w NASA nie pra­cuje. Jedyne z tej wizy­tówki, co jest prawdą, to to, iż pra­cuje w USA.

Od początku zwró­ciło moją uwagę to, że czło­wiek przed­sta­wiany jako pro­fe­sor fizyki z USA wyga­duje, na temat fizyki wła­śnie, takie bzdury, iż nie powi­nien nie tylko uzy­skać dyplomu z fizyki, ale nawet matury. A jed­no­cze­śnie używa skom­pli­ko­wa­nych pro­gra­mów kom­pu­te­ro­wych do obli­cze­nia wytrzy­ma­ło­ści brzozy i skrzy­dła samo­lotu, nie zna­jąc dokład­nej budowy tego skrzy­dła, wymia­rów, prze­kroi, mate­ria­łów, kształtu pro­fili kon­struk­cji… Jakim cudem fizyk, może obli­czać wytrzy­ma­łość cze­goś, o czym nie wie, jak jest zbu­do­wane i z czego? Co to za fizyk, który nie wie, że drobna róż­nica w kształ­cie pro­filu i w skła­dzie stopu, z któ­rego jest wyko­nany, może rady­kal­nie zmie­niać jego wła­ści­wo­ści? Co to za fizyk, który nie wie, że w przy­padku pro­wa­dze­nia obli­czeń, w któ­rych dane wyj­ściowe znane są w przy­bli­że­niu (Binienda ani PiS nie mają doku­men­ta­cji tech­nicz­nej tego samo­lotu), nastę­puje zja­wi­sko mno­że­nia błędu i błąd koń­cowy może nawet prze­kro­czyć sto pro­cent uzy­ska­nego wyniku? Co to za fizyk, który nie wie, iż każda teo­ria jest błędna, jeśli prze­czą jej fakty empi­ryczne (brzoza została zła­mana, a skrzy­dło odpa­dło, więc wszel­kie teo­rie o tym, że nie powinno odpaść, ale bo, że nie ude­rzyło w brzozę, są do bani i już)?

Zaczą­łem szu­kać. Naj­pierw zna­la­złem list otwarty w „Kon­tra­tek­stach”, o któ­rym już nie pamię­ta­łem. Jest to „Pety­cja w spra­wie dys­kry­mi­na­cji oby­wa­teli pol­skich” z dnia 13 stycz­nia 2008, w któ­rej grupa sygna­ta­riu­szy użala się, iż nie mogą być zatrud­niani na pol­skich uczel­niach, bo pra­cują za gra­nicą, gdzie nie ist­nieje habi­li­ta­cja i sto­pień docenta, a nie pozwala na to ustawa, która mówi, że do tego zatrud­nie­nia potrzebna jest habi­li­ta­cja lub „znaczne i twór­cze osią­gnię­cia w pracy nauko­wej”. Jed­nym z sygna­ta­riu­szy jest: „Wie­sław K. Binienda, The Uni­ver­sity of Akron, Akron, OH, USA”.

A to ci dopiero! Pro­fe­sor fizyki, Wie­sław Binienda, jak sam uważa, nie ma habi­li­ta­cji oraz „znacz­nych i twór­czych osią­gnięć w pracy nauko­wej”. Zazna­czam, to nie ja tak uwa­żam, to on sam się pod tym podpisał.

No to szpe­ramy dalej i… bingo! Wie­sław Binienda ukoń­czył w 1980 roku Wydział Samo­cho­dów i Maszyn Robo­czych Poli­tech­niki War­szaw­skiej. Nie jest więc fizy­kiem, tylko inży­nie­rem od samo­cho­dów i trak­to­rów. Fizyki nie stu­dio­wał, przy­naj­mniej na Wydziale Fizyki UW (sprawdziłem).

No dobrze, a może nauczył się póź­niej? W końcu ja też nie stu­dio­wa­łem dzien­ni­kar­stwa i poli­to­lo­gii, a od 30 lat się tym zaj­muję, tylko wła­śnie mate­ma­tykę i fizykę. Czemu więc odma­wiać prawa bycia fizy­kiem Binien­dzie? A no temu, że z jego publicz­nych wypo­wie­dzi wyziera kom­pro­mi­tu­jący wręcz brak zna­jo­mo­ści ele­men­tar­nych praw fizyki i to takich ze szkoły śred­niej (o tym dalej).

A jak to jest z tym pro­fe­so­rem? W sys­te­mie ame­ry­kań­skim słowo „pro­fe­sor” nie ozna­cza stop­nia nauko­wego, tylko etat wykła­dowcy na uczelni. W zna­cze­niu ame­ry­kań­skim Binienda pro­fe­so­rem jest, bo rze­czy­wi­ście pra­cuje w Cole­gium of Engi­ne­ering (Szkole Inży­nier­skiej) Uni­ver­sity of Akron, w Akron w sta­nie Ohio. Po angiel­sku brzmi to nie­mal jak Oxford lub Sor­bona, ale jest to typowa pro­win­cjo­nalna szkółka pry­watna, która w ame­ry­kań­skich ran­kin­gach wyż­szych uczelni nawet nie jest noto­wana (a przy­naj­mniej nie zna­la­złem). Akron, to, jak na USA, dziura niczym pol­skie Skier­nie­wice, choć pod wzglę­dem liczby miesz­kań­ców, to co naj­mniej Radom. Nie wiel­kość mia­sta jest tu jed­nak istotna (Ber­ke­ley to też nie gigant, a uczel­nia zacna). Istotne jest to, że kogo bym z kole­gów fizy­ków spy­tał, to o ośrodku badaw­czym fizyki w Akron nie słyszał.

Owszem, w języku angiel­skim, w USA, Binienda ma prawo uży­wać tytułu „pro­fe­sor”, ale źle jest, jeśli prze­nosi ten tytuł do Pol­ski i nie pro­te­stuje, gdy na kon­fe­ren­cjach PiS przed­sta­wiany jest jako „pro­fe­sor fizyki”. Uczci­wie powi­nien powie­dzieć: - Sorry, nie jestem fizy­kiem i pro­fe­so­rem, jestem inży­nie­rem i mam tylko dok­to­rat. I nikt by nie miał do niego pre­ten­sji. Ale wyko­rzy­sty­wa­nie w Pol­sce tego, że słowo pro­fe­sor po angiel­sku zna­czy co innego, niż po pol­sku, jest po pro­stu nie­uczciwe. Podob­nie jest ze sło­wem „stu­dent”, które po angiel­sku ozna­cza ucznia, a nie stu­denta, a mimo to ucznio­wie ame­ry­kań­skich szkół śred­nich nie twier­dzą w Pol­sce, że są stu­den­tami wyż­szych uczelni. Dok­tor inży­nier na pewno nie jest pro­fe­so­rem dok­to­rem habi­li­to­wa­nym fizyki, więc niech tako­wego nie udaje.

Kim zatem jest Wie­sław Binienda w tej Szkole Inży­nier­skiej (Cole­gium of Engi­ne­ering) Uni­wer­sy­tetu w Acron? Jest dzie­ka­nem Depart­ment of Civil Engi­ne­ering, co po prze­tłu­ma­cze­niu na język pol­ski ozna­cza Wydział Inży­nie­rii Lądo­wej i Wod­nej (civil engi­ne­ering – inży­nie­ria lądowa i wodna; słow­nik angielsko-polski).

Reasu­mu­jąc: Wie­sław K. Binienda nie jest ame­ry­kań­skim odpo­wied­ni­kiem pro­fe­sora na Wydziale Fizyki Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, tylko inży­nie­rem dok­to­rem, dzie­ka­nem Wydziału Inży­nie­rii Lądo­wej na ame­ry­kań­skim odpo­wied­niku Wyż­szej Szkoły Inży­nier­skiej w Rado­miu. Nie mam nic prze­ciw WSI w Rado­miu, ale to deczko co innego niż Wydział Fizyki na UW.

I tu zaczyna być coraz dziw­niej. Dzie­kan inży­nie­rii lądo­wej twier­dzi, że „brzoza to mięk­kie drewno”. To pan inży­nier dzie­kan nie wie o ist­nie­niu tablic wytrzy­ma­ło­ści mate­ria­łów uży­wa­nych przez inży­nie­rów budow­la­nych? Ja bez trudu zna­la­złem odpo­wied­nia tabelę twar­do­ści drewna:

Twar­dość drewna w MPa

  • świerk 27 MPa,
  • sosna 30 MPa,
  • jodła 30 MPa,
  • modrzew 38 MPa,
  • brzoza 49 MPa,
  • jesion 56 MPa,
  • dąb 60 MPa.

Jak widać z przy­to­czo­nych danych, twar­dość drewna brzo­zo­wego jest tylko nie­wiele mniej­sza, o 7 MPa, od twar­do­ści jesionu, i o 11 MPa od dębu, a znacz­nie więk­sza (nie­mal dwa razy) od twar­do­ści świerku, z któ­rego wyko­nuje się więk­szość drew­nia­nych kon­struk­cji w budow­nic­twie. Nie jest więc prawdą, że drewno brzo­zowe jest „mięk­kie”. Zgo­dzi się pan ze mną, że drewno dębu jest twarde? Jeśli przyj­miemy twar­dość dębu za 100%, to twar­dość brzozy wynie­sie w tej skali 81,67%. Jest to więc drewno tylko nieco mniej twarde niż dębowe. Nie­stety panie inży­nie­rze, teo­ria o „mięk­kim patyku” leży gru­zach. Zresztą nie trzeba być inży­nie­rem ani fizy­kiem. Każdy pol­ski wie­śniak rąbiący drewno na opał wie, że piło­wa­nie i rąba­nie brzozy to ciężka robota, a mięk­kie są tylko cien­kie tego­roczne gałązki, ale nie pień o gru­bo­ści 46 centymetrów!

I tu kolejne twier­dze­nie pana dok­tora inży­niera: Na wio­snę w drze­wie są soki i skutki zde­rze­nia powinny być mniej­sze, bo drewno jest mniej twarde. To pan inży­nier dok­tor nie wie, że cię­żar wła­ściwy (więc i cał­ko­wity) mokrego drewna jest istot­nie więk­szy, niż suchego? To pan inży­nier dok­tor nie wie, że skutki zde­rze­nia z masyw­niej­szą prze­szkodą są groź­niej­sze, niż z prze­szkodą lżej­szą? Do tej wie­dzy nie trzeba być fizy­kiem ani inży­nie­rem. W liceum uczą. Z mecha­niki New­tona to wynika.

Pan dok­tor inży­nier twier­dzi też, że zde­rze­nie z „miękką brzozą” było by słabe i urwane skrzy­dło powinno spaść 11 metrów za brzozą (spa­dło ok. 100 m dalej). Zaraz, zaraz. Samo­lot miał pręd­kość rzędu 280 – 300 km/h. Aby skrzy­dło z wyso­ko­ści ok. 6 m spa­dło 11 m dalej, jego pręd­kość po zde­rze­niu musia­łaby być zni­koma. Taka pręd­kość czło­wiek bez trudu nadaje piłce, gdy nią rzuca. Ozna­cza to, że nie­mal cała ener­gia kine­tyczna skrzy­dła została pochło­nięta przy zde­rze­niu, a to z kolei zna­czy, że siły dzia­ła­jące w tym momen­cie musiały być gigan­tyczne. No to jak panie inży­nie­rze, zde­rze­nie było słabe, czy potężne? Chyba pan zaprze­cza sam sobie.

Mógł­bym tak znę­cać się dalej. Lek­tura strony inter­ne­to­wej Wie­sława Biniendy też jest cie­kawa. Słowo pro­fe­sor powta­rza się na niej gdzie tylko się da. Musi mieć facet nie­zły kom­pleks. Wykaz biblio­gra­fii impo­nu­jący, 148 pozy­cji, bóg wojny w nauce, Ein­stein wysiada! Tylko jak się temu przyj­rzymy kry­tycz­nie, to bar­dzo to bled­nie. Są dwie książki, ale obie pod iden­tycz­nym tytu­łem, tylko w innym czę­ściowo skła­dzie auto­rów. W pierw­szej jest trzech auto­rów, w dru­giej sam Binienda. Druga róż­nica, to rok wyda­nia. Czy aby nie są to dwa wyda­nia tej samej pozy­cji? Tre­ści żad­nej z tych 148 publi­ka­cji poznać nie można, bo są same tytuły, bez tekstu.

Dalej są 4 arty­kuły wstępne, 40 arty­ku­łów pra­so­wych (w pra­sie spe­cja­li­stycz­nej), 66 spra­woz­dań i innych publi­ka­cji, 20 publi­ka­cji NASA i 6 apli­ka­cji paten­to­wych. W sumie 148. Nie­mal wszystko to prace zbio­rowe. Przy­glą­da­jąc się temu szu­mowi zauwa­żam, że nie­które pozy­cje są chyba sztucz­nie roz­mno­żone. Np. w publi­ka­cjach NASA znaj­du­jemy dwie pozycje:

1. W.K. Binienda, S.M. Arnold and H.Q Tan, „Cal­cu­la­tion of Stress Inten­sity Fac­tors in an Iso­tro­pic Multi-C rac­ked Plate: Part I - The­ore­ti­cal Deve­lop­ment,” NASA TM 1 05766, 1992.

2. S.M. Arnold, W.K. Binienda, H.Q. Tan and M.H. Xu, „Cal­cu­la­tion of Stress Inten­sity Fac­tors in an Iso­tro­pic Multi-Cracked Plate: Part II – Symbolic/Numeric Imple­men­ta­tion,” NASA TM 105823, 1992.

Nie trudno zauwa­żyć, iż są to dwie czę­ści jed­nej publi­ka­cji. Po co robić z tego dwie pozy­cje w biblio­gra­fii? Dalej w wielu miej­scach, sądząc po bar­dzo podob­nych tytu­łach i iden­tycz­nym skła­dzie auto­rów, odno­szę wra­że­nie, że mogą to być powtó­rzone te same arty­kuły w róż­nych cza­so­pi­smach. Szkoda, że nie można oce­nić tre­ści, bo jest niedostępna.

Nie­stety znów mam wra­że­nie, iż pan inży­nier ma wielką potrzebę bry­lo­wa­nia i pod­kre­śla­nia swo­jej wielkości.

A jak to jest z tym „eks­per­tem NASA”. Wie­sław Binienda nie­wąt­pli­wie pra­co­wał dla NASA w wie­lo­oso­bo­wym zespole bada­ją­cym wytrzy­ma­łość mate­ria­łów. W żad­nej z publi­ka­cji NASA nie wystę­puje samo­dziel­nie. Moi infor­ma­to­rzy twier­dzą, iż zespół ten wyko­ny­wał typowo pomia­rowe prace labo­ra­to­ryjne. Co by to nie było, dla NASA pra­co­wał, tylko czy jako ekspert?

Wcho­dzę na strony NASA i szu­kam nazwi­ska Binienda. Odpo­wiedź wyszu­ki­warki za każ­dym razem brzmi: Inva­lid Requ­est – w wol­nym tłu­ma­cze­niu: błędna prośba. Jed­nym sło­wem w zaso­bach stron NASA takiego nazwi­ska nie ma. Reasu­mu­jąc: Binienda nie­wąt­pliwi uczest­ni­czył w jakiś pra­cach dla NASA, ale był na tyle mało ważny, że na stro­nach NASA go nie ma. Czy więc nazy­wa­nie go „eks­per­tem NASA” to nie przesada?

No i teraz, co ja o tym wszyst­kim myślę. Jakoś nie wie­rzę, by absol­went Poli­tech­niki War­szaw­skiej i pra­cow­nik nawet naj­bar­dziej pro­win­cjo­nal­nej uczelni ame­ry­kań­skiej do tego stop­nia nie znał praw fizyki. Myślę, że jest ina­czej. Myślę, że Wie­sław Binienda, z powodu albo ide­olo­gicz­nego zaśle­pie­nia, albo z powodu chęci bry­lo­wa­nia i lecze­nia kom­plek­sów, robi rzecz w nauce nie­do­pusz­czalną. Zało­żył sobie z góry kom­plet­nie nie­praw­dziwą tezę, że w Smo­leń­sku był zamach, i kom­bi­nu­jąc jak koń pod górę, nagi­na­jąc fakty i prawa fizyki, stara się tę bzdurę udo­wod­nić. W oczach ludzi wykształ­co­nych kom­pro­mi­tuje się i ośmie­sza, ale ma swoje 5 minut w mediach i podziw gro­mady nie­uków i ćwierć­in­te­li­gen­tów z PiS-u. Ci igno­ranci, ale jakże wszech­stronni, z Kaczyń­skim i Giżyń­skim na czele, patrzą w niego, jak w obraz. Ci pano­wie, z powodu swego nie­uc­twa, nie wie­dzą, że w każ­dej nauce ist­nieją ludzie gło­szący tak zwane poglądy odosob­nione. Śro­do­wi­ska naukowe nie trak­tują ich poważ­nie. Co innego takie ciała, jak zespół Macie­re­wi­cza, które mają ide­olo­giczne zamó­wie­nie na udo­wod­nie­nie kom­plet­nej nie­prawdy. Dedy­kuję twier­dze­nie Petera: „Nawet naj­więk­sza liczba ćwierć­in­te­li­gen­tów nie daje jed­nego inteligenta”.

Na koniec przy­to­czę pewną zna­mienną aneg­dotkę krą­żącą na Wydziale Fizyki w moich cza­sach stu­denc­kich, a było to tak dawno, iż ludzie tyle nie żyją. Podobno prof. Wró­blew­ski, na egza­mi­nie z fizyki doświad­czal­nej, posta­wił na biurku szklankę z wodą i spy­tał stu­denta: - Pro­szę pana, dla­czego ta szklanka jest cie­plej­sza nie z tej strony, z któ­rej pada na nią świa­tło sło­neczne, tylko z prze­ciw­nej? Stu­dent zaczął kom­bi­no­wać o zała­ma­niu, odbi­ciu i tak dalej, aż w końcu wypro­du­ko­wał teo­rię tłu­ma­czącą zja­wi­sko. Wów­czas pro­fe­sor powie­dział: - Nie, bo ją obróciłem.

Ta aneg­dota poka­zuje rze­czy­wi­ste zja­wi­sko wystę­pu­jące w pseu­do­nauce. Jeśli robi się to, co robi Wie­sław Binienda, czyli zaczyna dowód od tezy, to selek­cjo­nu­jąc fakty i nagi­na­jąc prawa, można udo­wod­nić każdą bzdurę. Inter­net jest pełen tego rodzaju dowo­dów i takich ekspertów.


ŹRÓDŁO

Kaczyński o "Titanicu" - cała prawda o katastrofie

Dokładnie wiek temu, w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 r., ok. 385 mil morskich na południe od Nowej Fundlandii, doszło do najbardziej znanej katastrofy morskiej w historii. W świetle słów znanego polskiego polityka Jarosława Kaczyńskiego zatonięcie RMS Titanic nabiera nowego sensu.

Mainstreamowe media uporczywie przedstawiają tę tajemniczą i dotychczas niewyjaśnioną katastrofę jako romantyczną opowiastkę o milionerach żegnających wsiadające do nielicznych łodzi ratunkowych żony i w spokoju idących wypalić cygaro i wypić ostatnią brandy w oczekiwaniu na śmierć oraz o damach i dżentelmenach bawiących się na tonącym po zderzeniu z górą lodową statku przy dźwiękach do końca grającej orkiestry.

Kłamstwo Hollywood

Dziś wiemy, że wersja ta jest kłamliwa. Pomimo wielomilionowego wsparcia udzielonego m.in. przez Hollywood oraz ludzi, którym zależy na ukryciu prawdy, to bezczelne kłamstwo zostało odkryte. Dziś coraz więcej faktów wskazuje na niewyjaśnione okoliczności zatonięcia transatlantyku.

Dziwne jest, jak bardzo szybko przyjęto, że "Titanic" zatonął po zderzeniu z górą lodową. Wciąż nie wiadomo jednak, jak góra z zamarzniętej wody i to taka, która szybko topniała w wiosennej temperaturze, mogła rozerwać stalowe poszycie potężnego liniowca. Według znanego polskiego specjalisty, doktora nie-fizyki Jarosława Kaczyńskiego wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment, biorąc metalową łyżkę do lodów i wbijając ją w porcję lodów - to przecież lody są przecięte, nie łyżka.

Kolejną tajemnicą jest sam moment zderzenia. Jak mogło dojść do tego, że pomimo zauważenia góry lodowej statek - wcześniej swobodnie manewrujący w wąskich portach - nie mógł wykonać uniku? Czyżby wcześniej został "obezwładniony" w wyniku dwóch silnych wstrząsów?

Bez wraku!

Dziwne jest także, że tak silnie lansowaną hipotezę o górze lodowej stworzono bez znalezienia wraku, i to pomimo tego, że pozycja statku w momencie zderzenia była znana. Według opracowanych w polskim parlamencie, przy udziale znanych amerykańskich profesorów, nowoczesnej teorii żadnej katastrofy nie da się całkowicie wyjaśnić, nie posiadając wraku.

Nie wyjaśniono także innych okoliczności - nie przebadano ciał ofiar, nie przeprowadzono w ogóle sekcji zwłok! Nie przekopano miejsca zdarzenia! Co więcej, dopuszczono, aby zarówno wrak, jak i ciała zostały dokładnie obmyte przez ocean, niszcząc w ten sposób kluczowe dowody w sprawie.

Przyjęta przez mainstreamowe media hipoteza o śmierci kapitana "Titanica" w katastrofie bez formalnego aktu zgonu i nawet bez odnalezienia ciała musi dziś budzić zastrzeżenia. Dlaczego śledczym tak spieszyło się zakończyć śledztwo i stwierdzić, że główny świadek zdarzenia nie żyje? Dlaczego już dzień po tajemniczym zatonięciu założyli, że kapitan nie przeżył zatonięcia transatlantyku? Nie od wczoraj mówi się o świadkach, którzy widzieli, jak szybka milicyjna motorówka odwozi go do Stoczni Gdańskiej...

Seria nieprawidłowości

Cały czas na wyjaśnienie oczekuje być może najbardziej tajemniczy wątek katastrofy - opisanie jej ze wszystkimi szczegółami przez amerykańskiego pisarza Morgana Robertsona w powieści wydanej już 14 lat przed zatonięciem statku. Znaczące jest całkowite pominięcie tego wątku w prowadzonym śledztwie.

Ważniejszy jest jednak szerszy kontekst tej tajemniczej katastrofy. Bez żadnych wątpliwości należy stwierdzić, że stanowi ona ilustrację kryzysu państwa, w jakiej w drugiej dekadzie XX w. pogrążyła się Wielka Brytania i jaki trwa po dziś dzień.

Ówczesny brytyjski rząd Herberta H. Asquitha nie potrafił zapewnić bezpieczeństwa nie tylko swojemu największemu, sztandarowemu Statkowi Poczty Królewskiej (Royal Mail Steamer), ale także znajdującej się na jego pokładzie nieomalże całej elicie oraz przewożonym setkom paczek, w tym zawierającym ważne dokumenty. Śledztwo, choć ukierunkowane na z góry przyjętą tezę o zderzeniu z górą lodową, ujawniło szereg nieprawidłowości - statek nie miał dostatecznej liczby łodzi ratunkowych, procedur nakazujących radiotelegrafistom przekazywanie ostrzeżeń o górach lodowych na mostek, a sami telegrafiści nie dysponowali jasnymi regułami, jaki sygnał - CQD czy SOS - powinni nadawać w przypadku niebezpieczeństwa.

Statek zamiast czerwonych wystrzelił z niewiadomego powodu białe rakiety, potwierdzona została obecność drugiego statku w zasięgu wzroku "Titanica", który oddalił się, nie udzielając pomocy. Tuż przed zdarzeniem oficer pokładowy wydał rozkaz "prawo na burt" na rumpel, a nie na ster. Czy mogło to zmylić sternika?

Kolumnę Nelsona zdemontować!

W każdym cywilizowanym kraju seria takich nieprawidłowości zakończyłaby się nie tylko dymisją premiera, ale także dymisją twórców brytyjskiej potęgi morskiej królowej Elżbiety I i jej kapitana F. Drake'a oraz demontażem kolumny admirała Nelsona, który tę potęgę ugruntował.

Wiele niechętnych Wielkiej Brytanii rządów czy grup politycznych miało powody, aby doprowadzić do spektakularnej katastrofy sztandarowego statku brytyjskiej marynarki handlowej - mogła być to zarówno zemsta Hiszpanów za odwrót Wielkiej Armady czy Francuzów za Trafalgar, jak i efekt rywalizacji z Niemcami o panowanie na morzach i oceanach, odwet za kryzys marokański. W Wielkiej Brytanii duże znaczenie miały grupy polityczne godzące się na politykę ustępliwości, nieprzywiązane do idei obrony suwerenności Zjednoczonego Królestwa. Czyżby pasażerowie "Titanica" zostali zdradzeni po zachodzie?

Wrak Royal Mail Steamer "Titanic", odkryty w 1985 r., w dalszym ciągu nie został zwrócony Wielkiej Brytanii, co więcej - prawo do niego uzyskała spółka amerykańsko-francuska. Jest to niebywała kompromitacja rządu sprawującej wówczas funkcję brytyjskiego premiera Margaret Thatcher i jej polityki zagranicznej. Dla jej oceny nie mają przecież znaczenia takie szczegóły jak wzrost gospodarczy, zawarte umowy międzynarodowe czy reformy budżetowe - o skuteczności polityki decydują wraki i sprowadzenie tychże do kraju. Popularność Żelaznej Damy w brytyjskim społeczeństwie i jej wygraną w kolejnych wyborach w Wielkiej Brytanii tłumaczyć można tylko bezczelnym kłamstwem establishmentu.

Kłamstwo to upadnie niczym domek z kart w dniu, w którym ujawniona zostanie cała prawda o katastrofie RMS Titanic.

W ogóle w wyniku katastrofy "Titanica" i jej następstw do dymisji powinni podać się wszyscy premierzy świata poza Jarosławem Kaczyńskim - ich rządy skompromitowały się w stopniu tak dalekim, że w każdym cywilizowanym kraju tego samego dnia otrzymałyby dymisję.

Nie ulega wątpliwości, że opozycja brytyjska nie podniosła wszystkich tych wątpliwości w trakcie śledztw po katastrofie "Titanica" ani po odnalezieniu wraku.

Nie ulega wątpliwości, że na czele brytyjskiej opozycji stoją ludzie poważni, nie błazny.

Źródło