sobota, 21 kwietnia 2012
Krzysztof Łoziński: Ekspert… od bredni
Na czym oparte są te schizofreniczne teorie o bezśladowym zamachu i samolocie co ścina brzozy i leci dalej? Na przedziwnej ekspertyzie Wiesława Biniendy przedstawianego jako „profesor fizyki pracujący w USA, ekspert NASA”. Dziwi mnie, czemu nikt z dziennikarzy nie zainteresował się dotąd, kim naprawdę jest Wiesław K. Binienda, bo według moich ustaleń, nie jest ani profesorem w polskim tego słowa znaczeniu, ani fizykiem, ani ekspertem NASA i obecnie wcale w NASA nie pracuje. Jedyne z tej wizytówki, co jest prawdą, to to, iż pracuje w USA.
Od początku zwróciło moją uwagę to, że człowiek przedstawiany jako profesor fizyki z USA wygaduje, na temat fizyki właśnie, takie bzdury, iż nie powinien nie tylko uzyskać dyplomu z fizyki, ale nawet matury. A jednocześnie używa skomplikowanych programów komputerowych do obliczenia wytrzymałości brzozy i skrzydła samolotu, nie znając dokładnej budowy tego skrzydła, wymiarów, przekroi, materiałów, kształtu profili konstrukcji… Jakim cudem fizyk, może obliczać wytrzymałość czegoś, o czym nie wie, jak jest zbudowane i z czego? Co to za fizyk, który nie wie, że drobna różnica w kształcie profilu i w składzie stopu, z którego jest wykonany, może radykalnie zmieniać jego właściwości? Co to za fizyk, który nie wie, że w przypadku prowadzenia obliczeń, w których dane wyjściowe znane są w przybliżeniu (Binienda ani PiS nie mają dokumentacji technicznej tego samolotu), następuje zjawisko mnożenia błędu i błąd końcowy może nawet przekroczyć sto procent uzyskanego wyniku? Co to za fizyk, który nie wie, iż każda teoria jest błędna, jeśli przeczą jej fakty empiryczne (brzoza została złamana, a skrzydło odpadło, więc wszelkie teorie o tym, że nie powinno odpaść, ale bo, że nie uderzyło w brzozę, są do bani i już)?
Zacząłem szukać. Najpierw znalazłem list otwarty w „Kontratekstach”, o którym już nie pamiętałem. Jest to „Petycja w sprawie dyskryminacji obywateli polskich” z dnia 13 stycznia 2008, w której grupa sygnatariuszy użala się, iż nie mogą być zatrudniani na polskich uczelniach, bo pracują za granicą, gdzie nie istnieje habilitacja i stopień docenta, a nie pozwala na to ustawa, która mówi, że do tego zatrudnienia potrzebna jest habilitacja lub „znaczne i twórcze osiągnięcia w pracy naukowej”. Jednym z sygnatariuszy jest: „Wiesław K. Binienda, The University of Akron, Akron, OH, USA”.
A to ci dopiero! Profesor fizyki, Wiesław Binienda, jak sam uważa, nie ma habilitacji oraz „znacznych i twórczych osiągnięć w pracy naukowej”. Zaznaczam, to nie ja tak uważam, to on sam się pod tym podpisał.
No to szperamy dalej i… bingo! Wiesław Binienda ukończył w 1980 roku Wydział Samochodów i Maszyn Roboczych Politechniki Warszawskiej. Nie jest więc fizykiem, tylko inżynierem od samochodów i traktorów. Fizyki nie studiował, przynajmniej na Wydziale Fizyki UW (sprawdziłem).
No dobrze, a może nauczył się później? W końcu ja też nie studiowałem dziennikarstwa i politologii, a od 30 lat się tym zajmuję, tylko właśnie matematykę i fizykę. Czemu więc odmawiać prawa bycia fizykiem Biniendzie? A no temu, że z jego publicznych wypowiedzi wyziera kompromitujący wręcz brak znajomości elementarnych praw fizyki i to takich ze szkoły średniej (o tym dalej).
A jak to jest z tym profesorem? W systemie amerykańskim słowo „profesor” nie oznacza stopnia naukowego, tylko etat wykładowcy na uczelni. W znaczeniu amerykańskim Binienda profesorem jest, bo rzeczywiście pracuje w Colegium of Engineering (Szkole Inżynierskiej) University of Akron, w Akron w stanie Ohio. Po angielsku brzmi to niemal jak Oxford lub Sorbona, ale jest to typowa prowincjonalna szkółka prywatna, która w amerykańskich rankingach wyższych uczelni nawet nie jest notowana (a przynajmniej nie znalazłem). Akron, to, jak na USA, dziura niczym polskie Skierniewice, choć pod względem liczby mieszkańców, to co najmniej Radom. Nie wielkość miasta jest tu jednak istotna (Berkeley to też nie gigant, a uczelnia zacna). Istotne jest to, że kogo bym z kolegów fizyków spytał, to o ośrodku badawczym fizyki w Akron nie słyszał.
Owszem, w języku angielskim, w USA, Binienda ma prawo używać tytułu „profesor”, ale źle jest, jeśli przenosi ten tytuł do Polski i nie protestuje, gdy na konferencjach PiS przedstawiany jest jako „profesor fizyki”. Uczciwie powinien powiedzieć: - Sorry, nie jestem fizykiem i profesorem, jestem inżynierem i mam tylko doktorat. I nikt by nie miał do niego pretensji. Ale wykorzystywanie w Polsce tego, że słowo profesor po angielsku znaczy co innego, niż po polsku, jest po prostu nieuczciwe. Podobnie jest ze słowem „student”, które po angielsku oznacza ucznia, a nie studenta, a mimo to uczniowie amerykańskich szkół średnich nie twierdzą w Polsce, że są studentami wyższych uczelni. Doktor inżynier na pewno nie jest profesorem doktorem habilitowanym fizyki, więc niech takowego nie udaje.
Kim zatem jest Wiesław Binienda w tej Szkole Inżynierskiej (Colegium of Engineering) Uniwersytetu w Acron? Jest dziekanem Department of Civil Engineering, co po przetłumaczeniu na język polski oznacza Wydział Inżynierii Lądowej i Wodnej (civil engineering – inżynieria lądowa i wodna; słownik angielsko-polski).
Reasumując: Wiesław K. Binienda nie jest amerykańskim odpowiednikiem profesora na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, tylko inżynierem doktorem, dziekanem Wydziału Inżynierii Lądowej na amerykańskim odpowiedniku Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Radomiu. Nie mam nic przeciw WSI w Radomiu, ale to deczko co innego niż Wydział Fizyki na UW.
I tu zaczyna być coraz dziwniej. Dziekan inżynierii lądowej twierdzi, że „brzoza to miękkie drewno”. To pan inżynier dziekan nie wie o istnieniu tablic wytrzymałości materiałów używanych przez inżynierów budowlanych? Ja bez trudu znalazłem odpowiednia tabelę twardości drewna:
Twardość drewna w MPa
- świerk 27 MPa,
- sosna 30 MPa,
- jodła 30 MPa,
- modrzew 38 MPa,
- brzoza 49 MPa,
- jesion 56 MPa,
- dąb 60 MPa.
Jak widać z przytoczonych danych, twardość drewna brzozowego jest tylko niewiele mniejsza, o 7 MPa, od twardości jesionu, i o 11 MPa od dębu, a znacznie większa (niemal dwa razy) od twardości świerku, z którego wykonuje się większość drewnianych konstrukcji w budownictwie. Nie jest więc prawdą, że drewno brzozowe jest „miękkie”. Zgodzi się pan ze mną, że drewno dębu jest twarde? Jeśli przyjmiemy twardość dębu za 100%, to twardość brzozy wyniesie w tej skali 81,67%. Jest to więc drewno tylko nieco mniej twarde niż dębowe. Niestety panie inżynierze, teoria o „miękkim patyku” leży gruzach. Zresztą nie trzeba być inżynierem ani fizykiem. Każdy polski wieśniak rąbiący drewno na opał wie, że piłowanie i rąbanie brzozy to ciężka robota, a miękkie są tylko cienkie tegoroczne gałązki, ale nie pień o grubości 46 centymetrów!
I tu kolejne twierdzenie pana doktora inżyniera: Na wiosnę w drzewie są soki i skutki zderzenia powinny być mniejsze, bo drewno jest mniej twarde. To pan inżynier doktor nie wie, że ciężar właściwy (więc i całkowity) mokrego drewna jest istotnie większy, niż suchego? To pan inżynier doktor nie wie, że skutki zderzenia z masywniejszą przeszkodą są groźniejsze, niż z przeszkodą lżejszą? Do tej wiedzy nie trzeba być fizykiem ani inżynierem. W liceum uczą. Z mechaniki Newtona to wynika.
Pan doktor inżynier twierdzi też, że zderzenie z „miękką brzozą” było by słabe i urwane skrzydło powinno spaść 11 metrów za brzozą (spadło ok. 100 m dalej). Zaraz, zaraz. Samolot miał prędkość rzędu 280 – 300 km/h. Aby skrzydło z wysokości ok. 6 m spadło 11 m dalej, jego prędkość po zderzeniu musiałaby być znikoma. Taka prędkość człowiek bez trudu nadaje piłce, gdy nią rzuca. Oznacza to, że niemal cała energia kinetyczna skrzydła została pochłonięta przy zderzeniu, a to z kolei znaczy, że siły działające w tym momencie musiały być gigantyczne. No to jak panie inżynierze, zderzenie było słabe, czy potężne? Chyba pan zaprzecza sam sobie.
Mógłbym tak znęcać się dalej. Lektura strony internetowej Wiesława Biniendy też jest ciekawa. Słowo profesor powtarza się na niej gdzie tylko się da. Musi mieć facet niezły kompleks. Wykaz bibliografii imponujący, 148 pozycji, bóg wojny w nauce, Einstein wysiada! Tylko jak się temu przyjrzymy krytycznie, to bardzo to blednie. Są dwie książki, ale obie pod identycznym tytułem, tylko w innym częściowo składzie autorów. W pierwszej jest trzech autorów, w drugiej sam Binienda. Druga różnica, to rok wydania. Czy aby nie są to dwa wydania tej samej pozycji? Treści żadnej z tych 148 publikacji poznać nie można, bo są same tytuły, bez tekstu.
Dalej są 4 artykuły wstępne, 40 artykułów prasowych (w prasie specjalistycznej), 66 sprawozdań i innych publikacji, 20 publikacji NASA i 6 aplikacji patentowych. W sumie 148. Niemal wszystko to prace zbiorowe. Przyglądając się temu szumowi zauważam, że niektóre pozycje są chyba sztucznie rozmnożone. Np. w publikacjach NASA znajdujemy dwie pozycje:
1. W.K. Binienda, S.M. Arnold and H.Q Tan, „Calculation of Stress Intensity Factors in an Isotropic Multi-C racked Plate: Part I - Theoretical Development,” NASA TM 1 05766, 1992.
2. S.M. Arnold, W.K. Binienda, H.Q. Tan and M.H. Xu, „Calculation of Stress Intensity Factors in an Isotropic Multi-Cracked Plate: Part II – Symbolic/Numeric Implementation,” NASA TM 105823, 1992.
Nie trudno zauważyć, iż są to dwie części jednej publikacji. Po co robić z tego dwie pozycje w bibliografii? Dalej w wielu miejscach, sądząc po bardzo podobnych tytułach i identycznym składzie autorów, odnoszę wrażenie, że mogą to być powtórzone te same artykuły w różnych czasopismach. Szkoda, że nie można ocenić treści, bo jest niedostępna.
Niestety znów mam wrażenie, iż pan inżynier ma wielką potrzebę brylowania i podkreślania swojej wielkości.
A jak to jest z tym „ekspertem NASA”. Wiesław Binienda niewątpliwie pracował dla NASA w wieloosobowym zespole badającym wytrzymałość materiałów. W żadnej z publikacji NASA nie występuje samodzielnie. Moi informatorzy twierdzą, iż zespół ten wykonywał typowo pomiarowe prace laboratoryjne. Co by to nie było, dla NASA pracował, tylko czy jako ekspert?
Wchodzę na strony NASA i szukam nazwiska Binienda. Odpowiedź wyszukiwarki za każdym razem brzmi: Invalid Request – w wolnym tłumaczeniu: błędna prośba. Jednym słowem w zasobach stron NASA takiego nazwiska nie ma. Reasumując: Binienda niewątpliwi uczestniczył w jakiś pracach dla NASA, ale był na tyle mało ważny, że na stronach NASA go nie ma. Czy więc nazywanie go „ekspertem NASA” to nie przesada?
No i teraz, co ja o tym wszystkim myślę. Jakoś nie wierzę, by absolwent Politechniki Warszawskiej i pracownik nawet najbardziej prowincjonalnej uczelni amerykańskiej do tego stopnia nie znał praw fizyki. Myślę, że jest inaczej. Myślę, że Wiesław Binienda, z powodu albo ideologicznego zaślepienia, albo z powodu chęci brylowania i leczenia kompleksów, robi rzecz w nauce niedopuszczalną. Założył sobie z góry kompletnie nieprawdziwą tezę, że w Smoleńsku był zamach, i kombinując jak koń pod górę, naginając fakty i prawa fizyki, stara się tę bzdurę udowodnić. W oczach ludzi wykształconych kompromituje się i ośmiesza, ale ma swoje 5 minut w mediach i podziw gromady nieuków i ćwierćinteligentów z PiS-u. Ci ignoranci, ale jakże wszechstronni, z Kaczyńskim i Giżyńskim na czele, patrzą w niego, jak w obraz. Ci panowie, z powodu swego nieuctwa, nie wiedzą, że w każdej nauce istnieją ludzie głoszący tak zwane poglądy odosobnione. Środowiska naukowe nie traktują ich poważnie. Co innego takie ciała, jak zespół Macierewicza, które mają ideologiczne zamówienie na udowodnienie kompletnej nieprawdy. Dedykuję twierdzenie Petera: „Nawet największa liczba ćwierćinteligentów nie daje jednego inteligenta”.
Na koniec przytoczę pewną znamienną anegdotkę krążącą na Wydziale Fizyki w moich czasach studenckich, a było to tak dawno, iż ludzie tyle nie żyją. Podobno prof. Wróblewski, na egzaminie z fizyki doświadczalnej, postawił na biurku szklankę z wodą i spytał studenta: - Proszę pana, dlaczego ta szklanka jest cieplejsza nie z tej strony, z której pada na nią światło słoneczne, tylko z przeciwnej? Student zaczął kombinować o załamaniu, odbiciu i tak dalej, aż w końcu wyprodukował teorię tłumaczącą zjawisko. Wówczas profesor powiedział: - Nie, bo ją obróciłem.
Ta anegdota pokazuje rzeczywiste zjawisko występujące w pseudonauce. Jeśli robi się to, co robi Wiesław Binienda, czyli zaczyna dowód od tezy, to selekcjonując fakty i naginając prawa, można udowodnić każdą bzdurę. Internet jest pełen tego rodzaju dowodów i takich ekspertów.
Kaczyński o "Titanicu" - cała prawda o katastrofie
Dokładnie wiek temu, w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 r., ok. 385 mil morskich na południe od Nowej Fundlandii, doszło do najbardziej znanej katastrofy morskiej w historii. W świetle słów znanego polskiego polityka Jarosława Kaczyńskiego zatonięcie RMS Titanic nabiera nowego sensu.
Mainstreamowe media uporczywie przedstawiają tę tajemniczą i dotychczas niewyjaśnioną katastrofę jako romantyczną opowiastkę o milionerach żegnających wsiadające do nielicznych łodzi ratunkowych żony i w spokoju idących wypalić cygaro i wypić ostatnią brandy w oczekiwaniu na śmierć oraz o damach i dżentelmenach bawiących się na tonącym po zderzeniu z górą lodową statku przy dźwiękach do końca grającej orkiestry.Kłamstwo Hollywood
Dziś wiemy, że wersja ta jest kłamliwa. Pomimo wielomilionowego wsparcia udzielonego m.in. przez Hollywood oraz ludzi, którym zależy na ukryciu prawdy, to bezczelne kłamstwo zostało odkryte. Dziś coraz więcej faktów wskazuje na niewyjaśnione okoliczności zatonięcia transatlantyku.
Dziwne jest, jak bardzo szybko przyjęto, że "Titanic" zatonął po zderzeniu z górą lodową. Wciąż nie wiadomo jednak, jak góra z zamarzniętej wody i to taka, która szybko topniała w wiosennej temperaturze, mogła rozerwać stalowe poszycie potężnego liniowca. Według znanego polskiego specjalisty, doktora nie-fizyki Jarosława Kaczyńskiego wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment, biorąc metalową łyżkę do lodów i wbijając ją w porcję lodów - to przecież lody są przecięte, nie łyżka.
Kolejną tajemnicą jest sam moment zderzenia. Jak mogło dojść do tego, że pomimo zauważenia góry lodowej statek - wcześniej swobodnie manewrujący w wąskich portach - nie mógł wykonać uniku? Czyżby wcześniej został "obezwładniony" w wyniku dwóch silnych wstrząsów?
Bez wraku!
Dziwne jest także, że tak silnie lansowaną hipotezę o górze lodowej stworzono bez znalezienia wraku, i to pomimo tego, że pozycja statku w momencie zderzenia była znana. Według opracowanych w polskim parlamencie, przy udziale znanych amerykańskich profesorów, nowoczesnej teorii żadnej katastrofy nie da się całkowicie wyjaśnić, nie posiadając wraku.
Nie wyjaśniono także innych okoliczności - nie przebadano ciał ofiar, nie przeprowadzono w ogóle sekcji zwłok! Nie przekopano miejsca zdarzenia! Co więcej, dopuszczono, aby zarówno wrak, jak i ciała zostały dokładnie obmyte przez ocean, niszcząc w ten sposób kluczowe dowody w sprawie.
Przyjęta przez mainstreamowe media hipoteza o śmierci kapitana "Titanica" w katastrofie bez formalnego aktu zgonu i nawet bez odnalezienia ciała musi dziś budzić zastrzeżenia. Dlaczego śledczym tak spieszyło się zakończyć śledztwo i stwierdzić, że główny świadek zdarzenia nie żyje? Dlaczego już dzień po tajemniczym zatonięciu założyli, że kapitan nie przeżył zatonięcia transatlantyku? Nie od wczoraj mówi się o świadkach, którzy widzieli, jak szybka milicyjna motorówka odwozi go do Stoczni Gdańskiej...
Seria nieprawidłowości
Cały czas na wyjaśnienie oczekuje być może najbardziej tajemniczy wątek katastrofy - opisanie jej ze wszystkimi szczegółami przez amerykańskiego pisarza Morgana Robertsona w powieści wydanej już 14 lat przed zatonięciem statku. Znaczące jest całkowite pominięcie tego wątku w prowadzonym śledztwie.
Ważniejszy jest jednak szerszy kontekst tej tajemniczej katastrofy. Bez żadnych wątpliwości należy stwierdzić, że stanowi ona ilustrację kryzysu państwa, w jakiej w drugiej dekadzie XX w. pogrążyła się Wielka Brytania i jaki trwa po dziś dzień.
Ówczesny brytyjski rząd Herberta H. Asquitha nie potrafił zapewnić bezpieczeństwa nie tylko swojemu największemu, sztandarowemu Statkowi Poczty Królewskiej (Royal Mail Steamer), ale także znajdującej się na jego pokładzie nieomalże całej elicie oraz przewożonym setkom paczek, w tym zawierającym ważne dokumenty. Śledztwo, choć ukierunkowane na z góry przyjętą tezę o zderzeniu z górą lodową, ujawniło szereg nieprawidłowości - statek nie miał dostatecznej liczby łodzi ratunkowych, procedur nakazujących radiotelegrafistom przekazywanie ostrzeżeń o górach lodowych na mostek, a sami telegrafiści nie dysponowali jasnymi regułami, jaki sygnał - CQD czy SOS - powinni nadawać w przypadku niebezpieczeństwa.
Statek zamiast czerwonych wystrzelił z niewiadomego powodu białe rakiety, potwierdzona została obecność drugiego statku w zasięgu wzroku "Titanica", który oddalił się, nie udzielając pomocy. Tuż przed zdarzeniem oficer pokładowy wydał rozkaz "prawo na burt" na rumpel, a nie na ster. Czy mogło to zmylić sternika?
Kolumnę Nelsona zdemontować!
W każdym cywilizowanym kraju seria takich nieprawidłowości zakończyłaby się nie tylko dymisją premiera, ale także dymisją twórców brytyjskiej potęgi morskiej królowej Elżbiety I i jej kapitana F. Drake'a oraz demontażem kolumny admirała Nelsona, który tę potęgę ugruntował.
Wiele niechętnych Wielkiej Brytanii rządów czy grup politycznych miało powody, aby doprowadzić do spektakularnej katastrofy sztandarowego statku brytyjskiej marynarki handlowej - mogła być to zarówno zemsta Hiszpanów za odwrót Wielkiej Armady czy Francuzów za Trafalgar, jak i efekt rywalizacji z Niemcami o panowanie na morzach i oceanach, odwet za kryzys marokański. W Wielkiej Brytanii duże znaczenie miały grupy polityczne godzące się na politykę ustępliwości, nieprzywiązane do idei obrony suwerenności Zjednoczonego Królestwa. Czyżby pasażerowie "Titanica" zostali zdradzeni po zachodzie?
Wrak Royal Mail Steamer "Titanic", odkryty w 1985 r., w dalszym ciągu nie został zwrócony Wielkiej Brytanii, co więcej - prawo do niego uzyskała spółka amerykańsko-francuska. Jest to niebywała kompromitacja rządu sprawującej wówczas funkcję brytyjskiego premiera Margaret Thatcher i jej polityki zagranicznej. Dla jej oceny nie mają przecież znaczenia takie szczegóły jak wzrost gospodarczy, zawarte umowy międzynarodowe czy reformy budżetowe - o skuteczności polityki decydują wraki i sprowadzenie tychże do kraju. Popularność Żelaznej Damy w brytyjskim społeczeństwie i jej wygraną w kolejnych wyborach w Wielkiej Brytanii tłumaczyć można tylko bezczelnym kłamstwem establishmentu.
Kłamstwo to upadnie niczym domek z kart w dniu, w którym ujawniona zostanie cała prawda o katastrofie RMS Titanic.
W ogóle w wyniku katastrofy "Titanica" i jej następstw do dymisji powinni podać się wszyscy premierzy świata poza Jarosławem Kaczyńskim - ich rządy skompromitowały się w stopniu tak dalekim, że w każdym cywilizowanym kraju tego samego dnia otrzymałyby dymisję.
Nie ulega wątpliwości, że opozycja brytyjska nie podniosła wszystkich tych wątpliwości w trakcie śledztw po katastrofie "Titanica" ani po odnalezieniu wraku.
Nie ulega wątpliwości, że na czele brytyjskiej opozycji stoją ludzie poważni, nie błazny.
Źródło