czwartek, 26 maja 2022

Czwarta pseudowładza

Kilkanaście miesięcy przed wyborami czas po­ważnie zadać pytanie, czy przy takich mediach, jakie mamy dziś, PiS w ogóle może przegrać. Czy przy takich mediach jest szansa, by ocalić demokrację?

   Pytanie jest o tyle zasadne i dramatyczne, że w Polsce wolnych mediów generalnie już nie ma. Jest raczej kilka wolnych redakcji. Nie trzeba niestety wszystkich palców obu rąk, by je zliczyć. W mijającym tygodniu „Gazeta Wy­borcza” opisała aferę z machinacjami obecnego premiera w czasach, gdy był szefem banku, dotyczącymi wrocław­skich kamienic. Ogromna większość mediów sprawę cał­kowicie zignorowała, a niektóre poinformowały o niej z kilkudniowym poślizgiem, choć te same media kilka mie­sięcy wcześniej dostały absolutnego amoku, gdy lider opo­zycji przekroczył samochodem dozwoloną prędkość. Tam było wykroczenie i utrata na kilka miesięcy prawa jazdy, tu potencjalnie zagrożone kilkoma latami przestępstwo. Dys­proporcja czynów była dokładnie taka jak dysproporcja po­święconej im przez media uwagi.

   W przypadku poprzednich afer dotyczących Morawieckiego i innych polityków PiS funkcjonariusze tej partii, kłamiąc w żywe oczy, zaprzeczali faktom albo bagatelizo­wali sprawę, mówiąc, że to kapiszon lub odgrzewany kotlet. Teraz sprawę po prostu całkowicie zignorowali, wiedząc, że dzięki pisowskiej agenturze w mediach mogą to zrobić zu­pełnie bezkarnie. Ich medialni pomagierzy pomogą sprawę zlekceważyć i unieważnić.

   Tak, na szczęście mamy wciąż w Polsce kilka wolnych re­dakcji. Większość mediów i bardzo wielu dziennikarzy jest jednak zaplątanych w bardzo gęstą sieć politycznych, per­sonalnych i towarzyskich zależności z władzą i jej ludźmi. Nikt ich do tej sieci na siłę nie wciągał. Wchodzili dobro­wolnie. Jedni ze strachu i oportunizmu, inni z pazerności, jeszcze inni z próżności.

I

W Polsce media nie kontrolują władzy, to władza na różne sposoby kontroluje większość mediów albo przynaj­mniej na nie wpływa. Jeśli uznamy wolność mediów za je­den z warunków istnienia demokracji, to musimy dojść do wniosku, że to jeszcze jedno kryterium wskazujące, iż prawdziwej demokracji w Polsce nie ma. Jest jej atrapa. Po­dobnie jak istnieje atrapa wolnych mediów. Kontrola wła­dzy przez media jest iluzoryczna. Wpływ władzy na media jest faktyczny. Mamy dziś wolne media tak jak mamy wol­ne sądy - bardziej niż na gwarancje instytucjonalne może­my liczyć na dobrą wolę oraz charakter właścicieli mediów i dziennikarzy. Niestety, możemy liczyć na zdecydowaną mniejszość. W sumie na garstkę.

   „Kto się miał ześwinić, już się ześwinił” - powiedział o sę­dziach Igor Tuleya. To samo można powiedzieć o dzien­nikarzach. Choć czasem można odnieść wrażenie, że ich większość nawet nie pojmuje istoty toczącej się gry i tego, jaką stawkę ona się toczy. Mamy po latach brutalnej ope­racji coraz mniej wolne sądy i coraz mniej wolne media. Je­śli PiS wygra kolejne wybory, definitywnie stracimy jedne i drugie.

środa, 28 kwietnia 2021

Pięć lat symetryzmu

 

Kiedy w maju 2016 r. opublikowaliśmy tekst „Symetryści i poputczicy”, nie przypuszczaliśmy, że wprowadzone przez nas pojęcia „symetryzm” i „symetryści” zrobią tak dużą karierę. Widać poruszyliśmy istotną polityczną emocję i opisaliśmy rzeczywisty stan rzeczy – trwający do dzisiaj.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Przez te pięć lat symetryzm obrósł w wiele „samozwańczych” definicji, pojawiło się sporo fałszów i nieporozumień. Najbardziej chyba kuriozalna interpretacja głosi, że atakowanie symetrystów to odmawianie im prawa do krytyki opozycji. Jedni chcą być symetrystami, bo oznacza to dla nich bycie obiektywnymi, inni zaś postrzegają taką postawę jako jeden z filarów władzy PiS. Termin ten jest dzisiaj codziennie używany przez polityków, w publicystyce, w dyskusjach w mediach społecznościowych. Trafił do Wikipedii, stał się przedmiotem debat i konferencji, jak np. tej zorganizowanej nie tak dawno przez „Kulturę Liberalną”; użyczył nazwy radiowemu podcastowi. Wszedł do słownika.

Jeden z użytkowników Twittera napisał niedawno (wszystkie poniższe cytaty pochodzą z ostatnich dni): „Symetryzm krok po kroku prowadzi nas do rządów totalnych”. Inny stwierdza: „Symetryzm jawnie służy do zamazywania wartości i nieodróżniania dobra od zła”. Kolejny przyrównuje symetryzm do syndromu sztokholmskiego. Pojawiają się opinie, że „symetryzm polega na normalizacji patologii politycznych”, „to rodzaj zaniechania”, „to usprawiedliwienie dla braku opinii”, „to zaprzeczenie obiektywizmu”. Albo oburzenie, że niby są „dwa plemiona, jedno wierzy w zamach smoleński, a drugie nie. To więcej niż symetryzm, to kretynizm”.

Publicysta Przemysław Szubartowicz napisał: „Ilekroć PiS posuwa się krok dalej w zamachu na państwo prawa, tylekroć zjawia się jakiś symetrysta i epatuje publisię wielkim zdziwieniem. Że jak to się stało, ojej”. A Paweł Wroński ironizuje: „Prośba do symetrystów. Powiedzcie coś dobrego o pandemii i dlaczego powinna trwać”. Nie brakowało też stwierdzeń pozytywnych: że symetryzm to stosowanie tych samych wymagań wobec wszystkich partii, bo tego wymaga uczciwość, albo że symetryści uratują kraj przed wojną polsko-polską.

czwartek, 11 lutego 2021

Przyrodzone pany

 

Przyrodzone pany

Obóz PiS chce stworzyć wrażenie, że jego rządy, mimo różnych ekscesów, są naturalne i oczywiste, a opozycja to nieudacznicy bez przyszłości. Amerykańscy wyborcy poradzili sobie z podobną akcją ze strony ekipy Trumpa, czy polscy pójdą w ich ślady?

Mariusz Janicki

Obecna władza to mają być „przyrodzone pany”, jak niedawno trafnie rozpoznał to zjawisko Paweł Kowal. Te pany mogą robić różne rzeczy, nieładne, brutalne, wręcz drastyczne, ale nie przestają być panami. Kradną, ale się dzielą. Kłamią, ale mają osiągnięcia. Załatwiają głównie swoim, ale czasami też innym, tylko nie wolno ich denerwować. Długo rządzą, to może już wystarczająco się namścili, obłowili, a co mieli napsuć, napsuli. Teraz będzie lepiej.

Takiemu wrażeniu ma służyć zaplanowana na koniec lutego kilkuetapowa akcja pod egidą premiera Morawieckiego – Nowy Ład (więcej na ten temat w tekście Adama Grzeszaka: Nowy Ład, czyli chaos). To ma być drugi plan Morawieckiego, złożony z wydatków z ledwo co odratowanych europejskich funduszy, ale przede wszystkim z niezliczonych obietnic i zapowiedzi wielkich inwestycji, z których skorzysta każda branża i każdy Polak. Będzie zapewne zbudowany według stosowanej już wcześniej zasady: nieważne, czy się mówi, czy się robi. To „robieniomówienie” Morawiecki opanował dość biegle (najnowszy chwyt w tej dziedzinie to formuła „jeśliby…, to moglibyśmy…), a poza tym ma do pomocy wielu fanów, którzy na swoich Twitterach oraz w portalach sponsorowanych przez spółki Skarbu Państwa już teraz urabiają grunt pod tę akcję. Można się spodziewać, że po inauguracji Ładu te pasy transmisyjne rozgrzeją się do czerwoności.

Na tym polega druga faza normalizacji według PiS (pierwsza była w 2017 r. po sądowych wetach Dudy i wymianie premiera), która wchłonęła już wiele minionych afer, zamortyzowała pozakonstytucyjne zmiany ustrojowe, próbuje neutralizować pierwszą i drugą falę protestów kobiet, oswaja pandemię. Jeśli nawet PiS-owi obniża się poparcie, to wkrótce powinno wrócić do „normy”, a są nią wysokie notowania dzisiejszego obozu władzy, spadki zaś – chwilowymi anomaliami. Tak piszą nawet odlegli od obozu rządzącego komentatorzy. „Już wtedy [po orzeczeniu Trybunału w sprawie aborcji w październiku – przyp. red.] było pewne, że odbicie sondażowe nastąpi – to partia z dużą i wierną bazą społeczną (…)” – napisał ostatnio o PiS Michał Danielewski z OKO.press. Charakterystyczne, że o żadnej innej partii nie mówi się, że na pewno odrobi sondażowe straty. Ugrupowanie Kaczyńskiego wyrobiło tu sobie specjalne papiery, respektowane jednakowo w pisowskiej i niepisowskiej bańce. Bo to są pany. Ich trudności zawsze są przejściowe, jak są w dołku, to z pewnością wkrótce się wykaraskają. Z opozycją przeciwnie – tu stale oczekuje się katastrofy i ostatecznego końca, krytycy wypatrują klęski i zawsze ją dostrzegą. Tak było choćby w przypadku sobotniego eventu Platformy Obywatelskiej, który był hejtowany przed, w trakcie i po wydarzeniu.

Zjednoczona Prawica nie przewiduje dla siebie alternatywy. Ona cierpliwie poczeka na zbłąkane owce, przetrwa niedojrzałe bunty, będzie liczyć na rozsądek i zrozumienie przez ludzi ich własnych życiowych interesów. Ma się upowszechnić wrażenie, że nic się nie da zrobić, że w końcu PiS zawsze wygra, jak ostatnio w sprawie aborcji. Sprzeciw wobec PiS jest dozwolony, ale niemądry. Protesty się skończą, afery wygasną, bo trwają średnio „trzy dni”, jak stwierdził kiedyś prezes PiS, ludzie w sumie mało pamiętają, zmęczą się, pandemia odpuści, otworzy się siłownie i będzie git – niemal słychać ziewanie rządzących polityków.

Tej strategii służą liczne przekazy wymyślane w sztabie PiS, np.: „czy wyobrażacie sobie, że premierem zostaje Borys Budka albo Szymon Hołownia? No przecież to bardzo śmieszne, nieprawdaż? (kandydatury Obajtka czy Błaszczaka są zaś traktowane ze śmiertelną powagą), „czy chcecie, aby oszalałe lewactwo, przeklinające na demonstracjach, zaczęło wychowywać wasze dzieci, no chyba nie”, „czy można pozwolić na aborcję na życzenie, przecież to zbrodnia”, „czy może powstać rząd od Konfederacji po Zandberga? To już lepszy Morawiecki”, „opozycja nie ma lidera”, a „czas Tuska definitywnie minął” (oczywiście czas Kaczyńskiego, Macierewicza i Suskiego wciąż trwa). Epoka partii politycznych rzekomo się skończyła, „trzeba wyjść bezpośrednio do ludzi”, ale najbardziej klasyczna partia Prawo i Sprawiedliwość trzyma się świetnie i nikt nie twierdzi, że przechodzi do lamusa. Tu też PiS wytresował sobie publiczność.

Władza transferuje niewiarę w opozycję do samej opozycji i jej elektoratu. A już wcześniej było wiele takich sugestii: „antyPiS to za mało”, „opozycja nic nie robi”, „Kaczyński ma słuszne diagnozy”, „PiS przywróciło godność ludziom”, „elity nie rozumieją Polaków”, „Schetyna nie ma charyzmy”, „Kaczyński rozgrywa opozycję jak dzieci”, „PiS znowu zmiażdżył swoich przeciwników”, „nie ma powrotu do tego, co było”, „odgrzewane kotlety” (to o kwestiach praworządności). I jeszcze jedna seria: „w Polsce trwa spór prawny”, „trzeba unikać radykalizmu po obu stronach”, „należy obniżyć temperaturę konfliktu”, „opozycja nie powinna być totalna”, „zaciekle walczą dwa plemiona, a ludzie chcą normalnie żyć”, „jeśli mają wrócić liberałowie, to już lepszy Kaczyński”, „jednoczenie opozycji nie ma sensu”, „PO-PiS musi odejść” itd.

Rzecz w tym, że pod takimi stwierdzeniami, z których każde jest de facto korzystne dla PiS, podpisuje się wciąż wielu teoretycznie niezwiązanych z władzą komentatorów i – co istotniejsze – także wyborców niePiS. Kolportują bezkosztowo dla PiS hasła sprzyjające temu ugrupowaniu. Podtrzymywanie zaś pryncypialnego sprzeciwu wobec wprowadzonych przez PiS zmian ustrojowych jest traktowane dzisiaj jako przejaw obsesyjnego radykalizmu („kodziarstwo”), bo „rzeczywistość poszła dalej”, należy się mierzyć z kolejnymi wyzwaniami itp. To także element drugiej fali normalizacji – polityczne przedawnienie, zatarcie, włączenie bezprawnych zmian do mainstreamu i szukanie tzw. nowego kompromisu.

Kaczyńskiemu udało się sprawić, że opozycja bardziej walczy ze sobą nawzajem niż z jego formacją. Przyjęło się, że „PiS to wiadomo…” i po takim stwierdzeniu można się już zająć wydłubywaniem sobie – bo przecież nie PiS-owi – elektoratu. Także sporami socjalistów z liberałami, twardych „libków” z „libleftem”, lewicy starej z nową, „kościółkowych” ze świeckimi itd. Kiedy się obserwuje wiele konfliktów politycznych, widać, że PiS już tam prawie nie ma. Partia, która niepodzielnie rządzi krajem, w sporach na opozycji niemal nie istnieje. I taki jest cel zabiegów PiS: stworzyć wrażenie, że obecna władza jest nie do ruszenia, a poza nią toczy się jakieś zabawne, nic nieznaczące życie quasi-polityczne. „Ta durna opozycja” – jak powiedział ostatnio Ryszard Terlecki, szef klubu PiS.

Naturalni władcy mogą praktycznie wszystko. Niedawno Jacek Nizinkiewicz napisał w „Rzeczpospolitej”, że wiele dzisiejszych afer dawniej zmiotłoby każdą władzę. Zauważa też, choć to jest oczywiste od dawna, że dziennikarze podążają potulnie za przekazami PiS, łapią, co się im podrzuci, i odstępują, kiedy tego oczekuje rządzący obóz. To prawda. W swoim czasie, kiedy wybuchła afera z podróżami marszałka Kuchcińskiego, wystąpił Kaczyński, po swojemu wyraził coś, co miało być chyba ubolewaniem, po czym w istocie kazał kończyć sprawę i zająć się podróżami Donalda Tuska z okresu jego premierostwa. Po czym w kilku niepisowskich mediach ukazały się materiały o lotach Tuska do Gdańska. Niedawno Kaczyński ogłosił, że sprawa z respiratorami nie istnieje, wszystko było w porządku, czyli: rozejść się. Przez ostatnie pięć lat po każdej aferze związanej z władzą media patrzyły, jak reaguje PiS. Jeśli politycy tej partii ogłaszali, że to „mokry kapiszon”, uwaga od razu słabła. To jest właśnie syndrom przyrodzonych panów: oni decydują nawet o tym, która dotycząca ich afera jest ważna, a która nie.

Pytanie: jak tak łatwo PiS może tym wszystkim kręcić? Powodów jest kilka.

 Przede wszystkim mniejsze, niż się wydawało, przywiązanie społeczeństwa do zasad liberalnej demokracji. O ile jeszcze w 2015 r. można było mówić, że PiS zmylił wyborców, bo nie obiecywał rozbicia Trybunału Konstytucyjnego, napadu na sądownictwo czy zrobienia z TVP partyjnej przybudówki, o tyle wynik wyborów w 2019 r. był przełomowy. Kaczyński dostał reelekcję swojej formacji już po wszystkim, co zrobił z państwem. Wyborcy – w sporej części – odwrócili się nie tylko od antypisowskich partii, ale także od demokratycznych wartości. To największy problem opozycji od 2015 r. Kwestie praworządności pojawiły się na ostatniej konwencji PO, ale od razu padły komentarze, że „nie przysporzy to wyborców”. Jednak rezygnacja opozycji z takiej tożsamości znacznie osłabia jej moralną legitymację. Byłaby to kapitulacja wobec Kaczyńskiego.

 Obniżenie standardów w życiu publicznym. Populizm zachwiał hierarchią wartości, zrelatywizował je. Liczą się zatem nie ustrojowe zasady, sławetny trójpodział władzy, niezależne sądownictwo, ale interesy „klasowe” konkretnych grup społecznych, które zostały nazwane godnością, a przez to uświęcone i wyłączone spod ocen. Trump mógł być nieobliczalnym, łamiącym wiele zasad politykiem, ale „dawał godność zwykłym ludziom”. Kaczyński działa „bez trybu”, ale „upodmiotowił” lekceważonych dotąd obywateli. A wtedy żadne koszty nie mają znaczenia. Następuje „rozwibrowanie”, jak nazwał to kiedyś Andrzej Zybertowicz, po to aby potem można było dowolnie definiować wolność, prawdę, demokrację, praworządność, tradycję czy patriotyzm. A to prowadzi do kolejnego punktu.

 „PiS pewne rzeczy robi dobrze, a pewne źle”. Tę formułę wygłosił nie tak dawno Adrian Zandberg, ale jest ona streszczeniem poglądów wielu wyborców, a zarazem prawdziwą ostoją niezagrożonych dotąd rządów PiS. Dwa charakterystyczne przykłady. Kojarzony z umiarkowaną prawicą publicysta Piotr Zaremba napisał niedawno, że z zasady nie ocenia PiS blokowo, że bardzo mu się nie podoba to, co partia rządząca zrobiła z sądownictwem, że tego nie da się obronić, ale – streszczając – na innych polach Kaczyński ma sukcesy. Następuje zatem uśrednienie, nie ma warunków brzegowych, nieprzekraczalnych granic. Z kolei socjolog, spec od sondaży, Marcin Palade od dawna zawzięcie walczy z Jackiem Kurskim i władzami Polskiego Radia, widząc w nich kulę u nogi, która może zatopić przyzwoitą ogólnie władzę PiS. Palade doskonale wie, że Kaczyński mógłby jednym słowem zwolnić Kurskiego z funkcji prezesa TVP czy rozgonić całe szefostwo tzw. publicznego radia. Nie robi tego, ponieważ przekaz tych mediów w pełni mu odpowiada, dokładnie oddaje jego wizję polityki – w takim kierunku od dawna prowadzi cały swój obóz.

Gdyby zatem Palade był konsekwentny, powinien domagać się wyrzucenia z PiS samego Kaczyńskiego za szkodzenie partii. Podobnie Zaremba musi wiedzieć, jaką rolę w demokratycznym państwie pełni niezależne sądownictwo, a zarazem, że partyjne przejęcie tej sfery było od lat wręcz głównym celem prezesa PiS, o czym ten mówił przy każdej okazji. Takie logiczne niedoróbki i niekonsekwencje to cegiełki w gmachu obecnej władzy.

 Brak gradacji ważności publicznych spraw daje PiS wielki komfort. Każdą winę rząd może nadrobić na innym polu, wykupić się, np. wydając publiczne pieniądze. Ostatnio panuje opinia, że przyszłość PiS zależy w zasadzie wyłącznie od skuteczności walki z pandemią i od powodzenia akcji szczepionkowej. Minione pięć lat, i zapewne kolejne, łamania zasad demokratycznego ustroju mają pójść w niepamięć po takim sukcesie. A potem Kaczyński będzie mógł dokończyć „reformę sądownictwa”, podzielić Mazowsze, przejąć resztę mediów, wprowadzić polski Budapeszt albo od razu Ankarę.

Wielu zastanawia się, ile to może jeszcze potrwać. Gdzie jest granica, której przekroczenie wreszcie otrzeźwi społeczeństwo, sprawi, że pojawi się realny, skuteczny opór, zrozumienie realiów ordynacji wyborczej, wsparcie opozycji. Nie wydaje się to możliwe bez spełnienia kilku warunków.

 Odzyskanie godności przez demokratów. Udało się to w USA, gdzie trumpizm był wyjątkowo toksyczny, a zarazem bardzo spektakularny. Tam również popularność Trumpa była „normą”, to on miał łatwo wygrać wybory, bo przecież tak dobrze wyczuł „amerykańską duszę”. Był tak oczywisty i naturalny jak PiS w Polsce, a znacznie bardziej sugestywny i medialny niż Kaczyński. Okazało się jednak, że inne dusze, równie amerykańskie, przeciwstawiły się temu populistycznemu tonowi. Na godność zwolenników Trumpa demokraci odpowiedzieli własną, nie gorszą godnością, przerwali spektakl z „suszeniem waszyngtońskiego bagna”, „wielką Ameryką” – i popsuli zabawę. Pytanie, czy taka reanimacja godności demokratów jest możliwa w Polsce. Zależy to od kolejnego punktu.

 Uodpornienie się na marketingowe przekazy PiS. Obóz władzy wybronił się z tylu zapaści, ponieważ od dawna korzysta z taryfy ulgowej, ląduje na miękkiej poduszce własnych przekazów, tworzonych w zależności od grup odbiorców: jesteśmy wyjątkowi, świetni, wystarczająco dobrzy, nie gorsi niż inni. Gdyby przekazy opozycji o PiS były tak samo skuteczne jak te PiS o opozycji, Kaczyński dawno straciłby nie tylko władzę w państwie, ale i na Nowogrodzkiej. Ale ta skuteczność zależy też od odbiorców, ich nastawienia, odporności na wrogie perswazje, od tego, czy wyrwą się z planu marketingowców rządzącego obozu.

 Umysłowe ogarnięcie się opozycji. To oczywiste, niestety, że partie są też zwykłymi zakładami pracy, muszą dbać o dobrobyt działaczy i ich rodzin. Na zasadzie: PiS może i jest zagrożeniem dla kraju, ale żyć jakoś trzeba. Jednak trzecia kadencja bez władzy to dla partii opozycyjnych wyzwanie bez mała śmiertelne, nawet PiS tego nie przechodził. Nie przetrzyma tego ani PO, ani Lewica, ani ledwo dyszący PSL, ruch Hołowni także. Demokratyczni wyborcy mogą więc mieć nadzieję, że sam egzystencjalny interes przetrwania spowoduje, że mimo wzajemnych niechęci partie opozycyjne dojdą do jakiegoś porozumienia – przeliczą głosy, pogodzą się z istnieniem ordynacji D’Hondta, wymyślą optymalną koalicyjną formułę.

 Polityczna świadomość wyborców. Zdaje się, że właśnie mija czas postpolityki. Ludzie widzą, że można sobie wybrać rządy wolnościowe, łagodne lub autorytarne i brutalne. Władza, jak w kwestii aborcji, może wpływać wręcz na egzystencję ludzi, ich losy, całe życie. Okazuje się, że bywają wybory twarde, zero-jedynkowe. W USA szydzono, że Biden to tylko anty-Trump, ideowo niewyrazisty, że jego wyborców nic nie łączy poza zwalczaniem republikańskiego prezydenta, miliardera z ludu. Ale wyborcy przetrwali inwazję takich przekazów, nie ulegli populistycznej retoryce. Nie obrazili się zwolennicy Berniego Sandersa i innych, mocno różniących się programami pretendentów (także ze środowisk LGBT), którzy odpadli w prawyborach Demokratów. W dużej mierze poparli Bidena, tego „sleepy Joego”, z którego trumpowska połowa USA śmiała się do rozpuku; w Polsce byłby potraktowany zapewne jak Komorowski w starciu z Dudą. Jeśli Ameryka czymś ostatnio naprawdę zaimponowała, to właśnie polityczną świadomością wyborców, bez czego nie poradzi sobie żadna opozycja w żadnym kraju. To lekcja dla Polski, Węgier i innych.

Przyrodzone pany wciąż dzielą władzę, łupy, wpływy. Kłócą się przy tym, podkopują, wyrzucają nawzajem z państwowych spółek, coraz bardziej na widoku, bez skrępowania, bo uznali, że mogą. Przejęli setki tysięcy intratnych posad, media, banki, szkoły, placówki kultury. Tworzą własną kastę sędziowską, korpus wiernych prokuratorów i urzędników, grupę zaprzyjaźnionych politycznie profesorów i biznesmenów. Ten proces stale postępuje. W cieniu walki z „elitą III RP” kraj zarasta po cichu nowa elita, ta konkretna, z koneksjami, pieniędzmi, odnogami we wszystkich instytucjach i środowiskach.

Dlatego rządzący nadal czują się bezpiecznie. Wiedzą, że na ulicy władzy nie stracą, bo w Polsce nie ma tradycji zajmowania rządowych gmachów, nie ma milionowych demonstracji i już raczej nie będzie. Kaczyński może przegrać tylko w zwykłych, nudnych wyborach, a tu wierzy w swój elektorat oraz w to, że wciąż kontroluje myślenie swoich przeciwników. Co nakłada taką samą odpowiedzialność na partie opozycyjne, jak na ich wyborców. Tylko oni mogą się przeciwstawić „oczywistej” władzy.

 ŹRÓDŁO

czwartek, 9 lipca 2020

Mariusz Groźny


Na czele służb stoi człowiek, który zbudował swoją pozycję na naginaniu prawa. Nowe fakty pokazują, jak Mariusz Kamiński i jego ludzie zdobyli władzę, sabotując państwo. I jak teraz wspierają reelekcję Andrzeja Dudy.

Grzegorz Rzeczkowski

Od czasów gen. Kiszczaka na czele służb nie było osoby z tak dużą władzą. Jako minister-koordynator Mariusz Kamiński kontroluje przede wszystkim Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencję Wywiadu oraz swoje oczko w głowie – Centralne Biuro Antykorupcyjne. Jako minister spraw wewnętrznych i administracji nadzoruje inne służby mundurowe – policję, straż graniczną, Służbę Ochrony Państwa, a także straż pożarną. Podlegają mu również przedstawiciele rządu w terenie – wojewodowie. Jest także wiceprezesem PiS, zastępcą Jarosława Kaczyńskiego i szefem struktur partii w okręgu warszawskim. Jeśli dodać do tego współdziałanie z prokuraturą Zbigniewa Ziobry, wpływy w spółkach Skarbu Państwa obsadzonych przez byłych lub aktywnych funkcjonariuszy CBA oraz bliskie relacje z Jackiem Kurskim, widać, że mamy do czynienia z jedną z najpotężniejszych osób w państwie. Silniejszą nawet od premiera.

Biuro Ochrony Partii

Historie o tym, jak Mateusz Morawiecki jeździł na Nowogrodzką z wnioskiem o odwołanie Kamińskiego (za specyficzny, choć nie tak rzadki styl życia wśród ludzi służb), krążą po Warszawie od miesięcy. Odpowiedzią było twarde „nie”. – Morawiecki najwyraźniej nie był świadomy, jak wiele Kaczyński zawdzięcza Kamińskiemu i jak bardzo mu ufa – twierdzi osoba kiedyś bliska PiS.
Trudno się Kaczyńskiemu dziwić – bez Kamińskiego PiS prawdopodobnie nie sięgnęłoby po władzę w 2015 r., a dziś byłoby jeszcze bliższe jej utraty. To podległe Kamińskiemu służby, głównie CBA, nie kiwnęły palcem, by tropić afery władzy, choćby przy zakupie 1,2 tys. respiratorów przez Ministerstwo Zdrowia, na które budżet wydał ponad 200 mln zł.
CBA długo stało na uboczu w aferze KNF, w sprawie interesów braci Szumowskich czy majątku prezesa NIK Mariana Banasia (bliskiego kolegi Kamińskiego). Działania podjęło dopiero po głośnym materiale o jego kamienicy w TVN 24. Podobnych przykładów jest mnóstwo. – CBA przestało być służbą od ujawniania afer, a stało się służbą od ich ukrywania, szczególnie gdy dotyczą polityków PiS – mówi Paweł Wojtunik, szef Biura w latach 2009–15. Zamiatanie afer pod dywan albo ich niewykrywanie stało się rzeczywiście specjalnością służb nadzorowanych przez Kamińskiego. Kto dziś pamięta ujawnioną w 2018 r. przez media tzw. aferę radomską?
Przypomnijmy: lokalni politycy PiS z ówczesnym prezydentem miasta, dziś posłem PiS, Andrzejem Kosztowniakiem wraz z innym prominentnym parlamentarzystą tej partii z tego miasta mieli przyjmować łapówki, m.in. dom, mieszkania, działki i samochód. Sprawę rozpoczęło CBA za szefostwa Wojtunika. Agenci byli już gotowi stawiać zarzuty uwikłanym politykom, ale wtedy sprawie ukręcono łeb. Funkcjonariusz, który ją prowadził, zamiast nagród i awansu, musiał odejść ze służby.
Sprawnie i szybko CBA działało za to tam, gdzie w grę wchodziło osłabienie wrogów Kamińskiego lub poszerzenie jego wpływów. To dowody zebrane przez CBA doprowadziły do odkrycia korupcyjnego układu w otoczeniu Antoniego Macierewicza, z którym Kamiński od lat rywalizuje. Dzięki temu udało mu się osłabić, a w konsekwencji odsunąć konkurenta i przejąć część jego wpływów w wojskowych służbach. Agenci CBA mieli chodzić za ludźmi Macierewicza – wśród których był m.in. Bartłomiej Misiewicz – już od 2016 r.
Nie za bardzo mogą się pochwalić służby wywiadu i kontrwywiadu, które za kadencji Kamińskiego otrzymały narzędzia niemal nieograniczonej inwigilacji obywateli. Służby wyczyszczone ze specjalistów, których jedynym grzechem była służba pod innymi rządami, są dziś ślepe i głuche. – On nigdy nie ufał kontrwywiadowi ani go nie rozumiał. Ale gdy tworzył CBA 16 lat temu, twierdził przynajmniej, że będzie walczył z korupcją nie tylko wśród swoich politycznych przeciwników, ale i we własnym obozie. I tak rzeczywiście było. Do czasu, gdy zdał sobie sprawę, że wykrywamy korupcję głównie u naszych, a to z kolei zagraża pozycji partii – mówi były funkcjonariusz biura.
PiS również w czasie kampanii prezydenckiej może liczyć na zaangażowanie Kamińskiego i jego ludzi, z nieodstępującym go od lat Maciejem Wąsikiem, obecnie wiceministrem spraw wewnętrznych i administracji. Przeprowadzona właśnie przez Wąsika akcja z przekazaniem wozów strażackich gminom z najwyższą frekwencją (miała mobilizować wyborców Andrzeja Dudy) jest głośnym, choć nie najważniejszym przykładem. Podobnie jak zaangażowanie podległej resortowi Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych (PWPW) w druk kart w „niewyborach” 10 maja.

piątek, 19 czerwca 2020

Dmuchane obietnice



Dmuchane obietnice



Pamiętacie plan Morawieckiego? Mieliśmy mknąć po szynach polskimi luxtorpedami, jeździć autami elektrycznymi i e-busami, pływać superpromami made in Poland. Gdzie się to wszystko podziało?

„To jest nowy, wielki plac budowy. Tak jak cała Polska wkrótce będzie wielkim placem budowy. (...) To nasza propozycja wyjścia z kryzysu, w który wpadł świat” – mówił Mateusz Morawiecki na rozkopanym i ogołoconym z drzew odcinku Mierzei Wiślanej, gdzie ma powstać słynny przekop, czyli kanał łączący Zalew Wiślany z Zatoką Gdańską. Budowa już się zaczęła, choć nie zakończyły się jeszcze procedury związane z prowadzeniem prac na terenie objętym przyrodniczą ochroną. Dlatego Komisja Europejska rozważa skierowanie sprawy do Trybunału Sprawiedliwości.
Premierowi podczas wizyty towarzyszył prezydent Andrzej Duda, bo obaj politycy ostatnio odwiedzają wielkie państwowe budowy, wszystko w ramach prezydenckiej kampanii wyborczej. Premier tytułował prezydenta „wielkim przywódcą” i przekonywał, że „nowy polski ład, który chcemy zaproponować, to jest taki plan Dudy.” Sam prezydent na swoim wyborczym profilu na FB zamieścił lakoniczny komentarz: „wielkie państwa stawiają na wielkie inwestycje”.
 Tylko dlaczego takie drogie i pozbawione ekonomicznego sensu? – zastanawia się prof. Włodzimierz Rydzkowski z Katedry Ekonomiki Transportu z Uniwersytetu Gdańskiego. Inwestycja pierwotnie miała kosztować 880 mln zł, teraz mówi się już o 2 mld zł i na tym się nie skończy. Bo kanał przecinający mierzeję to tylko fragment inwestycji, która wymaga budowy toru wodnego w płytkich wodach zalewu, by do Elbląga mogły pływać jednostki o zanurzeniu do 4 m. Znaczne roboty konieczne są też w elbląskim porcie, który ma zyskać łatwy dostęp do otwartego morza i pełnić funkcje pomocnicze dla Portu Gdynia. Gdyński port jako inwestor musi teraz znaleźć na to pieniądze, choć ma własne spore potrzeby inwestycyjne w Gdyni. – Zakładając optymistycznie, że port w Elblągu dziesięciokrotnie zwiększy przeładunki, dochodząc do 1 mln ton rocznie, a stawka portowa wzrośnie o 100 proc., to czas zwrotu tej inwestycji wyniesie... 1000 lat – wylicza prof. Rydzkowski i powtarza: – Tysiąc lat, ja nie żartuję.

poniedziałek, 14 października 2019

Kosztowne dzieła ojca Rydzyka



Wykruszają się słuchacze Radia Maryja, coraz mniej jest widzów TV Trwam. Ale w czasach rządów PiS ojciec Tadeusz Rydzyk dostał miliony od państwowych instytucji. Nie tylko na geotermię

Małgorzata Święchowicz

Ojciec Rydzyk jeszcze nie za­czął wydobywać gorącej wody z ziemi, a już wydo­był rekordową sumę pienię­dzy z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska.
Gdy toruński redemptorysta ogłaszał swo­je plany związane z geotermią, zapewniał, że będzie to projekt ekologiczny i wydajny.
   - Łapałem się za głowę - mówi dr Michał Wilczyński, niezależny ekspert rynku paliw i energii, były główny geolog kraju. Woda, którą ma z ziemi wyciągać spółka powiąza­na z ojcem Rydzykiem, przypomina nie tyle wodę, ile oleistą ciecz. W każdym litrze jest 150 g soli mineralnych. - Jeżeli ktoś nie po­trafi sobie wyobrazić, jaka to gęstość, niech weźmie litr wody i rozpuści w nim 15 deko soli - podpowiada dr Wilczyński. Oceniał wiele inwestycji w geotermię, ale tej ojca Ry­dzyka nie zaopiniowałby pozytywnie.
   Wcześniej wady inwestycji skrupulatnie wypunktował inż. Piotr Sadowski, specjalista w zakresie inżynierii środowiska. Pierwsze, co go zaniepokoiło, to temperatura. Solan­ka wydobywana w Toruniu będzie mieć nie więcej niż 64 stopnie C. Aby móc ją wyko­rzystać, musi być podgrzana do 130 stopni. A to wymaga zbudowania ciepłowni z trze­ma kotłami gazowymi o tak dużej mocy, że będą emitować do atmosfery 4,5 tony dwu­tlenku węgla na godzinę. To tak, jakby w po­bliżu w ciągu godziny przejechało 45 tysięcy samochodów.
   Ojciec Rydzyk, zbierając pieniądze na geotermię, zapowiadał, że ogrzeje znaczną część mieszkań w Toruniu i szkoły. Tymcza­sem już wiadomo, że ogrzeje przede wszyst­kim Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej, a to, co przekaże dalej do sie­ci, będzie stanowiło zaledwie 5 proc. tego, co w tej chwili dostarcza mieszkańcom sieć miejska.
   - I to o ile nie będzie awarii - mówią eks­perci. A obawiają się, że mogą być czę­ste. Tak jak było na początku z geotermią w Stargardzie. Choć tam zasolenie wód jest mniejsze, a temperatura wyższa, pierwsze lata były pasmem udręki, awarii, spadków temperatury. Trzeba było wszystko za­mknąć, gruntownie remontować, ponownie uruchamiać.
   - Decyzja poprzedniego rządu, by nie wspierać finansowo geotermii w Toruniu, nie była powodowana niczym innym niż zdrowym rozsądkiem - tłumaczy dr Wil­czyński. Liczono na to, że odmowa, poparta argumentami, jakoś ojca Rydzyka otrzeź­wi i przestanie on forsować inwestycję, któ­ra może okazać się nie tylko nieopłacalna, ale wręcz groźna dla środowiska. Tymcza­sem od kiedy rządzi PiS, już poszło na to 26,5 mln z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska tytułem odszkodowania za to, że poprzedni rząd odmówił dotacji na odwierty geotermalne. Ponadto blisko 19,5 mln zł z NFOŚ na budowę ciepłowni, która, ma podgrzać solankę, do tego ponad 4 mln zł na to, by położyć ciepłociąg, który połą­czy tę inwestycję z miejską siecią, i kolej­ne ponad 4 mln zł na to, by doprowadzić ciepłociąg do Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Ponieważ po­trzebny był wkład własny, to NFOŚ dał jeszcze niemal 8,5 mln zł pożyczki.
   To, co tak wielkim kosztem powsta­je w Toruniu, dr. Wilczyńskiemu koja­rzy się z wielkim kranem, przez który ciągle będą wypływać pieniądze: na na­prawy i nowe odwierty. To - jak szacuje - będą kolejne wydatki idące w dziesiąt­ki milionów. Przy czym cała inwestycja nie zmieni radykalnie sposobu ogrze­wania mieszkań w Toruniu. Natomiast zapewni ogrzewanie kolejnych dzieł o. Rydzyka, które wyrastają całkiem nie­daleko odwiertów geotermalnych oraz Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej.
   Cały ten obszar jest zaledwie 5 km od Starego Miasta, między brzegiem Wisły a trasą wylotową na Bydgoszcz. Nie spo­sób nie trafić - z drogi widać i te dzie­ła, które ojciec Rydzyk już postawił, i te, które właśnie powstają.
   - Cokolwiek zaczyna budować, to z za­łożeniem, że buduje swój pomnik i że to będzie przedsięwzięcie na miarę dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa - mówi Ja­cek Hołub, współautor „Imperatora”, biografii ojca Rydzyka i historii jego bi­znesów. Pod koniec miesiąca ma wyjść kolejna część - opis tego, co ojciec dy­rektor robił przez ostatnie kilka lat. Lepszego czasu na swoje inwestycje nie miał. Buduje z rozmachem.
   Szacuje się, że w sumie - odkąd rzą­dzi PiS - do fundacji i spółek związa­nych z o. Rydzykiem trafiło z rządowych instytucji od ok. 214 mln zł (to wylicze­nia portalu OKO.press) do 217 mln zł (tak podaje firmowana przez posła PO Sławomira Neumanna strona Dlugwdziecznosci.pl).
   Dla porównania: na zakup karetek w całym kraju rząd przeznaczy 80 mln zł. A 373 najbiedniejsze szpitale dostaną finansowe kroplówki w wysokości od 50 tys. zł do 3,4 mln zł, średnio - po 922 tys. zł na szpital.
   - Nie jestem pewien, czy te 200 mln zł, o których już wiemy, że popłynęły do Torunia, to wszystko. Myślę, że możemy być zaskoczeni, jeżeli kiedyś uda nam się odkryć wszystkie transfery - mówi Jacek Hołub.

poniedziałek, 2 września 2019

Odloty Kuchcińskiego



Od czasu buntu opozycji w Sejmie Marek Kuchciński stał się innym człowiekiem.
W PiS mówią, że sprawia wrażenie, jakby był w innym wymiarze. Ale opozycję jak trzymał pod butem, tak trzyma

Renata Grochal

Posiedzenie Sejmu pod koniec lipca. Posło­wie mają zdecydować, czy skieruj ą do pierw­szego czytania poselski projekt uchwały w sprawie ustawy JUST Act 447 uchwalo­nej przez Kongres Stanów Zjednoczonych. Ustawa dotyczy zwrotu mienia ofiar Holo­kaustu ich prawowitym właścicielom bądź spadkobiercom i od kilku miesięcy jest jednym z głównych te­matów w relacjach polsko-amerykańskich. Prowadzący obrady marszałek Kuchciński sprawia jednak wrażenie, jakby słyszał o niej pierwszy raz. Nie potrafi nawet wymówić nazwy. Wyłą­cza mikrofon i zwraca się o pomoc do pracownika Kancelarii Sejmu. Ten wyjaśnia, że pierwszy człon czyta się „dżast”. Kuchcińskiemu udaje się wymówić poprawnie ten wyraz, ale z dru­gim jest gorzej.
   - A-C-T - literuje w końcu marszałek, ze zdziwioną miną rozkładając ręce.
   - To jest po angielsku - słychać w tle podpowiedź posła Sławomira Nitrasa z PO, który umieścił filmik z nagraniem Kuchcińskiego w internecie.
   - Czytamy po polsku - odpowiada zi­rytowany marszałek.
   Posłowie opozycji nie mogą się nadzi­wić: - Przecież obsługa kancelarii pisze mu dużymi literami wszystko, co ma mó­wić, łącznie z przecinkami czy stwier­dzeniami w stylu „a teraz przechodzimy do punktu drugiego”, ale jego i tak to przerasta.

niedziela, 1 września 2019

Na prawo od Prawa

Prawo i Sprawiedliwość nie jest jedyną prawicą idącą do wyborów. Choć prawicowy plankton wygląda dość egzotycznie, zawsze może odebrać głosy partii Jarosława Kaczyńskiego.

W wyborach europarlamentarnych PiS zdobył ponad 45 proc. głosów, zaskakując niemal wszystkich i deklasując pozostałe prawicowe komitety - Konfederację i Kukiz’15, które znalazły się pod progiem wyborczym. Doszło więc po wyborach w „małej prawicy” do rozmaitych tarć i przegrupowań, ale nie traci ona nadziei na przejście wyborczego progu w październiku. Rola tych małych ugrupowań może nagle okazać się znacząca.
Niewiele wskazuje na to, by zwycięstwu Jarosława Kaczyńskiego miała zagrozić już-nie-zjednoczona opozycja pod wodzą Grzegorza Schetyny. Jak sugerują sondaże, Koalicji Obywatelskiej do zdobycia sejmowej większości raczej nie wystarczyłby też sojusz z bijącą się o dwucyfrowy wynik Lewicą. Zatem, by opozycja miała szansę pokonać PiS, partii rządzącej głosy musiałby odebrać inny komitet, znajdujący się między mieniącym się „racjonalnym centrum” PSL a radykalną prawicą. Politycy Platformy powtarzają, że najlepiej, aby te drobne inicjatywy zdobyły wszystkie po 4,99 proc. głosów i nie weszły do Sejmu, ale uszczknęły poparcia PiS-owi.
   A w niepisowskim prawicowym światku dużo się ostatnio dzieje. Najważniejszą wiadomością z tamtej strony było w ostatnim czasie ogłoszenie porozumienia między Kukiz’15 a ludowcami. Politycy ruchu Pawła Kukiza wejdą na listy PSL, a część z nich otworzą. „Nie mam ani czasu, ani środków, by zebrać 130 tysięcy podpisów, by stworzyć własne” - napisał Kukiz na Facebooku, komentując swoje (nieoficjalne jeszcze wtedy) plany.
   Jego deklaracja zdaje się oddawać sytuację w ruchu. Klub Poselski Kukiz’15 ma obecnie 16 członków. To o 26 mniej niż na początku kadencji i tylko o dwóch od degradacji do statusu koła. Podawanie dokładnych liczb jest zresztą nieco ryzykowne, bo tempo odpływu posłów jest ostatnio tak duże, że kolejni mogli odejść już po oddaniu tego numeru POLITYKI do druku. 9 sierpnia, dzień po ogłoszeniu sojuszu z PSL, klub Kukiza opuściło czworo parlamentarzystów, którzy stworzyli koło Unii Polityki Realnej. Tego samego dnia inni dawni posłowie Kukiz’15, na czele z Piotrem Liroyem-Marcem, stworzyli koło Przywrócić Prawo. Wcześniej odejście ogłosili: Jerzy Kozłowski i Andrzej Maciejewski (7 sierpnia), Tomasz Rzymkowski i Jerzy Jachnik (31 lipca), Norbert Kaczmarczyk (25 lipca). Jak komentuje dawny działacz Kukiz’15, „erozja klubu to tylko wierzchołek góry lodowej. Ludzi w regionach jest dziś nie więcej niż 10 proc. w porównaniu z 2015 r.”. - Nie każdy jest w stanie znieść 4-5 lat działania bez wsparcia medialnego, a właściwie obijania przez media bejsbolami. Nie jest dla mnie zaskoczeniem, że ta liczba jest mniejsza i entuzjazm też jest mniejszy - mówi natomiast wiceszef klubu Kukiza Grzegorz Długi.

sobota, 31 sierpnia 2019

Szambo oblepiło Polskę,Ciemny lud wciąż to kupuje,To nic osobistego,Państwo równoległe,Wzrost zaufania,Nie śmiejcie się z Gosiewskiej,Bóg tylko wie,W służbie złej sprawy i Pożar w burdelu



Szambo oblepiło Polskę

Dobrych sędziów, uczciwych i przyzwoitych, zastąpiły najgorsze szumowiny. Coś takiego polskiemu wymiarowi sprawiedliwości nie wydarzyło się od niepamiętnych czasów.
Sędzia chciał sypać, ale nagle zamilkł i zniknął z bytomskiej lecznicy. Ciarki przechodzą, kiedy czytam w „Gazecie Wyborczej” słowa ojca sędziego Cichockiego: „Ze względów bezpieczeństwa nie mogę zdradzić, w jakim jest mieście”.

Arkadiusz Cichocki był bardzo pomocny hejterce Emilii, razem z nią szczuł na sędziów, teraz chyba chciał przejść na jasną stronę Mocy, ale w nocy pojawiła się u niego policja. Gdzie my jesteśmy, gdzie my żyjemy!?

Co na to premier? W wywiadzie dla TVN 24 mówi, że rozmawiał z ministrem Ziobrą i ten o niczym nie wiedział.

Nie wiedział, kto jest jego prawą ręką? Nie wiedział, że Łukasz Piebiak stoi na czele grupy szczującej na sędziów przeciwstawiających się dziwnej reformie sądownictwa? Tę prawą rękę Ziobry „Gazeta Polska” nazwała „zepsutym i niezbyt rozgarniętym człowiekiem”.
Tenże Zbigniew Ziobro jeszcze kilka lat temu domagał się dymisji ministra sprawiedliwości Ćwiąkalskiego: „Jeżeli ma pan honor, proszę się podać do dymisji”. A gdzie jest pana honor, panie Ziobro? Za kim pan się kryje? Za Jarosławem Kaczyńskim, który boi się podjąć decyzję?

Nagle się okazało, że dobrych sędziów, uczciwych i przyzwoitych, zamieniono na najgorsze szumowiny. Coś takiego polskiemu wymiarowi sprawiedliwości nie wydarzyło się od niepamiętnych czasów.

Sędzia izby dyscyplinarnej SN Konrad Wytrykowski pisał do „Małej Emi”: „Super robota, pracujesz ciężko, uważam, że MS ma politykę medialną do dupy. Ty robisz więcej”. A ona na to: „MS nie może pozwolić sobie na pewne teksty, ja mogę, najwyżej mnie wsadzą”. Sędzia Wytrykowski i jego koledzy, chcąc zamknąć usta dziennikarzom, grożą im sądem, a jak cytuje „Gazeta Wyborcza”, „Emi” nie boi się pana sędziego i pisze do niego: „Uda mi się załatwić parę wywiadów tv, prasie, dogadać się z ambasadorem w Brukseli”. Pan ambasador Andrzej Sadoś, tzw. złota rączka, własnoręcznie odkręcił w Brukseli tablicę, na której widniało m.in. nazwisko Tuska. Ciekawe, czy rozmawiał z hejterką.

Pani „Emi” dostała z MSZ listę sędziów, którzy jeździli do Brukseli i walczyli o uczciwy wymiar sprawiedliwości w Polsce.

piątek, 30 sierpnia 2019

Superminister

Mariusz Kamiński, kiedy odbierał z rąk Andrzeja Dudy powołanie na ministra spraw wewnętrznych i administracji, bez mrugnięcia okiem wypowiedział formułkę: „Tak mi dopomóż Bóg”.

Ksiądz Kazimierz Sowa skomentował: „Wzruszają mnie ludzie niewierzący kończący swoje przysięgi słowami »tak mi dopomóż Bóg«. Czego się nie robi dla kariery i dobrego samopoczucia kolegów”. - A może się nawrócił?! - wyraził nadzieję inny ksiądz.
Nawrócenie w przypadku Kamińskiego jest możliwe. Mało kto pamięta, że w 1985 r. pikietował sklepy monopolowe z transparentem „Solidarni w trzeźwości”. Akcję organizowało Bractwo Otrzeźwienia działające przy kościele św. Stanisława Kostki. Miał wtedy 20 lat i być może wierzył, że tylko trzeźwość daje wolność. Wydaje się, że dzisiaj już w tej kwestii nie jest ortodoksyjny.

czwartek, 29 sierpnia 2019

Jak można tak kłamać

Nie wybije się na wielkość naród, którego jedna część jest deprecjonowana przez inną. Jak możemy stać się wielcy na miarę naszych oczekiwań, jeśli sami kopiemy się po kostkach? - mówi prof. Cezary Orracht-Prondzyński

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło wojnę Gdańska z Polską.
PROF. CEZARY OBRACHT-PRONDZYŃSKI: Raczej ją sobie uro­iło, bo w Gdańsku nastroju wojny nie ma. Natomiast to, że A myśli coś o B, nie świadczy o B, tylko o A.
Co świadczy?
- Mamy do czynienia z wielkim uprosz­czeniem: najpierw sformatowaniem wi­zerunku miasta, stworzeniem hipostazy wyimaginowanego, wrogiego bytu, a na­stępnie podjęcie z nim walki. U Cervantesa też był taki, co walczył z wiatrakami.
Gdańsk znalazł się właśnie w roli takie­go wiatraka. Na szczęście wielu ludzi, jak Sancho Pansa, dostrzega, że złowrogich wiatraków wcale nie ma, nie ma zniemczo­nego Gdańska, który trzeba nawrócić na polskość.
Po co więc ta zabawa?
- Jak to zwykle w PiS - jeden musi być zły, żeby drugi mógł być dobry. Cała opowieść jest o tym, że gdańszczanie są wredni, a ci, którzy z nimi walczą, szlachetni. A prze­cież wystarczy przespacerować się ulica­mi Gdańska, żeby zrozumieć, że nie ma tu żadnej wrogiej inwazji. To w gruncie rze­czy jest śmieszne i można by potraktować działania PiS jak marny żart, gdyby nie słu­żyły za cep w politycznej nawalance.
Jakie mogą być jej skutki?
- Gdańsk to złożone w swej politycznej i społecznej historii miasto. Nie da się tu robić prostych cięć. Dla prawicy świadectwem niemieckości jest to, że na dawnym budynku poczty jest niemiecka na Postamt. No rzeczywiście – zgroza. W ta­kim razie ostrzegam wszystkich, których to oburza, żeby nie szli do gdańskich koś­ciołów, zwłaszcza starych, bo tam ogromna większość epitafiów jest napisana po niemiecku. I co z tym zro­bić? Przemalować, przekuć?
Przeczekać.
- Możemy zacząć opowiadanie dziejów Gdańska od grodu pia­stowskiego. Ale zaraz pojawią się dziwne rzeczy, które sła­bo pasują do stereotypowej historii Polski: książęta gdańscy, Krzyżacy, po których tyle jest śladów w mieście, Rzeczpospo­lita, w której Gdańsk był niepokorną republiką niekiedy wal­czącą z polskimi królami, a niekiedy ich broniącą. Tymczasem w rozumieniu historii, jakie reprezentuje PiS, można albo se­lekcjonować, wyrzucając niektóre rzeczy z pamięci, albo prze­poczwarzać. Tylko wtedy to, co było niemieckie, przekształca się w jakby niemieckie, trochę niemieckie albo w ogóle nienie- mieckie. Jeśli jednak tak postąpimy, to zrobimy dokładnie to, co robili Niemcy, gdy chcieli, aby polskie nie było całkiem polskie,
a w końcu przerabiali wszystko na swoje kopyto. Bardzo się nam to nie podobało, więc dlaczego chcemy robić to samo?

środa, 28 sierpnia 2019

System kastowy

Afera Piebiaka ujawniła istnienie systemu tajnej w istocie władzy, która nie podlega żadnej publicznej kontroli.

Zorganizowana grupa sędziów hejterów, pod wodzą wiceministra sprawiedliwości, rozpowszechniała pomówienia wobec sędziów niepokornych, przeciwstawiających się „dobrej zmianie” w sądach, czyli tzw. wymianie kadr, dyscyplinowaniu, podporządkowaniu ministrowi Ziobrze. Korzystali z informacji z teczek personalnych sędziów w ministerstwie, u rzecznika dyscyplinarnego, w sądach, gdzie prezesami są ludzie ministra Ziobry. Tak wynika z doniesień Onetu, „Gazety Wyborczej”, OKO.press i innych mediów.
   Na aktywne współdziałanie z tą grupą ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry nie ma dowodów, choć są poszlaki. Niemniej odpowiedzialność polityczna szefa resortu wydaje się niewątpliwa - to on stworzył system i kryteria doboru kadr, w wyniku których na wysokie stanowiska trafili uczestnicy ostatniej afery, oni wydawali się Ziobrze najlepszymi wykonawcami jego koncepcji. Urzędnicy MS czy sędziowie z KRS najwidoczniej tak postrzegali zadania i wymagania, jakie stawiał przed nimi Zbigniew Ziobro - wszelkimi metodami doprowadzić do przełamania oporu wobec tzw. reformy sądownictwa. Działania „hejterów” wprost zatem wynikały z systemu i atmosfery w kierownictwie resortu sprawiedliwości, a nie były wypadkiem przy pracy.
   Strategia była taka, by sędziów wykończyć rękami sędziów. Łukasz Piebiak, sędzia, były członek zarządu stowarzyszenia Iustitia, zostając wiceministrem, dostał zadanie, by przeciągnąć sędziów na stronę „dobrej zmiany” i by z tymi, co nie zechcą, nie było problemów. Z zadania gorliwie się wywiązywał. Stąd narracja, jaką władza nadała aferze „farmy trolli w ministerstwie”: że to wewnątrzkorporacyjne spory.
   A więc wygląda na to, że oprócz jawnych prześladowań sędziów - m.in. postępowaniami dyscyplinarnymi - państwo użyło też podziemnej partyzantki, łamiąc prawo. W grę wchodzi stalking, pomocnictwo i podżeganie do stalkingu, zniesławienie, a także nadużycie władzy przez złamanie ustawy o ochronie danych osobowych, które do hejterów wyciekły z ministerstwa, sądu dyscyplinarnego i sądów. I naruszenie tajemnicy służbowej. A może i nieprawidłowości w wydatkowaniu środków publicznych, jeśli hejterka była opłacana z resortowych pieniędzy.

wtorek, 27 sierpnia 2019

Pętla hojności

PiS to mistrz w rozdawaniu prezentów, których koszty pokrywają obdarowani.
Tak będzie też zapewne z obniżkami PIT, na czym miliony Polaków skorzystają jako podatnicy, ale stracą jako mieszkańcy

Miłosz Waglewski

Zmniejszenie podstawowej stawki podatku dochodowego z 18 do 17 proc., zerowy PIT dla pracujących do 26. roku życia, ponaddwukrotny wzrost kwoty wolnej od po­datku. Tymi ulgami PiS chce kupić głosy wyborców, ale jednocześnie kręci bicz na samorządy, zwłaszcza dużych miast, będą­cych bastionem oporu wobec jego władzy. Bo wpływy z PIT to podstawa ich budżetów.

SPONSORZY OBIETNIC PiS
Pierwsza z ulg podatkowych, zapowiedzianych zimą w ra­mach „piątki Kaczyńskiego”, wejdzie w życie 1 sierpnia. To zwolnienie z PIT dla tych, którzy nie ukończyli 26 lat, pracują na etacie bądź na umowie-zleceniu, a ich zarobki nie przekra­czają drugiego progu podatkowego, czyli 85,5 tys. zł w skali roku. Jeśli od razu złożą u pracodawcy wniosek o niepobieranie zaliczek i do końca tego roku nie zarobią więcej niż 36,6 tys. zł, ich wynagrodzenie brutto zmieni się w netto już od najbliższego miesiąca.
   To niebagatelne korzyści dla ponad 2 mln młodych pra­cowników. Zarabiający w granicach płacy minimalnej zyska­ją na tym ok. 130 zł miesięcznie, ci z wynagrodzeniem rzędu 7 tys. zł - prawie 600 zł.
   Koszty tej wspaniałomyślności szacuje się na ok. 2,4 mld zł rocznie. Tyle że nie będzie to tylko ubytek w budżecie pań­stwa, bo 39,34 proc. dochodów z PIT inkasują gminy, które go pobierają, 10,25 proc. trafia do powiatów, a symboliczne 1,6 proc. do kas wojewódzkich.
   Zerowy PIT dla młodych najbardziej uderzy w duże miasta. Warszawa może stracić ok. 130 mln zł rocznie, inne aglome­racje po kilkadziesiąt milionów. Ale pogorszeniem ich sytua­cji partia Kaczyńskiego zupełnie się nie przejmuje. W końcu z 66 miast na prawach powiatu swego prezydenta ma tylko w Chełmie i Zamościu, a w ostatnich wyborach kilka miast „utraciła”, choćby Łomżę, Siedlce czy Nowy Sącz.
   Sam ubytek w dochodach z tytułu zniesienia PIT dla młodych samorządowcy mogliby jakoś przeboleć. Tyle że wyrwa będzie o wiele większa, kiedy w styczniu wejdą w życie dwie pozostałe obietnice Kaczyńskiego.
   Pierwsza to obniżenie podstawowej stawki podatku dochodo­wego od osób fizycznych z 18 do 17 proc., druga - bezpreceden­sowe zwiększenie kosztów uzyskania przychodu dla wszystkich pracujących. Oznacza to radykalny wzrost kwoty wolnej, a tym samym obniżkę samego podatku, zwłaszcza u najmniej zarabia­jących. Z mniejszymi wpływami muszą się też liczyć samorządy, dla których wpływy z PIT to zwykle 25-30 proc. dochodów.
   Zmiany objąć mają w sumie około 25 mln po­datników. Według wyliczeń Aleksandra Łaszka z balcerowiczowskiego Forum Obywatelskiego Rozwoju po obniżce PIT z 18 do 17 proc. w kie­szeni otrzymujących pensję minimalną (2450 zł od przyszłego roku) zostanie dodatkowe 41 zł miesięcznie. W przypadku wynagrodzeń na poziomie GUS-owskiej średniej w gospodarce (ok. 5200 zł brutto) korzyść wzrośnie do 65 zł.
Dodatkowe kilkadziesiąt złotych można będzie zaoszczędzić dzięki radykalnemu wzrosto­wi kwoty wolnej od podatku: koszty uzyskania przychodów wzrosną bowiem z obecnych 111 zł do 250 zł miesięcznie, a w wypadku dojeżdża­jących do pracy - ze 139 zł do 300 zł. Najwięcej skorzystają najmniej zarabiający: ich roczne dochody netto mogą wzrosnąć o 800-1000 zł.
Nie w kij dmuchał.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

PiS ma wroga na każde wybory



Białystok nie był wypadkiem przy pracy, ale konsekwencją przyjętej na zimno strategii. PiS chce uzyskać w wyborach samodzielną większość dzięki atakom na Marsze Równości, tak jak w wyborach 2015 roku zdobyło ją dzięki atakom na imigrantów

Przemoc w Białymstoku nie wzięła się znikąd. Obec­ność białostockich działa­czy PiS wśród narodowców i kiboli przygotowujących się do „bicia dewiantów” czy naklejka o „strefach wolnych od ideologii LGBT” kolportowana przez „Gazetę Polską Co­dziennie” nie były wypadkiem przy pra­cy ale konsekwencją przyjętej na zimno politycznej strategii. PiS chce uzyskać w wyborach 2019 roku samodziel­ną większość dzięki atakom na Marsze Równości, tak jak w wyborach 2015 roku zdobyło ją dzięki atakom na imigrantów.

ZNISZCZYĆ POLITYCZNE CENTRUM
Jarosław Kaczyński jest przeko­nany, że najlepszym narzędziem do utrzymania władzy i jej konsolidacji jest rozkręcenie w Polsce kulturowej i reli­gijnej wojny domowej. W tym przeko­naniu umocniły go najpierw wybory 2015 roku, kiedy PiS udało się wygrać i uzyskać samodzielną większość dzię­ki obietnicom transferów socjalnych, ale także dzięki wprowadzeniu przez same­go prezesa do centrum kampanii wybor­czej lęku przed imigrantami. Podobnej histerii nie udało się rozkręcić przed wyborami samorządowymi, dlatego ich wyniki - szczególnie w miastach - były dla Prawa i Sprawiedliwości fatalne. Przed wyborami do Parlamentu Euro­pejskiego Kaczyński bardzo świadomie wystąpił zatem jako obrońca „zdrowej większości Polaków” przed „patologia­mi ideologii LGBT”. A także jako obroń­ca Kościoła przed antyklerykalizmem. W obu wypadkach przedstawiając jako politycznych reprezentantów „ideologii LGBT” i wojującego antyklerykalizmu najbardziej niebezpieczną dla swojej władzy formację, czyli Platformę Oby­watelską i Koalicję Europejską, które w rzeczywistości reprezentowały umiar­kowane liberalne centrum.
   Także kampanię przed jesiennymi wy­borami do polskiego parlamentu Ka­czyński bardzo świadomie zdefiniował w języku kulturowej wojny Jako walkę sił dobra (Zjednoczona Prawica i Kościół Rydzyka) z siłami zła (wrogami Kościoła, zwolennikami ideologii LGBT, których najważniejszą polityczną reprezentacją ma być Koalicja Obywatelska).

niedziela, 25 sierpnia 2019

Rozwiedziona opozycja



Oficjalnie deklarowanym celem Koalicji Obywatelskiej pozostaje zwycięstwo nad PiS. W scenariuszu bardziej realistycznym chodzi o to, żeby uniknąć Budapesztu w Warszawie

Kampania przed jesiennymi wyborami do Sejmu rozpoczyna się w układzie, który wydaje się marzeniem Jarosława Kaczyń­skiego i koszmarem Grzegorza Schetyny. Kaczyński swoich koalicjantów dawno już strawił, rusza więc do boju na czele zwarte­go stada drapieżników, którym obiecał ko­lejne cztery lata bezkarnego żerowania na instytucjach państwa i coraz bardziej zetatyzowanej gospodarce. Tymczasem Schetyna nie miał narzędzi, aby utrzymać przy sobie PSL wystawione na szantaż i korupcyjne ofer­ty PiS. Nie przyjął też warunków Włodzimierza Czarzastego, który żądał kilkudziesięciu pro­cent miejsc na listach i kilkudziesięcio procentowego udziału w budżecie kampanii w zamian za kilka procent poparcia, które resztki SLD mogły koalicji dać w zamian.
   Wspólne listy całej opozycji partyjnej dawa­ły szansę na zwycięstwo nad PiS, ale niosły też ze sobą ogromne ryzyko. Wybrani z nich dzia­łacze PSL, którzy - tak jak Waldemar Pawlak,
Marek Sawicki czy Eugeniusz Kłopotek - fak­tycznie zostali już przejęci przez PiS, po dosta­niu się do Sejmu z list opozycji mogli przejść do swego faktycznego patrona, co zmieniłoby zwycięstwo opozycji w kompromitującą poraż­kę. Tymczasem Koalicja Obywatelska Schety­ny chce ulokować w Sejmie klub, który będzie odporny na szantaż i korupcyjne propozy­cje PiS. To, co szef Platformy nazwał „koalicją niepartyjną”, to po raz pierwszy od roku 2015 zjednoczona polityczna reprezentacja całego dawnego elektoratu Platformy Obywatelskiej.
Wsparta przez samorządowców i prezydentów miast z silnym i świeżym mandatem wyborczym, a także wzmocniona przez działaczy „wolnych sądów” i innych ruchów społecznych, któ­re przez ostatnie cztery lata walczyły z PiS na ulicach, a teraz do obrony polskiej demokracji mogą użyć kartki wyborczej.

sobota, 24 sierpnia 2019

Nazywam się Mateusz Morawiecki i powiem, cokolwiek chcecie, Ziobro, koszmar Kaczyńskiego,Trąd w Pałacu Sprawiedliwości,Za dobro nie wsadzają,Sierpień i młotek,Powrót D’Hondta ,Jak nagłośnić gejmczendżera,Paszport „New Yorkera”



Nazywam się Mateusz Morawiecki i powiem, cokolwiek chcecie

Populistyczne tricki premiera Trzy zasady bycia Morawieckim: Mów to, co sądzisz, że ludzie w danej chwili chcą usłyszeć. Nie przejmuj się, że to są rzeczy wzajemnie sprzeczne. O trzeciej zasadzie już za chwilę...

Święto Wojska Polskiego, Katowice. Jesteś na Górnym Śląsku, więc mówisz, że wypełniasz „dziedzictwo i testament Wojciecha Korfantego, wielkiego Polaka, wielkiego Ślązaka”.

Nie zawracasz sobie głowy tym, że kilka miesięcy wcześniej z okazji zakończenia prac budowlanych w muzeum w Sulejówku twierdziłeś, że rozwijasz dziedzictwo Józefa Piłsudskiego, który „dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”.

Rzeczywiście, miał w tym wszystkim ogromny udział, ale przecież też prześladował Korfantego.
W 1922 r. storpedował jego kandydaturę na premiera, a po przewrocie majowym przy pomocy lojalnego wojewody Michała Grażyńskiego wycinał jego wpływy na Śląsku, by w końcu kazać go uwięzić w twierdzy brzeskiej, gdzie żandarmi pastwili się nad nim, przesłuchiwali w środku nocy, a nawet symulowali jego rozstrzelanie.

Nie ma dla ciebie znaczenia też fakt, że w obawie przed człowiekiem, który „dał Polsce wolność, granice, moc i szacunek”, „wielki Polak i wielki Ślązak” musiał uciekać z kraju.

Czcisz więc równocześnie lidera śląskiej chadecji i jego prześladowcę, który wprowadził w Polsce rządy autorytarne, a jednocześnie lewicę, bo niedawno w Siemianowicach Śląskich zapewniałeś, że PiS jest również spadkobiercą PPS oraz „myśli socjalistycznej i robotniczej”. Gdy spotykasz się z byłymi członkami Solidarności Walczącej, dziękujesz im za to, że bez nich „nie byłoby dzisiejszej Polski”, i za to, że możesz tę Polskę naprawiać „w dużo szczęśliwszych politycznie, geopolitycznie czasach”.

Znowu nie zważasz na to, że Solidarność Walcząca nie uznawała pertraktacji z władzami PRL, a jej założyciel, a twój ojciec, Kornel, chciał z nimi walczyć zbrojnie. Pisał przecież w latach 80., że wystarczyłoby mu 700800 tys. dyspozycyjnych ludzi (dwie Armie Krajowe), aby obalić reżim gen. Wojciecha Jaruzelskiego.

piątek, 23 sierpnia 2019

Tajemnice spod celi



Głośne samobójstwa świadków w ważnych sprawach popełniane w więzieniach zwróciły uwagę na bezpieczeństwo więźniów. Wzbudziły niepokój, czy zakłady karne nie stają się miejscem, gdzie dochodzi do różnych przestępstw, a nawet zbrodni.

To nie jest sprawa obyczajowa, to jest sprawa bezpieczeństwa państwa - mówią posłowie PO o śmierci w więziennej celi Dawida Kosteckiego, boksera i kryminalisty, który ujawnił tzw. aferę podkarpacką. I żądają zwołania posiedzenia sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka. W tle jest sprawa nagrań z podkarpackich agencji towarzyskich, na których mają być znani politycy, z byłym marszałkiem Sejmu korzystającym z usług nieletniej Ukrainki zmuszanej do prostytucji przez braci R., właścicieli agencji.
   Prokuratura Krajowa zdementowała doniesienia, że Kostecki zamierzał zeznawać coś na temat korzystania z usług podkarpackich agencji towarzyskich przez znanych polityków i funkcjonariuszy państwa. I rzeczywiście: o tym mówił nie on, a były agent CBA Wojciech Janik (sprawę nagłośniły wiosną tygodnik „Nie” i Radio ZET). Kostecki mówił zaś o skorumpowanych funkcjonariuszach CBŚ, którzy ochraniali podkarpackie agencje towarzyskie i handel kobietami.
   Czy Kostecki zabił się sam, czy ktoś mu „pomógł”? Może to porachunki więziennej podkultury? Może chodziło o uciszenie świadka? Prokuratura i więziennictwo intensywnie to wyjaśniają. Ale do czegokolwiek dojdą, opinia publiczna będzie miała prawo temu nie ufać - po tym, jak organy państwa kłamały w sprawie lotów marszałka Kuchcińskiego. I dlatego, że organy, które to wyjaśniają, są podległe politycznie. I to temu samemu politykowi: ministrowi i prokuratorowi generalnemu Zbigniewowi Ziobrze.

czwartek, 22 sierpnia 2019

Stolica pedofilii



Obraz narodu polskiego, czyli jak tęczowa zaraza dotarła do licheńskiej stajenki.

   Lichen. Największa w Polsce świą­tynia. Cudowny obraz Matki Boskiej. Golgota. O wiosce aspirującej do mia­na duchowej stolicy ostatnio zrobiło się głośno z dwóch powodów:
   a) Daniel Martyniuk, syn słynne­go pieśniarza disco polo, przybył do Lichenia z małżonką i błagał Zawsze Dziewicę, aby pomogła mu wytrwać w trzeźwości i wierności, choć kilka tygodni wcześniej ogłosił, że się roz­wodzi, gdyż żona nie potrafi używać środków antykoncepcyjnych i zaciążyła;
   b) po emisji filmu „Tylko nie mów nikomu” sterczący u wrót licheńskiej bazyliki pomnik Jana Pawła II i klę­czącego mężczyzny w sutannie nakry­to białą płachtą, bo przypuszczano, że mężczyzna w sutannie to ks. Eu­geniusz Makulski, marianin, twórca lichenskiego sanktuarium i do 2004 r. proboszcz tamtejszej parafii, przez bo­hatera dzieła Sekielskich oskarżony o pedofilię. Co się działo pod przeście­radłem - nie wiadomo. Wiadomo, że księdza usunięto i odtąd wejścia do przybytku strzeże osierocony papież i tylko nienaturalnie położona papie­ska prawica świadczy, że przed aborcją spoczywała na księżej główce.
   Przerobiony pomnik autorstwa Ma­riana Koniecznego, w III RP specja­lizującego się w rzeźbieniu papieży, a w czasach PRL Leninów, doczekał się egzegez.

środa, 21 sierpnia 2019

Ludzcy panowie



Mało jest tak demoralizujących politykę haseł jak to, które robi ostatnio karierę: „może kradną, ale przynajmniej się dzielą”. W mniej dosłownej wersji zaczyna używać jej także jako argumentu sam obóz władzy, zwłaszcza po tzw. aferze samolotowej.

Przez wielomiliardowe transfery socjalne stosowane po równo wobec uboższych i bogatych PiS otoczył się grubą warstwą teflonu. Program 500 plus polega na przekonaniu społeczeństwa, że władza „daje”, a nie „mniej zabiera” albo „zwraca”. Choć poza najmniej zarabiającymi i niepracującymi chodzi w gruncie rzeczy o zwrot części podatków, to w istocie podatkowa ulga na dziecko w wysokości 6 tys. rocznie lub zasiłek dla tych, którzy podatków nie płacą. Tak by zapewne nazwała to Platforma, gdyby chciała wydać dokładnie te same pieniądze.
   Partia Jarosława Kaczyńskiego była sprytniejsza i zdobyła w ten sposób władzę, której zakres i umocowanie wykraczają daleko poza zwyczajowe demokratyczne standardy. Może sobie przez to pozwolić na znacznie więcej niż poprzednie rządy. Wiele afer i dowodów nieudolności obozu rządzącego, które w normalnej sytuacji powinny wpływać na partyjne rankingi, przechodzi bez echa. Zdarzenia, które w czasach rządów poprzednich ekip demolowały scenę polityczną, w przypadku PiS praktycznie nie mają znaczenia. Charakterystyczne, że komentator „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński uważa aferę samolotową byłego marszałka Kuchcińskiego za „najgorsze dwa tygodnie dla PiS od 2015 r.”. Pisze to po rozprawie z Trybunałem Konstytucyjnym w 2016 r., walce o Sąd Najwyższy w 2017 r., po przejęciu mediów publicznych i innych ekscesach obecnej władzy. Jednocześnie wielu speców od politycznego PR od razu po ostatniej aferze (jak i po wielu poprzednich, jak np. „wieże Kaczyńskiego”) stwierdziło, że to na pewno nie wpłynie na notowania PiS. Że poparcie dla ugrupowania Kaczyńskiego jest z innego porządku, nietykalne.
   Przypadek marszałka Marka Kuchcińskiego potwierdza obserwację o kompletnym rozejściu się prawdziwej hierarchii spraw państwa i punktów wyczulenia opinii publicznej. Loty Kuchcińskiego do domu na Podkarpaciu w porównaniu z tym, co PiS zrobił z systemem państwa prawa, są drugo- albo trzeciorzędne. Ale PiS nie obawia się tego, co zrobił z praworządnością, prokuraturą, państwowymi spółkami, edukacją, służbą zdrowia itd. Partia obawia się tylko „przypadków Kuchcińskiego”. Publicysta tygodnika „Sieci” Stanisław Janecki pisze wręcz o konieczności stworzenia programu zapobiegawczego. Zauważa: „Żadna partia nie jest w stanie wyeliminować wszystkich patologii związanych z pokusami wynikającymi z dostępu do różnych konfitur, beneficjów i przywilejów. Dlatego od chwili przyjęcia rządów powinien działać jakiś wewnętrzny partyjny kontrwywiad”.

wtorek, 20 sierpnia 2019

Układ zamknięty



PKN Orlen i Grupa PZU ogłosiły plan stworzenia wspólnego domu mediowego, który zajmie się kampaniami reklamowymi obu wspólników. Autorzy ubezpieczeniowo-naftowej agencji reklamowej liczą na zyski, eksperci widzą w tym kolejny skok na państwową kasę.

Informacja o tym, że Orlen i PZU złożyły do prezesa UOKiK wniosek o zgodę na stworzenie wspólnego domu mediowego, wywołała w branży reklamowej konsternację. - Czemu ten pomysł ma służyć? To kosztowne posunięcie i przyniesie więcej strat niż korzyści. Z całym szacunkiem dla Orlenu i PZU, ale ich budżety reklamowe nie porażają wielkością - zastanawia się jeden z szefów agencji reklamowych. I prosi o anonimowość, bo nie wiadomo, czy państwowe spółki doprowadzą swój projekt do finału. Przecież Orlen właśnie zawarł nowy kontrakt z domem mediowym Starcom, a Grupa PZU ogłosiła przetarg, szukając na rynku najlepszej oferty.
   Dom mediowy to produkt specjalizacji branży reklamowej, która, by przekonać konsumentów, musi sięgać po coraz bardziej wyrafinowane metody. Dlatego dziś na rynku rządzą wielkie międzynarodowe grupy reklamowe, w skład których wchodzą firmy zajmujące się opracowaniem strategii reklamowych, projektowaniem kampanii, wymyślaniem reklam, ich realizacją itd. Jednak wszystko kręci się zwykle wokół domu mediowego. To od jego decyzji zależy, w jakich mediach umieszczone zostaną reklamy firmy zlecającej kampanię.
   Specjaliści domu mediowego znają najskuteczniejsze sposoby dotarcia przekazu marketingowego do tych grup konsumentów, na których klientowi szczególnie zależy. To oni w praktyce decydują, jaka część budżetu pójdzie na reklamę w mediach ogólnopolskich, a jaka w lokalnych, jaki będzie miała w tym udział telewizja, a jaki internet, ile reklam zostanie nadanych w radiu, ile trafi do prasy, na billboardy, do kin itd. Co, gdzie, kiedy, o jakiej porze, przy jakim programie telewizyjnym, w której gazecie lub magazynie, a nawet na której stronie. Potrafią to szczegółowo analizować, badać, a potem ocenić, jaka była skuteczność dotarcia przekazów reklamowych.
   Tego oczekują reklamodawcy, którzy chcą widzieć, jak każda złotówka wydana na kampanię jest pomnażana dzięki klientom skuszonym reklamami i jak rośnie im sprzedaż. W ubiegłym roku, jak oszacowała firma Kantar, na polskim rynku na reklamę w mediach firmy wydały grubo ponad 30 mld zł. Najwięcej pabianicka spółka Aflofarm Farmacja Polska (1,8 mld zł). W pierwszej dziesiątce dominują firmy farmaceutyczne, sieci handlowe, producenci produktów pierwszej potrzeby. Nie ma wśród nich PZU i Orlenu ani też innej wielkiej spółki kontrolowanej przez Skarb Państwa. Choć państwo ma ogromny i rosnący udział w gospodarce, to jego udział w rynku reklamowym jest nieproporcjonalnie mały.