sobota, 31 maja 2014

Polska według Papcia



Przeraża mnie to, że nie ma jedności. Nie ma konkretnego wroga, więc każdy go sobie wyszukuje, a to Kaczyńskiego, a to Tuska, a to Kościół, a to gejów – mówi HENRYK CHMIELEWSKI, Papcio Chmiel, twórca kultowej serii komiksów „Tytus, Romek i A’Tomek”.

Rozmawiała:
MAGDALENA RIGAMONTI
Henryk Chmielewski: Kupiłem sobie „Wprost” przed spotkaniem z panią. No i miałem problem, czy czytać gazetę, czy rysować.

I jak pan wybrnął?
Najpierw przeczytałem, teraz rysuję.

Co pan rysuje?
Elementarz.

Na zlecenie Ministerstwa Edukacji Narodowej?
Skąd. Bez żadnego zamówienia.

Konkurencyjny dla tego ministerialnego?
Inny. Ale to, co się dzieje wokół podręcznika MEN, podnieciło mnie do działania. Kupi­łem sobie chyba wszystkie istniejące książki dla pierwszoklasistów, obejrzałem w internecie kawałki tego nowego elementarza, wysłuchałem i przeczytałem krytykę.

piątek, 30 maja 2014

Podduszaj mnie mocno, kochanie



Kochanek twierdzi, że Marta K. zmarła w wyniku nieszczęśliwego wypadku podczas sadomasochistycznego stosunku. Sąd skazał go jednak za zabójstwo.

Anna Winczakiewicz

Mam w mieszkaniu martwą kobietę - usłyszał tuż przed godziną drugą w nocy z 1 na 2 stycznia 2010 r. dyspozytor numeru alarmowego 112 w Białymstoku. Wysłał karetkę pogotowia i zawiadomił policję. Okazało się, że Ma­ciej T., który telefonował, miał blisko dwa promile alkoholu we krwi, a na twarzy i ciele liczne zadrapania. W salonie leżała kobieta. Mimo akcji reanimacyjnej nie udało się jej uratować. Mężczyzna został zatrzymany, po wytrzeźwieniu usłyszał zarzut zabójstwa. Do dziś się nie przyznał.
Według jego wersji z Martą K. łączyła go relacja seksualna z elementami sadomasochizmu. Kobieta lubiła brutalny seks, bicie i szarpanie, a w celu zintensyfikowania wrażeń - podduszanie. Tej nocy dwukrot­nie odbywali stosunek, za każdym razem z uwzględnieniem jej próśb o uciskanie szyi, zakrycie dłonią ust i nosa. Przy drugim zbliżeniu mężczyzna zauważył, że kobieta zsiniała i przestała się ruszać. Próbował ją ratować poprzez masaż serca i sztuczne oddychanie, wreszcie zadzwonił po pomoc.
- To był nieszczęśliwy wypadek i niezamie­rzona śmierć - przekonywał sąd.

czwartek, 29 maja 2014

Opowieść o chłopcu na posyłki



Czy jest pan pewien, że robi pan tym dobrą robotę nam, Polakom? – BUDZIŁ MOJE SUMIENIE R., gdy próbowałem pytać o jego mroczną przeszłość tajnego współpracownika.

Cezary Łazarewicz

Był tylko chłopcem na posyłki - tak o znanym ze srebrnego ekranu aktorze R. mówi dzisiaj Teresa Bogucka, publicystka i działaczka przedsierpniowej opozycji. Poznała go w latach 70., ale o tym, że przez wiele lat na nią donosił, dowie­działa się dopiero niedawno. Nie tylko na nią, bo na jego liście jest cała plejada polskich aktorów od Tadeusza Łomnickiego poprzez Krzysztofa Kolbergera, Zygmunta Hubnera, Adama Hanuszkiewicza, Krystynę Jandę aż po Halinę Mikołajską i Andrzeja Seweryna. Są muzycy (Jacek Kleyff i Maciej Zembaty), dziennikarze (BogusławKaczyń­ski) i kabareciarze (Stanisław Tym). Oraz podziemna elita z lat 70.: Adam Michnik, Jacek Kuroń, Seweryn Blumsztajn, Antoni Macierewicz i Leszek Moczulski.
„Nie posiada żadnych oporów ani zastrzeżeń natury moralnej” - napisał o R. jego oficer prowadzący.

środa, 28 maja 2014

Lewe interesy w prawicowej kasie



SKOK Wołomin udzielał lewych kredytów może nawet na ćwierć miliarda złotych - twierdzi prokuratura. Ale na tej jednej kasie się nie kończy. Żeby uratować z opresji tonące SKOK-i, wszyscy będziemy musieli się zrzucić.

RADOSŁAW OMACHEL

W liczącym ponad 600 lat zamku w Głogówku w czasie szwedz­kiego potopu mieszkał wraz z liczącym dwa tysiące ludzi dworem sam król Jan Kazimierz. Na początku XIX wie­ku gościł tam Ludwig van Beethoven. Dziś z elewacji zabytkowego gmachu odpa­da zagrzybiały tynk, przez przerdzewiały dach cieknie woda. Dekadę temu kupił go prywatny inwestor, miał urządzić w nim eksklu­zywny ho­tel i restaurację.
Nic z tego nie wy­szło. Kiedy poirytowa­ne jego bezczynnością władze gminy próbowały zamek przejąć, okazało się, że hipoteka nieruchomości jest zajęta - pod zastaw ruiny ktoś wziął kredyty na przeszło 10 milionów złotych.
W innej podopolskiej gminie, Głucho­łazach, w centrum miejscowości stoi Dom Wczasowy Polonia. W PRL był oblegany przez turystów. Dziś jest w stanie nie lep­szym niż zamek w Głogówku. Wart jest najwyżej kilkaset tysięcy złotych, a hipote­kę też ma obciążoną sześcioma milionami złotych kredytu.
Dlaczego właściwie ktoś daje kredyty hipoteczne o wartości dużo wyższej niż wartość gwarantującej je nieruchomości? Przecież na tym nie można zarobić?
Zarobić pieniędzy nie sposób, ale wy­prać - owszem. Według prokuratorów SKOK Wołomin, druga w Polsce pod względem wartości aktywów spółdziel­cza kasa oszczędnościowo-kredytowa, na podstawie rozmaitych lewych dokumen­tów porozdawała takich kredytów na pra­wie ćwierć miliarda złotych.

wtorek, 27 maja 2014

Galareta z maską szeryfa



Kiedyś miał wielkie wpływy, myślał, że może być następcą Jarosława Kaczyńskiego. Dziś Zbigniew Ziobro jest na politycznym marginesie i myśli o planie awaryjnym.

Michał Krzymowski

Jednym z ostatnich wyznaw­ców potężnego niegdyś Zbignie­wa Ziobry jest poseł Patryk Jaki. Spotykamy się 34 godziny przed ciszą wy­borczą. Jest źle. Sondaże dają Solidarnej Polsce w porywach trzy procent poparcia.
Poseł Jaki się nie poddaje: - Kariery pre­mierów Kaczyńskiego i Tuska też nie były nieustającym pasmem sukcesów. W pew­nym momencie obaj byli na dnie, poza Sej­mem i życiem publicznym, ale przetrwali i dziś są tak wysoko. Ziobro też to przetrzy­ma. Co go nie zabije, to go wzmocni. Tym bardziej że biologia jest po jego stronie. Przecież szef PiS kiedyś odejdzie i prawica będzie potrzebowała nowego przywódcy.
Zanim Ziobro zostanie nowym Kaczyń­skim, czeka go polityczna kwarantan­na. Plan B jest gotowy od dawna. W razie czego Ziobro pójdzie drogą byłego wi­cepremiera Romana Giertycha. Wyco­fa się z polityki, poterminuje u któregoś ze znajomych adwokatów - z zawodu jest prokuratorem, przez co nie może z miej­sca założyć kancelarii - i po dwóch latach otworzy własną praktykę.
Z polityki raczej nie zrezygnuje. Jeśli ludzie przy nim zostaną, to w przyszłym roku będzie kandydować w wyborach pre­zydenckich. Jeśli się rozpierzchną, nie wy­startuje. A wygląda na to, że raczej się rozpierzchną. Morale w Solidarnej Pol­sce jest od dawna fatalne. To cud, że klub parlamentarny nie rozpadł się jeszcze przed wyborami.
Mimo rozpaczliwej deklaracji Ziobry wygłoszonej przedostatniego dnia kam­panii, że PiS i Solidarna Polska powinny się pojednać, o powrocie byłego ministra sprawiedliwości na łono partii matki nie ma mowy. Kaczyński nie potrzebuje Zio­bry upadłego. A i sam Ziobro żyjący wspomnieniami o dawnej wielkości nie za­mierza narażać się na kolejne upokorzenia.
Już prędzej się wycofa. W trakcie kil­kunastoletniej politycznej kariery był za wysoko, by teraz wracać na sam dół.

poniedziałek, 26 maja 2014

Zawróceni



Politycy odchodzący z partii lub z nich wyrzucani nie mają łatwego życia. Aby odnaleźć się ponownie w „branży" muszą czymś zabłysnąć, zasłużyć się w nowym środowisku, a najłatwiej to zrobić atakując dawnych kolegów. To z kolei odbiera wiarygodność. Ostatnio z tym paradoksem zetknął się Paweł Piskorski.

Wojciech Szacki

Na co wtorkowej konferencji Donal­da Tuska premier ogłosił, że rząd podjął uchwałę w sprawie kon­wencji o zwalczaniu przemocy wo­bec kobiet. Ale większe emocje wzbudziły pieniądze Kongresu Liberalno-Demokratycznego, historia rodem z początku lat 90. Czyżby partia Tuska była wówczas nielegal­nie finansowana z zagranicy?
Pytany o to premier odpowiedział dłuższym monologiem o Pawle Piskor­skim, sprawcy zamieszania. W świeżo wydanym wywiadzie rzece („Między nami liberałami”, rozmawiał Michał Ma­jewski) Piskorski, kiedyś jeden z liderów KLD i współzałożyciel Platformy, rzucił: „Dla mnie jest oczywiste, że CDU wspie­rało finansowo KLD, ale to były kwestie omawiane między Kohlem a Bieleckim”.
Zaledwie jedno zdanie w 400-stronicowej książce, żadnych dowodów, a taki oddźwięk. - Wiarygodność Pawła Piskor­skiego nie różni się niczym od wiarygod­ności jego oświadczeń majątkowych, które stały się przysłowiowe w Polsce. Do­kładnie pamiętam, dlaczego wyrzucałem go z Platformy - kontratakował premier. Przypomniał, że choć w polityce zajmo­wał zwykle wyższe stanowiska od Pi­skorskiego, to ma dziesięć razy mniejszy majątek. Opowieści z książki nazwał mie­szaniną „prawdy, insynuacji i zwykłego kłamstwa”. Ale głośnego procesu raczej nie będzie. Premier tłumaczył, że dla nie­go „nie jest kwestią honorową pojedynko­wać się z Pawłem Piskorskim”.
- Nie brałem żadnej pożyczki od CDU. Ani jako szef KLD, ani jako zwykły oby­watel, ani później jako lider Platformy - oświadczył Tusk. Wypomniano mu jed­nak, że honor nie przeszkadzał mu poje­dynkować się sądowo z Jerzym Urbanem, i to w sprawie primaaprilisowego żartu.
Co ciekawe, ta zdecydowana deklara­cja nie jest wcale sprzeczna ze słowami Piskorskiego, który w kontekście wspar­cia od CDU wspomina nie Tuska, lecz Jana Krzysztofa Bieleckiego, ówczesnego lidera polskich liberałów.
Tak czy inaczej Piskorski - dziś kandy­dat Europy Plus Twojego Ruchu do euro- parlamentu - zdołał wrzucić w kampanię wątek niemiecki. KLD to wprawdzie dla wyborców skamielina, ale temat można podrasować. „Wprost”, tygo­dnik, dla którego pisze Majewski, zrobił z niego okładkę - „Niemiecka pożyczka Tuska. Jak niemieckie CDU sfinansowa­ło powstanie partii premiera”. I jeszcze aktualne, niearchiwalne zdjęcie szefa PO przysłonięte niemiecką flagą.
Mniejsze partie opozycyjne, jak też sam Piskorski, już zażądały powoła­nia komisji śledczej ds. finansowania partii, ale w tym Sejmie to nierealne. Jeśli Piskorski nie przedstawi dowodów na nielegalne finansowanie KLD, sprawa szybko obumrze, co najwyżej podnosząc sprzedaż książki.

niedziela, 25 maja 2014

Wymodlony morderca



Młoda wolontariuszka poślubiła więźnia, który spędził za kratkami 30 lat. Po wyjściu na wolność zamordował jej przyjaciółkę.

HELENA KOWALIK

Teresa K. marzyła o łazience - ta­kiej, jakie widziała w domach, gdzie sprzątała. Systematycznie, z miesiąca na miesiąc, odkła­dała po 100, 200 zł. Miała już 10 tys. zł, schowane w szafie. O tym, że ciuła, wiedziała jej rodzina, a także znajomi. Nikomu z nich się nie przelewało, więc od czasu do czasu od Teresy pożyczali. Nie odmawiała, ale twardo egzekwowała spłatę w uzgodnionym terminie. Z tego powodu miała nawet zatargi z Wiesławem B., mężem jej najbliższej przyjaciółki Marty. Pożyczył od niej już 2300 zł i migał się z oddaniem długu. Teresa nie chciała, aby jej mąż Kazik, pracu­jący jako stolarz, kumplował się z dwa razy od nich starszym 64-letnim Wiesławem. Żałowała, że była świadkiem na ślubie Marty, bo tym samym przyłożyła rękę do fatalnego, jej zdaniem, ożenku.

piątek, 23 maja 2014

Kaczysta



Zaczynał jako liberał, kończy jako konserwatysta z PiS. Prof. Ryszard Legutko zajął przy prezesie Kaczyńskim miejsce Ludwika Dorna, którego kiedyś nazywano w partii trzecim bliźniakiem.

ALEKSANDRA PAWLICKA

Jarosław Kaczyński do kra­kowskiego domu Ryszarda . - Legutki przyjeżdża co parę ty­godni. Jest stałym gościem seminariów organizowanych przez profesora spe­cjalnie dla prezesa. Domowa atmosfe­ra, obiad, psy łaszące się do nóg. Gdy przyjechał po katastrofie smoleńskiej, powiedział, że poczuł się jak w rodzin­nym domu. Po raz pierwszy od Smo­leńska znowu normalnie.
- Te seminaria to nie jest partyjne pałkarstwo, tylko ideowe debaty o stra­tegiach - mówi polityk PiS i dodaje: Legutko zastąpił prezesowi Ludwika Dorna, który był wcześniej partnerem do takich rozmów, ale zdradził PiS.
Czy prof. Legutko ma bezpośredni dostęp do ucha prezesa? - pytam.
Profesor nie musi startować w wy­ścigu chłopców do ucha prezesa ani wysiadywać godzinami na wycieracz­ce, aby doczekać się audiencji. Rysiek Legutko to nie jest Rysiek Czarnecki
odpowiada mój rozmówca.

czwartek, 22 maja 2014

Okupanci i pogodzeni



Bronimy zajętych przez siebie miejsc w sposób okrutnie egoistyczny. Bronimy swoich przywilejów, na przykład etatów - mówi Jacek Żakowski. I nawołuje młodych do buntu.

ROZMAWIA PIOTR NAJSZTUB

NEWSWEEK: Moja najstarsza córka ma 27 Lat, młodsza ma 24. Twoje dzieci są w jakim wieku?
JACEK ŻAKOWSKI: Maciek - 1983 rok, czyli 31, a Marta 1986 rok, czyli 29.

Maciek jest mniej więcej w tym wieku, w jakim ja bytem, kiedy w 1989 r. wszystko się zmieniało, a ja zacząłem pracować jako dziennikarz. Ty też chyba wtedy wypły­nąłeś na szerokie wody. Czym to nasze wejście „na ry­nek” różniło się od tego, z czym się spotkał Maciek?
- Na przykład tym, że wszystko dopiero powstawało, mogłeś robić, co chciałeś. Ja z pozycji opozycyjnego dziennikarza nagle stałem się rzecznikiem prasowym OKP, a rok później prezesem Polskiej Agencji Infor­macyjnej. Ty byłeś z wykształcenia grafikiem i ma­larzem, a nagle zostałeś dziennikarzem, odniosłeś błyskawiczny sukces i po paru latach byłeś gwiazdą.
To się teraz nie zdarza. I zarabiałeś górę kasy, mówiąc brutalnie. Miałeś etat od razu i poczucie, że cały świat jest przed tobą otwarty. Ja to mogę jeszcze powie­dzieć, że na swoją dziennikarską pozycję pracowałem przez całe lata 80., a ty wskoczyłeś w kompletnie inną przestrzeń i już.

To był czas dziwnych karier, niepopartych kompetencjami, doświadczeniem.
- Oczywiście, jednym z guru rynku ubezpieczeniowe­go w Polsce był reżyser teatralny, zresztą do niedawna jeszcze bardzo aktywny na rynku ubezpieczeniowym.

Mam taką tezę, że wtedy dzięki przypadkowi i wyjątkowej historycznie chwili usiedli na różnych stołkach ludzie przypadkowi i często okupują je - w sposób nieuprawniony - do dzisiaj. Zamykając młodszym drogę do karier. Zgadzasz się z tym?
Jestem o tym absolutnie przekonany. I to nie były tyl­ko media, to była też gospodarka, polityka, bankowość, całe państwo wypełnione często ludźmi przypadkowymi. Na przykład wśród ekonomistów, którzy się wtedy wylansowali, nie ma nikogo, kto by sensownie zarea­gował w czasie kryzysu 2008 r. Zabrakło kompetencji. Sensownie reagowali ekonomiści kompletnie niezna­ni lub mało znani.

Oprócz przypadku co wtedy decydowało o karierze?
- Na przykład pozycja towarzyska i środowisko po­lityczne. I brawura. Bo jak przychodzą i mówią: „Będziesz kapitanem promu kosmicznego”, to czło­wiek pozbawiony brawury mówi: „Aleja nie potra­fię”, a ten, kto ma brawurę, mówił: „Bardzo proszę, wsiadam i lecę”. Oczywiście tacy ludzie są potrzeb­ni, żeby świat się kręcił, ale jeżeli brawura jest głów­ną kompetencją, to w pewnym momencie ktoś taki zaczyna być ciężarem. A kumulację tego ciężaru właśnie przeżywamy. I dlatego młodzi, często le­piej wykształceni, lepiej przygotowani do pracy, rozsądniej myślący od swoich szefów, nie mogą się przebić.

Czyli nasze pokolenie blokuje rynek pracy tej wysoko wykwalifikowanej i dobrze płatnej?
- Tak, bo ty nie chcesz umrzeć, ja nie chcę umrzeć, nasi koledzy i inni też nie chcą umierać.

Ja przynajmniej od 18 lat nie zajmuję żadnego etatu!
- Ale zajmujesz przestrzeń! W gazetach, w telewizji, w radiu. Moim zdaniem to wielkie zamieszanie nazy­wane IV RP, ta żądza lustracyjna młodego pokolenia, w dużej mierze wynikała właśnie z tego, że oni mieli zablokowane ścieżki awansu, a widzieli facetów, któ­rzy są kiepscy, ogólnie rzecz biorąc, a zajmują kluczo­we stanowiska. Uważali, że to jest jakiś układ, że ten układ odkryją, lustrując nas. A ten układ nazywa) się po prostu „przypadek”. Jak ktoś był na początku prze­mian w miejscu, gdzie się otwierały ciekawe miejsca pracy, to siadał, pracował i piął się do góry niewiary­godnie szybko. IV RP przegrała...

A my dalej okupujemy.
- Okupujemy. Tylko nie chodzi o to, że my jesteśmy dalej na swoich miejscach. Problem polega na tym, że zajmujemy je w sposób okrutnie egoistyczny. Broni­my swoich różnych przywilejów, myślę ogólnie o na­szej generacji...

środa, 21 maja 2014

Słoń, kret i miś koala



PiS w kampanii 2010 r. zlecało portrety psychologiczne Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Rok później PO badała przepływy impulsów w mózgach wyborców.

ANNA GILEWSKA, AGNIESZKA BURZYŃSKA

Analizy były prowadzone według metodologii NLP, czyli programowania neurolingwistycz- nego. Czego można się było dowiedzieć o Donaldzie Tusku? „Głównym źródłem [jego] motywacji jest przyjemność, satysfakcja, wpływ i władza. Gra polityczna go cieszy” - czytamy. Co ciekawe, analiza NLP na potrzeby PiS wypa­da dla Tuska dosyć korzystnie. Znajdujemy w niej na przykład takie zdanie, dotyczące relacji Tuska z Jarosławem Kaczyńskim: „Autentyczny żal po katastrofie smoleń­skiej. Ogólne relacje pod hasłem: jak ty nie zaczniesz - ja też nie zacznę. Zawieszenie broni. Tusk mimo wszystko jest bardziej otwarty na Kaczyńskiego niż Kaczyński na niego” - stwierdzają autorzy opracowania.
Odpowiadają też na pytanie, co może być wyzwaniem dla Donalda Tuska. Jak czyta­my, mogą to być m.in. „pytania o decyzje personalne, związane z odejściem bądź usunięciem z jego otoczenia najbardziej charakterystycznych postaci. Pytanie, jaki z niego w związku z tym przyjaciel czy człowiek”. Inny pomysł to „pytanie o fakty i faktyczne dokonania jego rywali politycznych czy opozycji, za co mógłby ich pochwalić”
Tuska - jak wynika z analizy NLP - charakteryzuje „żywa gestykulacja, w sytuacjach napięcia i stresu lekko się uśmiecha, kiedy przekroczy granice, też lekko się uśmiecha, nauczył się zmieniać tempo wypowiedzi, co nadaje mu plastykę i wyrazistość”.

wtorek, 20 maja 2014

Kazia w wersji soft



Sesja dla „Vivy!" z kotkiem i narzeczonym, opowieści o gotowaniu obiadów. Ostra feministka Kazimiera Szczuka startuje w eurowyborach i ma dla wyborców nowy, ciepły image.

WOJCIECH CIEŚLA

Sesja zdjęciowa jest profesjonalna. Między wyznaniami Moniki Ri­chardson, plotkami z wyższych sfer i zdjęciami piersi Heidi Klum Kazimie­ra Szczuka przytula białego kotka i trzyma narzeczonego za rękę. Z ciepłym uśmie­chem pozuje w łazience i w ogródku. Opo­wiada: „Robert przychodzi z biura, żąda obiadu i czyta gazetę”.
Albo: „Moja przyjaciółka astrolożka po­wiedziała: - To niesamowite, że Robert jest tak konwencjonalnie męski, leży na kana­pie, a ty mu gotujesz”.
Część feministek nie ukrywa, że teksty o obiadkach oraz kanapie to dla nich niemi­ły zgrzyt. Nie godzą się na to, żeby Szczu­kę - wredną i bystrą złośnicę z teleturnieju „Najsłabsze ogniwo” - zastąpiła Szczuka w wersji ciepła pańcia. Od kotków i opo­wieści o obiadkach wolą Szczukę ze spotu wyborczego, w którym zapewnia, że jak­by co, to może dać w mordę. Albo tę, któ­ra niedawno na Kongresie Kobiet krzyczała na Tuska: - Słaba partia!
Liliana Śnieg-Czapiewska, przyjaciół­ka Szczuki: - Wokół Kazi ciągłe pojawiały się plotki, że jest lesbijką, że to, że tamto. Ludzie nie wiedzieli o istnieniu Roberta. Chciała pokazać, że jest taka sama kobi­ta jak każda inna. Ze ma w życiu tak samo jak większość z nas. Raz na dekadę moż­na przecież coś takiego zrobić. Na przykład przed wyborami. Człowiek nie sprzedaje się, dopóki nie zaistnieje ku temu jakiś waż­ny powód, prawda?

poniedziałek, 19 maja 2014

Tajemnicza Pożyczka Kaczyńskiego



Jarosław Kaczyński dwa i pół roku temu zapożyczył się na dwieście tysięcy złotych. Nie wiadomo u kogo, bo prezes PiS odmawia podania nazwiska wierzyciela. - Mamy do czynienia z bezprawnym zatajeniem informacji - mówi „Newsweekowi” Anna Wojciechowska-Nowak, ekspertka Fundacji im. Stefana Batorego.
W sprawie długu Kaczyńskiego pewne jest tylko to, że został zaciągnięty z myślą o mamie, która przed śmiercią ciężko chorowała. Dzięki pożyczce rodzinny dom Kaczyńskich na Żoliborzu zamienił się w mały szpital: zamontowano windę.
- Jadwiga Kaczyńska całe życie miesz­kała na piętrze - i sprowadzono specjali­styczną aparaturę. Część pieniędzy pochodzących z pożyczki zapewne została przeznaczona na opłacenie lekarzy, pielęgniarek i rehabilitantów. Tyle wiadomo, reszta to zagadka.
W partii sprawa długu jest owiana tajemnicą, a z oświadczeń majątkowych Kaczyńskiego wynika jedynie sucha chronologia zdarzeń. Prezes popadł w długi jesienią 2011 r. W oświadczeniu majątkowym złożonym na początku kadencji Sejmu napisał tylko, że zaciągnął „pożyczkę prywatną” w wysokości 200 tys. zł. W ciągu półtora roku zaległo­ści urosły do 280 tysięcy - Kaczyński zdążył co prawda spłacić część zobo­wiązań, ale po śmierci mamy odziedzi­czył kolejny dług: tym razem 160 tys. zł.
W oświadczeniu majątkowym ponownie pominął jednak nazwisko wierzyciela.
Dziś zobowiązania Kaczyńskiego wynoszą 230 tys. zł. Dług prywatny stop­niał do 80 tys., ale pojawiło się 150 tys. zł „pożyczki bankowej”. Kto jej udzielił?
W oświadczeniu nie ma o tym ani słowa.
Znajomy Kaczyńskiego: - Jarosław niechętnie opowiada o swoich finansach. Legenda głosi, że pożyczka prywatna pochodzi od starej znajomej. Kiedyś słyszałem, że to majętna osoba, która mieszka za granicą i unika rozgłosu. Ktoś inny mówił mi, że to jakaś daleka rodzina, podobno wspomagała Kaczyńskich jeszcze w latach 80. Co z tego jest prawdą? Sam chciałbym wiedzieć.
„Newsweek” postanowił zbadać sprawę zobowiązań prezesa.

niedziela, 18 maja 2014

Król, gubernator i policja



Oddajcie nam króla bursztynu - apeluje rosyjska prokuratura. Jeśli mnie odeślecie, to mnie tam zabiją - odpowiada zainteresowany.

CEZARY ŁAZAREWICZ

Za zakratowanym oknem widać gdański fort, trochę Starówki i park. Ale żeby się tam dostać, trzeba by było pokonać zasieki z drutu kolczastego i kilkume­trowy mur. W pokoju są tylko surowy stół i trzy twarde krzesła. Na jednym z nich czekam, aż przyprowadzą z celi króla bursztynu. Tak rosyjskie media nazywają 45-letniego Wiktora Bogdana, obywatela Federacji Rosyjskiej pochodzenia polskiego.
 -Źle nie jest - mówi aresztant, który wygląda, jakby wrócił właśnie z treningu fitness: granatowe polo, dres i adidasy. - Mogę stąd zadzwonić do żony, odwiedzają mnie koledzy i nawet ze strażnikami można miło porozmawiać.
W lutym prokurator generalny Fede­racji Rosyjskiej poprosił polskie władze o aresztowanie Wiktora Bogdana i ode­słanie go do Rosji, bo jest on oskarżony o próbę oszukania Federacji Rosyjskiej na podatku VAT. Sam Bogdan twierdzi, że jest niewinny. I nie chodzi wcale o VAT, tylko o łapówki, których nie chciał płacić generałowi policji. Odmówił też wsparcia kandydatów prezydenckiej partii Władimira Putina Jedna Rosja.
Bogdan mówi, że samego procesu w Rosji się nie boi.
- Ale chodzi o to, że jak ja tam wrócę, to mogą mnie zabić - tłumaczy.
Dlatego wszelkimi możliwymi sposoba­mi stara się o pozostanie w Polsce.
Jacek Potulski, obrońca Wiktora Bog­dana, mówi, że jego klient wcale nie prze­sadza. Podczas procesu ekstradycyjnego, który toczy się w Gdańsku, zeznawali już w sądzie koledzy Bogdana. Opowiadali, jak w Rosji próbowano na nich wymusić zeznania obciążające torturami, przysta­wiając im pistolet do głowy.

sobota, 17 maja 2014

W porę puknęłam się w czoło



Show-biznes mnie troszkę rozczarował. W dupie mam, co o mnie powiedzą, jestem za stara, żeby kokietować – mówi ILONA ŁEPKOWSKA.


Rozmawia IZABELA SMOLIŃSKA

Podobno Ilona Łepkowska porzuca seriale. Znowu. Ile razy można?
Ilona Łepkowska: Odchodzę z posady producenta „Barw szczęścia”. Tym razem definitywnie, choć nie jest to łatwe. Próbowano mnie zatrzymać, bo odejście współproducenta i głównego pomy­słodawcy fabuły to zawsze dla serialu ryzyko.

Dlaczego teraz?
To przyszło z zewnątrz. Szykowałam się do atrakcyjnego urlopu, kiedy nagle się okazało, że przez potworny ból nie mogę się ruszyć. Nawalił kręgosłup. Miesiąc nie wstawałam z łóżka, ale mimo to na sil­nych lekach przeciwbólowych musiałam sprawdzać materiały literackie i zatwier­dzać odcinki serialu przed montażem. Miałam też sen, w którym jakaś serialowa postać pomieszała mi się z prawdziwymi ludźmi. Wtedy powiedziałam sobie: „Łepkowska, zaczyna ci odbijać szajba, czas z tym kończyć!”. Po prostu mam dość. Każdy normalny człowiek ma cza­sem prawo, żeby zachorować, odpocząć.

A pani sobie takiego prawa nie dawała.
Bo zawsze mi się wydawało, że muszę dawać sobie radę ze wszystkim. Trzy lata temu miałam poważną operację barku. Zamiast dochodzić do siebie, nauczyłam się używać myszki lewą ręką i popra­wiałam tak na komputerze odcinki. Po takiej operacji lekarze dają trzy miesiące zwolnienia. Ja wzięłam trzy dni. Tylko na pobyt w szpitalu.

Może trudno się pani pogodzić z tym, że polska branża filmowa się bez pani nie zawali.
Nie zawali się na pewno. Mój tata mawiał, że cmentarze są pełne ludzi niezastąpionych. Ale z drugiej strony to on zaszczepił we mnie to - chwilami nadmierne - poczucie odpowiedzialno­ści. Wie pani, ja nie potrafię się po prostu wyłączyć. Proponowano mi na przykład, żebym jednak nie zostawiała całkowicie „Barw szczęścia”, żebym trochę je nadal doglądała. Tylko że ja tak nie umiem. Nie potrafię przeczytać źle napisanego odcinka i machnąć ręką. Albo coś się robi porządnie...

Albo wcale. Podobno często mówi to pani swoim aktorom.
Tak mówię? Być może. Bywam szczera i apodyktyczna.

piątek, 16 maja 2014

O tym, co Jarosław zobaczył po drugiej stronie lustra



Wczoraj prezes PiS odwiedził w Poznaniu zakłady Hipolita Cegielskiego. Z tej okazji uronił łzę rzęsistą nad upadkiem polskiego przemysłu i – po raz kolejny – mówił o potrzebie „reindustrializacji Polski”.

Jarosław Kaczyński zastosował metodą „od szczegółu do ogółu”: „Te zakłady upadły m.in. dlatego, że nie ma już w Polsce przemysłu stoczniowego. Gdyby był (...), to byłoby zapotrzebowanie na silniki okrętowe” – powiedział ze znawstwem, bo – jak powszechnie wiadomo – prezes PiS zna się na wszystkim, ale chyba najbardziej zna się na polskim przemyśle. A konkretnie na upadku polskiego przemysłu.
Jak wyobrażenia Jarosława Kaczyńskiego mają się do faktów? Mniej więcej tak, jak świat przestawiony w bajce Lewisa Carrolla „O tym, co Alicja zobaczyła po drugiej stronie lustra”: wszystko tam jest prawie tak jak w rzeczywistości, tylko na odwrót.
Zacznę od tego, że zakłady Cegielskiego wcale nie upadły. Tak samo, jak nie upadł polski przemysł stoczniowy.
Owszem, nie jest już tak monstrualnie rozdęty jak w czasach komuny, kiedy co drugi statek floty ZSRR pochodził z polskich stoczni, sprzedawany tam często na niekorzystnych zasadach, bo Polska za dolary kupowała wyposażenie statków, a Związek Sowiecki płacił nam w „rublach transferowych”, które nominalnie miały wartość dolara, a w rzeczywistości dużo mniejszą. Żeby ten stan odtworzyć, Jarosław Kaczyński będzie musiał nie tylko dokonać „reindustrializacji Polski”, ale też zaczekać, aż Putin odtworzy nie tylko sowieckie imperium, ale przywróci gospodarkę socjalistyczną. Nie życzę powodzenia żadnemu z tych przedsięwzięć, ale przyjmuję do wiadomości, że prezes PiS ma inne poglądy w tej sprawie.
Zakłady Cegielskiego wciąż produkują różne silniki wielkiej mocy, w tym dla elektrowni.
Wciąż – wbrew słowom Kaczyńskiego – jest w Polsce przemysł stoczniowy. W roku 2011 r. działało w Polsce 4659 firm zajmujących się produkcją i naprawą statków i łodzi oraz pozostałą działalnością stoczniową, zatrudniając niemal 30 tysięcy ludzi.

czwartek, 15 maja 2014

Kościół nie może , kłamać



Kiedyś nie było tego, co teraz w Kościele mi przeszkadza, tego teatru, mówienia o polityce, szczucia, opowiadania dyrdymałów – mówi Grzegorz Markowski wokalista Perfectu. I brat bp. Rafała Markowskiego, który go spowiada.


Rozmawiała MAGDALENA RIGAMONTI

Wie pan, że widzieliśmy się tu nad Wisłą 12 lat temu?
Na dole mamy garaż. Tu od lat gramy pró­by. Będziemy rozmawiać na „pan”, „pani”, żeby trzymać dystans? Boję się trochę, że za dużo informacji ze mnie wyciągniesz.

Na śmierć się pan szykuje? Pytam, bo posłuchałam nowej płyty Perfectu „DaDaDam”. Jest pełna emocji i prawie cała o odchodzeniu, umieraniu.
Zaraz ktoś sobie dopowie, że już nic więcej nie nagramy, że to nasze ostatnie piosenki, że Perfect zawiesza działalność. Jak będziemy zawieszać, to oficjalnie to ogłosimy i wtedy zagramy ostatni koncert. Na razie żadnych rozdziałów nie chcę zamykać. Zresztą znam takich, co już nieraz zamykali. Ze łzami w oczach żegnali się z publicznością. A po roku wracali, otwierali kolejny etap. OK, je­stem już stary i nie chcę mi się już tak, jak mi się kiedyś chciało, ale gram, spalam się, jestem uczciwy wobec ludzi, którzy przychodzą na koncerty. Mówmy sobie po imieniu.

Masz 61 lat - to niewiele w porównaniu do chłopaków z Rolling Stones.
I dlatego oni przez rok grają trasę zło - żoną z 25 koncertów, a my tylko w maju i czerwcu zagramy 26. Jednak jak pa­trzę na Marylę Rodowicz, która jest ode mnie osiem lat starsza, to zazdrosz­czę jej napędu. Mnie czasami dopada myśl, by być emerytem.

Mógłbyś?
Musiałbym tylko oszczędnie żyć. Nie, te­raz tak sobie myślę, że nie wytrzymałbym. Rozniosłoby mnie. Ty już to wszystko nagrywasz?

Nagrywam.
OK. Jestem dorosły, wiem, co mówię.

środa, 14 maja 2014

Kaczyński daje po nosie Bartoszewskiemu i Tuskowi



W piątek prezes PiS miał chwilę słabości i lekkomyślnie zapowiedział, że „jeśli tylko będzie miał okazję”, porozmawia z Krystyną Pawłowicz o jej skandalicznych słowach pod adresem Władysława Bartoszewskiego. Że sam nigdy by takich słów nie użył, że Krystyna Pawłowicz to „taki Korwin-Mikke PiS-u”, co raczej nie było komplementem.

Na szczęście pan prezes szybko doszedł do siebie. Chłodno przemyślał całą sprawę i doszedł do jedynie słusznego wniosku, że to nie Krystyna Pawłowicz ma coś odwoływać, tylko Władysław Bartoszewski i na pytanie dziennikarzy w tej sprawie odpowiedział tak: „A czy Tusk rozmawiał już z Bartoszewskim w sprawie bydła? Nekrofilii? To znaczy, że czczenie ludzi, którzy zginęli, to nekrofilia? W sprawie twierdzeń, że bardziej bał się Polaków w czasie wojny niż Niemców? Już rozmawiał? Chciałbym usłyszeć sprawozdanie z tej rozmowy. I chciałbym, aby państwo zapytali się go, dlaczego trzyma tego pana jako ministra. To jest moja odpowiedź”.

wtorek, 13 maja 2014

Ziobro na podsłuchu



HISTORIA PRZECIEKU Z PRZECIEKU

Odnalazły się nagrania czterech podsłuchanych rozmów Zbigniewa Ziobry z Jaromirem Netzlem To cud, bo prokuratura przez cztery lata twierdziła, że takich taśm nie ma.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Te nagrania pochodzą sprzed siedmiu lat, ale mogą być dziś dużym problemem dla Zbi­gniewa Ziobry. Według Jaromira Netzla, który niedawno ich słuchał, taśmy do­wodzą, że były minister sprawiedliwości popełnił przestępstwo. Były prezes PZU z czasów PiS miesiąc temu zeznał do są­dowego protokołu: „Z treści odtworzo­nej rozmowy (...) jednoznacznie wynika, że Zbigniew^ Ziobro ujawnił wobec mnie tajemnicę śledztwa (...). Dopuścił się przecieku z przecieku”.

Cała historia zaczyna się w letni wieczór 31 sierpnia 2007 r. Prokuratura kierowa­na przez ministra Ziobrę zwołuje konfe­rencję prasową poświęconą przeciekowi z afery gruntowej tropionej przez CBA. Jej zwieńczeniem miało być kontrolo­wane wręczenie łapówki współpracow­nikom wicepremiera Andrzeja Leppera. W sprawie doszło jednak do przecieku i akcja spaliła na panewce.
Multimedialną prezentację przypo­minającą sceny z „Infiltracji” Martina Scorsesego prowadzi prokurator Jerzy Engelking. Odtwarza nagrania z podsłuchów, pokazuje mapy i zapisy monitoringu. Cała Polska widzi, jak były szef MSWiA Janusz Kaczmarek wjeżdża na 40. piętro hotelu Marriott, idzie na spotkanie z biznesme­nem Ryszardem Krauzem i po półgodzi­nie wraca bez krawata. Przekaz jest jasny. Przeciek wyszedł od Kaczmarka i jak po sznurku trafił do Leppera.
Ziobro triumfuje. Dzięki konferencji, która później przejdzie do historii jako „show Engelkinga” ludzie mogą wreszcie zobaczyć, jak działa układ. Poparcie dla PiS rośnie.
Grudzień 2010 r. Nie ma już rządu PiS ani ministra Ziobry. Z konferencji Engel­kinga też zostało niewiele: Kaczmarek został uwolniony od zarzutów. Na posie­dzeniu sejmowej komisji śledczej zeznaje Jaromir Netzel, były szef PZU. Mówi, że w ciągu dwóch tygodni poprzedzających konferencję Engelkinga Ziobro przekazy­wał mu przez telefon informacje ze śledz­twa przeciekowego. Twierdzi, że choć był w tym czasie podsłuchiwany, to nagrań tych połączeń nigdzie nie ma: - Zaginę­ły, bo zadbał o to minister.
Ziobro odpowiada, że to kłamstwo, i szykuje pozew o zniesławienie.

poniedziałek, 12 maja 2014

Jarosław ostry Jarosław łagodny



PiS znowu sięga po chwyty z ostatniej kampanii prezydenckiej Ujawniamy tajne wytyczne, które do dziś pomagają sztabowcom kreować wizerunek prezesa.

ANNA GIELEWSKA

Jarosław Kaczyński w ostatni piątek wezwał posłów PiS na posiedzenie klubu. - Różnica jest minimalna, wszyscy muszą się włączyć w kampanię w swoich regionach, wspierać kandydatów do europarlamentu. Żadnych wyjazdów - mobilizował prezes. I pogroził palcem: postawa posłów będzie brana pod uwagę przy układaniu list w kolejnych wyborach.
Na ostatniej prostej kampanii różnica między PO i PiS jest faktycznie niewielka. Sztabowcy Kaczyńskiego sięgnęli więc także po zgrany motyw z poprzednich kampanii, czyli ocieplanie wizerunku prezesa. Ka­czyński od lat uchodzi za polityka twardego, w sztywnych garniturach i krawacie, po katastrofie smoleńskiej - zawsze czarnym. W kolejnych kampaniach sztabowcy PiS usiłują więc pokazywać łagodniejsze oblicze lidera. Jego byli i obecni współpracownicy są zgodni: Kaczyński jest gotów na wiele, jeśli tylko ma to służyć kampanii.
W specjalnym partyjnym spocie na majówkę cała Polska może więc zobaczyć Ja­rosława Kaczyńskiego w ciemnym sweterku, przy stole w ogrodzie. Wokół przechadzają się uśmiechnięci ludzie, biegają dzieci. Prezes opowiada, że każdą rodzinę powinno być stać na wakacje. Chwilę później - też w swetrze - pojawia się w sadzie pełnym białych kwiatów. Tam pochyla się nad problemami rolników i sadowników.

niedziela, 11 maja 2014

Jarosławowi Kaczyńskiemu do sztambucha



Andrzej Stankiewicz

W Święto Pracy Jarosław Kaczyński zawitał do Radomia. Stojąc pod pomnikiem Radomskiego Czerwca, wysunął 21 postulatów do władz, wzorowanych na robotniczych postulatach z sierpnia 1980 roku wobec komunistów.
Wygłaszającym owe postulaty uczynił Wojciecha Jasińskiego, swego kolegę ze studiów, a dziś lidera mazowieckiej listy PiS do PE.
Są dwie możliwości. Albo Kaczyński nie zna przeszłości Jasińskiego, zwłaszcza jego postawy w czasie Czerwca '76, albo zna i mu to nie przeszkadza. Przyjmijmy wariant dla prezesa PiS bardziej litościwy – i uświadommy go.
Oto, co ustaliliśmy wraz z Piotrem Śmiłowiczem, gdy osiem lat temu pisaliśmy tekst o Jasińskim, wówczas ministrze skarbu. To same suche fakty. W drugiej połowie lat 70. Jasiński był szefem Wydziału Spraw Wewnętrznych płockiego Urzędu Miasta. Wtedy też zapisał się do PZPR. Wydziały spraw wewnętrznych były kluczowymi komórkami dla specsłużb PRL – zajmowały się m.in. wydawaniem dowodów osobistych, zmianą imion i nazwisk czy przywracaniem obywatelstwa Polakom z Zachodu. W płockich archiwach odnaleźliśmy akta wydziału, którym kierował Jasiński. A w nich – obok pieczątek i jego podpisów – m.in. poufne telegramy z MSW oraz korespondencję z konsulatami PRL na Zachodzie. Towarzysze generałowie z Warszawy instruowali towarzysza Jasińskiego, jak postępować wobec Polaków z RFN czy Izraela starających się o odzyskanie obywatelstwa. Dokumenty pokazują, że Jasiński był w stałym kontakcie z Wydziałem Paszportów i Dowodów Osobistych Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Płocku, nadzorowanym przez SB. W tym samym czasie żona Jasińskiego była dziennikarką w gazecie KC PZPR – „Trybunie Ludu".

sobota, 10 maja 2014

Biała gwiazda Miśka



Kiedyś Paweł M., pseudonim Misiek, pogrążył klub piłkarski Wisła Kraków. A teraz - jak twierdzą niektórzy - chce przejąć wielomilionowy majątek Towarzystwa Sportowego Wisła.

ANNA SZULC, WERONIKA BRUŹDZIAK

W tej opowieści o słynnym kibolu, 35-letnim Pawle M,, pseudonim Misiek, który w 1998 r. podczas meczu krakowskiej Wisły z Parmą zra­nił w głowę włoskiego piłkarza Dino Bag­gio, narratorami będą ludzie, którzy (jak twierdzą) czują totalny dyskomfort psy­chiczny. O Miśku, który dziś w Towarzy­stwie Sportowym Wisła prowadzi sekcję Trenuj Sporty Walki i siłownię White Star Power (od Białej Gwiazdy, symbolu Wi­sły), opowie trzech znanych działaczy TS Wisła. I jeden anonimowy policjant.
Ale opowie o sobie również sam Misiek, chłopak po zawodówce ślusarskiej, z rodzi­ny robotniczej, w której pierwsze skrzypce gra babcia, wiecznie Miśkiem zmartwio­na. Misiek nigdy dotąd żadnemu dzienni­karzowi ze swojego życia się nie spowiadał. Bo żaden z niego ważniak, żaden, za prze­proszeniem, celebryta. Ale OK, chętnie odeprze wszystkie zarzuty. Na przykład ten, że się tak lubi obnosić z markowymi ciuchami. A przecież ta koszulka Hugo Bossa to dlatego, że trudno znaleźć tańsze wyroby na barczyste plecy Miśka.

Słabość w okolicach pępka
Działacz nr 1: - Jak widzę na korytarzu Wi­sły te jego plecy, to mnie jakaś słabość ogarnia w okolicach pępka. Już na sam dźwięk jego ksywy trzęsą mi się ręce. Nic na to nie poradzę. Oczami wyobraźni widzę, jak Mi­siek wbija mi maczetę w brzuch.
- Niczego błagam nie nagrywać - prosi szeptem działacz nr 2 i wyrywa kilka kar­tek ze starego zeszytu, na nich można za­pisywać, co powie, ale i tak nie wszystko. Można zapisać, że Misiek niedługo, naj­dalej za rok, podczas walnego zgromadze­nia delegatów TS Wisła wraz z kumplami w całości ją przejmie.
Działacz nr 3: - Ludzie! Wisła to żyła złota, pal sześć, że ponad 100 lat histo­rii, ale to przecież wielomilionowy majątek, stadion, hale, basen, 6 hektarów ziemi w centrum Krakowa.
Działacz nr 1: - Proszę napisać, że nic nie zapowiadało takiej katastrofy.
Owszem, w 2011 r. na walnym zgroma­dzeniu delegatów Towarzystwa Sporto­wego Wisła (nie mylić ze spółką piłkarską Wisła) wybrano nowy zarząd, do którego starzy wyjadacze nie weszli, ku zdumieniu popierającego ich wieloletniego prezesa TS Wisła, Ludwika Miętty-Mikołajewicza, legendy Towarzystwa, dziś pana po osiemdziesiątce.
Działacz nr3: - Dobrze, że nie weszli. Bo to oni przysporzyli Wiśle 4,5 min długów.
Działacz nr 1: - Weźmy przykład z telefonami. Pracownicy administracji na rachunek Wisły kupili pewnego dnia kil­kadziesiąt abonamentów telefonicznych, które potem grzecznie z kasy Towarzy­stwa spłacano, choć nikt z telefonów nie dzwonił, bo działacze sprzedali aparaty na wolnym rynku. Ale to tylko przykład, je­den z wielu.
Więc gdy w 2011 roku obok Miętty (dzia­łacz nr 3: zostawiono prezesa w charakte­rze kwiatka do kożucha, pożytecznego, bo z układami, jak dzwoni do prezydenta Krakowa albo kardynała Dziwisza, to za­wsze odbierają i pytają: „Co tam słychać, Ludwiku?”) we władzach Wisły pojawi­li się dwaj zagorzali kibice i biznesmeni: Robert Szymański i Piotr Wawro, obaj tro­chę po czterdziestce, a już bogaci - to od razu było wiadomo, że nadchodzą zmiany.
Działacz nr 2: - Wielu starych wyjada­czy wyrzucono wtedy na pysk i długi Wi­sły szybko spadły o ponad połowę.
Więcej, Piotr Wawro, właściciel świet­nie prosperującej firmy Krakbet, pożyczył Wiśle na preferencyjnych warunkach mi­lion złotych.
Działacz nr 1: - Kto wtedy by przypusz­czał, że Wawro pożyczy też kasę Miśko­wi, jak ten po ponad 6 latach zasądzonych mu za zranienie Dino Baggio wyszedł z więzienia?
Po co ta pożyczka? Po to, by - tak ofi­cjalnie mówi się w Wiśle - dać Miśko­wi szansę, wyciągnąć do niego rękę, bo to w sumie dobry chłopak, przecież nie można ciągle wypominać mu błędów młodości! Generalnie trzeba ludziom wy­baczać. Jak, nie przymierzając, papież wy­baczył Ali Agcy. (To argument za Miśkiem w Wiśle, przedstawiony przez preze­sa Mięttę-Mikołajewicza tuż przed kano­nizacją Jana Pawła II. Drugi argument: poprzedni najemca siłownię zdewasto­wał, czynszu nie płacił, same z nim były kłopoty. A Wisła potrzebuje solidnych kontrahentów).

Gwiazda na niebie
A poza tym za Miśkiem tysiące chłopaków z blokowisk idą jak w dym. Do Wisły, do sekcji walk i na siłownię ich sprowadzi. No więc także dlatego zarząd TS Wisła jedno­głośnie przyklepał interes z Pawłem M.
To nic, że Misiek po wyjściu z więzie­nia już kilka razy stawał przed sądem, ostatnio za to, że ukradł ze sklepu macze­ty. Za co pod koniec kwietnia, już po pa­pieskiej kanonizacji, dostał w pierwszej instancji pięć miesięcy bezwzględnego więzienia (jeszcze jest na wolności, liczy na apelację).
No ale przecież ta afera z maczetami była bardzo dawno (to kolejny argument Lu­dwika Miętty-Mikołajewicza), aż rok temu. Inna kwestia, że kradzież była dziwna, bo jak policjanci Miśka złapali, to okazało się, że ma w portfelu sześć tysięcy złotych. Ma­czety (dokładnie karczowniki ogrodowe) kosztowały niewiele ponad 400.
Działacz 1: - Misiek chciał zostać zła­pany, żeby mieć alibi, bo koledzy w tym czasie spuszczali łomot jakiemuś wrogo­wi Miśka.
Anonimowy policjant z Krakowa: - No nie wiem, raczej bym tej sprawy aż tak nie demonizował. Misiek i jego dwaj kumple, których złapaliśmy, nie chcieli rzucać się w oczy przy kasie, że naraz kupują kilka karczowników. Tylko dlatego je kradli. To nie są zwykli ludzie, którzy idą kupić ma­czetę do ogrodu, tylko łyse karki, wytatu­owane mięśniaki, które i tak zwracają na siebie uwagę. Kreują się na wielkich bos­sów, a jak dzieci nie potrafią zasnąć bez swojego „pluszaka”, musieli pojechać po nowe maczety.
Misiek naprawdę jest bossem. Kibole Wisły kochają i chronią go jak... gwiazdę na niebie (cytat z kolegi Miśka).
Policjant z Krakowa: - Bo Misiek to gwiazda. Serio. Gwiazda krakowskie­go kibolstwa. Ale to nie ten typ, co sprze­daje amfę pod szkołą, o nie. Misiek jest ostrożny. Potrafi codziennie zmieniać sa­mochody z wypożyczalni, kiedy robi coś nielegalnego. Bo wiadomo, że policja pod taki wypożyczony samochód GPS nie pod­rzuci. Miśka koledzy dla jego dobra śledzą, stosują kontrobserwację jak na filmach - jeździ za nim drugi samochód, który sprawdza, czy nie jest obserwowany.
Po te maczety Misiek przyjechał porsche panamera, wartym kilkaset tysięcy złotych aucie firmy sponsora Wisły, Piotra Wawry, który zna Miśka od dziecka. Od czasów, gdy chłopak na stadionach, jeszcze przed tym słynnym meczem z Parmą, po którym Wisłę na rok wykluczono z europejskich rozgrywek, robił takie zadymy, że pokazy­wano go w telewizjach. Misiek występo­wał w telewizji półnago, za to ze stalową klamrą na pasku, owiniętym na dłoni. Po­licjanci go pałą, a on ich klamrą. Bohater.

W każdym razie biznesmen Wawro po­życzył Miśkowi, tak brzmi wersja ofi­cjalna, 300 tys. złotych na stworzenie na terenie Wisły siłowni i jeszcze sekcji Tre­nuj Sporty Walki. Teoretycznie to głów­nie kick boxing, w praktyce walki różne, także uliczne.
Policjant z Krakowa: - Ustaliliśmy, że Misiek dostał od sponsora dużo więcej. Niby na rozkręcenie tej sekcji i siłowni. Wydał na nią, owszem, część pieniędzy. Na remont, sprzęt, aranżację miejsca. Wy­kazał formalnie, że wydał całość, ale tak naprawdę sporą część kasy wyprał.
Bo ta siłownia Miśka zdaniem poli­cjantów może być przykrywką do lewych interesów.
Nie można jednak nie zauważyć, że Mi­siek w siłowni w TS Wisła wstawał pięk­ne maszyny. Naprawdę od chwili otwarcia siłowni na przełomie zimy i wiosny jest co podziwiać. Pachnące, wyremontowa­ne sale, bieżnia przy bieżni, a obok równie imponująca sala treningowa, z klatką dla walczących. Strzał w dziesiątkę, dziesiątki chłopaków od pierwszego dnia działalno­ści sekcji. No i - co mocno podkreśla pre­zes Miętta - wszystko zgodnie z prawem.
Działacz nr 1: - Wszystko na pozór cacy, miód i malina.
Działacz nr 2: - Na cacy nas przerobił ten Misiek i jego koledzy. Wystarczy spoj­rzeć na listę płac pracowników admini­stracji: siostry i partnerki kiboli.
To prawda. Ludwik Miętta-Mikołajewicz chwali dziewczynę Miśka: świetna pracownica Wisły, po Uniwersytecie Eko­nomicznym, profesjonalistka.
Działacz nr 3: - Kluczem do całego przekrętu nie jest jednak kumoterstwo i nepotyzm, nawet nie to, że wszyscy się boimy Miśka. Kluczem jest sekcja sztuk walki. Bo najwyższą władzą w klubie jest walne zgromadzenie delegatów. Jeśli czy­jaś sekcja stanie się największa, to zgod­nie ze statutem na walnym zgromadzeniu przegłosują wszystko.
Działacz nr 1: - Wystarczy stworzyć, jak Misiek, sekcję, do której wstęp jest tani. Za członkostwo w sekcji walk trzeba zapłacić 10 złotych. Oczywiście plus koszt karnetu, ale nie trzeba go wcale wykupywać, moż­na być członkiem, nie trenując.
Działacz nr 2: - Załóżmy, że jakaś przy­kładowa sekcja liczy 2500 członków, płaci się po 10 złotych za osobę przez sześć mie­sięcy z rzędu i już się ma 125 delegatów. Teraz trzeba zwołać walne zgromadzenie (najbliższe za rok), tych 125 przegłosu­je całą resztę - dotąd delegatów było 107 - i można zrobić, co się chce. Na przykład zmienić barwy na biało-czerwone pasy. Albo sprzedać ziemię. Albo wybudować dla siebie hotel. Można wszystko. Cytuję statut: „Walne zgromadzenie może udzie­lić zezwolenia zarządowi na zbycie włas­ności lub prawa wieczystego użytkowania nieruchomości innemu podmiotowi”.
Działacz nr 3: - Przez 108 lat Wisły nikt nie wykorzystywał w niecnych celach tak sformułowanego statutu, nikt przy tym nie manipulował. A teraz to się zmienia, niestety.

Kto żyć nie daje
Działacz nr 1: - Oczywiście, że Misiek majątku Wisły nie przejmie, jest na to za cienki. Majątek może przejąć tylko jego promotor, bo ma do tego środki i łeb. Misiek jest potrzebny po to, by do sek­cji sprowadzić ludzi, słupy, które za rok przegłosują co tylko zażyczy sobie wielki dobrodziej Miśka.
Co na to wszystko Piotr Wawro? Biznes­men na to, że TS Wisła nie da się przejąć, bo to jest stowarzyszenie, a nie spółka ak­cyjna. A stowarzyszenia nie da się kupić ani przejąć. Pyta, czy naprawdę musi ko­mentować takie idiotyzmy? Pewnie ten ktoś, kto je wymyślił, nosił mundur niebie­ski, bo tylko tam tacy debile się rodzą.
Misiek też nie lubi niebieskich mundu­rów. Nękają go ciągle, żyć nie dają.
W gruncie rzeczy Misiek to wszystko ma gdzieś. Przy stoliku w restauracji U Wiślaków, na terenie TS Wisła, w towarzystwie kolegi, menedżera siłowni, opowiada ze swadą o swoim życiu, choć do sprawy z Dino Baggio nie chciałby już więcej wra­cać. Dzieckiem wtedy był, 19 lat miał.
Chętniej wspomni więzienie. Czytać tam polubił, Dostojewskiego nawet próbował, ale same nudy. Lepiej mu szło z Coelho, dopiero potem zrozumiał, że to szmira. Siłownię i sekcję sztuk walki (ja­kie tam uliczne, głównie samoobrona) za­łożył dla dzieci, co marnują zdrowie przed komputerem.
Miśkowi teraz życie się odmieniło. Córka właśnie mu się urodziła, 2,1 kilo­grama na starcie, maleństwo. No więc Misiek został tatą i zmienił się. I ma dość absurdalnych zarzutów. Na przy­kład takich, że macza palce w mor­derstwach innych kiboli. Przecież jak w Krakowie zabito Tomasza C., ksywa Człowiek (kibica Cracovii), on podzi­wiał Giewont w Zakopanem. Albo ten zarzut o narkotyki. Kompletna bzdura. Albo że portiera z parkingu przy Wiśle wyrzucił z pracy, bo mu zwrócił uwa­gę, jak parkuje. Czyste chamstwo, takie insynuacje.
Wszystko przez to, że Misiek ma sukce­sy, już kilkaset osób się zapisało do sekcji sztuk walki, o siłowni nie wspominając.
A kradzież maczet? Ech, wszystko przez to, że Misiek piękny nie jest, te ple­cy barczyste, ogolona głowa, uszy duże, ludzie na jego widok gapią się. Jak wchodzi do sklepu, to też się gapią, prowokują. Więc się wkurzył i zakosił maczety, żałuje.
Że w Wiśle się go boją? Boją się, bo mają za uszami, a Misiek, choć uszy ma odstające, nic za nimi nie ma. Bo Misiek kocha Wisłę, krzywdy by jej nie zrobił, ra­czej dałby się za nią pokroić. Dlatego z Wisłą łączy swoją przyszłość na lata. Marzą mu się kolejne siłownie. Wielkie, pach­nące, dla dzieciaków. Jak Misiek zostanie w Wiśle delegatem, takie właśnie spra­wy będzie pewnie zgłaszał na walnym zgromadzeniu.
Pewnie złożonym głównie z kolegów.

piątek, 9 maja 2014

Dwa konie, jeden wóz



Rozmawiała MAGDALENA RIGAMONTI

O której wstaliście?
Marcin Prokop: Nie budzimy się razem. Nie mieszkamy razem. Tak na wszelki wypadek mówię.
Dorota Wellman: Ja o 4.15.
M.P.: Ja pół godziny później, bo bliżej mieszkam.
D.W.: Ja jadę ze wsi.

Jak czekałam na panią, to chwilę rozmawiałam z Marcinem o Januszu Korwin-Mikkem.
M.P.: Widzę, że od razu skręcamy w po­litykę. Opowiadałem, jak jego żona była gościem w naszym programie. Przez cały czas zerkała w stronę męża, jakby się bała, czy to, co powie, spotka się z jego aprobatą. Kiedy potem czytałem wy­powiedzi Korwin-Mikkego na temat kobiet, zrozumiałem dlaczego.
D.W.: M.in. dlatego nie za bardzo lubię polityków.

W waszym programie ich prawie nie ma, a ja sobie myślę, że to by dopiero byli dla was partnerzy.
D.W.: Oni lepiej się czują w innych programach, gdzie są głaskani albo kłuci. Do nas rzadko chcą przychodzić, bo musieliby pokazać, jacy są napraw­dę, kiedy zdejmie im się polityczną maskę.

Sądziłam, że jesteście tak popularni, że wam się po prostu nie odmawia.
M.P.: Odmawiają, bo chyba się nas trochę boją. Wbrew pozorom telewizja śniada­niowa nie zawsze jest przymilna i cacana. D.W.: Janusz Palikot się zgodził i nie było mu u nas przyjemnie.
M.P.: Rozmowa dotyczyła głównie jego politycznej hipokryzji, której nie lubię. D.W.: Raz katolik, raz libertyn. Jak wiatr wieje, tak się Palikot śmieje.

Trzy lata temu pani się odgrażała, że wchodzi do polityki.
D.W.: Ale już mi przeszło. Bo żeby być w polityce, trzeba mieć zaplecze, a ja nie widzę nikogo na rynku politycznym, kto mógłby być za moimi plecami. Nie chcę się podpinać. A nie mam siły, by stworzyć partię od nowa.

czwartek, 8 maja 2014

Zrobimy burdel z Parlamentu europejskiego



MARIUSZ STANISZEWSKI: Podoba się panu tęcza na placu Zbawiciela?
JANUSZ KORWIN-MIKKE: A co mnie ona obchodzi?

Ten gejowski symbol powinien tam zostać?
W ogóle się tym nie zajmuję.

Wiele razy mówił pan, że jest przeciwny propa­gandzie gejowskiej.
Tyle że organizacje gejowskie twier­dzą, że tęcza nie ma z nimi nic wspólnego. Oczywiście wiem, że jak zwykle kłamią.

Jest to więc gejowska propaganda.
Ale od palenia nic się nie zmieni. To tylko dla nich reklama. Zdaje pan sobie sprawę, że gdy Kościół zaatakował książkę pana Dana Browna, tylko przysporzył mu czytelników Z „tęczą" jest podobnie.

Spalenie budki strażniczej w rosyjskiej ambasa­dzie też się panu nie podobało?
Nie.

środa, 7 maja 2014

Co myśli wyedukowany idiota



Do europarlamentu idzie po to, żeby obalać Unię za unijne pieniądze. Demokracja jest głupia, lud ciemny, a kobieta powinna być własnością mężczyzny. Janusz Korwin-Mikke jeszcze raz chce wrócić do gry politycznej.

ALEKSANDRA PAWLICKA

Jesteśmy jedyną nadzieją białych! Przy czym przez białych rozu­miem wszystkich, którzy nie są czerwoni! - Janusz Korwin-Mikke wzbu­dza burzę oklasków. Przemawia do zebra­nych na przedwyborczym wiecu Kongresu Nowej Prawicy, który odbył się w ubie­głym tygodniu. Na sali głównie młodzi ludzie, z flagami w dłoniach.
Według ostatnich sondaży Korwin-Mikke zyskuje kosztem partii Janusza Palikota. Rozczarowani działaniami Two­jego Ruchu idą do Nowej Prawicy, której sondaże dają od 5 do 7 procent. Korwin-Mikke startował dotychczas w 17 różnych wyborach. Szesnaście razy przegrał.

wtorek, 6 maja 2014

Fanatyk



Znajomi mówią, że ma mentalność członka gangu. Jarosław Kaczyński to dla niego zbawca Polski i herszt bandy w jednym. Wielu widzi w Joachimie Brudzińskim delfina.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Powiedzieć, że Joachim Brudziński jest dziś jednym z najważniejszych polityków PiS, to powiedzieć niewiele. Jeśli chodzi o real­ną władzę i wpływy w otoczeniu Jarosławca Kaczyń­skiego, ten wyłysiały 46-latek nie ma dziś sobie równych. Bo jaką ma konkurencję? Tym najwierniej­szym i najbardziej zaufanym zawsze będzie Adam Lipiński, ale to polityk wycofany, typowy książę bez ziemi. Antoni Macierewicz ma silną pozycję wśród wyborców, ale w partii jest ciałem obejm. Mariusz Kamiński to z kolei postać łubiana w aparacie, ale jego wpływy ograniczają się do Warszawy. Jest jesz­cze Mariusz Błaszczak, ale bez żartów... Gdyby był choć trochę samodzielny, prezes nigdy nie powie­rzyłby mu stanowiska szefa klubu parlamentarnego.
Nie ulega kwestii, że pierwszy po prezesie jest dziś Joachim Brudziński. To ktoś w rodzaju sekretarza generalnego, taki Grzegorz Schetyna PiS-u. Kon­troluje struktury, jest zaprawiony w partyjnych wy­cinankach i cieszy się zaufaniem skarbnika, który trzyma kasę. Na dodatek w ciągu kilku lat dorobił się pokaźnej armii. Jego ludzie są dziś wszędzie: w Sej­mie (chociażby posłowie Leszek Dobrzyński i Cze­sław Hoc), w europarlamencie (np. deputowany Marek Gróbarczyk), we władzach partii (wicerzecznik PiS i członek komitetu politycznego Marcin Mastalerek) i w główniej siedzibie ugrupowania (Paweł Szefernaker).
Część polityków PiS widzi w nim delfina, które­mu Jarosław Kaczyński prędzej czy później przekaże kontrolę nad partią, zachowując sobie funkcję hono­rowego prezesa.
W rozmowie z „Newsweekiem” Brudziński pro­si jednak, by nie nazywać go delfinem. Pisać, że jego pozycja w partii rośnie, też nie ma sensu. Bo po co? Tylko by się zawistnicy ucieszyli.
- Jednego polityka wywodzącego się z mojego wy­działu już kiedyś obwołano delfinem i co? Skończył jako leszcz w Zalewie Szczecińskim - mówi Brudziń­ski. Chodzi mu o europosła PO Sławomira Nitrasa, z którym przyjaźni się jeszcze od czasów politologii na Uniwersytecie Szczecińskim.
- Ale to, że pana pozycja w partii znacznie się umocniła, jest prawdą.
- Daję słowo honoru, że do niczego nie aspiruję i nigdzie się nie wybieram. Proszę nie odbierać tego w kategoriach krygowania się, ale przywództwo może sprawować tylko ktoś, kto ma charyzmę, a tu sprawa jest jasna: Jarosław Kaczyński ją ma, a Joachim Bru­dziński - nie.

poniedziałek, 5 maja 2014

Łatwo mnie ugłaskać



Nie koncentrowałem się na tym, żeby za wszelką cenę udowodnić zabójstwo Katarzynie W. Wolałbym, żeby okazało się, iż jej dziecko zginęło w wyniku wypadku, świat byłby wtedy lepszy

Z prokuratorem Zbigniewem Grześkowiakiem rozmawia Marcin Pietraszewski

- Pewnie pan nie uwierzy, ale jak tylko usłyszałem w radiu, że w Sosnowcu ktoś porwał dziecko, w luźnej rozmowie z kolegami z pracy, tak trochę cynicznie rzuciłem, że to pewno jakaś banalna sprawa dzieciobójstwa. Nie zaprzątałem sobie tym głowy, bo prowadziłem potężne śledztwo w sprawie katastrofy w kopalni Wujek-Śląsk, gdzie we wrześniu 2009 roku w wybuchu metanu zginęło 20 górników. Przygotowywałem właśnie zarzuty dla kilkudziesięciu pracowników dozoru kopalni...

...gdy wezwał pana szef.

- Zainteresowanie tą historią było już gigantyczne. O poszukiwaniach Madzi mówiły wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, zdjęcia dziewczynki wylądowały na pierwszych stronach gazet i portali internetowych. Dziecka szukały tysiące wolontariuszy, ludzie na ulicach nie mówili o niczym innym. To była sprawa narodowa, wywołała niezwykłe społeczne emocje. Szefowie uznali, że uda mi się dojść do prawdy.

Wcześniej jednak prokuratur rejonowy mówił dziennikarzom, że historia z porwaniem wydaje się wiarygodna.

- A jak pan to sobie wyobraża? Cała Polska szuka dziecka, wszyscy współczują rodzicom, a my mówimy, że to jest lipa? Dziennikarze by nas pożarli. Poza tym rozgrywanie sprawy w mediach tylko zaszkodziłoby śledztwu. Wiedzieliśmy już, że Katarzyna W. jest wyrachowana, że wykorzystała w swojej opowieści prawdziwą osobę. Byliśmy pewni, że kłamie. Nie wiedzieliśmy tylko, co się stało z dzieckiem, czy wciąż żyje. Spekulowaliśmy, że mogła je komuś sprzedać albo zabrał je ktoś z rodziny.

piątek, 2 maja 2014

Putin też jest gejem



Politycy, którzy najgłośniej krzyczą, że homoseksualizm jest zły, regularnie podjeżdżają pod gejowską agencję towarzyską - mówi Michał  Pirog, tancerz, choreograf i ujawniony gej.

Rozmawiała
MAGDALENA RIGAMONTI

Na okładce pana książki jest napisane, że to autobiografia. Ile pan ma lat?
Jeszcze 34.1 od razu pani powiem, że ni­gdy nie jest za wcześnie na autobiografię. Zwłaszcza taką, w której o coś walczę.
O swoją popularność?
O sprawę. Może zabrzmi to górnolotnie, ale czuję się bojownikiem. Kiedyś jeden chło­pak powiedział, że przyznał się rodzicom do bycia gejem po przeczytaniu wywiadu ze mną.
To teraz, po książce, będą się przyzna­wać tysiące. O to panu chodzi?
Nie, ja tylko mówię: chcesz być szczęśliwy, musisz zaryzykować. Pamiętaj, że o wszyst­ko, o czym marzysz, musisz się upomnieć.  
Paulo Coelho z pana.
To akurat kabała. Filozofia, która uczy, żeby od życia chcieć absolutnie wszystkiego, mieć bardzo dużo oczekiwań...
Oj, czuję, że znowu będzie jakaś złota myśl.
No dobra, możemy teraz próbować zmieniać mój światopogląd. Moim zdaniem bardzo dużo chcemy od życia i boimy się po to sięgać, boimy się mówić głośno.  
Przecież pan się nie boi. Pan sobie już sam wystawił pomnik bojownika. A w pana książce koleżanki, m.in. Kinga Rusin i Weronika Marczuk, złożyły panu hołd.
Jakoś tak wyszło. Nikt nie powiedział wielu niepochlebnych rzeczy na mój temat. My­ślałem, że chociaż Edward Miszczak powie, że jestem popierdolony i nie da się ze mną pracować.
Kocha pana bardziej niż Kingę Rusin.

czwartek, 1 maja 2014

Ślepa, głucha i zapiekła



Pomyłki są nieuniknione. Gorzej, że system sprawiedliwości nie zawsze naprawia własne błędy. Skazuje niewinnego, wszyscy o tym wiedzą i odwracają się tyłem. Jak w sprawie Adama Dudały.

Więzienia pełne są niewin­nych - tak się mówi o takty­ce przyjętej przez doświad­czonych kryminalistów. Ale w masie takich „niewinnych” gubią się ci, którzy za kraty trafili rzeczywi­ście przez pomyłkę. Piszą listy do ca­łego świata (ministra sprawiedliwości, rzecznika praw obywatelskich, prokura­tora generalnego, Fundacji Helsińskiej, gazet i telewizji), ale najczęściej odbi­jają się jak od muru. To trudne spra­wy, wielowątkowe, wyroki już zapadły - nikt nie chce się pochylić nad losem takich osób.
Błąd sądowy swój początek najczęściej bierze z pomyłki śledczych. Zdarza się, że prokurator i policjanci brną w złą stronę, bo tak jest wygodniej, bo chcą szybko zanotować sukces, bo mają świadka, który zezna to, co chcą usły­szeć. Powstaje akt oskarżenia, a sąd daje wiarę połowicznie zebranym dowodom, nie pochyla się nad materiałem proce­sowym z wnikliwością. Zapomina o do­mniemaniu niewinności. Sąd, to ostat­nio coraz częstsze, podąża krok w krok za prokuratorem.
Tak właśnie było w sprawie Adama Du­dały, skazanego w Białymstoku za rzeko­my udział w dwóch zabójstwach na 25 lat więzienia. To modelowy przykład. Nie zbadano jego alibi, nie uznano za wia­rygodne korzystne dla niego zeznanie. Pisaliśmy o tej historii („Ten Adam to był inny Adam’’, POLITYKA 46/11). Po naszym artykule prokurator gene­ralny zlecił podwładnym przeanalizowanie akt sprawy. Chciał wiedzieć, czy byłoby zasadne wznowienie postępo­wania. Lektura liczącej 47 stron analizy nie pozostawia złudzeń - wykonano ją nie po to, aby rozstrzygnąć wątpliwości, ale wyłącznie, żeby potwierdzić znane już ustalenia. Konkluzja: błędów nie po­pełniono, wznowienie postępowania nie jest potrzebne.
A fakty są takie, że jedynym mocnym dowodem winy Adama Dudały były obciążające go zeznania Sławomira R. ps. Woźny. To on, walcząc o złagodzenie własnego wyroku, opowiedział śled­czym, że uczestniczył w dwóch zabój­stwach, których dokonał nieznany mu Adam z Warszawy. Opisał jego wygląd: niewysoki, ok. 170-173 cm wzrostu, średniej budowy ciała, bez znaków szczególnych. Podkreślił, że Adam z Warszawy „nie był typem pakera”, czyli nie przypominał kulturysty, ale w czasie okazania rozpoznał człowieka wyglądającego zgoła inaczej: wysokiego (ok. 185 cm), atletycznie zbudowanego, z charakterystyczną myszką na twarzy i kropkami wytatuowanymi przy oczach, prawie łysego. Czyli Adama Dudałę.
Według Sławomira R. Adam z War­szawy zastrzelił dwie osoby: mężczyznę o pseudonimie Kozyr w miejscowości Wiartel i właściciela agencji towarzy­skiej w Olsztynie. W pierwszym zdarze­niu brało też udział kilku mieszkańców Łomży, którzy pojechali do Wiartla ze­mścić się na Kozyrze - ale żaden z nich nie rozpoznał w Adamie Dudale Adama z Warszawy.