Uważam, że zamach w Smoleńsku przygotowały polskie i
rosyjskie służby specjalne. Środowiska, które wywodzą się ze służb specjalnych
PRL
Jacek i Michał Karnowscy rozmawiają z mecenas MARIĄ
SZONERT-BINIENDĄ
Jak doszło do tego, że trafiliście państwo do Stanów
Zjednoczonych?
Jesteśmy emigracją polityczną, a nie ekonomiczną.
Wyjechaliśmy w 1982 r., gdy byliśmy jeszcze piękni i młodzi. Dostaliśmy bilet w
jedną stronę.
Już piękni i młodzi.
(śmiech) Mąż był wówczas na studiach doktoranckich na
Politechnice Warszawskiej, wcześniej skończył Wydział Samochodów i Maszyn
Roboczych. Ja robiłam podyplomowe studia dziennikarskie na Uniwersytecie
Warszawskim. W momencie wprowadzenia stanu wojennego byłam na dziennikarstwie.
Gorzej być nie mogło. Nieprzypadkowo śp. Jacek
Maziarski dał wówczas słynne ogłoszenie: „Szukam uczciwej pracy”.
To było bardzo ciekawe doświadczenie. Te studia
rozpoczęłam jeszcze w czasie odwilży solidarnościowej. Na własne oczy i uszy
doświadczyłam więc, jak błyskawicznie działa zniewolenie polityczne. Z dnia na
dzień po 13 grudnia 1981 r. większość moich profesorów zmieniła poglądy jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Natychmiast zaczęli śpiewać tak, jak WRONA
kazała.
Po czymś takim łatwo zwątpić w ludzi.
Dziś nie pamiętam nawet nazwisk tych osób. Co ważne,
zmiana dotyczyła nie tylko wykładowców. Szczególnie mocno utkwiła mi w pamięci
scena związana z inicjatywą NZS wiosną 1982 r. Zrzeszenie wezwało wówczas do
akcji protestacyjnej opuszczenia zajęć, czyli do wyjścia z sal wykładowych w
samo południe. Miałam wówczas wykład z politologii na Wydziale Dziennikarstwa,
w budynku przy Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko pomnika Kopernika. Od razu
na początku profesor ostrzegł, że zajęcia są obowiązkowe i nie życzy sobie
żadnych zakłóceń. Presja była więc duża. Zbliżała się godz. 12 i każdy
wiedział, że zbliża się jego osobisty test, test odwagi cywilnej, test, który
będzie rzutował na jego przyszłość, na jego szanse życiowe. I gdy już wybiło
południe, okazało się, że wyszłam z sali... jako jedyna. Na korytarzu spotkałam
jeszcze jednego studenta, który wyszedł z innej grupy. I tak we dwoje
podeszliśmy do okna, wypatrując na Krakowskim Przedmieściu jakiegoś znaku
protestu, czy może ktoś jeszcze się pojawi. Ale nic się nie działo. Panował
marazm. Mimo to cieszyłam się, że nie byłam sama.
Wróciła pani do sali?
Wróciłam. Profesor wyraźnie się cieszył, że znalazła się
tylko jedna „wariatka”, która usłuchała wezwania opozycji. Ale ta historia ma
swoją symboliczną puentę. Bo po latach dowiedziałam się, że ten kolega, który
wyszedł wtedy z innej sali wykładowej i stał razem ze mną na korytarzu, był
tajnym współpracownikiem SB. Miał zgłosić, kto protestuje!
Rzeczywiście mocne. Co było dalej? Dokuczano pani?
Raczej traktowano z pobłażaniem jako naiwną blondynkę
(śmiech). Atmosfera była taka, że po brutalność sięgano w stosunku do mężczyzn.
Ale oczywiście wiedziałam, że moja kariera dziennikarska jest właściwie
przekreślona.
Wówczas zapadła decyzja o emigracji?
Nie, to było parę miesięcy później, też w 1982 r.
Pojechaliśmy z mężem na wakacje do Białowieży z naszą córeczką, wówczas
trzyletnią. Nagle w środku nocy łomotanie do drzwi. Wchodzi milicja i zabiera
mi męża. Zostaję sama z dzieckiem. Rano zaczynam szukać Wiesława. Jadę do
więzienia do Hajnówki, jak mi doradzono. Pytam, czy jest. Oni, że nic nie
wiedzą, nic nie słyszeli. Ten stan niewiedzy trwał tydzień. To było dla mnie
straszne przeżycie.
W końcu znalazła pani
męża?
Pojawił się po tygodniu. Okazało się, że trzymano go
właśnie w Hajnówce, w bardzo ostrym reżimie, traktowano gorzej niż
kryminalistów.
W drodze do więzienia, w nocy, w środku Puszczy
Białowieskiej, milicjanci śpiewali rosyjskie piosenki, ostentacyjnie sugerując,
że zaraz go „zariezają”.
Jaki był powód tego aresztowania?
Po latach dowiedzieliśmy się, że w okolicy zginęła komuś
broń. Gdy milicja dowiedziała się, że do miasteczka przyjechał doktorant z
Politechniki Warszawskiej, członek „Solidarności”, od razu podejrzenie padło na
niego. Tak przynajmniej oficjalnie tłumaczono. Tej broni oczywiście nikt nigdy
nie znalazł. Dla nas to był jednoznaczny sygnał, że jesteśmy na celowniku.
Czuliście się ludźmi „Solidarności”?
Oczywiście.
Ja formalnie nie byłam członkiem, gdyż miałam małe dziecko, ale emocjonalnie
byłam bardzo zaangażowana. Szczególną radość sprawiały mi audycje Radia
Solidarność poprzedzone taką charakterystyczną historyczną już melodyjką. Na
ulicach zima, czołgi, a my słyszymy wolny głos nadawany z przenośnych
nadajników, gdzieś z dachów. Helikoptery latają, żeby ich namierzyć, a oni
wciąż nadają raz z jednego dachu, za chwile z drugiego. Za to Radio
Solidarność, które podtrzymywało nas na duchu w najtragiczniejszych momentach stanu
wojennego, bardzo dziękuję państwu Romaszewskim. To są moi bohaterowie.
Od zawsze wiedzieliście państwo, że PRL to nie jest
prawdziwa Polska?
Pochodzimy z rodzin o tradycji AK-owskiej, jak miliony
Polaków. Bo przecież prawie cała Polska była w AK. I od zawsze mieliśmy
poczucie, że żyjemy w kraju podległym Rosji, w kraju o statusie zaboru. To
poczucie zniewolenia narodowego było bardzo głębokie.
„Solidarność” była polskim powstaniem?
To było oczywiste. Chodziło znów o odzyskanie Polski.
Później, już na emigracji, bardzo mnie dziwiła, wręcz drażniła, narzucana przez
Adama Michnika i Jacka Kuronia interpretacja „Solidarności”
jako ruchu związkowego o czysto ekonomicznym podłożu. To był przede wszystkim
zryw niepodległościowy, o tym nie wolno nam zapominać.
„Solidarność” wygrała? Zwyciężyła?
W lata 90. wchodziłam z wielkim optymizmem. Naiwnie
wierzyłam, że wszystko się zmieniło, że Polska odzyskała pełną niepodległość.
Że nie będzie już zakłamywania historii, że będziemy szanowali swoich
bohaterów, że będziemy mieli rząd, który będzie bronił nas i naszych interesów,
że będzie normalnie. Jako prawnik zaangażowałam się w proces prywatyzacji
polskiej gospodarki. Wierzyłam, że przejście od gospodarki planowanej do
gospodarki rynkowej wzmocni Polskę. Starałam się ściągać do kraju kapitał.
Jednak po paru latach zorientowałam się, że to błędna droga, szkodliwa dla
kraju, że polityka prywatyzacyjna, jaką prowadzi polski rząd, nie tylko nie
wzmacnia państwa, ale je osłabia. Dlatego też wycofałam się z tej pracy.
Dlaczego III RP jest tak daleka od naszych marzeń?
Przełom odzyskania niepodległości miał charakter w dużej
mierze pozorny. Ludzie, którzy niszczyli polską świadomość za PRL, dostali
możliwość kontynuowania swojej działalności bez żadnych ograniczeń. I z tej
możliwości skorzystali. A środowiska niepodległościowe nigdy nie stanęły
porządnie na nogi. Ani razu nie były na tyle silne, by mogły utrzymać się przy
władzy i przedstawić polską narrację historyczną.
Wielu Poldkom ta bylejakość tożsamościowa, to
pomieszanie prawdy i kłamstwa nie przeszkadzają.
To choroba postkomunizmu. Ludzie nie wiedzą, kim są, gdzie
są ich korzenie, skąd pochodzą. Brak poczucia tożsamości to wielka słabość
człowieka, gdyż to właśnie poczucie tożsamości daje mu siłę w życiu. Tego
poczucia najbardziej brakuje dziś Polakom. Zdegenerowanie postkomunistyczne
wykreowało postawy obojętności lub wręcz wrogości wobec poczucia polskości. Dla
takich ludzi jedynym wymiarem egzystencji jest wymiar materialny. Stąd się
biorą polskie podziały, gdyż ci ludzie są rzeczywiście inni. Mają amputowaną
pamięć i tożsamość.
Wracając do państwa drogi za ocean: rozumiemy, że po
traumatycznej wyprawie do Białowieży
zdecydowaliście się na wyjazd?
Doświadczenie
białowieskie było dla nas Szokiem. To nie było internowanie, które dotknęło
wielu ludzi jednocześnie, we wspólnocie. Mąż był sam, ja byłam sama. Wtedy już
wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać po PRL. Ten tydzień naprawdę nami
wstrząsnął. Wcześniej wyjeżdżaliśmy za granicę, również do Stanów
Zjednoczonych, ale nawet nie myśleliśmy o pozostaniu tam. Wiedzieliśmy, że za
emigrację płaci się straszną cenę, uważaliśmy, że nasze miejsce jest w kraju.
Po tym doświadczeniu białowieskim znów dostaliśmy paszporty, ale już z
jednoznaczną sugestią, że jedziemy w jedną stronę. W połowie grudnia 1982 r.
wyjechaliśmy. Wzięliśmy ze sobą tylko naszą córeczkę, narty i buty narciarskie.
Od razu do Stanów Zjednoczonych?
Tak. Mąż miał tam rodzinę.
Jak się odnaleźliście w USA, w gospodarce rynkowej, w
świecie konkurencji?
Mieliśmy jasny cel: chcieliśmy się uczyć, tylko to nas
interesowało. Ja musiałam nauczyć się języka, bo znałam jedynie francuski. Mąż
trochę mówił po angielsku. Nie było łatwo, bo nie mieliśmy żadnych kontaktów,
żadnego poparcia, żadnych stypendiów. Po pół roku mąż został przyjęty na studia
magisterskie na wydziale mechaniki na Uniwersytecie Drexel w Filadelfii. To
prywatna uczelnia, więc wcześniej musieliśmy zarobić na czesne, na pierwszy
semestr. To była dobra inwestycja, bo już po paru miesiącach doceniono męża.
Dostał pomoc i mógł kontynuować studia doktoranckie.
A pani?
Dwa lata zajęło mi opanowanie języka na tyle, bym mogła
podjąć studia prawnicze.
Mieliście wówczas państwo poczucie, że wyjechaliście na
stałe?
Nie, nigdy nie mieliśmy takiego poczucia. Wszystko było
zawsze tymczasowe, przez całe lata.
Pani mąż zrobił naprawdę wielką karierę. Dobrze widać
to na filmie,,Polacy”MariiDłużewskiej, który dołączyliśmy w zeszłym tygodniu do
naszego pisma. W waszym domu wyróżnienia i dyplomy zajmują całą ścianę.
Tak, mąż rzeczywiście świetnie się odnalazł w USA. Mnie
najbardziej cieszy fakt, że jest naprawdę ceniony przez swoich amerykańskich
kolegów. Tb rzecz bezcenna. Jest ceniony jako fachowiec i jako człowiek.
Wszyscy mówią o nim z szacunkiem, jako o prawej osobie. Odpowiada za duży zespół
ludzi, którzy czują, że o nich dba. Zawsze ich wspierał w trudnych chwilach.
Teraz, kiedy stał się głównym celem brutalnych ataków z Polski, ma to wielkie
znaczenie.
Atak jest tak silny? Jak to wygląda?
To są metody służb specjalnych, to jest rozpracowywanie
człowieka. To techniki znane z czasów, gdy zwalczano naukowców zajmujących się
zbrodnią katyńską, tylko ulepszone i zmodernizowane. Infiltracja środowiska, w
którym człowiek żyje. Poddaje się presji i naciskom osoby z najbliższego
otoczenia. Uderzenie idzie szczególnie na przełożonych.
Szukanie słabych punktów?
Też. Ale przede wszystkim próba takiego wpłynięcia na
otoczenie, by zmienić stosunek ludzi, którzy zaatakowaną osobę otaczają. Jeżeli
było nastawienie pozytywne, buduje się negatywne. W formie klasycznej tę metodę
zastosowano w stosunku do dr. Kazimierza Nowaczyka z Uniwersytetu Maryland.
Dostał wypowiedzenie z pracy.
Tak, bo jego szef został otoczony agentami wpływu.
Zastosowano klasyczną kombinację operacyjną. Powoli, starannie budowano
negatywny wizerunek dr. Nowaczyka, kształtowano nieprzychylne nastawienie jego
przełożonych, podkręcano emocje. W końcu podsunięto rozwiązanie, czyli zerwanie
kontraktu. Z dnia na dzień, bez ostrzeżenia. I nie bez przyczyny wybrano z
grupy zagranicznych ekspertów osobę o pozycji najłatwiejszej do uderzenia:
naukowca na kontrakcie, który jest co roku odnawiany. Do tego chodzi o naukowca
tuż przed emeryturą, co utrudnia mu znalezienie nowej pracy.
Wobec pani męża też stosowane są takie techniki?
Oczywiście. Płyną listy, donosy, skargi. To naprawdę
wyrafinowane działania operacyjne służb specjalnych, takie ulepszone działania
dawnej SB. Zwraca uwagę ton tych listów - niesłychanie agresywny, arogancki,
brutalny, taki jak z PRL. U podstaw tych wszystkich działań leży
identyfikowanie niezależnych naukowców z ministrem Antonim Macierewiczem
przedstawianym jako symbol radykalnej prawicy, czyli ugrupowania
terrorystycznego kierowanego przez człowieka pokroju bin Ladena. Insynuacje
typu „Czy wiecie, z kim on się zadaje, dla kogo on pracuje?”, sugerują, że
chodzi o jakąś nielegalną organizację terrorystyczną, a nie o największą polską
partię opozycyjną o profilu katolickim.
O ekstremistów?
Tak, o ekstremistów. „Prawicowa ekstrema terrorystyczna”.
W Ameryce to niezwykle nośny zarzut, potencjalnie bardzo skuteczny.
Jak się bronicie?
Tłumaczymy, że chodzi o zespół parlamentarzystów,
działający zgodnie z prawem w ramach polskiego parlamentu, w skład którego
wchodzi ok. 140 posłów, którego celem jest zbadanie przyczyn największej
polskiej tragedii narodowej po wojnie. Podkreślamy też, że zespół ten
współpracuje z ekspertami z całego świata, fachowcami najwyższej klasy z
różnych dziedzin, którzy oferują swoją wiedzę i doświadczenie z poczucia
obywatelskiego obowiązku oraz zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Mój mąż w ramach
współpracy z zespołem parlamentarnym zajmuje się tym, nad czym pracuje na co
dzień w swoim laboratorium od 25 lat. Jego praca dla zespołu parlamentarnego
nie wykracza poza jego zawodową ekspertyzę. To są badania techniczne, które
same w sobie nie mają żadnego wymiaru politycznego. Nikt nie może mu takich
prac zabronić. To wręcz jego obowiązek. To rozumieją wszyscy, którzy podchodzą
bez uprzedzenia do jego pracy. Dlatego też ustalenia męża dotyczące skrzydła i
brzozy zostały opublikowane w piśmie naukowym po uprzednim procesie oceny tej
pracy przez trzech anonimowych recenzentów, specjalistów z tej dziedziny.
Mają państwo poczucie osobistego zagrożenia?
Tak, mamy.
Pani mąż i inni naukowcy z amerykańskich czy
australijskich uczelni ryzykują całym dorobkiem zawodowym. Ryzykują tym
wszystkim, co osiągnęli naprawdę ciężką pracą wielu lat.
Tak, ryzykują. Czy jednak dorobek naukowy może być ważniejszy
od Polski? Nie jesteśmy pierwsi, którzy stają przed takim dylematem. Ci przed
nami ryzykowali dużo więcej, a mimo to stawali na wezwanie. Dzięki nim
istniejemy.
Po tych już ponad dwóch latach, jak ocenia pani pracę
zespołu parlamentarnego kierowanego przez Antoniego Macierewicza? Może można
coś poprawić?
Zawsze można coś poprawić. Problemów nigdy nie brakuje.
Ale dziś trzeba bronić zespołu ze wszystkich sił. Cały atak idzie w kierunku
jego likwidacji, gdyż jest zbyt skuteczny. W tym miejscu pragnę podkreślić, że
mam najwyższy szacunek dla pana ministra Antoniego Macierewicza. Jego zasługi
dla badania katastrofy smoleńskiej są niepodważalne. Jego zasługi dla Polski są
historyczne.
Ma pani pretensje do prof. Rońdy, że tak głupio podważył
w oczach wielu dorobek także pani męża?
Nie mamy pretensji, gdyż rozumiemy, że prof. Rońda znalazł
się w sytuacji, na którą żaden naukowiec nie jest przygotowany. Problem ten
jest znacznie bardziej złożony. Przykładowo mój mąż został zaatakowany przez panią
Ku-blik w słynnym artykule „Gazety Wyborczej” z 17 września wypowiedziami
innych, gdyż żaden z cytatów mających ośmieszyć naukowców zespołu
parlamentarnego nie pochodził z zeznań prof. Biniendy. Zdajemy sobie jednak
sprawę, że strategia tego ataku polegała m.in. na tym, aby zmusić mojego męża
do obrony kosztem innych. Aby podzielić naukowców. Aby napuścić jednych na
drugich. Znamy te metody i nie damy się sprowokować.
Jak zapamiętała pani dzień 10 kwietnia 2010 r.?
Dowiedziałam się z telewizji i sięgnęłam po oparcie w
Bogu. Pojechałam na mszę do polskiego kościoła. Tam się zebrała cała Polonia,
także ci, którzy do kościoła na ogół nie chodzą. Tym razem jednak przyszli. Mąż
był wówczas w delegacji. Cały ten okres, bo przecież żałoba trwała bardzo długo,
to był bardzo szczególny czas.
Kiedy pani poczuła, że coś jest nie tak z wyjaśnianiem
przyczyn tragedii?
W maju pojechałam do Waszyngtonu na konferencję poświęconą
mordowi katyńskiemu, zorganizowaną przez Fundację Kościuszkowską. Obecni byli
przedstawiciele kongresu USA, administracji prezydenta Baracka Obamy, świata
akademickiego, a także polskiej i rosyjskiej ambasady. Wszystko to odbywało się
w cieniu katastrofy smoleńskiej. Na tej konferencji niektórzy przedstawiciele
Polski i Polonii składali stronie rosyjskiej wyrazy współczucia, że katastrofa
ta postawiła ich w takiej trudnej politycznie sytuacji.
Przepraszali Rosjan za dyskomfort?
Tak. Dla mnie to był pierwszy szok. A drugi szok był
związany z dyskusją wokół Katynia na tej konferencji. Poza wyjątkami przekaz
był jeden: kochajmy się i zapomnijmy. Wówczas postanowiłam zająć się sprawą
Katynia. W efekcie zorganizowałam dużą konferencję na temat kwalifikacji
prawnej tej zbrodni. Konferencja ta odbyła się w lutym
2011 r. Wzięli w niej udział naukowcy oraz przedstawiciele Kongresu i rządu
USA. Wtedy utwierdziłam się w przekonaniu, że aby zrozumieć Smoleńsk, trzeba
najpierw zrozumieć Katyń.
Śledziła pani rosyjskie i polskie śledztwo w sprawie
katastrofy smoleńskiej?
Kolejny szok to był właśnie raport MAK ogłoszony w
styczniu 2011 r. W kontekście konferencji katyńskiej dotarło do mnie, że w
Smoleńsku doszło do zamachu.
Jak?
To były sygnały ze strony Amerykanów.
Amerykanie coś wiedzą?
Amerykanie dużo wiedzą, ale dziś nie leży w ich interesie
zadrażnianie stosunków międzynarodowych. Prawa człowieka, sprawiedliwość,
lojalność - to wszystko jest drugorzędne w stosunku do racji stanu.
Co, pani zdaniem, zdarzyło się w Smoleńsku? Uważam,
że ten zamach został przygotowany przez polskie i rosyjskie służby specjalne.
Przez te środowiska, które wywodzą się ze służb specjalnych epoki PRL. Śp. Lech
Kaczyński i jego polityka zagrażały wielu karierom, zwłaszcza ludziom od zawsze
związanym z Moskwą. Zagrażał im raport w sprawie WSI. Zagraża im nadal pan
Macierewicz i dlatego jest tak strasznie niszczony. Katastrofo smoleńska to
wielki dramat Polski. Możliwe, że to nawet większy dramat niż Katyń, gdyż
istnieje uzasadnione podejrzenie, iż zbrodni tej dokonano drogą współpracy
ludzi, których nazywamy Polakami, z Rosjanami, czyli działań Polaków przy
współpracy z Rosjanami przeciwko polskiemu prezydentowi.
Co pani sądzi o zdjęciu ze Smoleńska z 10 kwietnia 2010
r., opublikowanym przez tygodnik „wSieci”, na którym widzimy premierów Tuska i
Putina uśmiechniętych, połączonych nicią porozumienia?
Przede wszystkim na tym zdjęciu uderzają mnie
porozumiewawcze spojrzenia obu panów. Oni się tu doskonale rozumieją bez słów.
Ponadto z fotografii bije niepohamowana radość polskiego premiera, podkreślona wymownym
gestem rąk, który dla mnie mówi: „Ale się udało. Tak trzymać”. Według mnie to
zdjęcie jest naocznym dowodem spisku i zdrady narodowej o wymiarze
niespotykanym w historii. Dramatyczności dodaje fakt, że większość polskich
celebrytów zaprzedała dusze Tuskowi. Dla nich przekaz, jaki niesie to zdjęcie,
w ogóle nie jest obrzydliwy. Natomiast obrzydliwy jest sam fakt upublicznienia
tej fotografii. To świadczy o skrajnej demoralizacji tego środowiska, które swą
niemoralną postawą zaraża całe polskie społeczeństwo. Analogiczną postawę
obserwujemy w sprawie debaty smoleńskiej. Dla zaprzedanych Tuskowi celebrytów
nie jest ważne, że niezależni naukowcy zgodnie wskazują na wybuch tupolewa w
powietrzu. Ważne jest jedynie, żeby tych naukowców ośmieszyć, zdyskredytować i
zniszczyć, aby unieważnić w świadomości społecznej ich przekaz oraz odstraszyć
innych od podejmowania badań nad katastrofą smoleńską. W swym szaleństwie
najwyraźniej wierzą, że są w stanie zabić prawdę.
Pani mąż konsultował z panią podjęcie badań nad
Smoleńskiem?
Nie. To była jego decyzja. I chcę tu podkreślić, że dla
niego sprawa była prosta. Włożył dane z oficjalnych raportów do programu komputerowego
i otrzymał wyniki przeczące wnioskom tych raportów. W swej naukowej naiwności
chciał więc przedstawić swoje badania komuś i zapytać: słuchajcie, mi wychodzi
tak, dlaczego wam wychodzi inaczej? Porównajmy, sprawdźmy, zweryfikujmy. Chciał
zrobić tak, jak zrobiłby każdy normalny naukowiec, jak to się robi w Ameryce.
Jak mąż trafił do zespołu parlamentarnego?
Po
opublikowaniu raportów MAK i Millera mąż usłyszał gdzieś dr. Nowaczyka, który
jako pierwszy powiedział, że raport Millera jest nieprawdziwy. Na mnie to
zrobiło wielkie wrażenie. Ktoś przyznał głośno pod własnym nazwiskiem, że nie
zgadza się z wnioskami Putina. To był wielki akt odwagi cywilnej, który nam
zaimponował, który do dziś mi imponuje. Mąż skontaktował się z dr. Nowaczykiem,
który z kolei zaprosił go do przedstawienia swych wyników przed zespołem
parlamentarnym.
To była kluczowa prezentacja, dowodząca, że nawet przy
założeniu, iż brzoza jest twardsza niż w rzeczywistości, a skrzydło słabsze, to
samolot ścina drzewo. Do dziś nikt tego nie obalił.
Nikt nie obalił i nie obali. Taka jest prawda.
O wadze tego ustalenia szybko się przekonaliśmy.
Wystąpienie męża miało miejsce 8 września 2011 r. 15 września z kolei miała się odbyć na Kapitolu
kolejna konferencja katyńska, którą organizowałam. Miał pojawić się na niej
szef Kongresu Polonii Amerykańskiej i wielu innych ważnych gości.
Zgadnijmy: po prezentacji pani męża nagle goście się
wycofują?
Rzeczywiście. Jak sądzę, polska ambasada natychmiast
zaczęła naciskać na liderów Polonii, by nie współpracowali ze mną, by się
wycofali. Na dwa dni przed konferencją dostaję telefon, że podobno wszystko
jest odwołane. Udało mi się temu zaradzić tylko dzięki dobrej strategii
I zaufaniu wielu ludzi. Konferencja ostatecznie
się odbyła.
Angażując się w sprawę wyjaśnienia tragedii
smoleńskiej, mieliście państwo świadomość, w co wchodzicie?
Pełnej świadomości oczywiście nie mieliśmy. I na każdym
etapie potrzebny jest nowy akt odwagi. Choć oczywiście pierwsza deklaracja,
pierwsze zaangażowanie były najważniejsze. Inna sprawa, że manewr był
niewielki. To był moment naprawdę historyczny.
Jaka jest stawka?
Albo obóz patriotyczny zwycięży, albo Polska przestanie
istnieć. Dziś Polska jest niszczona przez ludzi, którzy nie czują żadnej więzi
z narodem. Dlatego nie mamy wyboru. Musimy o tę Polskę ciągle walczyć, gdyż ona
istnieje, „póki my żyjemy”.
Czy ataki TVN‑u na Antoniego Macierewicza nie biorą się stąd, że w raporcie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych ujawnił zaangażowanie wojskowej bezpieki w FOZZ i podał nazwy konkretnych firm? Jak czytamy w raporcie: „miały [one] uczestniczyć w powołaniu przedsięwzięcia telewizyjnego”, o którym mieli rozmawiać późniejsi twórcy TVN‑u Jan Wejchert i Mariusz Walter.
OdpowiedzUsuńJedną z najbliższych współpracowniczek Janiny Chim, skazanej w aferze FOZZ‑u, była Renata Pochanke, której nazwisko pojawia się w aktach procesu FOZZ‑u. Jej córka Justyna Pochanke, dziennikarka TVN‑u, z wielkim zaangażowaniem zajmowała się m.in. raportem z weryfikacji WSI. „Czy ten raport jest groźny? ” – dopytywała na antenie TVN‑u.
Grzebanie w życiorysach
Po informacji podanej przez Cezarego Gmyza, że Lucyna Tuleya, matka sędziego Igora Tulei, służyła w SB, rozpętało się piekło, że prawica grzebie w życiorysach. Raban podniósł Tomasz Lis, ten sam, który opublikował pełen insynuacji artykuł na temat śp. Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosława Kaczyńskich.
OdpowiedzUsuńObecna żona Tomasza Lisa, Hanna Lis, jest córką Waldemara i Aleksandry Kedajów, którzy znaleźli się na liście Stefana Kisielewskiego („Kisiela”) opublikowanej w 1984 r. i obejmującej najgorliwszych dziennikarzy reżimowych PRL‑u.
Waldemar Kedaj był m.in. dziennikarzem „Trybuny Ludu”, korespondentem PAP‑u, m.in. w Rzymie. Do pracy w Agencji został skierowany przez Zarząd Główny Związku Młodzieży Socjalistycznej. Powierzono mu tam funkcję kierownika działu zagranicznego. W latach 1970–1972 był korespondentem w Hanoi. Wyróżniał się zaangażowaniem partyjnym – był członkiem egzekutywy PZPR‑u w PAP-ie. Według akt służb specjalnych PRL‑u został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Mento”.
Nad grzebaniem w życiorysach ręce załamują redaktorzy „Polityki”, której naczelny Jerzy Baczyński według akt SB został zarejestrowany jako tajny współpracownik komunistycznych służb specjalnych ps. Bogusław. Podobnie zresztą jak Daniel Passent, który najgłośniej krzyczy w sprawie sędziego Tulei, a który – co wynika ze znajdujących się w IPN-ie dokumentów – został zarejestrowany jako TW „John” i „Daniel”.
Zamach na sędziowską niezawisłość
Po opublikowaniu przez „Gazetę Polską Codziennie” informacji, że po przejściu na resortową emeryturę mjr Lucyna Tuleya została tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL‑u, larum podniosła „Gazeta Wyborcza” i jej medialne przybudówki. Snuto wizję zastraszania sędziego, z godziny na godzinę budowano napięcie. Miało się wrażenie, że lada moment bojówki PiS‑u (złożone najpewniej z byłych agentów CBA) porwą sędziego Tuleyę i będą go okrutnie przesłuchiwały. Bańka pękła po tym, jak sam sędzia przyznał, że nie czuje się zastraszany i żadnej ochrony nie potrzebuje. Schemat działania w tej sprawie do złudzenia przypominał to, co wyczyniała „GW” w związku ze śmiercią Barbary Blidy, rzekomym inwigilowaniem dziennikarzy czy innymi „zbrodniami” IV RP.
Sztandarowe działania „Gazety Wyborczej”, czyli atakowanie lustracji, raportu z weryfikacji WSI, posługiwanie się przy tym kłamstwem i manipulacją, mają uzasadnienie w życiorysach ludzi pracujących w piśmie Adama Michnika. Przyczyny ideologiczne to jedynie dodatek do wstydliwie skrywanych faktów, które wydają się prawdziwym powodem przyjęcia przez „GW” takiej taktyki. Dziś już wiadomo, że „Gazecie Wyborczej” nie o samą ideologię chodzi – okazało się bowiem, że w archiwach służb specjalnych PRL‑u zachowały się dokumenty na temat tajnych współpracowników, którzy po 1989 r. byli związani z „GW”.
Niektórzy z nich mieli korzenie w KPP, a później w komunistycznych służbach specjalnych. Wystarczy przywołać szefa portalu Wyborcza.pl (gdzie pokazują się „newsy” mające kluczowy wpływ na informacje dnia). Mowa o Edwardzie Krzemieniu, byłym redaktorze „GW”. Jest on synem Ignacego Krzemienia, który jako obywatel sowiecki w latach 30. walczył w Hiszpanii w XIII Brygadzie. Była to jednostka zorganizowana przez Komintern i sowieckie służby bezpieczeństwa – NKWD. Po wojnie pracował w komunistycznym aparacie represji, a później w MSZ-ecie.
Z kolei publikujący na łamach „GW” Michał Komar to syn gen. Wacława Komara. Późniejszy generał już jako kilkunastoletni chłopak przeszedł szkolenie w NKWD i brał udział w zabójstwach tajnych współpracowników Policji Polskiej na mocy wyroków KPP. Po wojnie został m.in. szefem wywiadu cywilnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego.
Na pomoc sędziemu Tulei ruszyła także Monika Olejnik. Co ciekawe, jej ojciec, płk Tadeusz Olejnik, pracował razem z mjr Lucyną Tuleyą w Służbie Bezpieczeństwa – razem byli funkcjonariuszami Biura „B” MSW PRL. On zajmował się m.in. „ochroną” ambasad, ona – pracą z agenturą w środowisku personelu ambasad.
poczytajcie sobie czerwone komuszki trochę prawdy
OdpowiedzUsuńfajna stronka, co za debilek ją wymyślił
OdpowiedzUsuńi tak wam to nic nie pomoże
OdpowiedzUsuń