sobota, 30 lipca 2011

Kielce, obudźcie się!

Andrzej Nowak
2011-07-17, ostatnia aktualizacja 2011-07-18 14:59

Po powrocie z biura Artur powiedział, że chcą go zwolnić. Potem już nie odbierał telefonów
Chcą głów, to moja powinna starczyć" - napisał w pożegnalnym liście do kolegów. Kilkanaście godzin przed zaciśnięciem sobie pętli na szyi stawił się na wezwanie w oddziale regionalnym Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa w Kielcach.

Chociaż od śmierci 32-letniego Artura Padalca, pracownika ARiMR, minie w październiku pięć lat, nie zdołano ustalić, kto go wezwał i co takiego usłyszał, że zdecydował się na ostateczny krok. Jego śmierć spowodowała jedno: pracownicy zaczęli otwarcie mówić o atmosferze panującej w Agencji. Ruszyła lawina skarg i żalów. Ludzie opowiadali o znęcaniu się psychicznym, terroryzowaniu, wpływaniu na ich postawy, wypowiedzi i decyzje. Doprowadziło to do wielkiej sprawy o mobbing, którą po ponad 60 rozprawach i przesłuchaniu kilkudziesięciu świadków zakończy niebawem Sąd Rejonowy w Kielcach.

Nagłe wezwanie

- Nigdy nie pogodzę się ze śmiercią syna - mówi Jan Padalec z Ćmielowa koło Ostrowca Świętokrzyskiego. - Najgorsze, co może spotkać rodzica, to pochowanie własnego dziecka. Chłopak nie powinien pchać się w to środowisko. To świat nie dla niego. Za bardzo był wrażliwy.

Artur Padalec pracował w ostrowieckim biurze ARiMR. Dzień przed tragedią udzielał jeszcze porad rolnikom w Bałtowie. To tam odebrał telefon, że natychmiast ma się stawić w Kielcach. Podobno zrobił się blady, wystraszony. Zostawił papiery i wsiadł do samochodu. - Nawet nie wiedziałabym o jego wyjeździe, gdyby z Bałtowa nie wpadł po drodze do biura i nie spytał, czy zabrać raporty do Kielc - pamięta ostatnie spotkanie z Arturem jego koleżanka z pracy Renata Bera.

Przypuszcza, że wezwać mógł go kierownik, naczelnik albo dyrektor. To nie mogła być osoba przypadkowa. Sama kiedyś była wezwana przez panią z kadr, a okazało się, że ma iść na rozmowę do dyrektorki. Tak samo mogło być z Arturem. Zresztą był osobą dość charakterystyczną, potężnej budowy, o mocnym zaroście. Dziwne, że nikt w Kielcach nie pamięta, u kogo był feralnego dnia. - To niemożliwe - uważa Renata Bera.

- Nie mogę powiedzieć, że wchodził do dyrektorki, bo tego nie widziałem - mówi Marcin Chłodnicki ze związków zawodowych ARiMR. - Tego dnia był jednak w sekretariacie, a to by oznaczało, że czeka na przyjęcie. Ciekawe, że ci, którzy z nim wtedy rozmawiali, nie chcą o tym opowiadać. Niektórzy awansowali do Warszawy i milczą.

Po powrocie z Kielc Artur Padalec to był już inny człowiek. Jednej z koleżanek powiedział podobno, że chcą go zwolnić. Potem już nie odbierał od nikogo telefonów. Zapewne wyłączył komórkę. Następnego dnia rano samochód stał przed domem. Babcia Artura zdziwiła się, bo wnuczek codziennie o tej porze był już w pracy. Zaczęła go wołać, szukać. Rozejrzała się po podwórku, nigdzie się nie kręcił. Weszła w końcu do komórki na węgiel. Panował tam półmrok, ale w samym rogu dostrzegła postać opartą o ścianę. - Czego mnie tu straszysz? - spytała. Żadnej odpowiedzi.

Podeszła bliżej. Wnuk miał zawinięte rękawy u koszuli. Wzięła go za rękę. Była zimna jak lód. Musiał wisieć kilka godzin. Nad samym betonem. Widać było ślady, jakby czubkami stóp starał się dotknąć do podłoża.

Biurka do przeglądu

Ojciec Artura po raz kolejny analizuje zachowanie syna tuż przed śmiercią. Widać było, że coś go gnębi, że czymś się gryzie. - Byłem wtedy u córki w Świnoujściu - wspomina. Miałem wrócić za cztery, pięć dni. Coś mi mówiło, że źle się dzieje. Może matce by się zwierzył, ale ona nie żyła wtedy od dwóch lat. Nie miał się komu wyżalić.

Ze słów syna wnioskował, że atmosfera w pracy popsuła się, gdy w marcu 2006 roku oddziałem ARiMR w Kielcach zaczęła kierować Iwona Jakubowska. - Opowiadał mi, że zginęły gdzieś cztery wnioski rolników z gminy Bałtów o dopłaty unijne - opowiada Jan Padalec. - On je przyjmował i zostały zarejestrowane. Raptem nie wiadomo, co się z nimi stało. Przepadły jak kamień w wodę. To był cień na jego honorze, bo uważany był za wzorowego pracownika. A tu chcieli go zgnoić, zniszczyć, ośmieszyć. Komuś na tym zależało. Po śmierci papiery się znalazły, ale nikt nie wie, gdzie się znajdowały. To była jakaś celowa robota. Miało być wszczęte śledztwo. Nie zostało.

Kiedyś Artur opowiadał ojcu, jak osoba wyznaczona przez Iwonę Jakubowską sprawdzała porządek na jego biurku, wysunęła szufladę. Chciała się przypodobać przełożonej.

W rozmowie z Wojciechem Gajewskim, kolegą Artura z pracy, też pojawia się ten wątek: - Był oburzony tym, że ktoś robił zdjęcia jego szafek, zaglądał mu do szuflady. W jakim celu to robiono?

Na rozprawach dyrektorka Iwona Jakubowska tłumaczyła, że zdjęcia robiono, bo miał być przeprowadzony remont. Ale co remont miał wspólnego ze zdjęciami biurek i zawartością szuflad?

Każdy chciał do pana z bródką

Robotę miał żmudną i monotonną, ale wykonywał ją starannie. Jeździł po wsiach. Zajmował się identyfikacją i rejestracją zwierząt. - Dzień dobry, panie Arturze! - witali go wszędzie chłopi.

Miał z tego trochę satysfakcji, bo każdy chciał być jego znajomym. Cieszył się, że może pomagać ludziom. Kiedyś przyjechał do biura rolnik z Okoła i pytał o Artura. Z nikim innym nie chciał załatwiać sprawy. Swojego ulubionego urzędnika nie zastał, więc przyjechał na drugi dzień.

Artur nie liczył czasu, który poświęcał pracy. Jeździł wieczorami. Do domu wracał czasami o dwunastej, pierwszej w nocy. Zawsze miał coś do wprowadzenia w komputerze. Przyjeżdżał na obiad po południu. Zjadł coś, poleżał trochę i dalej jechał. "Artek, co ty, w kołchozie pracujesz!" - denerwował się ojciec.

Renata Bera pamięta, jak zmieniono mu stanowisko pracy. Przyjmował rolników na parterze, a potem kierownictwo przeniosło go do pokoju na piętrze, gdzie kontakt z ludźmi miał ograniczony. - On to bardzo przeżył, bo lubił rozmawiać z rolnikami - opowiada. - Każdy chciał do pana Artura. Jak ktoś nie pamiętał imienia i nazwiska, to mówił, że chce do pana z bródką. Bo Artur był rzetelny, obowiązkowy, starał się do końca sprawę załatwić. Jeśli ktoś dokumentów nie przyniósł, potem mógł dowieźć. Był takim gospodarzem w biurze. Jak śnieg spadł, to on odśnieżał, sople strącał.

- On żył rolnictwem, pochodził ze wsi i ta tematyka była mu bliska - wspomina Jolanta Krzykawska, koleżanka jeszcze z Technikum Rolniczego w Bałtowie, pracownica Agencji. - Jako pracownik wypełniał misję. Zachowywał się nie jak urzędnik, ale rolnik. Chłopi to czuli i szybko się z nim zaprzyjaźniali. Zawsze służył im pomocą, był przystępny, z każdym umiał się porozumieć.

- Miał dobre podejście do ludzi - potwierdza Wojciech Gajewski. - Prowadził małe gospodarstwo, znał problemy wsi, umiał nawiązać kontakt z rolnikami. I cieszył się z pracy.

Nawet przed śmiercią myślał o ludziach, z którymi się spotykał. W zostawionym liście napisał: "Serdeczne podziękowania za czteroletnią współpracę burmistrzom, wójtom, sołtysom, pracownikom Ośrodka Doradztwa Rolniczego, a przede wszystkim rolnikom powiatu ostrowieckiego. Jeśli miałem okazję kiedyś pomóc, to jest mi miło. A jeśli coś nie wyszło, to przepraszam".

A mógł zrobić naukową karierę

Ojciec mówi, że Artur nie potrafił pogodzić się ze zmianami w Agencji. Uważał, że wiedza, doświadczenie, umiejętności są najważniejsze, a nie stosunki towarzyskie czy polityczne.

- Zootechnikę na Akademii Rolniczej w Lublinie skończył jako prymus - opowiada ojciec. - Dostał listy pochwalne od rektora i wojewody lubelskiego.

Przez rok pracował na uczelni, prowadził zajęcia ze studentami. Przygotowywał się do doktoratu. Mógł robić karierę naukową. Ale zarobki były niskie i postanowił wrócić do Ćmielowa. - Pochopnie postąpił - mówi ojciec. - Z tytułem doktora wszędzie znalazłby pracę. Jeden z profesorów jeszcze namawiał go do powrotu.

Skrzydlate hobby

Rozmawiałem z Arturem Padalcem na pół roku przed jego śmiercią. Znajomi przedstawili mi go jako człowieka z wielką pasją. Napisałem wtedy o nim reportaż. Nie przypuszczałem, że kilka miesięcy później będę pisał o jego śmierci.

Artur był wiceprezesem Świętokrzyskiego Związku Hodowców Gołębi, Drobiu Ozdobnego i Ptaków Egzotycznych. Ozdobą jego hodowli był gołąb budapeszteński białotarczowy, rzadki okaz w Polsce, pawik, dawniej hodowany na dworach szlacheckich. Starą rasę reprezentował ryś polski.

- Stare rasy polskie zanikały, jednak dzięki takim ludziom jak Artur były odtwarzane - powtarzają hodowcy. - Zresztą jako zootechnik służył nam wszystkim radą. Mógł dużo osiągnąć.

Obudźcie się, wszyscy uciskani

Nie miał stanów depresyjnych. Nie leczył się. Nigdy wcześniej nie zdradzał żadnych objawów samobójczych. - Każdy się dziwił, dlaczego to zrobił - mówi ojciec Artura.

Po tragicznym zdarzeniu na stronach internetowych (np. www.gazeta.pl) pojawiły się wpisy: "Kochani! Jego śmierć nie może iść na marne. Obudźcie się wreszcie, wszyscy uciskani. Artur jasno daje nam do zrozumienia, że przez swój czyn chce zmienić sytuację. Taka jest jego wola. To jest jego testament! Dołóżmy wszelkich starań, aby ten tragiczny testament został wypełniony! Nie bójmy się tego uczynić! Wypowiedzmy walkę demonom".

- Sprawa o mobbing wyszła po śmierci Artura, wcześniej nikt się na to nie odważył - mówi Renata Bera. - Widzieliśmy w telewizji lokalnej, jak pani dyrektor pojawiała się w towarzystwie z posłem Przemysławem Gosiewskim. Była pewna swego stanowiska. Została dyrektorem Agencji, by zrobić porządki. Tu chodziło o to, by zatrudnionych w poprzednim okresie ludzi zastraszyć, zwolnić lub doprowadzić do tego, by sami odeszli. Polityka wmieszała się do spraw Agencji.

Po samobójstwie Artura pracownicy zaczęli głośno mówić, zwłaszcza ci w Kielcach, którzy na co dzień pracowali z Iwoną Jakubowską. - I tak doszłoby do tego - uważa Wojciech Gajewski. - Był za duży nacisk psychiczny na ludzi. Artur po prostu pękł pierwszy. Był pierwszą kostką domina.

Jeszcze przed śmiercią Artura wiele osób zwalniało się z pracy, chociaż w Kielcach było o nią trudno. - Szefowie otrzymywali polecenia, by podnieść wydajność - opowiada Wojciech Gajewski. - Zakładali cele do wykonania. A przecież w tym całym mechanizmie są ludzie. Wszystko się dzieje poprzez drobne jednostki. Ktoś tutaj zapomniał, że ludzie mają swoją wytrzymałość psychiczną. Artur nie popełnił przecież przestępstwa, że tak musiało się to skończyć.

Poniżani i zastraszani

Ciągnący się od 2008 roku w kieleckim sądzie proces o mobbing może zakończyć się 20 lipca. Prokurator Andrzej Woźniak dla głównej oskarżonej Iwony Jakubowskiej zażądał dwóch lat pozbawienia wolności z zawieszeniem na trzy lata i trzyletniego zakazu pełnienia funkcji kierowniczych w administracji i instytucjach państwowych.

- Chcę, byśmy pamiętali, że w tle tych wszystkich wydarzeń była tragiczna śmierć pracownika - podkreśla prokurator . - Naruszenie praw pracowniczych trwało od marca do października 2006 roku, do chwili samobójstwa.

Na korytarzu sądowym wiele osób zastanawia się, dlaczego Jakubowska tak traktowała swoich pracowników. - Chciała wykazać się przed przełożonymi - przypuszcza Marcin Chłodnicki ze związków zawodowych ARiMR. - To było dla niej zepchnięcie na prowincję, a ona liczyła na funkcję w centrali. Chciała więc się przypodobać. To dla niej miała być trampolina do dalszych awansów.

Marcin Chłodnicki pamięta, jak Sylwester Banaś, ówczesny wojewoda i senator z listy PiS, powiedział, że pracownicy Agencji mówią o mobbingu, bo nie chce się im pracować. - Dotychczas nie przeprosił nas za te słowa - nie ukrywa rozżalenia. - Ludziom z PiS w głowach się wtedy przewróciło, bo byli pewni zwycięstwa, dalszych swoich rządów. A zwycięzców się nie sądzi.

Rafał Borkowski, inny pracownik Agencji, przypomina, że w czasach rządów PiS do kieleckiego oddziału ARiMR przyszło 12 nowych kierowników biur powiatowych (na 13 istniejących w województwie).

Marcin Chłodnicki pamięta pierwszą rozmowę z szefową. Weszła do jego pokoju i spytała go, czym się zajmuje. Gdy usłyszała, że odwołaniami od decyzji, powiedziała, że to samo robiła w Warszawie. Ucieszył się, że będzie miał wspólny temat z panią dyrektor. Ona jednak nie podzielała jego radości, wręcz stwierdziła, że nie wiadomo, czy się będzie cieszył, gdy "ona mu pokaże". - Jaki z niej człowiek - zastanawia się Chłodnicki. - Nawet mnie nie poznała i od razu stwierdziła, że nie będzie dobrze, tylko źle.

- Mobbing był po to, by zrobić jak najwięcej wolnych miejsc dla swoich ludzi z partii - uważa Mariusz Czernic, który twierdzi, że Iwona Jakubowska zmusiła go do podpisania wypowiedzenia dzień przed samobójstwem Artura. - Nie chodziło o żadne wprowadzanie dyscypliny, tylko o pognębienie, sponiewieranie ludzi.

Ucieczka na zwolnienia

Pracownicy Agencji podają całą masę zachowań Jakubowskiej, które świadczą o mobbingu wobec nich i ich kolegów i koleżanek.

Jeden z pracowników przyszedł do sekretariatu, usłyszał, że ma iść do swojego pokoju i czekać na telefon. Ledwie siadł, telefon zadzwonił, że może już przyjść. Przyszedł i usłyszał, że znowu ma wracać do pokoju. I tak cztery razy.

- Ośmieliłem się usiąść w gabinecie dyrektorki. Dostałem burę, że siadam - opowiada pracownik odpowiedzialny za szkolenia i marketing. - Kiedy stałem, usłyszałem wymówkę, dlaczego tak stoję. Jak patrzyłem na nią, pytała, co się tak gapię. Jak odwracałem wzrok, zwracała uwagę, żebym jej patrzył w oczy. Jak zamknąłem drzwi, zostałem zrugany, że trzaskam.

Podwładni opowiadają, że Iwona Jakubowska niszczyła dostarczane przez nich dokumenty. Chwaliła się znajomościami w prokuraturze i służbach specjalnych. Mówiła, że nie ma od niej lepszego prawnika w promieniu 100 kilometrów. Bezustannie powoływała się na Przemysława Gosiewskiego. Groziła, że wykryje w biurze wszystkie nieprawidłowości. Podczas zebrania jednego z pracowników doprowadziła wręcz do płaczu. Kilka osób musiało skorzystać z pomocy psychiatry, kilkanaście ratowało się ucieczką na zwolnienie lekarskie, inni szukali nowej pracy.

- Miałam kontakt z dyrektorką wielokrotnie. To były stresujące spotkania - mówi Renata Bera. - Mam męża, dzieci, wypłakałam się w domu, wygadałam. Najbliżsi bardzo mi pomogli. Artur był niezwykle opanowany, spokojny. Wewnętrznie na pewno przeżywał, na zewnątrz nie wykazywał emocji. W końcu nie wytrzymał napięcia.

Bajka o złej królowej

Iwona Jakubowska do ARiMR została oddelegowana przez PiS, była protegowaną posła, potem wicepremiera Przemysława Gosiewskiego. Wcześniej, od 1983 roku, przez 20 lat kierowała oddziałem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Ostrowcu Świętokrzyskim. Od marca do grudnia 2006 roku była dyrektorem ARiMR w Kielcach. Przewodniczyła także radzie nadzorczej Radia Kielce. Po samobójstwie pracownika i rozpętaniu się afery o mobbing odeszła z ARiMR i pracowała w Urzędzie Rady Ministrów, w kancelarii premiera Jarosława Kaczyńskiego.

Zarówno sama oskarżona, jak i jej adwokat Andrzej Lew-Mirski całkiem inaczej interpretują to, co działo się w Agencji. - Słuchając wypowiedzi prokuratora, odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z bajką - mówi adwokat. - Z jednej strony zła królowa, z drugiej bardzo dobrzy poddani.

Jego zdaniem nie miało tu miejsca złe kierowanie zakładem pracy. - Agencja była na szarym końcu, potem znalazła się w czołówce, na pierwszym miejscu. Pani Jakubowska osiągnęła określony efekt - mówi.

Adwokat twierdzi, że nie podano żadnego bezstronnego przykładu mobbingu, bo przecież przełożony ma prawo udzielać kar, nagan, ale i nagród, pochwał. - W tej firmie zmieniło się wszystko po przyjściu Jakubowskiej. Ludzie naprawdę zaczęli pracować - twierdzi. Uważa, że z zebranych materiałów wynika jedynie obraz surowego zwierzchnika, który wprowadza dyscyplinę pracy i osiąga wyniki. Może zbyt surowego, ale z sukcesami. - Owszem, nie efekt się liczy, ale relacje, które powinny być właściwe - przyznaje. - Nie twierdzę, że były idealne, ale także były dalekie od czarnego obrazu, który przedstawili pracownicy. Prokurator chce kary. Ale musimy spytać, czy za metodę, czy za efekt. Bo za efekt, który był dobry, Jakubowska otrzymała nagrodę od Prezydenta RP.

- Doznałam wiele krzywdy - mówi mi po wyjściu z sali rozpraw Iwona Jakubowska. - Media przypuściły brutalny atak. A nikt nie poprosił mnie o wypowiedź. Za ciężką pracę taką otrzymałam podziękę. A nikomu nie zrobiłam krzywdy. Nie wprowadzałam nawet swoich sekretarek. To wszystko jest niczym "Proces" Kafki.

W ostrowieckim biurze jej zdaniem było bagno, zaległości w pracy. I nigdy media rzetelnie o tym nie napisały. - Byłam dobra dla ludzi, ale niechciana - uważa. - Nie pochodziłam z układu. Jestem kojarzona ze sprawą, z którą nie miałam nic wspólnego, z samobójstwem Artura Padalca. Nigdy z człowiekiem nie rozmawiałam i nigdy nie widziałam go na oczy. Cała ta sprawa to określony kontekst, określony trend.

Jakubowska przerywa na chwilę rozmowę, bo męczy ją nadciśnienie. - Cud, że to wszystko przeżyłam - wyznaje. - Jestem osobą wrażliwą. Nie spodziewałam się, że tak będzie. Człowiek, który idzie prostą drogą, dostaje po grzbiecie. Nikogo nie obraziłam w swoim życiu. Wyrządzono mi zło. Dlaczego?

Zapowiada, że będzie skarżyła media, bo informacje o niej były jednostronne, nieprawdziwe, niesprawdzone. Wydano na nią wyrok, chociaż sąd jeszcze tego nie dokonał.

Pijak i menel?

- Pogrzeb był olbrzymi, przybyło sporo narodu - wspomina Jan Padalec. - Nad trumną przemawiało kilka osób. Każdy obiecywał: wyjaśnimy, kto, po co, dlaczego. Ale potem niektórzy jeszcze chcieli winę zrzucić na Artura.

Do dzisiaj nie może się uspokoić, gdy mówi, jak poseł Przemysław Gosiewski obraził pamięć syna. Zachowały się archiwalne nagrania z Radia Kielce. - Zrobił z niego pijaka, menela. A przecież nikt nie widział Artura pijanego.

Nieżyjący już poseł Leszek Bugaj wspólnie z mecenasem Henrykiem Szymczykiem przygotowywał nawet pozew przeciwko Gosiewskiemu. - Ale wszystko rozeszło się po kościach - mówi Jan Padalec. - Gosiewski wycofał się okrakiem z tej wypowiedzi. A przecież i on miał udział w całej sprawie. To dzięki jego wpływom Jakubowska została dyrektorem i zdobyła olbrzymią władzę.

Ojciec Artura ma nadzieję, że sprawiedliwość dosięgnie tych, którzy skrzywdzili jego syna. Śledztwo w sprawie jego śmierci prowadziła Prokuratura Rejonowa Kielce-Zachód. Jednak umorzyła je po kilku miesiącach od zdarzenia.

- Tamta sprawa musiała tak się zakończyć, bo rozpatrywano ją w kategorii czynu za namową - uważają koledzy Artura. - Ale znęcanie się nad człowiekiem do tego stopnia, że targa się na swoje życie, to byłoby do udowodnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz