piątek, 1 września 2017

Wyłącznie 100 procent,Bardziej nierówni ,Spot,Pokój 317,Wódka wstaje z kolan, Kwestia honoru,Darzbór!,Dwa języki



Wyłącznie 100 procent

Modne dwa lata temu hasło: „nie straszcie PiS-em” zastąpione zostało ostatnio przez nowe: „nie bądźmy tacy jak PiS”. Pierwsze, pozornie racjo­nalne, był skrajnie niemądre, drugie - pozornie szlachetne jest skrajnie naiwne. Oba świadczą o braku instynktu sa­mozachowawczego i są prezentem dla drapieżcy, który lubi, gdy ofiara zastyga w nadziei, że najgorsze może nie nastąpi.
   „Nie bądźmy tacy jak PiS” wybrzmiało ostatnio po decyzji Sądu Najwyższego, który wystąpił w roli Piłata i umył ręce, nie zajmując stanowiska w sprawie ułaskawionego Mariusza Kamińskiego. Pośrednio zalegalizował trybunał magister Przyłębskiej, przyznał mu prawo, którego on nie ma, a w do­datku zaprzeczył wcześniejszemu orzeczeniu Sądu Najwyż­szego. Słusznie został za to skrytykowany, co u posiadaczy dobrych serc po naszej stronie Rowu Mariańskiego wzbu­dziło współczucie i troskę. „Brońmy sędziów”, „nie bądźmy jak PiS-owcy”. Chcę dobrodusznych adwokatów słusznie krytykowanego sądu uspokoić. Gdybyśmy nawet podjęli gi­gantyczne wyzwanie, to „tacy jak oni” nie będziemy. Nie po­wiemy, że wyrok europejskiego sądu mamy gdzieś. Krytyka wyroku sądu nie doprowadzi nas do wniosku, że sąd jest sko­rumpowany, że to grupa kolesiów, że sąd trzeba wyczyścić do cna. Krótko mówiąc, PiS-owcami nie zostaniemy. Nie da się.
   Korzystajmy z możliwości krytykowania normalnych są­dów, póki ją i je mamy. Wkrótce sądy będą w dużym stopniu na pasku władzy, będziemy je więc krytykować wyłącznie jak w PRL - mianowicie, że to lipa. Nikt poważny nie krytyku­je przecież orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, wszyscy wiedzą, że to farsa i szulernia.
   Sąd Najwyższy trybunałem jeszcze nie jest, należy więc go krytykować, gdy jest powód, szczególnie gdy istnieje po­dejrzenie, że w decyzji był element oportunizmu. Należy to czynić zresztą nie tylko w stosunku do sądu i do sędziów. Szczególnie teraz, gdy - jak się wydaje - u wielu ludzi wzmacnia się pokusa, by na pewne nieprawości przymknąć oko, by nie reagować i nie protestować. Trochę zgodnie z ko­lejną modną ostatnio „mądrością” - nie drażnijmy PiS. Oj, nie drażnijmy, bo może się rozsierdzić, a jak będziemy cicho sza, to może im przejdzie (i przywalą komuś innemu).
   Zachęcam do tego, by z ludźmi, którzy niszczą państwo i de­mokrację, nie chodzić na zgniłe kompromisy. Od kompromi­sów i deali są politycy. Ich zadaniem jest czasem kombinować i negocjować, gdy jest po temu okazja i gdy ma to sens. W spra­wie wartości i prawa kompromisu natomiast być nie może. Żadnych kompromisów i relatywizowania gwałtu na TK, na mediach publicznych, próby gwałtów na sądach, w sprawie szwindlu z ułaskawieniami, draństwa z wycinką drzew itp.
Nie przyjmuję do wiadomości, że ponieważ Polską rządzą barbarzyńcy, mamy się zgadzać na demokrację pięćdziesięcio-, trzydziesto- czy dziesięcioprocentową. 100 procent, ani ułamka mniej. I dlatego protestuję, gdy Sąd Najwyższy zdaje się legalizować bezprawie - niby stosując się do litery prawa, ale kompletnie ignorując jego ducha, czyli sens.
    „Nie bądźmy tacy jak oni” - to ważna być może wskazów­ka, byśmy, widząc zło i padając ofiarą nienawiści, nie ulega­li jej. Nie może to być jednak alibi dla naszej bezradności. Bo co z tego, że nie będziemy tacy jak oni, skoro będziemy to­talnie bezsilni i staniemy się ofiarami takich jak oni, prze­grywając przyszłość już nie tylko naszą (pal diabli, mieliśmy ćwierć wieku wolności i demokracji, w historii Polski nie­zwykły komfort!), ale i naszych dzieci?
   Kiedyś barbaria, jak każda w przeszłości, zostanie pokona­na. Może to perspektywa daleka, ale warto już teraz poświę­cić jej chwilę refleksji. Uznamy wtedy, że gwałt na prawie ma trwać, że nadużycia nabrały mocy prawnej, że - trudno - na­leży z nimi żyć? W imię legalizmu czy głupoty i naiwności? Bo jeśli tak zrobimy, to zło czynione teraz będzie miało nad nami władzę nawet wtedy, gdy obecna władza odejdzie.
Do PiS już dziś proponuję stosować lekko zmodyfikowa­ną formułę Radbrucha (niemiecki filozof prawa). Przepisy rażąco sprzeczne z prawem naturalnym i moralnością po­winny być traktowane tak, jakby nie obowiązywały. Prawo III Rzeszy było legalne, tyle że niezgodne z zasadami etyki. Dlatego orzeczenia Trybunału Norymberskiego musiały się odwoływać do prawa naturalnego.
   Nie porównuję państwa PiS do państwa nazistów. Pań­stwo PiS jest jednak państwem bezprawia. Jeśli kiedyś Polska znowu ma być państwem normalnym, czyli demo­kratycznym, nie może być z bezprawiem w jakiejkolwiek symbiozie. Wszelkie akty bezprawia musi po prostu anihilować. Tak w Niemczech potraktowano prawo NRD.
Jarosław Kaczyński poniekąd ma rację. III RP nie dokonała dekomunizacji. Ponieważ komuna w swym narodowym wcie­leniu znowu podniosła głowę, dekomunizację trzeba będzie przeprowadzić. Dlaczego? Byśmy nie byli tacy jak oni. ^
Tomasz Lis

Bardziej nierówni

PiS miał walczyć z nierównościami. Jednak po dwóch latach rządów tej partii dużo więcej osób niż za czasów PO dostrzega istnienie różnic społecznych.

Stabilne poparcie dla PiS przypisywane jest polityce socjalnej rządu, szczególnie programowi 500+. Jednak wdzięczność wyborców jest krótka, a partia rządząca rozbudziła aspiracje, których nie będzie w stanie zaspokoić. Nadchodzi burzliwa jesień, która będzie testem stabilności poparcia dla PiS. Zwykle dwulecie rządów to moment, gdy wyborcy zaczynają dużo krytyczniej oceniać władzę. Wyczerpuje się początkowy kredyt zaufania i efekt nowości. Można już też ocenić decyzje i działania polityków. Rząd próbuje zapobiec spodziewanemu spadkowi poparcia tą samą metodą co zwykle: obietnicą nowych świadczeń. Przygotowywany jest program emerytura+. Ale czy jego efekty zrównoważą głośne protesty wielu grup społecznych, to wątpliwe.
   Politycy i komentatorzy bliscy PiS podkreślają, że partia Kaczyńskiego dobrze zdiagnozowała oczekiwania społeczne, wychodzi im naprzeciw, co doceniają wyborcy. Zakłada się tu jednak automatyzm: oczekiwanie społeczne - realizacja obietnic - utrzymanie poparcia. Czy jednak tego typu polityka nie wzbudzi kolejnych żądań zamiast wdzięczności dla rządzących? Część osób już straci pieniądze z 500+, ponieważ dzieci skończą 18 lat. Inni będą pytać o podwyżki płac i świadczeń, zakładając, że im też należą się dodatkowe pieniądze. Bo skoro gospodarka tak dobrze się rozwija, jak to podkreślają rządzący, to wszyscy powinni korzystać z owoców tego wzrostu.

To, że rząd swoją retoryką rozbudza oczekiwania, które trudno będzie zaspokoić, potwierdzają najnowsze badanie CBOS o postrzeganiu nierówności. Obecna retoryka „dobrej zmiany” jest kontynuacją hasła z wyborów w 2007 r., gdzie „Polska socjalna” była przeciwstawiona „Polsce liberalnej” Obecnie PiS realizuje zaprojektowaną przez siebie politykę mającą na celu zmniejszenie różnic materialnych. Tym bardziej więc zaskakuje odbiór różnic społecznych. Można by oczekiwać, że Polacy dostrzegą, że w cza­sie rządów PiS różnice społeczne maleją. Badania wskazują jednak coś przeciwnego. Po dwóch latach rządów PiS dużo więcej osób niż za czasów PO dostrzega istnienie w Polsce różnic społecz­nych. I tak dziś 28 proc. badanych jest przekonanych, że wszyscy są równi wobec prawa - w 2010 r. sądziło tak 38 proc. Zmalała też liczba osób przekonanych, że wszyscy w Polsce mają równe szanse niezależnie od swojej sytuacji materialnej i pochodzenia społecznego.
   Co więcej, nawet 500+ niewiele zmieniło w postrzeganiu różnic społecznych. Ponad 3/4 społeczeństwa uważa, że w Polsce nie gwarantuje się wszystkim obywatelom przyzwoitego poziomu życia. Pogląd ten nie ulega zmianie od kilku lat podziela go dziś tyle samo osób co za rządów PO. Najbardziej świadomi różnic są najbiedniejsi, a więc znaczna część elektoratu PiS; stosunkowo najbardziej zadowoleni są zaś przeciętni Polacy.

Postrzeganie obecnie większych nierówności zdaje się być wywołane przez populistyczną retorykę PiS. Politycy tej partii ciągle podkreślają - wbrew danym - że za rządów PO rosły różni­ce, elity się bogaciły, a PiS doszło do władzy, aby pomóc potrzebu­jącym. Populiści podkreślają obecność i wagę różnic, ale nie mogą zniwelować ich zgodnie z rozbudzonymi oczekiwaniami.
   Elementem tej metody jest też dzielenie Polaków na elity, które „kradły i skorzystały na przemianach”, oraz na niedocenioną, „lekceważoną” resztę. Ze względów politycznych pomija się tu klasę średnią, która w ostatnich 20 latach urosła w siłę i dostatek. W czasie kampanii wyborczej retoryka „złe elity - pokrzywdzone masy” była skuteczna.
PO była elitą, bo rządziła, a niedocenianą resztą czuł się właściwie każdy. Teraz jednak do głosu dochodzi oburzona destrukcją demokracji klasa średnia. Protestują i sędziowie, i pracownicy systemu sądownictwa, i lekarze, i pielęgniarki, nauczyciele, kobiety i wiele innych grup. Nie stanowią oni elity, która zyskała na III RP, ale - podobnie jak wielu przedsiębiorców i samorządowców - klasę średnią, która wiele zawdzięcza swojej pracy i przedsiębiorczości.

W Europie to przede wszystkim klasa średnia jest nośnikiem wartości demokratycznych. I to ona ich broni. Klasa średnia potrafi się łączyć w organizacje zawodowe i dzięki temu zyskuje siłę. Organizacje te współpracują, zwłaszcza w chwilach zagroże­nia, z innymi podobnymi w kraju i za granicą. Dlatego głos klasy średniej jest donośny. I to z nim znów zmierzy się jesienią rząd PiS. Populistyczna i dychotomiczna retoryka tu nie wystarczy, bo klasa średnia to twór socjologiczny silnie już ukształtowany dzięki dynamicznemu rozwojowi Polski.
   Socjologowie twierdzą, że są dwa ważne wymiary postrzegania narodów: skuteczność i pragmatyzm oraz moralność. Można je zastosować do opisu partii politycznych. Przez długi czas PO była postrzegana jako partia pragmatyczna i skuteczna - i za taką chciała uchodzić. Tymczasem PiS podkreślało w kampanii wyborczej wagę uczciwości i czystości w życiu publicznym. Moralność była ważna, bo w oczach wyborców miała odróżniać partię Kaczyńskiego od wówczas rządzących. Teraz jednak wypiera ją głód stanowisk i apanaży, premii i odznaczeń. PiS ma też problem z tym drugim wymiarem. Wiarę zwolenników rządzących w ich skuteczność i pragmatyzm boleśnie narusza spóźniona reakcja na nawałnice oraz liczne porażki na arenie międzynarodowej.

Sondaże to pomiar chwili, na jesieni będą bardziej wiarygodnie oddawać nastroje społeczne niż w lecie. Wakacje to szczegól­ny okres, gdy prowadzenie badań opinii publicznej jest utrud­nione. Wiele osób wyjeżdża, inni zwyczajnie nie chcą rozmawiać o polityce. Tym bardziej więc warto analizować nie tylko chwi­lowe wyniki poparcia dla partii politycznych, bo to daje bardzo niepełny obraz, ale i głębsze procesy społeczne.

Lena Kolarska-Bobińska - socjolog, profesor nauk humanistycznych, była dyrektor CBOS oraz ISP. W latach 2009-13 posłanka do Parlamentu Europejskiego z ramienia PO, później minister nauki i szkolnictwa wyższego w rządzie Donalda Tuska, a następnie w gabinecie Ewy Kopacz. Członkini rady programowej Kongresu Kobiet oraz rady Instytutu Obywatelskiego. Autorka licznych publikacji naukowych.

Spot

Uprzejmie dziękuję Jackowi Kurskiemu za in­spirację w postaci pięknego spotu o naszych niemieckich sąsiadach.
   Polacy, to wy w demokratycznych wyborach wybrali­ście Jarosława Kaczyńskiego i PiS! To z waszych podat­ków Jarosław Kaczyński niszczy demokrację w Polsce, samo państwo polskie, wyprowadza was z Unii Europej­skiej, by podać na talerzu Putinowi.
   Kaczyński powiedział to uczciwie i wprost: „Będzie­my szli w odwrotną stronę niż nasi poprzednicy”. Wszy­scy wiedzą, o co chodzi. Przez ćwierć wieku szliśmy na zachód. W mozole, niekiedy cierpiąc i płacząc, ale wie­dząc, że albo Zachód, albo Rosja. Proste jak konstrukcja cepa. Więc szliśmy w trudzie, wiedząc, ile rzeczy musimy zmienić, by zakotwiczyć się na dobre w najlepszym dla nas miejscu na świecie - na zachodzie Europy.
   Pomijając idiotów i agentów wschodnich wpływów, którzy twierdzili, że o nic nie musimy się starać, bo za­wsze byliśmy w Europie (ba, to my uczyliśmy Euro­pejczyków zachowań i standardów!), wiedzieliśmy doskonale, że musimy dawać z siebie wszystko. Że to dla nas - jakkolwiek by to patetycznie zabrzmiało - sprawa życia i śmierci. Że zakotwiczenie na Zachodzie, w Unii, odwrócić może wieczne przekleństwo naszego położe­nia. Że naszym najlepszym sojusznikiem i promotorem polskich interesów (w dużej mierze za sprawą poczu­cia winy z powodu wyrządzonych nam w przeszłości krzywd) są Niemcy. Wiedzieliśmy, że nie musimy ich ko­chać, ale znowu - wybór jest prosty: Niemcy albo Rosja. Ta cywilizacja albo tamta. Tertium non datur.
   Wszystko to wiemy. I wie to Jarosław Kaczyński, wie­dzą to Macierewicz, Błaszczak, Ziobro, Brudziński, Gowin, Morawiecki i reszta, wiedzą to pisowscy propagandyści udający dziennikarzy i publicystów. Wie to każdy polski obywatel. To oczywista oczywistość. Zaś jej ocena to już insza sprawa; jak na razie, z całym szacun­kiem dla uczestników lipcowych demonstracji, protestu­ją nieliczni. Może po prostu większość uważa, że nasze miejsce jest na Wschodzie, że najlepiej żyć nam się bę­dzie w kraju rosjopodobnym.
   Może nasze miejsce naprawdę jest na Wschodzie i Za­chód popełnił omyłkę, wpuszczając nas do swego klubu i zakładając, że będziemy przestrzegać jego zasad? I nie wie, co zrobić, gdy świeży klubowicz sra na wycieraczkę, puka i nie tylko prosi o papier toaletowy, ale jeszcze każe sobie zapłacić za defekację i żąda przeprosin za straty moralne wynikające z postawienia kupsztyla w niekomfortowym dla niego miejscu.
   I ten Zachód patrzy na Polskę pod rządami Kaczyń­skiego i PiS, i widzi państwo anegdotyczne. Groteskowe. Które byłoby nawet zabawne w filmie o jakiejś Bolandzie czy Karpatii, ale w realu budzi jedynie zażenowa­nie jak daleki kuzyn, który przyszedł na wesele, schlał się na dzień dobry, a potem głośno beka i klepie panie po pośladkach, zaś panom przechwala się, jakiego ma dłu­giego. I im więcej politowania w omiatających go spoj­rzeniach, tym bardziej się napina, szarżuje, chce skakać z balkonu i obraża wszystkich dookoła.
   Więc to my - drodzy Polacy - grzecznie płacimy po­datki na to, by Kaczyński demontował po kolei każ­dy element systemu demokratycznego, z takim trudem budowanego przez ćwierć wieku; tak by całe państwo i każdego obywatela podporządkować nadwiślańskiemu kandydatowi na autokratę. To my płacimy i tolerujemy zamianę Polski w buforowy kraj na miarę Białorusi. To my akceptujemy stan, w którym kiedy w końcu Kaczyń­ski wyprowadzi Polskę z Unii, Europa odetchnie z ulgą. To my pozwalamy mu, żeby atakował Zachód, robiąc z Niemiec dyżurnego wroga.
   To my i tylko my będziemy odpowiedzialni za kata­strofę, jeśli Kaczyński nie straci niebawem władzy. I nie będziemy musieli czytać książek ani oglądać filmów, by zobaczyć, jak się rodziły dyktatury, systemy autorytarne, faszyzujące - bo wszystko to mamy przed oczami. Mamy miłośników hitlerowców, którzy hołubieni przez dobrą zmianę paradują po Warszawie w rocznicę Powstania. I mamy powszechny rechot aparatczyków i propagandystów władzy. Ten rechot to samo sedno. Poczytajcie, jak naziści i komuniści rozwalali demokrację i jak reagowa­li na protesty jej obrońców. Jak rżeli z demokratycznych mięczaków. Wszędzie znajdziecie ten obleśny rechot.
   Więc jak nie daj Boże za ileś lat będziemy się zastana­wiać, jak to mogło się tak wszystko koncertowo spierdolić, to tym razem, o dziwo, nie będzie na kogo zwalić. Bo to będzie nasze własne epokowe osiągnięcie!
Marcin Meller

Pokój 317

Rząd żyły sobie wypruwa, żeby Polacy byli zdrowi. Chorych nam nie trzeba. Dlatego minister Radziwiłł i p.o. prezesa NFZ Jacyna postanowili przeczołgać każdego pacjenta przez druty kolczaste zarządzeń i przepisów. Tyle razy, ile trzeba, by mu się odechciało opieki zdrowotnej państwa.
   Wiem, że czytam niewłaściwe gazety, oglądam kłam­liwe telewizje i znam wyłącznie dziwnych lekarzy, któ­rzy hołdują staromodnym zasadom, że gdy już dorwą pacjenta, to chcą go wyleczyć. Samowola tych mega­lomanów i niczym nieuzasadniony upór, że chorym należy się szacunek oraz najnowocześniejsze metody leczenia - to wszystko doprowadziło nasze Ministerstwo Zdrowia do pod­jęcia radykalnych kroków. Jednym z nich jest obcięcie od października funduszy na kardiologię. Na razie połowę. Dlatego stan przedzawałowy postaraj się przeżyć, Polaku, na własną rękę, aż dożyjesz do zawa­łu. I wtedy - proszę bardzo, co drugi szpital musi cię przyjąć.
   Ani Konstanty Radziwiłł, ani An­drzej Jacyna nie byli uprzejmi choćby zająknąć się w tej sprawie. Wydelegowali rzeczniczki. Ta od NFZ mówi, że to minister zdecydował, ale ona nie widzi problemu, bo „według przepisów nie można odmówić udzielenia pomocy”. Ta od ministra swoją odpowiedź rozpoczę­ła słowem „badamy”. Oczywiście nie pacjentów, tylko czy zarządzenie prezesa NFZ „nie prowadzi do nie­właściwego zabezpieczenia...” itd., itp. Panie sobie pogęgały i poszły. Ja wiem, że u nas minister środowi­ska jest od zabijania zwierząt (nawet ciężarnych loch), wyrzynania lasów na terenach chronionych, minister sprawiedliwości od wskazywania sędziów, którzy wy­dadzą zamówiony przez niego wyrok, a minister spraw wewnętrznych od otwierania komisariatów i zapew­niania, że Polak, który pobił obcokrajowca, z definicji jest niewinny. Minister Radziwiłł zaś już drugi rok robi z nas durniów - ale z katolickiego punktu widzenia, więc ma pew­ność, że Pan Bóg mu wybaczy.
   P.o. szefowi NFZ nawet Trójca Święta nie wybaczy. Wprowadzo­ny przez niego w lipcu elektroniczny System Monitorowania Programów Terapeutycznych w pierwszej chwili wydaje się groteską. Przy niektórych pytaniach trudno się nie roześmiać. Na przykład: Czy pacjent gra w golfa? Czy odkurza mieszkanie? Jak spędza wolny czas? Czy ma kłopoty w pracy? A także, czy ostatnio był wesoły, pełen energii czy smutny. I tu dostaje sześć odpowie­dzi do wyboru: „cały czas”, „dużo czasu”, „mało czasu”, „większość czasu”, „jakiś czas”, „wcale” (cytuję za Ju­styną Watołą z „GW”). Ciekaw jestem, co znaczy „ostatnio”? I jak chory ma wybierać, jeśli co pół godziny zmie­niał mu się nastrój?
   Dodam, że odpowiedzi na ten beł­kot są obowiązkowe podczas każdej wizyty u specjalisty. Wysyła się je do urzędników NFZ wraz ze szcze­gółowymi wynikami badań pacjenta (łącznie z ogólnym widokiem głowy oraz ilością moczu oddanego w cza­sie doby). Inaczej osoby cierpiące np. na stwardnienie rozsiane lub białaczkę nie dostaną drogich leków.

Wielu prawników uważa, że informacje dotyczące stanów emocjonalnych i życia prywatnego chorych są zbierane przez NFZ bezprawnie. Zgadzam się, bo kto zagwarantuje, że pani Basia z pokoju 317 nie przekaże tych danych dalej, czyli nie zrobi z tego prywatnego użyt­ku? Chyba jednak nie pani Basia będzie tym zaintereso­wana. System SMPT został bowiem opracowany przez - twierdzą minister zdrowia i prezes NFZ - wybitnych specjalistów. Jednym z nich jest pani profesor z Wojsko­wego Instytutu Medycznego. Uuuu, wojskowego? Aż się boję zapytać, czy ministrowi Antoniemu Macierewiczowi jest to potrzebne, czy ktoś u niego zamówił?
Stanisław Tym

Wódka wstaje z kolan

Szczypałem się do bólu i sprawdzałem w kalenda­rzu, czy to aby nie prima aprilis. Mam na myśli ar­tykuł Norberta Frątczaka „Wiosną otwarcie muzeum wódki” („GW”). Może wczoraj przedobrzyłem z wódeczką - myślałem - i jeszcze kręci mi się w głowie? Ależ nie, muzeum wódki to nie żart ani kpina, artykuł w gazecie - jak mówili u Wiecha - „polega na prawdzie”. Właściwie nie powinno to dziwić, muzeal­nictwo to jedna z najszybciej rozwijających się dziedzin w Polsce: Muzeum Historii Polski, Muzeum II Wojny Światowej, Rodziny Ulmów, Żołnierzy Wyklętych, Mu­zeum Muzeów i wiele innych. Ruch taki, że znakomite muzeum w Gdańsku zostało oddane do remontu poli­tycznego, zanim jeszcze zostało otwarte. Ciekawe, jakie jest stanowisko partii i rządu w sprawie muzeum wódki?
   Kilka szczegółów z „Gazety Stołecznej”: budowa Mu­zeum Polskiej Wódki wkracza w finalną fazę. Patronuje jej Stowarzyszenie Polska Wódka. Muzeum powstanie w dawnej wytwórni wódek Koneser na Pradze. Wystawę łączącą multimedialne urządzenia z autentycznymi eks­ponatami zaprojektowała pracownia Mirosława Nizio, który mówi: „To nie tylko instytucja poświęcona historii narodowego alkoholu. To przede wszystkim miejsce edu­kacji w wielu obszarach: architektury, designu, sztuki czy kulinariów. Polska Wódka jako część naszej tożsamości kulturowej, otwiera możliwości pokazania spektrum te­matów”. („Ach, ta polska wódka, jakież szerokie spektrum tematów ona otwiera!” - chciałoby się westchnąć).
   Będzie więc krótki film „wprowadzający w temat”, a na­stępnie galerie korzystające w dużej mierze z rozwiązań interaktywnych. Jedna opowie o historii polskiej wódki od średniowiecza do XIX w. Inna przedstawi międzyna­rodową karierę polskiej wódki, która jeszcze przed drugą wojną światową znana była na wszystkich kontynentach. Osobna sala poświęcona zostanie recepcji wódki w pol­skiej kulturze - filmie, książce, a nawet poezji. Przewidzia­ne są gry i zabawy dotyczące m.in. rytuałów wódczanych.
   Na tym jednak nie koniec. Kupując dodatkowy bilet, zwiedzający będą mogli „organoleptycznie przekonać się, czym jest polska wódka” w specjalnym Barze Aka­demii Wódki (w ramach biletu trzy kieliszki rozmaitych wódek), będzie także bar z drinkami opartymi na wód­ce, czyli tożsamość narodowa w płynie. Prezes Andrzej Szumowski przekonuje, że „Polacy powinni być dumni z wódki, tak jak Francuzi z szampana, a Szkoci z whisky”. Tak więc również i to muzeum powstaje ku pokrzepie­niu serc i mieści się w obowiązującej polityce historycz­nej. Wódka - jeszcze jedna dziedzina, w której jesteśmy potęgą, mocarstwem regionalnym. Cała ta drobnica, Szwecja ze swoim Absolutem, Finowie z Finlandią, Sło­wacy ze śliwowicą mogą się schować. Liczymy się my, no i może Rosja.
   Niepełnoletni będą mogli zwiedzać muzeum tylko w towarzystwie dorosłych. Jest to formuła dobra dla wy­cieczek szkolnych (jeden dorosły na 30 uczniów i uczen­nic), które powinny być dumne z polskiej wódki. Jak pisał Janusz Głowacki, „Napił się człowiek i był wolny, a przynajmniej przez chwilę tak się czuł. (...) Wódka była naszą polską narodową dumą”.
   Przy obecnym rozmachu muze­alnictwa Muzeum Polskiej Wódki wcale nie dziwi. Jak być dumnym, to ze wszystkiego. Do­brze, że polska wódka powstaje z kolan i staje na nogach. Minister wódki, na wzór ministra kultury, powołał już po­dobno specjalną komisję do oceny scenariusza wystawy. W obszernym raporcie komisja stwierdza, że ekspozycja jest za bardzo dla elity, za mało dla ludu, za dużo Zachodu: „Za dużo Belvedere i Wyborowej, za mało Czystej i Jarzę­biaku - czytamy - za dużo Pejsachówki, za mało Żytniej. Przypomnieć kartki na wódkę w stanie wojennym. Nazwę placówki zmienić na Narodowe Muzeum Polskiej Wódki”.
   MPW, podobnie jak inne powstające muzea, skupione jest na osiągnięciach, na sukcesach. W planach muzeum nie ma więc izby wytrzeźwień, detoksu, marskości wątroby, choroby alkoholowej, pijanych kierowców, rozbitych mał­żeństw i rodzin. To ma być muzeum dumy, a nie muzeum wstydu. Trudno być dumnym z marskości wątroby. Ale o tym, że każda wódka, nawet polska, jest szkodliwa i po­woduje nałóg, będzie trąbiła totalna opozycja, określone koła na Zachodzie będą nas szkalować bądź to za pienią­dze Sorosa, bądź na zlecenie konkurencji zagranicznej. Jest prawdopodobne, że z okazji otwarcia muzeum zaktywizują się Anne Applebaum i Radek Sikorski, tendencyjne „re­cenzje” zamieści „Washington Post” i „New York Times”, a co się będzie działo w mediach niemieckich - strach pomyśleć. Wrogie nam koła będą szkalować Polnische Schnaps; „Sueddeutsche Zeitung”, „Die Zeit” - nikt nie odmówi sobie przyjemności. Ambasador Przyłębski będzie się dwoił i troił w obronie naszej wódki, a korespondent TVP pokaże, ile piwa żłopią Niemcy w czasie Oktoberfest.
   Muzeum Polskiej Wódki? Dlaczego nie, ale pod warun­kiem że będzie w nim też Izba Pamięci. Jerzy Andrzejewski, który walczył z nałogiem całe życie, Władysław Broniewski, którego najwyższe władze PRL kazały nawet siłą odwieźć do zakładu, Stanisław Grochowiak, Rafał Wojaczek, który po długiej walce z alkoholizmem i depresją popełnił samo­bójstwo, Jan Himilsbach, Marek Hłasko, Stanisław Grze­siuk i wielu innych. We wspomnieniach mojego pokolenia wódka zajmowała poczesne i - dodajmy - smutne miejsce.
   Zmarły niedawno profesor Wiktor Osiatyński, który znał chorobę alkoholową z własnej przeszłości, oraz jego żona dr Ewa Woydyłło mają wielkie zasługi w walce z alko­holizmem. Wiktor przeciwstawiał się dorabianiu roman­tycznego mitu do kieliszka, gloryfikacji pijaństwa i wódki. Jego książki, obok „Polskiego słownika pijackiego” Tu­wima, powinny znaleźć się w Muzeum Polskiej Wódki.

Kiedy ponad pół wieku temu zaczynałem pracę w ga­zecie, dziennikarstwo i „wódeczka” były nierozłącz­ne. Epicentrum mieściło się w restauracji Stowarzysze­nia Dziennikarzy Polskich przy ulicy Foksal. Moi pierwsi redakcyjni przełożeni przesiadywali tam codziennie, zamawiając pół litra i pęczek rzodkiewek. Będąc w ich towarzystwie, czułem, jak staję się dziennikarzem.
Daniel Passent

Kwestia honoru

W poprzednim numerze POLITYKI gen. Mirosław Różański, do niedawna dowódca generalny polskich sił zbrojnych, z niepokojem i zaże­nowaniem mówił o „sprawie gen. Jarosława Kraszewskiego”; głównego doradcy wojskowego prezydenta Dudy, któremu Służba Kontrwywiadu odebrała prawo dostępu do infor­macji niejawnych. Ta afera wciąż trwa, mimo nieśmiałych próśb pani premier kierowanych do ministra obrony, aby sprawę jakoś wyjaśnić i zamknąć. A jest to rzeczywiście skandal. Otóż kontrwywiad nie­dwuznacznie sugeruje opinii publicznej, że wysoki rangą oficer Biura Bezpieczeństwa Narodowego nieświadomie lub świadomie (jako szpieg?) działał przeciwko bezpieczeństwu państwa, bo tylko to uza­sadniałoby nagłe odebranie mu wglądu do tajemnic wojskowych. Ponieważ prezydent tego człowieka mianował, tolerował i nadal go broni, sam niebezpiecznie zbliża się do granicy zdrady stanu. A cała afera do granicy absurdu. Gdyby w ogóle bawić się w idiotyczne, dziś tak łatwo rzucane, oskarżenia o zdradę, to pierwszą osobą, która powinna być pozbawiona dostępu do informacji niejawnych, jest sam Antoni Macierewicz, otoczony siecią mrocznych, nigdy niewyjaśnionych powiązań z „przyjaciółmi Rosji". Jednak sprawa jest naprawdę poważna.

Przecież tu nie chodzi o jednego oficera. Antoni Macierewicz zdy­misjonował i przesunął w stan spoczynku dziesiątki generałów i pułkowników, rozbił dotychczasowe dowództwo polskiej armii, skła­dające się już niemal wyłącznie z żołnierzy wykształconych w struktu­rach NATO, doświadczonych podczas bojowych misji Paktu. Tej czyst­ce towarzyszą podobne brudne sugestie, jak w przypadku gen. Kra­szewskiego. Bo jeśli, bez dania racji, oficerów zwalnia się ze służby, to, w domyśle, znaczy, że musieli być nie w porządku - nieudolni? nieuczciwi? nielojalni? niepatriotyczni? - słowem, odbiera im się nie tylko stanowisko, ale próbuje także pozbawić publicznego szacunku i honoru. Akurat w wojsku pojęcie „honor” nie jest archaicznym banałem, to wokół niego wciąż buduje się etos służby, wzajemnego zaufania, gotowości do poświęceń; to jest spora część wartości armii. Ale Macierewicz odbiera także prawo do dumy nowo awansowanym oficerom. Godząc się obejmować stanowiska po skrzywdzonych kolegach, akceptując naruszanie dotychczasowych reguł dymisji i awansów (przeskoki o kilka stopni w górę, bez należytej praktyki i doświadczenia) - ryzykują, że, być może niesprawiedliwie, będą za­liczani do korpusu „oficerów pisowskich”. Armii dotychczas udawało się zachować polityczną neutralność, ale widać, że podobnie jak inne instytucje państwa ma być „armią prywatną'; partyjną, a oficerowie muszą być świadomi, komu zawdzięczają karierę i komu są winni lojalność. To już jest niebezpieczeństwo.
   Ten przekaz w odniesieniu do wszystkich struktur siłowych pań­stwa wzmacnia tzw. ustawa dezubekizacyjna, która odbiera nabyte uprawnienia emerytalne i rentowe 50 tysiącom byłych pracowników służb mundurowych i ich rodzinom, jeśli funkcjonariusz „choć jeden dzień” służył w czasach PRL. Ten konstytucyjny i humanitarny horror wprowadza nie tylko odpowiedzialność zbiorową i za­sadę działania prawa wstecz, ale przekreśla także wszelkie zasługi w pracy dla wolnej Polski. Tysiącom ludzi (wśród których naprawdę trudno już znaleźć uprzywilejowanych„komunistycznych opraw­ców") zabiera się nie tylko środki do życia, ale ustawowo pozbawia czci i honoru. Na tej samej logice mają być oparte reformy sądow­nictwa firmowane przez Zbigniewa Ziobrę. Zapowiadanej wymianie składu Sądu Najwyższego, KRS czy prezesów sądów powszechnych towarzyszy przecież totalna krytyka sędziów jako rozpaskudzonej, skorumpowanej, złodziejskiej kasty, ferującej „niesprawiedliwe wy­roki” (w Szczecinie wobec sędziów w tzw. sprawie polickiej wszczęto postępowanie prokuratorskie). Odnowa, również moralna, ma przyjść wraz z wymianą kadr. Niedawno Forum Współpracy Sędziów zwróciło się z apelem do całego środowiska, aby w takiej atmosferze nie przyjmować posad i nominacji z rąk min. Ziobry, bo to może być kiedyś powód do infamii i „depisyzacji”. Przestrogą jest to, co stało się z Trybunałem Konstytucyjnym, gdzie pełniący funkcje prezesa i wiceprezesa, pani Przyłębska i pan Muszyński, jawnie przyjęli rolę politycznych komisarzy.

Młodzi ludzie, którzy mają pecha zaczynać swoje kariery publicz­ne w czasach PiS, od razu napotykają wyzwania etyczne, jakie powinny być oszczędzone młodemu pokoleniu Europejczyków. Pisaliśmy o absolwentach Krajowej Szkoły Sądownictwa i Proku­ratury, dla których Zbigniew Ziobro trzymał stanowiska asesorów, w nadziei zapewne, że staną się janczarami PiS - i pytaniu, jakie sobie zadawali: czy potrafią obronić swą niezależność, zawodowy honor? To samo wcześniej przeżywali absolwenci Krajowej Szkoły Admini­stracji Publicznej, którym najpierw rozwiązano państwową służbę cywilną, do jakiej byli kształceni, a potem przypieczętowano partyjne przejęcie KSAP, nadając szkole imię Lecha Kaczyńskiego. Przykro patrzeć, jak wielu ludziom rządząca partia podsuwa dziś szatańskie cyrografy: kariera w zamian za uległość, za mniej lub więcej wstydu. Dotyczy to choćby prokuratorów (w tym zwłaszcza prokuratorów IPN) podejmujących polityczne prace zlecone; młodych dziennikarzy (?) telewizji publicznej godzących się firmować własnymi twarzami bezwstydne propagandowe kłamstwa; policjantów i agentów służb specjalnych wykonujących polecenie inwigilacji opozycji; menedżerów spółek Skarbu Państwa, przelewających firmowe, a w gruncie rzeczy publiczne pieniądze na partyjne akcje i organiza­cje; a nawet piosenkarzy występujących u prezesa Jacka Kurskiego w Opolu - wszędzie tam zapewne trzeba było przekroczyć jakąś gra­nicę wstydu. Jednym przyszło to trudniej, innym może bez wahań. Pewnie mamy tu jak w PRL wszystkie możliwe racjonalizacje - ambi­cjonalne, merkantylne, ideowe, grupowe, cyniczne. Ale one ostoją się tylko tak długo, jak ta władza. Wstyd może być trwalszy.
Jerzy Baczyński

Darzbór!

Bardzo popularny we wszystkich grupach wie­kowych jest taki gest. w którym jednym palcem pukamy się w czoło. W wersji łagodnej może to oznaczać zdumienie lub niedowierzanie, a w brutalnej wskazanie, że chodzi o głupotę innej niż my osoby. Jeże­li pominiemy symbolikę tego gestu i przejdziemy do jego anatomicznej wersji, to okaże się, że pukamy nie w czo­ło, tylko w piat czołowy kory mózgowej, która jest ośrod­kiem powstawania naszych decyzji.
   Pukanie się w czoło i pokazywanie na ośrodek decy­zyjny pana ministra ochrony środowiska nie ma sensu. Wspomniany minister, obarczony leśnym nazwiskiem Szyszko, nienawidzi chrząszcza kornika drukarza (łac. Ips typographus) bardziej niż Jarosław Kaczyński Do­nalda Tuska. Jak wiemy, minister jest zapalonym my­śliwym. W kołach dyplomatycznych znana jest taka oto anegdota, że kiedy minister polował na dzikie świnie czy innego jelenia, przebrany dla niepoznaki za drzewo, po raz pierwszy na świecie średnio inteligentny chrząszcz kornik drukarz pomylił się i zamiast kolejnego świer­ka zaatakował (złożył jajeczka) korę mózgową ministra Szyszki.
   Wina ministra nic podlega dyskusji, ponieważ jako myśliwy i leśnik powinien przebrać się za klon albo jod­łę, a nic świerk, którego kornik atakuje zwyczajowo. Kon­sekwencje są okrutne. Tak się składa, że mózg ministra nie jest chroniony przez instytucje europejskie ani przez UNESCO, i w związku z tym sam minister drążony przez kornika po pierwsze, stał się obiektem nieprawdopodob­nej nagonki, po drugie, jest ofiarą szkodnika buszujące­go w jego korze, co po ludzku powoduje nienawiść do chrząszczy. Może po zapoznaniu się z genezą choroby ministra zarówno Trybunał w Strasburgu Jak i obrońcy puszczy łagodniej spojrzą na jego trudne do zrozumie­nia decyzje. Na marginesie pokrzywdzonemu chciałem uzmysłowić, że jeżeli wytnie wszystkie drzewa, skończą się polowania i powitanie: darzbór! straci sens. Panie mi­nistrze. pana działania zadziwiają, a niszczy pan to, co stworzył Pan Bóg. Obawiam się. że na Sądzie Ostatecz­nym nawet ojciec Rydzyk panu nie pomoże.
Krzysztof Materna

Dwa języki

Swego czasu mój przyjaciel wrócił po dłuż­szym pobycie w Londynie i pięknie wypicowany w stylu najmodniejszych sklepów z Carnaby Street wsiadł w Warszawie do autobusu. Au­tobus był przegubowy, kumpel bujał się w przegubie, w tyle pojazdu gibało się dwóch ogolonych na łyso kolesi w dresach. W pewnej chwili jeden z nich zbliżył się do mojego kumpla i z odległości metra zapytał: „Jebnąć ci?”. Kumpel, filolog angielski, w pięknej kurtce ramonesce z setką suwaków i włosami a la Ron Wood z Rol­ling Stonesów, zdębiał. Odparł: „Może lepiej nie”. Na to usłyszał: „A może jednak?”. „Ale o co chodzi?” - zapy­tał kumpel. „O nic, cwelu” - odparł dres i odszedł. Przez następne tygodnie kumpel usiłował zrozumieć, o co po­szło, a ja się dziwiłem, że on nie rozumie tak prostych rzeczy.
   Kiedy byłem nastolatkiem, zdarzało mi się pojechać na wakacje autostopem w nieznane. Czasem lądowałem z kumplami w jakiejś modnej miejscowości typu Augu­stów, czasem w jakiejś wsi na wyspie Wolin. Niemal za­wsze zdarzało się takie coś: impreza w wiejskiej remizie, muzyka z płyt, my wyluzowani z długimi kudłami i miej­scowi chłopcy w białych koszulach. Póki siedzieliśmy pod ścianą - było OK. Gdy ruszaliśmy w tańce - powie­trze się zagęszczało. Gdy zakręciliśmy się wokół tańczą­cych dziewczyn - zawsze któraś mówiła nam na ucho: „Uciekajcie, namawiają się na was”. I uciekaliśmy.
   Nocami w namiotach staraliśmy się zgłębić istotę woj­ny miastowych z miejscowymi, podobnie jak po latach kumpel z Londynu usiłował zrozumieć incydent w prze­gubowcu. Już wtedy wiedzieliśmy, że lont do bomby tkwił w naszym wyglądzie, zachowaniu, gestach, pew­ności siebie, słownictwie. Oni uważali, że samym swo­im istnieniem demonstrujemy wobec nich poczucie wyższości, a już rwanie ich dziewczyn było dla nich nie do zniesienia - musieli chwycić za sztachety z płotów. W drugą stronę było podobnie: gdy przyjeżdżali do War­szawy, widać ich było na kilometr, wyróżniali się kościelno-schludnym wyglądem, przez co wysłuchiwali salw śmiechu stołecznych przechodniów i epitetów w rodzaju „wieśniaki”. Cwani warszawiacy sprzedawali im kolum­nę Zygmunta czy tramwaje, a oni naiwnie je kupowali.
   Nikt nie określił tego zjawiska trafniej niż dawny pro­minentny działacz pisowski Ludwik Dorn, gdy użył wo­bec inteligencji pogardliwego terminu „wykształciuchy”. To słowo-definicja okazało się lontem do polskiej bomby.
Kasta mądrali, operujących wyedukowanym językiem, uważających się za powołanych do wyższych celów, po­wołujących się na jakąś tajemną wiedzę, bezczelnych, dobrze ubranych, mieszkających w miastach, w których wszystko jest pod ręką - i plemię ludzi odczuwających ból pominięcia, niezauważenia, wyszydzanych, mówią­cych językiem prostym o prostych sprawach, bez dywa­gacji na temat filozofii czy socjologii, chcących, by ich szanowano. Jedni nie troszczą się o drugich, choć żyją obok siebie. W imieniu pierwszych przemówił Donald Tusk, używając terminu „moherowa koalicja”, w imieniu drugich Jarosław Kaczyński, gdy krzyknął „zdradzieckie mordy”.
   Te dwa języki nigdy się nie spotkają. Język inteligen­cki jednych - zawarta w nim niekiedy literacko zgrabna jadowita szydera, która nie wymaga wulgaryzmów, plus elegancja zawiązanych w pętelkę modnych szalików wystarczy, by zagotowała się krew. Po drugiej stronie wygląd niewyróżniający, język dosadny, zdrada to zdra­da, gej to gej, islam to terror, mają, bo ukradli.
   Podczas niedawnej wędrówki tłumów spod Sejmu pod budynek Sądu Najwyższego dwóch stojących na chodniku łysych byczków w bejsbolówkach skandowało naprzemiennie słowa „Kurwy! Złodzieje!”. Z grupy ma­nifestantów podszedł do nich ogromny gościu o postu­rze wikinga. Był mocno wytatuowany, wyglądał groźnie, z modnego uczesania widać było jednak, że przynale­ży do innego plemienia. Zapytał, czemu bluzgają. „A bo co?!” - odpowiedzi towarzyszyła demonstracja gotowo­ści do bójki. „Nie krzyczcie tak, tu są małe dzieci” - od­parł spokojnie. Usłyszał najpierw straszliwy bluzg pod adresem tych dzieci, a potem ofertę: „Chcesz, żeby nasi ludzie wyszli na ulicę?!”. Jednak jeden z wrzeszczących dokonał poprawki w skandowaniu na „Frajerzy! Złodzie­je!”. Wiking prosił o uspokojenie, na co padło wyjaśnie­nie, że oni walczą o wielką, wolną Polskę, więc „niech spierdala”.
   I wtedy wiking zrobił rzecz niecodzienną: przytulił obu. Filmik z tej scenki obejrzało milion ludzi. Tydzień później wiking został pobity przez ONR, gdy na ulicy czy­tał na głos konstytucję.
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz