niedziela, 29 października 2017

Totalna propozycja,Ciało jako narzędzie protestu,Kłamstwa z dykty,Politycy w roli programów



Pogarda jako klej

Być może najkoszmarniejszym snem prezesa Ka­czyńskiego byłby ten, w którym podział na dwie Polski przestaje istnieć, a ludzie nie skaczą już sobie do oczu. Dokładnie w tym momencie runąłby bowiem fundament władzy PiS.
   Różnice i podziały między Polakami oczywiście były, są i będą, czasem znaczące, niekiedy ogromne. Nawet dekadę temu, w czasie poprzednich rządów PiS, nie wykraczały jed­nak poza jakąś akceptowalną normę. Jeśli dzisiaj są o tyle głębsze, a do tego podlane sosem wrogości, to dlatego, że były metodycznie i z premedytacją podsycane.
   Władza autorytarna potrzebuje przemocy i łamania pra­wa, potrzebuje jednak także absolutnie oddanych zwolen­ników. Tych może pozyskać wyłącznie, przekonując część narodu, że druga część to totalni wrogowie, którzy chcą zgu­by i pognębienia części pierwszej. Tylko wtedy popierający władzę stają się jej zakładnikami. Swoim wyborcom władza mówi mniej więcej tak: oni, ci inni, wami gardzą, oni chcą, żeby było tak, jak było, czyli żeby im było dobrze, a wam źle, tylko my was obronimy przed powrotem tego, co było, i przed nimi, ale ponieważ zagrożenie jest ogromne, musicie zaufać nam całkowicie i popierać nas absolutnie.
   Aby ustanowić taką relację z częścią elektoratu, władza musi wmówić swoim zwolennikom, że są przez jej przeciw­ników pogardzani. PiS robi to bez przerwy, czasem osiąga­jąc szczyty absurdu i groteski. Kilka tygodni temu Joachim Brudziński umieścił na Twitterze zdjęcie talerza z kaszan­ką, ziemniakami i ogórkiem, a w podpisie stwierdził, niby puszczając oko, że będzie to dobry materiał na jego sylwet­kę w „Newsweeku”, sylwetkę „troglodyty, który lubi kaszan­kę”. Kaszanka stała się tu bronią polityczną. Brudziński nie twierdził, że ją lubi. Stwierdzał coś o niebo ważniejszego - on ją lubi, a taki obcy Polakom „Newsweek” na pewno za tę kaszankę nim gardzi, czyli gardzi normalnymi Polakami.
   Mógłbym umówić się z panem Brudzińskim na kaszankę, którą, tak jak ziemniaki z ogórkami, lubię, by wytłumaczyć mu, że opowiada bzdury. Mógłbym, ale to strata czasu. On to przecież wie. Absolutnie świadomie buduje karykatural­ny obraz wroga, by scalić swoich. Trzeba im bowiem wbić do głów, że są pogardzani, by gardzącymi sami pogardzali i ich nienawidzili, stając się po drodze użytecznym narzędziem w rękach władzy.
   Tę metodę nasza tzw. prawica stosuje notorycznie. Każda wątpliwość co do programu 500+ jest interpretowana jako oznaka pogardy dla zwykłych Polaków. Podobnie z głosami wyrażającymi pewien dystans wobec disco polo, walk MMA czy patriotycznych T-shirtów. Przy okazji używane są kli­sze propagandowe z lat 40. (złe postsanacyjne elity) i 60. (źli kosmopolici i literaci, w szczególności Żydzi). W wersji cał­kowicie karykaturalnej Żydów w PiS-owskiej propagandzie mogą zastąpić nawet młodzi lekarze, a w wątkach gastrono­micznych banany spożywane przez dzieci komunistycznych działaczy pochodzenia żydowskiego są zastępowane albo ośmiorniczkami (to poprzedni sezon polityczny), albo - jak obecnie - kawiorem. Właśnie, my lubimy kaszankę, oni jedzą kawior, bo kaszanką i nami gardzą. W razie potrzeby można nawet wmawiać ludziom, że ci wszyscy kodomici, byłe elity i pseudosalon to wolą nawet ciapatych i potencjalnych ter­rorystów niż was, bo oni po prostu nie lubią Polski i Polaków. Prymitywizm tej kampanii i tych argumentów jest straszny, ale w społeczeństwie wciąż post-PRL-owsko pokiereszowa­nym i niepewnym siebie, niestety, często jest ona skuteczna.
   Obrona ludu przed złą elitą to w reżimach autorytarnych (PRL Gomułki, Turcja Erdogana, Polska Kaczyńskiego) for­ma poszukiwania dodatkowej legitymacji - albo będącej ekwiwalentem nieistniejącej legitymacji demokratycznej, albo będącej parawanem dla działań, które w demokratycz­nym mandacie się nie mieszczą.
   Jak walczyć ze skutkami tej paskudnej kampanii? Je­dynym skutecznym sposobem jest codzienna solidarność miłych słów, gestów i czynów. Uśmiech, gest, pozorny dro­biazg, bardziej niż bombastyczne deklaracje dobrej woli pokazują, że nikt tu nikim nie gardzi, że w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami, a różnice między nami są naturalne i nie tylko nie muszą niszczyć naszej wspólnoty, ale mogą ją wzbogacać. Pan Kaczyński i jego ludzie umarliby ze strachu, gdyby widzieli, że po prostu ze sobą rozmawiamy i się do sie­bie uśmiechamy. Dlatego między innymi tyle w PiS wrogo­ści wobec Owsiaka, który „niebezpiecznie” łączy ludzi, co niszczy dzieło dzielenia i szczucia.
   Jeśli zwolennicy PiS nie będą nienawidzić tych, którzy PiS nie lubią, ta władza musi przegrać. Solidarność zwykłych gestów i słów ma oczywisty sens zawsze. Ta i każda następ­na władza przeminą, a my tak czy owak będziemy miesz­kać pod jednym dachem. Lepiej, byśmy mieszkali pod nim zgodnie. A choćby w miarę zgodnie.
Tomasz Lis

Transparent

Chłopak rozwinął transparent, na któ­rym było napisane „Wolność równość de­mokracja”. Jego kumpel rozwinął drugi z napisem „Sejm jest nasz”. Wszystko to w trakcie wy­cieczki szkolnej, na dziedzińcu gmachu przy Wiejskiej, na oczach kumpli z klasy i pani nauczycielki. Zdążyli się uśmiechnąć, ktoś im pstryknął fotkę - i koniec bajki. Jak na filmie wypłynęły znikąd cienie straży marszał­kowskiej, chłopcy zostali schwytani, wyprowadzeni, transparenty im odebrano, otoczyła ich niczym ban­dziorów tuż po napadzie grupa policjantów. Na fotce widać, jak szesnastolatek jest spisywany kolejno przez czterech panów w mundurach, a otacza go siedmiu. Jak­by bali się, że im ucieknie i obrabuje bank. Tak weszli w dorosłość w wolnej Polsce 16-letni licealista Maciek Wrabec i jego kumpel Bartek Jędryszek.
   Tę i wiele podobnych relacji znajdziecie na facebookowym profilu dziewczyny o nazwisku Ewka Błaszczyk. Ewka się wścieka, gdy przypisuje się jej zasługi walecz­ności i zawsze podkreśla, że to nie tylko ona, więc wy­jaśniam: działa w dość licznym i bojowym środowisku Obywateli RP. Sama ma talent reporterski, pisze czę­sto i emocjonalnie, jest jak dobra agencja prasowa ru­chu oporu. Są tam zdarzenia z pierwszej ręki, własne refleksje, rozterki, są linki do tekstów innych, są foto­grafie. Często staje przed sądem jako oskarżona, czasem jako świadek, zjawia się w roli osoby dodającej otuchy innym oskarżonym. Dziś była oskarżona o „zakłócanie miru domowego Sejmu” i o to, że „jest elementem o złych prognozach kryminalistycznych” - to słowa pani proku­rator. Za każdym razem mam poczucie, że staje tam za nas. Teraz jest 10 i 10 minut rano w piątek. Sędzia ogłasza wyrok: NIEWINNI. Przyznaję, że serce mi wali.
   Nigdy nie myślałem, że będę dokonywał takich po­równań. Pewnego dnia roku 1974 siedziałem w miesz­kaniu zupełnie innej Ewki, ona odrabiała lekcje, ja brzdąkałem na gitarze utwór „Fabryka keksów”. W ką­cie cicho brzęczało radio. Fala pojawiała się, znikała, często przykrywało ją burczenie zagłuszarek. Wolna Europa nadawała komunikat o deportacji Aleksandra Sołżenicyna. W Polsce trwała demokracja socjalistycz­na, bardzo podobna do tej dzisiejszej PiS-owskiej, ludzi łapano i skazywano pod byle pretekstem, zmieniano nam konstytucję, ale to z Rosji Sowieckiej wiało praw­dziwą syberyjską grozą. Działały obozy pracy, na które ludzie byli skazywani często bezpowrotnie.
   Łagodniejsze było zesłanie do miasta zamkniętego - to spotkało Andrieja Sacharowa, twórcę bomby wodo­rowej, a później wielkiego bojownika o prawa człowie­ka. Prowadził w swoim moskiewskim mieszkaniu biuro obrony praw człowieka, pisał listy protestacyjne, apele, domagał się dla innych wolności i praw obywatelskich. Był sławny i niebezpieczny, dostał pokojowego Nob­la, więc pewnego dnia wsadzony do gazika wylądował w zamkniętym mieście Gorki, odcięty od jakichkolwiek kontaktów ze światem, bez telefonu, radia i korespon­dencji. Do Gorki nikt bez zgody władz nie miał prawa wjechać, nikt też nie mógł stamtąd wyjechać. Nikt więc nie wiedział, czy Sacharow żyje, choruje, czy coś robi. Uwolnił go Gorbaczow w 1986 roku.
   Pisarz Sołżenicyn przekroczył jednak wszelkie gra­nice: opisał zbrodnie komunistów w kilku księgach, dostał Nobla literackiego - i tego Breżniew nie zdzier­żył. Zapukano do drzwi jego mieszkania, dwóch panów i kazało mu się ubrać, pojechali do prokuratury, tam otrzymał dokument głoszący, że właśnie został pozba­wiony obywatelstwa (a więc pan Błaszczak ma jeszcze wszystko przed sobą), dano mu paszport w jedną stronę, dalej samochód, lotnisko i won, do Frankfurtu, stamtąd dalej do Szwajcarii. Jak stał. Bez dokumentów, obywatel­stwa, wiz, żadnych zapisków, notatek, maszyny do pisa­nia - nic. Samotny człowiek w płaszczu na obcej ziemi.
   Wtedy z Ewką płakaliśmy. Relacje radiowe były zbyt przejmujące, a bezsilność wobec autorytarnego sy­stemu dławiła gardło. Obudziła się w nas empatia i łzy pociekły same. Potem tę Ewkę wzywano na SB za zada­wanie się ze mną, kudłatym kontestatorem, i za nasze wspólne chodzenie do ambasady USA na seanse filmo­we. Straszono ją zrujnowaniem przyszłości. Bez skutku.
   Największy dramat Maćka i Bartka polega na tym, że koledzy z klasy wystąpili przeciwko nim, zaś wściekła na­uczycielka zagroziła wyrzuceniem ze szkoły. To najwięk­szy sukces Kaczyńskiego: przewidział, że społeczeństwo pęknie, podda się i stanie się jego wspólnikiem.
Zbigniew Hołdys

Explore Poland

Mój kolega o lewicowych poglądach polecił mi funkcję „explore” na Facebooku, dzięki któ­rej można zobaczyć, co akurat cieszy się po­pularnością w świątyni Szatana. Wyskakują nam posty z przeróżnych światów, o których nawet nie mieliśmy pojęcia, że istnieją. Dla kolegi odkryciem był kosmos prawicowego bunia, o którym teoretycznie wiedział, że istnieje, ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Bo nie jest takim prawdziwym kontaktem dla lewicowca comiesięczny akt potępienia wśród jego znajomych dla profesor Pawłowicz czy Cejrowskiego. To tylko rytuał. W drugą stronę działa tak samo - potępienie, beka, szydera, trochę albo dużo szczucia i „chwatit”. Próba zrozu­mienia nie jest konieczna, a nawet bywa naganna.
    „Explore” przyda mi się w rozmaitych zajęciach, ale akurat politycznego objawienia nie przeżyję. Bowiem czasami natrętnie śledzę, co się pisze i mówi w prawi­cowych mediach i internetach. Nawet teraz, siedząc w baaardzo mocno lewicowo-anarchistycznym war­szawskim Lokal Vegan Bistro (pycha!), przeglądałem pod stołem, żeby nikt z klientów ani obsługi nie zoba­czył - „Do Rzeczy”. Nie wykpiłbym się, że czytam tekst Ziemkiewicza „PiS i jego świrowisko”, za który autor jak nic zarobi po prawej stronie łatkę w lepszym razie symetrysty, w gorszym - sprzedawczyka.
   Budzę czasem troskę mych znajomych, że przedaw­kowanie „Sieci Prawdy”, „Gazety Polskiej” czy „War­szawskiej” nie może pozostać bez wpływu na mą psychikę. Tak, to czynność wysokiego ryzyka, pewnych tekstów nie da się od-zobaczyć, osłupienie, co wypisują ludzie, których dawniej ceniłem, bywa bolesne, ale cóż - świat jest, jaki jest, a ja bym chciał wiedzieć, jak wy­gląda. Mało rzeczy mnie śmieszy bardziej (ale tak na po­nuro), niż kiedy słyszę od kogoś, że „wszyscy mówią...”. Jacy wszyscy? Znaczy wszyscy twoi znajomi z Facebooka i z twego kręgu znajomych - to są ci „wszyscy”. Wielu sensownych, porządnych ludzi nadal, dwa lata po doj­ściu PiS do władzy, uważa, że to jakiś wypadek przy pra­cy, aberracja, zły sen, który się skończy i będzie, jak było. Bo przecież wszyscy normalni ludzie.
   Jedni uważają, że na drugich głosuje bezmózgi plebs, który dał się kupić za pięć stów. Drudzy uważają, że pierwsi wychodzą protestować na ulice, bo płaci im de­moniczny Soros. Jedni i drudzy czują się szczęśliwi w swych bańkach. Dlatego elity jednych i drugich tak bardzo wkurzają symetryści. Tu akurat ponad podzia­łami ręce podają sobie „Sieci Prawdy” i „Polityka”, krzy­cząc zgodnie, że ludzie, którzy próbują iść w ślady Tewje Mleczarza - czyli starają się dostrzec, co jest z dru­giej strony, a więc osławieni symetryści - to pożyteczni idioci, szkodnicy i co tam wena publicystyczna na kla­wiaturę przyniesie. Argumenty, emocje bardzo podob­ne, tylko nazwiska podejrzanych inne. Dla anty-PiS to np. Karolina Wigura, Szczepan Twardoch czy Grzegorz Sroczyński, dla pro-PiS - Łukasz Warzecha czy ostat­nio wspomniany Ziemkiewicz, bo już taki Rafał Matyja, skądinąd twórca idei IV RP, to czysty zdrajca.
   Nieprzypadkowo wymieniam więcej nazwisk symetrystów po stronie dzisiejszej opozycji (Wigura może się obruszyć, że nie jest w żadnej opozycji, ale - sorry - Ka­rolina, dla władzy jesteś), bo po prostu na tym podwórku więcej jest ludzi niezależnie myślących i nieprzyzwyczajonych do marszowego kroku. Skądinąd tego argumen­tu używają krytycy symetrystów po nie-PiS-owskiej stronie: „Obóz władzy to karna dywizja, a każdy symetrysta to dla nich o jednego przeciwnika mniej”.
   Ale - sorry boys - jakie macie mądre rady, kiedy nagle okazuje się, że PiS jest w stanie zrobić coś z gangsterską reprywatyzacją, z którą podobno nic nie można było zro­bić, bo. i tu następowały dziesiątki mądrych wyjaśnień?
   To, że uważam, iż PiS jest nieszczęściem dla Polski (zarówno u władzy, jak i w opozycji demoluje podsta­wy liberalnej demokracji), nie sprawi, że zamknę oczy na sprawę reprywatyzacji w Warszawie. Na choroby polskiego wymiaru sprawiedliwości - to, że PiS grypę traktuje jak syfilis, nie przekona mnie, że grypa to lek­kie przeziębienie. Na bezmyślność i lenistwo koncepcji „ciepłej wody w kranie”. Na to, że PiS ma demokratycz­ny mandat do sprawowania władzy. Na proludzkie (nie wiem, jakiego lepszego przymiotnika użyć) war­tości projektu 500+. Zdając sobie jednocześnie sprawę z opłakanego często skutku tegoż dla drobnych praco­dawców. Że nie ma w tym konsekwencji i spójności? Że to takie symetrystyczne? Może i tak. Od prostych grep­sów jesteście wy.
Marcin Meller

Klauzula sumienia

Bardzo często w różnych rozmowach po­ruszamy sprawę młodego pokolenia i sto­sunku ludzi urodzonych w wolnej Polsce do otaczającej nas rzeczywistości. Dziwiliśmy sic małej aktywności „młodych” przy obronie Trybu­nału Konstytucyjnego. Inaczej zupełnie wygląda­ła ta aktywność przy obronie wolnych sądów. I oto okazało się, że organizatorami obecnego strajku w obronie służby zdrowia i godnego życia młodych lekarzy są właśnie młodzi ludzie. Nic palą opon, nic używają mowy nienawiści, nic mówią o rzą­dzących „zdradzieckie mordy" - narażając swoje życic i zdrowie, występują w interesie całego spo­łeczeństwa. Reprezentują jakość intelektualną i wrażliwość, z jaką nic spotykamy sic ani w Sejmie, ani w rządzie, ani w całej klasie politycznej. Ta ja­kość przekłada się również na ich kompetencje. Są przygotowani do zmian, inaczej myślą o państwo­wych priorytetach. Swoje żądania płacowe stawia­ją w kontekście bezpieczeństwa pacjentów. Druga strona, pewnie przy pomocy specjalistów, używa technik rozwadniających, które mają doprowadzić do rozmydlenia postulatów i wygaszenia niepoko­jów. Patrząc na tę wspaniałą medyczną młodzież, zastanawiam się nad poważną potrzebą zastąpie­nia wytartej klasy politycznej przez młodych, wy­kształconych, fachowych ludzi, którzy nic dążyliby do utrzymania władzy, tylko do poprawy sytua­cji państwa i naszego społeczeństwa. Jeżeli dołożę do tego zwierzenia posła rapera Liroya, który opo­wiada, jakie zaległości intelektualne mają posło­wie w dziedzinie cyfryzacji, start-upów, generalnie nowoczesności, to obraz ten staje się porażają­cy i uświadamia nam wszystkim skalę zacofania i miejsce, w którym jesteśmy na tle państw prze­chodzących na nowe technologie, automatyzację przemysłu, edukację internetową, rozwój nauki i myślenie nic o tym, jak oszukać wyborców, tylko jak nic zostać w tyle za rozwijającym sic światem. Nikomu źle nic życzę, ale zadaję pytanie. Co sic sta­nic, jeżeli młodzi lekarze zaczną leczyć polityków zgodnie z klauzulą sumienia?
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Totalna propozycja

Na PO, a zwłaszcza na jej liderze Grzegorzu Schetynie, od kilku miesięcy używali sobie wszyscy. Może nawet szczególnie złośliwie i gorzko przeciwnicy PiS. Syste­matycznie spadające notowania partii, ostatnio coraz częściej poniżej alarmowego poziomu 20 proc., potwierdzały opinie, że cała formacja więdnie, wchodzi w kryzys, który za moment może doprowadzić do jej rozpadu czy wręcz unicestwienia. Pojawiły się pierwsze wyraźne ruchy rozłamowe, bo tak pewnie trzeba odczytywać deklarację pro­gramową ogłoszoną przez posłankę Joannę Muchę, uważaną za jed­ną z liderek „frakcji młodych” czyli partyjnych 40-latków. Ale bodaj naj­gorsze, co wizerunkowo przytrafiło się Platformie, to sondaże wskazu­jące, że Grzegorz Schetyna ma ledwie kilkunastoprocentowe poparcie elektoratu PO, a w ogólnych rankingach zaufania do polityków grzęź­nie gdzieś na dole listy, w okolicach Antoniego Macierewicza.
   Schetyna, do którego przylgnęła opinia aparatczyka i człowieka pozbawionego charyzmy, zaczął być postrzegany jako obciążenie partii, personalny gwarant wyborczej porażki. Nieważne, na ile ten wizerunek był wykrzywiony i dla Schetyny krzywdzący - w polityce jest tak, jak uważają wyborcy, a oni pana Grzegorza nie polubili. Siłą Schetyny pozostawała ostatnio już głównie jego niezastępowalność. W tej sytuacji zwołana do Łodzi Konwencja Samorządowa PO zapo­wiadała raczej kolejną partyjną liturgię, rutynowe, bez żaru i wiary, klepanie antypisowskiego różańca. A tu proszę; może nie sensacja, ale prawdziwa niespodzianka.

Grzegorz Schetyna miał wreszcie dobrze napisane i, co ważniejsze, dobrze wygłoszone (nie ma co się wstydzić promptera) przemó­wienie. Być może najlepsze od dwóch lat, również dlatego, że - jak zauważono - bodaj ani razu nie padła nazwa PiS ani nazwisko Kaczyń­ski. I to nie mogło być przypadkowe, jakby w ten sposób Schetyna chciał odpowiedzieć wszystkim krytykom na zarzut, że partia pod jego kierownictwem tylko reaguje na czyny i słowa PiS, a sama nie ma nic do powiedzenia. Stąd zręczny retoryczny zwrot, że zamiast „totalnej opozycji" PO przedstawia „totalną propozycję”. I tych propo­zycji było rzeczywiście sporo, choć niektóre jedynie w formie haseł. Samorządy dostały propozycję zwiększenia podatkowych przycho­dów, kompetencji oraz niezależności, krępowanej przez wrogich dziś wojewodów. (Pomysł likwidacji urzędów wojewódzkich zapewne samorządowcom się spodoba, ale PO musi teraz uspokoić wyborców, że nie oznacza to bynajmniej pełnej samowoli lokalnych polityków). Każdy rzucony w Łodzi pomysł Platformy ma jakąś drugą stronę wymagającą dopowiedzenia. Jak choćby idea rozszerzenia programu 500 plus na pierwsze dziecko czy wypłaty „trzynastej emerytury” - gdzie jakaś, nawet zgrubna, kalkulacja by się przydała. PiS, w swoim czasie, ograniczył się do zaśpiewów, że „wystarczy nie kraść”, ale obawiam się, elektorat PO jest bardziej wymagający i inaczej był edukowany.

W sumie Platforma w wersji 2.0 chce być widziana jako ugrupowa­nie centrowe, umiarkowane, powracające do idei „społecznej gospodarki rynkowej” ale bynajmniej nie w formie sprzed 2015 r. Kierownictwo partii jest chyba świadome, że do Tuskowej - luzackiej i „nienarzucającej się społeczeństwu” - PO już nie ma powrotu, że owo społeczeństwo, nie tylko wskutek pisowskiej propagandy, chce spraw­nego, aktywnego, troskliwego państwa i „Polska po Pis” musi znaleźć nową równowagę między (mówiąc metaforycznym skrótem) wolno­ścią a solidarnością. Ciekawe i chyba słuszne, że PO, dokonując w Ło­dzi swojej redefinicji, zostawiła sporo politycznego miejsca przyszłej (zjednoczonej?) lewicy, oddając jej np. wszystkie postulaty i rewindy­kacje obyczajowe, kulturalne, równościowe, świeckie. Entuzjazm sali wywołała obietnica uchwalenia (po wyborczym zwycięstwie) Aktu Odnowy Demokracji, przywracającego do życia Trybunał Konstytu­cyjny, niezależną prokuraturę, publiczne media (i zapewne inne znisz­czone przez PiS instytucje państwa). W ten sposób Platforma wypo­wiedziała się jednoznacznie przeciwko popularnej dziś tezie, że Polacy nie szanują i nie rozumieją instytucji demokratycznych, że w zamian za iluzję narodowej wielkości, bezpieczeństwa i hojnego socjalu chętnie zaakceptują zamordyzm. Rozstrzelone i kakofoniczne wyniki badań opinii publicznej nie dają jednoznacznej odpowiedzi, jakiego państwa chcą dziś Polacy, ale wokół hasła obrony wartości demokra­tycznych pewnie da się zbudować jakąś nieznacznie większościową antypisowską formację. Czy zdolną aż do stworzenia wspólnych list wyborczych, tego jeszcze powiedzieć się nie da.

Głównym motywem wszystkich politycznych wydarzeń ostatnich dni było demonstrowanie (i poszukiwanie) jedności. Konwencja Sa­morządowa PO miała być pokazem skupienia Platformy wokół ożywio­nego nową energią lidera oraz ofertą programowego zbliżania, może nawet jednoczenia z Nowoczesną. Ryszard Petru też zaproponował jedność opozycji w wyborach samorządowych (w formule 1/3 jedności dla mnie, 1/3 dla PO, reszta dla reszty). W miniony weekend wszystkie formacje lewicowe podpisały jednoczącą deklarację o świeckości państwa. Na hasło Wielkiej Koalicji Opozycyjnej PiS odpowiedział kon­ferencją Trzech Liderów Kaczyński-Gowin-Ziobro, którzy mieli do za­komunikowania, że Zjednoczona Prawica jest zjednoczona, być może także z prezydentem Dudą. Wygłoszone ponuro, zdawkowo (bez pa­trzenia sobie w oczy i bez możliwości zadawania pytań) zapewnienia jedności brzmiały nieprzekonująco. Ale taki jest moment polityczne­go cyklu: równo na rok przed pierwszymi nowymi wyborami wszyscy prowadzą wojnę na miny, mówią o wewnętrznej sile swoich formacji i poszerzaniu bloków. Jednoczą się, że aż strach. W tej grze pozorów chyba tylko Platformie udało się teraz coś realnie osiągnąć: określiła sobie jakieś zadania, tematy, rzutem na taśmę swoją pozycję urato­wał Schetyna, a jeśli jeszcze sondaże drgną w górę, powinna ocaleć spoistość formacji. To byłaby dobra wiadomość. PO - przy wszystkich westchnieniach „niestety”- wciąż jest największą partią opozycyjną, a Grzegorz Schetyna jej przewodniczącym.
Jerzy Baczyński

Ciało jako narzędzie protestu

Protestacyjne samospalenie mężczyzny w piątek pod Pałacem Kultury okazało się kłopotem dla wszystkich. PiS boi się, że opinia publiczna zrobi z niego drugie­go Ryszarda Siwca (samospalenie na Stadio­nie Dziesięciolecia podczas państwowych dożynek w 1968 r.). Wtedy władze PRL zrobiły wszystko, by sprawę wyciszyć i ukryć przed opinią publiczną. Z kolei „antypis” boi się oskarżenia, że to skutek tego, jak„opozycja totalna” pierze ludziom mózgi. Wszyscy zaś boją się, że nagłaśnianie tego gestu za­chęci naśladowców.
   Ale stało się. I nie sposób nie zauważyć, że był to zaplanowany, świadomy, najdramatyczniejszy z możliwych, protest polityczny w obronie demokratycznego państwa prawa, które jest naprawdę poważnie zagrożone. Pomijanie tego jest okazywaniem braku szacunku dla tego człowieka. Dlaczego aż tak drastyczna forma? Z manifestu, jaki zostawił (wiemy, że na imię ma Piotr, ma 54 lata i nie udzielał się politycznie), wynika, że z poczucia całkowitej bezradności. Kiedy nie ma mechanizmów państwa prawa - można uznać, że pozostaje własne ciało.

Pierwszymi, którzy własnych ciał zaczęli używać do protestu, są Obywatele RP. Tymi ciałami blokują przemarsze neo­nazistów, łamią zakaz protestów przeciw miesięcznicowym marszom smoleńskim, „wdzierają się” (tak nazywa to władza) na teren Sejmu, naruszając „mir domowy” marszałka Kuchcińskiego, który zamknął Sejm przed „suwerenem”. Ryzykują wolność i nietykalność cielesną, stosując obywatelski sprzeciw polegający na łamaniu prawa, któ­re uznają za bezprawne. I stają jako oskarże­ni przed sądami, mając nadzieję, że sędzio­wie przyznają, że prawa, przeciwko którym protestują, łamią konstytucję.
   Trwa strajk głodowy lekarzy rezyden­tów. Też używają własnych ciał, by wy­walczyć zwiększenie nakładów na służbę
zdrowia i na własne pensje, których wyso­kość powoduje, że muszą dorabiać kosztem pacjentów lub emigrować z Polski. Pod ich adresem - jak w przypadku samospalenia pod Pałacem Kultury - też padają opinie, że ta forma protestu jest zbyt drastyczna.

Krytycy mówią: nie żyjemy jeszcze w pań­stwie totalitarnym, w którym można by się posuwać do takich gestów. Jednak ży­jemy w państwie, w którym rozmontowano mechanizmy kontroli władzy. W którym nisz­czy się niezależność sądownictwa, ogradza parlament przed obywatelami. W którym, odcinając dotacje, rządzący usiłują unie­możliwić działalność organizacjom pozarzą­dowym ceniącym inne niż władza wartości. W takim państwie obywatel nie ma żadnych środków obrony przed omnipotencją pań­stwa. Do tego dochodzi propagandowe odwracanie znaczenia słów: niszczenie de­mokracji jest jej wzmacnianiem, wykluczanie całych grup społecznych - zaprowadzaniem społecznej sprawiedliwości; ksenofobia - pa­triotyzmem; cenzura i ograniczanie zgro­madzeń - wolnością, a egoizm i ksobność - cnotami. Zjawisko używania własnych ciał do protestu pokazuje, że coraz więcej osób ma poczucie życia w opresji i sytuacji bez wyjścia.
Ewa Siedlecka

Kłamstwa z dykty

Tak pięknego październi­ka dawno nie było, a jedy­ne zmartwienie, to że wyż, że Słońce przyszło znad Niemiec, z Zachodu, z Unii Europejskiej, po której należy się przecież spodziewać tyl­ko antypolskiej zawieruchy. Na dodatek w ostatnich cza­sach mamy swoje osiągnięcia. Jako ekonomista wierzący, ale nie praktykujący, odnotuję dwa sukcesy w dziedzinie gospodarki. „Świetna wiadomość dla Polski” - czytamy na prawicowym portalu. Decyzją wicepremiera Morawieckiego Polska zrezygnowała z elastycznej linii kredy­towej Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w wy­sokości ponad 9 mld dol. „Polska gospodarka jest w tak dobrej sytuacji, że możemy to zrobić” - powiedział Morawiecki. Wiadomość, że oszczędzimy miliony dolarów tytułem kosztów kredytu, na pewno uraduje rezydentów i w ogóle każdego patriotę.
   Ale na tym nie koniec, bo oto prezes Kaczyński trium­falnie obwieścił, że Polska stała się krajem rozwiniętym. Znana anglosaska Agencja Indeksowa FTSE Russell zapo­wiedziała, iż od 2018 r. awansuje Polskę z grupy krajów rozwijających się do grona 25 państw rozwiniętych. Jeste­śmy pierwszym krajem postsocjalistycznym, który osią­gnął ten pułap, za nami, w II lidze, pozostają m.in. Cze­chy i Węgry, a także wielu innych, m.in. Tajwan. I jakże się nie cieszyć? Decyzję ogłoszono 29 września, kiedy to będą przypadać urodziny Polski rozwiniętej. (Czekam na dzień Polski rozgarniętej). Proponuję ustanowić w ten dzień święto narodowe, wolne od pracy, ubarwione de­filadą, Apelem Smoleńskim, „Polonezem Ogińskiego”, odtańczonym przed panią premier, w deszczu konfetti i wody święconej.
   Trudno nie zgodzić się z prezesem, że „poprzez dzie­sięciolecia byliśmy rynkiem wschodzącym, a w tej chwili zostaliśmy uznani właściwie już za państwo rozwinięte. To bardzo duży sukces. Trzeba o tym mó­wić, trzeba się tym zajmować” - powiedział Kaczyński.
   Jak trzeba - to trzeba, ja również obie powyższe wiado­mości uważam za pomyślne. Obce mi jest myślenie „im lepiej - tym gorzej”, więc raduję się do sufitu, ale mam dwa pytania. Komu ten sukces zawdzięczamy? W jaki sposób Polska w ruinie w ciągu zaledwie dwóch lat przekształciła się w Polskę w czołówce?! To jakiś cud nad Wisłą! Przecież zaledwie dwa lata temu Andrzej Duda, kandydat na pre­zydenta, w sposób drastyczny mijał się z prawdą (żeby nie użyć bardziej dosadnego określenia): „Tracimy powoli nasz kraj, znikają kolejne instytucje, połączenia komunikacyj­ne, instytucje kultury, szkoły, muzea, domy kultury”. Nasi ojcowie odbudowali Polskę ze zgliszcz, to i my potrafimy - zapewniał przyszły prezydent. W okresie największej roz­budowy autostrad i modernizacji wielu dróg (może niego­spodarnej i kosztownej, ale zawsze...) Andrzej Duda nie wahał się mówić o znikających połączeniach komunikacyjnych i o tym, że budowano Polskę z dykty. Tak powiedział: z dykty. Od tamtego czasu darzę prezydenta ograniczonym zaufaniem. Kiedy przyszły prezydent sączył propagandę klęski, przyszła premier fotografowała się na tle ruiny daw­nej, od lat nieczynnej fabryki nici w Nowej Soli. „Ten rząd doprowadził Polskę do ruiny” - pod­sumowywał prezes Kaczyński.
   Retoryka przedwyborcza karmi się różnymi prawami. Polska nie była wtedy, ani wcześniej, w ruinie. W ruinie była faktycznie w 1945 r. Oczywiście nie była też krajem kwitnącym - przyznał zaledwie po dwóch latach Mateusz Morawiecki. Dobre i to. Ciekawe, czy obecni władcy Polski chcieliby, żeby dzisiejsze osiągnięcia na­szego kraju były tak ukrywane i zakłamywane, jak polskie sukcesy przekreślano zaledwie kilka lat temu? Wtedy, jako opozycja, kpili z tego, jakoby Polska była liderem transfor­macji i jedyna w Europie oparła się kryzysowi. Czy dzisiaj byłoby fair drwić z tego, że kraj awansował do grona roz­winiętych, a rząd zrezygnował z możliwości kredytowych? Oczywiście zawsze można napisać, że głodujący rezyden­ci nie najedzą się statystyką, ale to już jest inna sprawa, mianowicie jak dzielimy owoce rozwoju.
   Kłamstwa o Polsce w ruinie i z dykty padały na żyzny grunt niezadowolenia części społeczeństwa, która emi­growała, partycypowała za mało lub wcale w transfor­macji, którą Rafał Woś w książce „To nie jest kraj dla pra­cowników” nazywa - może przesadnie - „hekatombą 1990 roku”, polską „hekatombą przemysłową”. Ci ludzie ze szczególną wdzięcznością przyjmują politykę socjal­ną rządu, 500+, „godzinówkę”, skrócenie wieku emery­talnego i inne, mniej lub bardziej rozsądne, podarunki. „Rozdawnictwo” jest krytykowane jako krótkowzrocz­ne, rabunkowe, adresowane do swojego elektoratu. Czy rząd weźmie te zarzuty pod uwagę? Oby!
   Gdyby krytyka transformacji z pozycji klasowych, z po­zycji ludzi słabych, opinie takich ludzi, jak profesorowie Kowalik, Bugaj, Tittenbrun, a później Leder i Sowa, były choć częściowo wzięte pod uwagę (zamiast być zagłuszo­ne ówczesnym entuzjazmem, w którym uczestniczyli­śmy), wtedy łgarstwa o Polsce z dykty i w ruinie nie byłyby tak skuteczne, że doprowadziły do obalenia III RP.

Miejmy nadzieję, że kiedy z kolei pewnego dnia odejdzie obecny rząd, jego następcy nie będą nam wciskać dykty i przemilczać awansu w klasyfikacjach międzyna­rodowych. Bo jak na razie, gdzie tylko coś się pruje lub cieknie, oficjalna propaganda wszystko zwala na poprzed­ników. Już w PRL każda nowa ekipa sprzątała po poprzed­niej. „Staliniści odbudowywali więc kraj zniszczony przez sanację i Hitlera (no, a co mieli robić? - D.P.), Gomułka sprzątał po stalinistach, Gierek po Gomułce i tak dalej. Coś wam to przypomina? Nieprzypadkowo. Dokładnie na ten sam model budowania politycznej opowieści postawiła Solidarność po roku 1989. Narracji o »podnoszeniu Polski z gruzów w 1989 roku« użyje jeszcze w 2013 roku prezydent Komorowski. Trudno się więc dziwić, że po ten sam chwyt sięgnie PiS w roku 2015, tym razem wobec tej części »S«, która wzięła władzę w latach 90.” - pisze Woś.
   Jeżeli kolejna władza (kiedyż, ach kiedyż ona nasta­nie?) zechce przemilczać fakty, choćby takie jak awans do krajów rozwiniętych, to proszę pamiętać, że ja by­łem przeciw.
Daniel Passent

Politycy w roli programów

Coraz częściej wyborcy kierują się personaliami. Popierają wyraziste postaci, dając się uwieść walorowi nowości, nawet jeśli jest świeżość z odzysku. Mało kto już wczytuje się w partyjne deklaracje.

Przyglądam się wyborom u naszych czeskich sąsiadów, Andrejowi Babiszowi podającemu się za polityka nowego i innym, któ­rzy weszli tam do parlamentu. Próbuję zrozumieć, co się stało i czym właściwie kierują się wyborcy w krajach, gdzie ostatnio głosowano.
W Austrii stery przejął Sebastian Kurz, kolejny polityk podający się za nowego w tym zawodzie. I również niedawna zmiana we Francji wydaje mi się w niektórych aspektach podobna.
   Oczywiście Emmanuel Macron to inny kaliber niż jego nowi koledzy z Czech i Austrii, z którymi będzie teraz zasiadał w Radzie Europejskiej: obronił Francję przed nacjonalistycznym i rasistowskim populizmem Marine Le Pen, przyciągając wyborców do urn wielką wizją coraz mocniej zjednoczonej Europy. Na ile jego deklaracje były prawdziwe, jeszcze się okaże, bo na razie francuski protekcjonizm kwitnie, a wizja Europy dwóch prędkości ma się coraz lepiej. Ale tak jak pozostałym dwóm zwycięzcom, udało mu się uzyskać wizerunek człowieka spoza establishmentu, mimo że jest absolwentem elitar­nych uczelni, które kształcą przyszłą administrację publiczną i po­lityków, ma przeszłość bankowca, a potem ministra w rządzie Hollande'a. Sebastian Kurz jest młody, dynamiczny, wlewający nadzieję w serca. Mimo że odkąd go pamiętają, był działaczem młodzieżówki partyjnej, potem wiceministrem z ramienia austriackiej chadecji, przez cztery lata ministrem spraw zagranicznych, teraz będzie kancle­rzem Austrii postrzeganym przez wielu jako nowa krew w polityce.
   I wreszcie premier elekt Andrej Babisz, również posługujący się antyestablishmentową i antyelitarną retoryką, w czym bynajmniej nie przeszkadza mu fakt, że sam jest przedsiębiorcą, miliarderem i byłym ministrem finansów, że niby walczy z korupcją, ale sam jest oskar­żony o defraudację funduszy europejskich. Jego partia ANO - Akcja Niezadowolonych Obywateli - rozbija tradycyjny porządek partyjny, do którego jesteśmy przyzwyczajeni: prawica, lewica i środek, zbiera­jąc ludzi z różnych stron i o bardzo różnych przekonaniach, dając im nadzieję na coś nowego. Potrzeba czegoś nowego umożliwiła również Macronowi zdobycie mocnego i ponadpartyjnego poparcia dla jego ruchu En Marche! Sebastian Kurz wprawdzie pozostał chadekiem, ale nie tylko walczył w wyborach odrzuciwszy zużytą nazwę: Osterreichische Volkspartei (Austriacka Partia Ludowa), którą zamienił na: Liste Sebastian Kurz - die Neue Volkspartei (Lista Sebastiana Kurza - Nowa Partia Ludowa). Nadał też tej starej partii nowe zabarwienie w sensie dosłownym: zmienił jej czarny kolor na turkusowy.

Ale tu podobieństwa trzech nowych liderów państw członkow­skich Unii Europejskiej się kończą. Bo o Babiszu piszą podobnie jak Tomasz Piątek o Antonim Macierewiczu, czyli wielu podejrzewa go o solidną siatkę powiązań z Putinem. Jednak liczę na to, że sy­tuacja u naszych sąsiadów będzie mniej dramatyczna niż w Polsce, bo Czechów, jak wiadomo, raduje absurd. Babisz jako Słowak z po­chodzenia jest przeciwko imigrantom, jako wieloletni przedstawiciel czechosłowackiej organizacji handlu zagranicznego w Maroku jest
przeciwko muzułmanom. To nie koniec dziwnych sprzeczności.
W tym małym kraju aż dziewięć partii przekroczyło próg wyborczy. Jedna z nich jest prowadzona przez nacjonalistę czeskiego, który, wbrew temu, czego by się człowiek spodziewał, nazywa się Tomio Okamura, a urodził się w Tokio z jak najbardziej japońskiego ojca. Zdecydowanie proeuropejska partia sławnego Karela Schwarzenberga Top09 dostała się do parlamentu w Pradze nie tylko dzięki 80-let- niemu księciu, założycielowi tego ugrupowania, ale też za sprawą Dominika Feri, który imponującą fryzurę afro odziedziczył po swoim etiopskim ojcu, a stroi się zdecydowanie staranniej niż jego stary cesarsko-królewski mistrz. Żeby Czechom nie było nudno, Babisz ogłosił, że widzi możliwość współpracy z Partią Piratów, młodych programistów, znanych między innymi z tego, że chcą zliberalizować prawo dotyczące używania marihuany. Z czterech ugrupowań, które w Czechach uzyskały największe poparcie, tylko jedna, ODS Vaclava Klausa, jest partią w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, pozostałe przedstawiają się jako antyestablishmentowe antypartie.

Odnoszę wrażenie, że dla głosujących proporcja wagi osoby lidera do treści programu przesuwa się coraz bardziej na stronę postaci reprezentującej partię. W pierwszej debacie prezydenckiej i w pierw­szej turze wyborów we Francji młodszy od wszystkich innych kandy­datów Emmanuel Macron wyróżniał się nie tylko swoimi zdecydowa­nie proeuropejskimi poglądami, ale też zapałem i determinacją.
   Tak jak w Austrii Sebastian Kurz uratował chadeków bardziej swo­ją osobą i młodzieńczą energią niż programem, tak i w Czechach wy­bory koncentrowały się o wiele bardziej na osobach niż na partyjnych programach. To Andrej Babisz osobiście zebrał głosy dla ANO i wypro­wadził ją na zdecydowane prowadzenie. Mimo że partia TOP09 stra­ciła 19 z 26 miejsc w ławach poselskich, to sam Karel Schwarzenberg, postać wyjątkowa i niezwykle popularna, po przeliczeniu głosów pre­ferencyjnych uzyskał trzeci wynik w kraju, ale niemal równie bezcenny dla jego partii był wynik wyżej wspomnianego Dominika Feri, który uplasował się na szóstym miejscu w kraju. Startował z 36. miejsca na li­ście i przeskoczył o 34 miejsca do przodu. Ten elegancki i przystojny 21-letni pół-Etiopczyk, student prawa i zamiłowany pianista jazzowy, zrobił lepszy wynik niż, poza Babiszem, którykolwiek szef partii startu­jącej w tych wyborach! Szczerze wątpię, żeby ci, którzy stawiali krzy­żyk przy jego nazwisku, bardzo starannie studiowali program partii.

Do solidnego zarządzania demokratycznym państwem i odpowie­dzialnego angażowania obywateli w budowanie wspólnoty ko­nieczny jest dobry i czytelny program. To przecież wiemy. Ogromnym wyzwaniem jest jednak, aby to on właśnie odgrywał w wyborach kluczową rolę. I piszę to pod wrażeniem ostatniej Konwencji Plat­formy Obywatelskiej w Łodzi z nadzieją, że w Polsce będziemy mieć merytoryczną dyskusję nad programami, bo to jest nam dziś najbar­dziej potrzebne.
Róża Thum

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz