piątek, 16 września 2016

Niech żyje kicz!,Śmietanka smoleńska,Parada prowokatorów,Bohater naszych czasów i Koniec wakacji!



Niech żyje kicz!

Niektórzy ludzie umierają z nudów. Niektóre narody popełniają samobójstwo, usiłując zabić nudę.
   Wielu z Państwa jest pewnie zaintrygowanych, patrząc na swoje dzieci bez przerwy sięgające po smartfona, choćby w trakcie obiadu. Nasze dzieci nie są w stanie ścierpieć kilkudziesięciu sekund nudy. Niestety, nie tylko one. Pro­dukowanie leków na nudę było kiedyś domeną show-biznesu. Teraz - także polityki.
    „Pragmatyczny styl Angeli Merkel nie sprawdza się zbyt dobrze w czasach, gdy wyborcy cenią sobie emocje” - czy­tam w „Guardianie”. Rzeczywiście dziś potrzebne są efekty specjalne. Zbyt wyrafinowane wypowiedzi gubią polityków. Jedno zdanie, proste, nieskomplikowane, to jest to. Komu­nikat musi być krótki, koniecznie emocjonalny. Nie tylko Merkel ma problem. O Hillary Clinton mówi się, że jest naj­lepiej przygotowanym kandydatem do sprawowania funkcji prezydenta. Niestety, by ją sprawować, trzeba wygrać wybo­ry, a w tym celu należy sprzedawać emocje. Clinton ma z tym problemy. Trump żadnych. On sam jest emocją i komiwoja­żerem emocji. Plecie trzy po trzy, łże bez oporów, napuszcza ludzi na wydumanych wrogów. W ten sposób już skasował wszystkich rozgarniętych rywali w Partii Republikańskiej. Być może tą metodą skasuje też panią Clinton, a potem całą Amerykę. Dla Ameryki byłaby to wiadomość tragiczna, ale ile zabawy mieliby po drodze Amerykanie.
   David Cameron nie jest już premierem Wielkiej Brytanii, bo zwolennicy Brexitu lepiej sprzedawali i nakręcali emocje. Musieli wygrać. Włoska polityka przez niemal dwie dekady zdominowana była przez absolutnego pajaca. Berlusconi żad­nego z włoskich problemów nie rozwiązał, ale Włosi go ko­chali, to nieustające bunga-bunga. We Francji wybory też za chwilę zamienią się w reality show. Poważnym kandydatem jest były premier Alain Juppe, ale nie wszystkim podoba się jego „pragmatyczny styl”. Górą będą zapewne pan Sarkozy i pani Le Pen. Ci umieją znaleźć wroga, podburzyć tłum, na­kręcić emocje. Niestety tylko w tym sensie „w tęczę Francji orzeł biały”.
   Wydarzenia w Polsce doskonale wpisują się w ogólnoświa­towy trend. Myli się, kto sądzi, że największym talentem Ja­rosława Kaczyńskiego jest umiejętność wykreowania wizji i realizacji politycznego planu. Wizja jest w swej istocie pro­stacka, charakterystyczna dla przywódców autorytarnych - szukanie i piętnowanie wrogów, prymitywny nacjonalizm, promocja etatyzmu, walka z niezależnymi instytucjami, ideo­logizacja życia publicznego, idealizacja narodu w jego bez­grzesznej wersji i historii w ujęciu z czytanki dla dzieci. Nic nowego, wszystko jest w repertuarze Putin ów, Erdoganów i Orbanów, aplikowane tylko w różnym natężeniu. Prawdzi­wy talent Kaczyńskiego nie polega na umiejętności wykreo­wania jakiejś wizji, ale na zaprzęgnięciu do polityki skrajnych emocji, które rozbudza i podsyca z wprawą Mefistofelesa. Wskazać palcem, opluć, zafundować elektrowstrząsy niemra­wej opozycji i zahipnotyzowanej publice. Dzieje się! Jeśli opo­zycja jest dziś bezradna w starciu z PiS, to nie ze względu na niemożliwość przelicytowania hasła 500+, ale ze względu na niezdolność uprawiania polityki w wersji EMOCJE MAX.
   Nie ma znaczenia, że PiS serwuje Polakom najbardziej szmirowate widowisko w historii kraju. Lata temu Wojciech Młynarski słusznie przewidywał, że „ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio”. Dlaczego ab­solutna szmira nie miałaby się sprzedawać w polityce, skoro sprzedaje się na przykład w telewizji? Ekscesy PiS-owskich polityków mogą więc obrażać poczucie estetyki, ale estetyka nie wygrywa w zapasach w kisielu. Nie obniży więc notowań tej władzy cały ten codzienny erzac i chłam - smoleńskie ape­le, kuriozalne listy do festiwalowych jurorów, medale za za­sługi dla obronności wręczane aptekarzom, pomstowanie na wegetarian i cyklistów, gloryfikowanie troglodytów i osiłków, bezczelne promowanie beztalenci w publicznych mediach, zarzynanie koni, teatrów i oświaty. Wszystko to zapewnia przecież ludności godną rozrywkę. Może i PiS rozwala pań­stwo, ale bez tego całego PiS umarlibyśmy przecież z nudów. Czyż mogłoby być coś straszniejszego?
   Umarło już śmiercią naturalną oświeceniowe credo - ba­wiąc uczyć. Nie żyjemy w oświeceniu. Dzisiaj panuje zasada: bawiąc - ogłupiać, ogłupiając - zdobywać poklask, zdobywa­jąc poklask - zdobywać władzę, zdobywszy władzę - jeszcze bardziej dorzucić do pieca, by władzę utrzymać. Nowoczesna i Platforma właśnie prezentują swoje programy. Ale czy mają jakikolwiek pomysł zawładnięcia umysłami ludzi, potrzebu­jących emocji i rozrywki? Mniejsza o reality, liczy się show.
   Publiczność płaci, publiczność wymaga. Skoro chce szmiry i wodewilu, należy jej to zapewnić. Inaczej zawsze będzie się tylko recenzentem filmu, którego reżyserem jest ktoś zupełnie inny.
Tomasz Lis

Śmietanka smoleńska

Kiedy wszyscy święci PiS i okolic stawili się karnie na premierze „Smoleńska”, pierw­sza dama udała się z córką Kingą na zwy­kły seans „Śmietanki towarzyskiej” Woody’ego Allena. W ten sposób, być może nieświadomie, Agata Duda dała kuszący przykład, jak radzić sobie z miłościwie nam panującymi.
   Pewnie jeszcze długo przyjdzie nam się męczyć z dobrą zmianą, a żyć jakoś trzeba. Pytanie: jak, by nie zwariować zbyt szybko od tego nadmiaru dobro­ci, wzmożenia, nadęcia i wzdęcia. Intuicja pierwszej damy jest bezbłędna - Woody Allen ze swoim wyjątko­wym poczuciem humoru, które jest mu tarczą i bronią na tragizm i absurd życia, wydaje się świetną propo­zycją. Posłucham propagandystów władzy domagają­cych się więcej i więcej narodowo narodowej kultury, szerzącej wartości narodowe dla podbudowania na­rodu i tożsamości narodowej, nieco mnie przymuli szczodrość patriotycznej oferty - nie ma problemu, biorę z półki „Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie”, „Annie Hall” lub „Wszyscy mówią: kocham cię” i oczyszczam się w świecie, którego nie sięga ideo­logiczne pałkarstwo.
   Omsknie mi się palec na pilocie i nastawię przez przypadek „Wiadomości” TVP, wystawiając się na prysznic prostackiej propagandy, której twórcy z bli­żej nieznanych powodów zawzięli się, by pokazać, że potrafią przebić klasyków ze stanu wojennego - nic to! Już wrzucam do odtwarzacza „Przypadek” Kieślow­skiego, jak dla mnie jego największy film, w którym młodziutkiemu Bogusławowi Lindzie w zależności od tego, czy zdąży na pociąg, czy też nie, przydarzają się trzy różne warianty życiorysu, po różnych stronach polityczno-społecznych barykad. Świetny pretekst do rozmyślań o niezbadanych ludzkich ścieżkach i wyborach.
   Jarosław Kaczyński albo któryś z jego chcących zapunktować u szefa pomagierów wygłosi ogniste prze­mówienie, w którym wykaże, kto jest zdrajcą na dzisiaj, inspirowanym z zewnątrz wrogiem, którego trzeba nienawidzić, szkodnikiem, zawalidrogą, ludzkim owsi­kiem, określonym kołem czy glistą - dam radę, włączę sobie w sieci przemówienie Lecha Wałęsy z amery­kańskiego Kongresu albo może to Danuty Wałęsowej, gdy w stanie wojennym w imieniu męża odbierała po­kojową Nagrodę Nobla, najlepiej obydwa, i podzia­łają jak miętowa herbatka na najbardziej paskudne mdłości.
   A jak znowu pluć będą na samego Wałęsę z gorli­wością, która przebija wyczyny komunistycznej pro­pagandy, to od czego jest „Człowiek z żelaza” albo przypomniany niedawno przez Zbigniewa Hołdy­sa dokument „Robotnicy ’80”, w którym jakimś prze­dziwnym splotem okoliczności pełno jest w tych heroicznych czasach Wałęsy, a zupełnie nie ma braci Kaczyńskich.
   Im bardziej będą się napinać, im wyżej podbródki zadzierać, przybierając buńczuczne pozy, tym chęt­niej sięgnę po Monty Pythona.
   Znowu jakiś pisowski intelektualista wychwalać bę­dzie dziarskich chłopców z ONR i ich umiłowanie oj­czyzny - nie przejmę się zbytnio. Sięgnę po „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego i „Budowanie niepodległej” Wojciecha Giełżyńskiego, by przypo­mnieć sobie te piękne opowieści o szlachetnym umiło­waniu własnego kraju, o pięknym patriotyzmie, który nie przybiera kształtu kija bejsbolowego, rzymskich salutów i stylizowanych na swastykę znaczków.
   Politycy odpowiedzialni za edukację i historyczną pamięć kłamać będą w żywe oczy na temat odpowie­dzialności za Jedwabne i Kielce - westchnę może sła­bo i sięgnę po „Miasta śmierci. Sąsiedzkie pogromy Żydów” Mirosława Tryczyka i „Wielką trwogę. Pol­ska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys” Marcina Zaremby.
    I gdy będą się tak lać i lać te potoki złych słów i in­tencji, zacznę kartkować „Złą mowę. Jak się nie dać propagandzie” Michała Głowińskiego, jego prowadzo­ny na bieżąco zapis językowych manipulacji władzy od lat 60. do upadku komunizmu w 1989 roku, i pomyślę, że nic nowego pod słońcem. Że, owszem, ta dzisiej­sza zła mowa może zbrukać jak jej starsza upiorna sio­stra, może zatruć wiele dusz i umysłów, ale jeśli ma się porządną zbroję, choćby z Woody’ego Allena, to idzie przetrwać.
Marcim Meller

Parada prowokatorów

W rozmowie z POLITYKĄ  prof. Michał Głowiński, za czasów PRL badacz partyjnej „nowomowy", zwraca uwagę, że dzisiej­sza „pisomowa" jest niemal kalką języka ówczesnej propagandy. Jako jeden z przykładów profesor przytacza specyficzne zastosowanie słowa „prowokacja/pro­wokator", którym i wtedy, i teraz władza uzasadniała własną agresję wobec przeciwników. Tym razem prof. Głowiński od­niósł się do wypowiedzi premier Szydło, ministra Błaszczaka oraz licznych prawicowych publicystów, którzy bezczelnym prowokatorem nazwali Mateusza Kijowskiego i jego kolegów z KOD, znieważanych, potarganych i wypchniętych z państwo­wej uroczystości pogrzebu żołnierzy wyklętych. Dla naszego ministra policji było jasne, że oni tam „przyszli w złej intencji", więc od oenerowskiej gwardii dostali, na co zasłużyli. Jak barwnie spointowała jedna z prawicowych gazet: „Kijowski szuka okazji, aby dostać w mordę".

I oto nie minęło parę dni, a Jarosław Kaczyński podczas 77. miesięcznicy smoleńskiej osobiście zauważył: „Nasi prze­ciwnicy mają dziś już tylko jedną broń - tę starą broń komu­nistów i ich sojuszników - prowokację". I rzeczywiście: niemal dokładnie w tym czasie pobity został w warszawskim tramwaju wybitny historyk, współpracownik POLITYKI, prof. Jerzy Kocha­nowski. Za to, że w polskim tramwaju rozmawiał po niemiecku z kolegą, niemieckim profesorem. Czyli - prowokował. Szef dużego prawicowego portalu od razu skomentował: „po tym, co Niemcy zrobili w Warszawie, fakt, że dopiero teraz ktoś do­stał w twarz za mówienie po niemiecku, bardzo dobrze świad­czy o Polakach". No, faktycznie, bo dopiero teraz nadszedł czas odpłaty. Nie trzeba od razu napastnika zapisywać do PiS, ale jak przytomnie, po założeniu na głowę szwów, zauważył prof. Ko­chanowski: „mamy do czynienia z ludową agresją wobec ob­cych. Z wyraźnym przyzwoleniem z zewnątrz. Mężczyzna, który mnie zaatakował, na pewno nie miał doświadczeń z drugiej wojny światowej, ale jego zachowanie mogło brać się z tej wi­szącej w powietrzu nacjonalistycznej atmosfery".

W ubiegłym tygodniu ministrowie Waszczykowski i Błaszczak polecieli do Londynu, aby osobiście i w imieniu rządu RP wyrazić oburzenie wobec rządu brytyjskiego z powodu śmiertel­nego pobicia polskiego imigranta w miasteczku Harlow. Nawet jeśli to zdarzenie miało charakter chuligański, a nie rasistowski, mnóstwo relacji z Wysp potwierdza dramatyczny wzrost na­strojów i incydentów antyimigranckich. Dla napastników imi­granci to, jak wypisywano na ścianach, zwyczajne szumowiny, prowokujące językiem, wyglądem, obecnością. Przedstawiciele polskiego rządu wzywający Brytyjczyków do gościnności wobec imigrantów i zwalczania ksenofobii, to, gdyby nie tragiczne oko­liczności, naprawdę pocieszny obraz. Właśnie przeczytaliśmy, że w warszawskim metrze jakiś kolejny patriota z hasłem„wyp... stąd" na ustach zaatakował dwie Azjatki. Zapewne sprowokowały go chustami. Nie zdziwiłbym się, gdyby w takich i następnych przypadkach policja państwowa i prokuratura nie wykazywały szczególnej gorliwości śledczej, bo sygnał ze strony zwierzchni­ków, od ministra po prezydenta, jest jasny: zarówno narodowcy, broniący Polski przed inwazją obcych, jak i „środowiska kibicowskie"w koszulkach z żołnierzami wyklętymi są ostoją patrioty­zmu; co najwyżej czasem dają się sprowokować.

Ofiarą prowokacji, w prawdziwie postkomunistycznym stylu, stał się ostatnio sam wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. Otóż sąd orzekł, że poseł-minister może odpowiadać w procesie cywilnym za publiczne pomówienie posła opozycji, iż ten jest sutenerem i prowadzi agencję towarzyską. Minister Jaki, powołując się na immunitet poselski, procesu sobie nie życzył, więc zbeształ sąd i zagroził surowymi sankcjami dyscyplinarnymi. Wsparł go w tym oburzeniu sam minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który właśnie przygotowuje wielką reformę sądownictwa, mającą, jak wynika z zapowiedzi, ukrócić samowolę sędziowską i wydawanie niesprawiedliwych wyroków. Sam Jarosław Kaczyński przyznał, że w zachowaniu posła Jakiego przed sądem była „pewna nie­zręczność", bo jest on wiceministrem sprawiedliwości, ale sędzia, „naruszając prawo", jednak sprowokowała całą sytuację. Podobnie jak Patryk Jaki zaatakowany został inny pisowski polityk młode­go pokolenia, rzecznik MON i bliski współpracownik Antoniego Macierewicza, Bartłomiej Misiewicz. Opozycja uznała powołanie 26-letniego studenta do rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojenio­wej za naruszenie prawa, co PiS uznał za hucpę i zaczepkę.

Świat wokół władzy jest, niestety, pełen prowokatorów: KOD, sę­dziowie, artyści (zwłaszcza teatralni, którzy się sami proszą); re­cenzenci filmu„Smoleńsk"; ci, którzy szydzą z czytania apelu smo­leńskiego przy okazji rocznicy odsieczy wiedeńskiej; wciąż judząca Komisja Wenecka; Unia Europejska wcinająca się w nie swoje spra­wy; polskojęzyczne media; tzw. uchodźcy, którzy prowokują nawet swoją nieobecnością, i inni (znów cytując prezesa)„zarzucający wokół partii swe brudne sieci". Cóż, oni wszyscy szukają okazji, aby dostać w to, w co dostał prof. Kochanowski i ma dostać Kijowski.
Jerzy Baczyński

Bohater naszych czasów

Niełatwe było nasze dzie­ciństwo w PRL. W latach stalinowskich jedną z form represji był obo­wiązek czytania, choćby „po łebkach”, powieści Michaiła Lermontowa „Bohater naszych czasów”. Ćwiczyliśmy nasze młode umysły, ana­lizując stan ducha Grigorija Aleksandrowicza Pieczorina, który - jak to bohater epoki romantyzmu - był pokręcony i męczył się na tym świecie.
   Jakże odmiennych mamy bohaterów dzisiaj! Bohater na­szych czasów to młody polityk, człowiek bez wątpliwości, taki jak na przykład Patryk Jaki, jeszcze ząbkujący wicemi­nister sprawiedliwości, czy gwiazda sezonu - Bartłomiej Misiewicz, jeden z filarów MON, prosto z ławy studenckiej. Już sam ich wiek stanowi dla opinii publicznej pewien pro­blem. Do czego prowadzi zbyt wczesna kariera, świadczą na przykład losy pana Ziobry. Na ogół, zanim zacznie się pełnić odpowiedzialną rolę w życiu, np. lekarza czy sę­dziego, trzeba zdobyć wykształcenie, ukończyć aplikację, staż czy specjalizację, nabrać rozumu, wiedzy i doświad­czenia. Zawrotne kariery w rządzie PiS świadczą o tym, że albo mamy do czynienia z geniuszami, albo stanowiska, jakie ci geniusze dostają, nie są traktowane poważnie, ra­czej na zasadzie Lenina, że nawet kucharka będzie mogła zostać ministrem. Kiedy na widok młodzieńca wojsko skanduje: „Czołem panie ministrze!”, przecieramy oczy ze zdumienia. Młody człowiek lepiej by wyglądał w czapce studenckiej niż w laurowym wieńcu na skroni.
   Jak to się robi, żeby w wieku 30 lat, a więc ze skromnym bagażem, zostać aparatczykiem z nomenklatury? Niech odpowie sam zainteresowany. Jego własnoręcznie napi­sany życiorys to swoista instrukcja, jak przyjść na świat w odpowiedniej rodzinie, jak postawić na właściwego ko­nia i (przepraszam za słowo) jak dopiąć swego.
  „Nazywam się Bartłomiej Sebastian Misiewicz. Urodzi­łem się w Warszawie w rodzinie o poglądach prawicowych, patriotycznych. Rodzice i Dziadkowie na trwale zaszczepili we mnie dewizę »Bóg, Honor, Ojczyzna« - czytamy w ulot­ce wyborczej. - Dzięki temu przez 13 lat byłem lektorem najpierw w Kościele na Chomiczówce, a następnie w Ko­ściele pw. Św. Krzysztofa na warszawskich Bielanach. (...) Studiuję prawo na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wy­szyńskiego w Warszawie.
   Swoją działalność polityczną rozpocząłem w roku 2005, gdy zostałem Wiceprzewodniczącym Młodzieżowej Rady Dzielnicy Bielany. Zespołowi, z którym miałem przy­jemność wtedy współpracować, udało się doprowadzić do znacznej aktywizacji młodzieży z Bielan. Następnym punktem na mojej politycznej drodze było wstąpienie do Polskiej Federacji Młodzieży gdzie miałem za cel po­móc w doprowadzeniu do powołania Młodzieżowej Rady Miasta Stołecznego Warszawy, co udało się w 2009 roku.
   Na przełomie 2006 i 2007 roku rozpocząłem pracę z Mi­nistrem Antonim Macierewiczem. Dziś już mija blisko 8 lat jak pracuję z człowiekiem, który jest dla mnie największym politycznym autorytetem. W trakcie mojej pracy z Mini­strem Antonim Macierewiczem przez krótki czas byłem redaktorem Tygodnika »Głos«.
   W 2010 roku, po katastrofie smo­leńskiej postanowiłem bardziej zaangażować się w życie publicz­ne w Polsce. Wstąpiłem do Prawa i Sprawiedliwości, dwa lata później zostałem członkiem Rady Politycznej PiS. W 2011 r. pra­cowałem przy Zespole Pracy Państwowej PiS, zaś w 2012 r. ówczesny Prezes Zarządu Okręgowego Okręgu nr 10 PiS powierzył mi funkcję Sekretarza Zarządu Okręgowego (...) PiS, którą pełniłem dwa lata. W tym samym roku zostałem Koordynatorem ds. Struktur Wykonawczych PiS.
   Obecnie sprawuję funkcje: Asystenta Posła na Sejm RP Wiceprezesa PiS Antoniego Macierewicza; Szefa Biura Ze­społu Parlamentarnego Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Smoleńskiej; Sekretarza Biura Zespołu Parlamentarnego Ds. skutków likwidacji WSI; Członka Krajowej Komisji Re­wizyjnej PiS; należę do Komitetu PiS w Łomiankach; Peł­nomocnika Powiatowego PiS w Piotrkowie Trybunalskim; Jestem członkiem Młodzieżowego Klubu Gazety Polskiej w Warszawie”.
   Centralne miejsce na ulotce młodego aparatczyka zajmują wspólne fotografie, na których podają sobie ręce - bohater naszych czasów i jego patron. W ulotce nie wspomina się, że Misiewicz przez pewien czas pra­cował w aptece, bo to żaden powód do chwały, ale nie był to skok w bok od kariery politycznej, gdyż z apteką zwią­zany jest członek zarządu Polskiej Grupy Zbrojeniowej - jednego z większych holdingów tej branży w Europie, który zatrudnia ponad 17 tys. ludzi. Niedawno Misie­wicz poszedł jego śladem i został powołany na członka rady nadzorczej PGZ jako oczy i uszy ministra. Przedtem na tym stanowisku wymagane było wykształcenie wyższe, ale ostatnio ten warunek zniknął ze statutu. Jako oczy i uszy ministra, Misiewicz coraz więcej wie, więc staje się coraz mocniejszy.
  Młody człowiek został także odznaczony złotym meda­lem Za Zasługi dla Obronności Kraju. Kiedy rozległy się głosy zdumienia, a nawet zgorszenia (zwłaszcza wśród tych, którzy na polu walki, w misjach zagranicznych, najpierw musieli zasłużyć na brązowy i srebrny medal), minister przypomniał zasługi swojego pupila. W nocnym najściu na Centrum Eksperckie Kontrwywiadu NATO powstrzymał przestępców, uratował tajne dokumenty, zablokował operację wymierzoną w polską armię i bez­pieczeństwo państwa.

Główny atut Misiewicza to pełne zaufanie ministra Macierewicza. Rewolucja, której jesteśmy świadka­mi, w oczach jakobinów z ulicy Nowogrodzkiej wymaga ofiar. Spadają więc głowy: profesor Paweł Machcewicz (dyrektor Muzeum II Wojny Światowej), Grzegorz Gauden (Instytut Książki), Paweł Potoroczyn (Instytut Adama Mickiewicza), dowódca GROM, generalicja, prokurato­rzy, na celowniku są sędziowie. Z samej Akademii Sztuki Wojennej zwolniono ponad sto osób. Bez rozmowy, bez podania przyczyn, bez uznania dla zasług i dorobku. A natura nie znosi próżni. Na zwolnione posady czeka już młoda gwardia, czekają bohaterowie naszych czasów
Daniel Passent

Koniec wakacji!

Wrzesień miesiącem reprywatyzacji. Niczym jesienne liście spadają głowy w ratuszu. Pani prezydent broni się raz lepiej, raz gorzej, ale jej sytuacja choć nie widać powodu, aby zakwestionować jej osobistą uczciwość
nie jest łatwa.

Z kolei PiS jakiś stonowany, co nie dziwi, bo dwaj główni dyrektorzy od nieruchomości to ludzie Lecha Kaczyńskiego. PO czeka na wyniki dochodzeń prokuratorskich, problem jednak w tym, że to już nie jest niezależna prokuratura. W 2007 r. Zbigniew Ziobro „wykrył" rzekomy „układ warszawski". Po ośmiu (!) latach wszyscy oskarżeni zostali uniewinnieni. A przecież dziś, uzbrojony w nową ustawę, minister Ziobro może być jeszcze bardziej „skuteczny". Uciekając do przodu, Platforma złożyła w Sejmie projekt ustawy reprywatyzacyjnej. Poprzednie upadały z różnych przyczyn, ale zawsze ważnym argumentem były ogromne koszty dla budżetu państwa. Rozwiązaniem byłoby radykalne ograniczenie zarówno zwrotów w naturze, jak i wysokości odszkodowań. Obawiano się jednak zarówno opinii publicznej, w znaczącym stopniu popierającej konieczność „naprawienia krzywd" i zwrócenia „co zagrabione", jak i Trybunału Konstytucyjnego, który niepełne rekompensaty mógł uznać za niekonstytucyjne.

Dziś, w ciągu kilkunastu dni, sytuacja istotnie się zmieniła. Uzasadnione często pretensje do przebiegu reprywatyzacji w Warszawie (tolerowanego, dodajmy, przez wszystkie rządzące dotychczas stolicą i krajem ekipy polityczne) sprawiły, że powsta­ło przyzwolenie społeczne na silne zredukowanie realizacji rosz­czeń. Jednocześnie Trybunał Konstytucyjny - uznając tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną za zgodną z konstytucją - w uzasad­nieniu po raz pierwszy zawarł wyraźny sygnał, że takie radykalne rozwiązanie może zaakceptować. Powstały zatem warunki, aby projekt PO potraktować serio. Wprawdzie PiS, który szybciej od PO zwiększa dług publiczny - według metodologii unijnej dług w 2017 r. zbliży się do 55-proc. progu ostrożnościowego - może obawiać się, że wypuszczenie obligacji reprywatyzacyj­nych spowoduje przekroczenie progu, ale byłby to szczególny przypadek i istnieje uzasadnienie, aby wartość tych obligacji z tego rachunku wyłączyć.

W bitewnym zgiełku wzajemnych oskarżeń utonęła, niestety, wspomniana tzw. mała ustawa reprywatyzacyjna, która po raz pierwszy powiedziała stanowcze „nie" większości patologii w tej sferze. Jako współinicjator i senacki sprawozdawca tej ustawy upierałem się, że jej przepisy są zgodne z konstytucją - nie dlatego, iżby nie naruszały czyichś interesów (bo naruszały!), ale dlatego, że ich brak narusza z kolei interes dziesiątków tysięcy mieszkańców stolicy. To Trybunał powinien zważyć, które są ważniejsze. I tak się stało. Szkoda tylko, że prezydent Komorowski, zamiast podpisać ustawę i potem skierować ją do TK, postąpił odwrotnie. Wiele spraw byłoby już do dzisiaj załatwionych.

Wrzesień to także pierwszy miesiąc obowiązywania podatku od handlu. Trudno o bardziej bezsensowny podatek. Według ministrów Kowalczyka i Szałamachy ma on wyrównywać warunki konkurencji między zagranicznymi hipermarketami a rodzimymi sklepami. Porównałem ceny kilkudziesięciu identycznych artykułów żywnościowych i AGD w dużych sieciach i osiedlowych sklepach. Za darmo informuję obu panów, że te artykuły są średnio o 17,1 proc. tańsze w dużych sieciach. W jaki zatem sposób podatek w wysokości 1,4 proc. miałby zwiększyć szanse małych firm? - nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że zapłacą go klienci i dostawcy. Zamiast robić „maluchom" wodę z mózgu i dąć w patriotyczną trąbkę, trzeba było uczciwie powiedzieć, że rząd potrzebuje pieniędzy i wszyscy muszą się złożyć. No, ale może za dużo wymagam...

Milczenie jest złotem. Cóż, kiedy niektórzy z naszych mi­nistrów zdecydowanie wolą srebro, racząc nas prawie codziennie rezultatami swoich przemyśleń. Czasami odnosi się wrażenie, że ścigają się wręcz w wypowiadaniu nieprawd, obelg, insynuacji i zwykłych głupstw. Niewątpliwym liderem jest An­toni Macierewicz. Właśnie obiecał, że niedługo poznamy nowe, „wstrząsające" (to chyba jednak trochę mniej niż „porażające"?) rewelacje na temat katastrofy smoleńskiej. Pytanie, co - po helu, sztucznej mgle, rakiecie i wybuchającej gaśnicy - mogłoby jesz­cze nami wstrząsnąć?
  Na drugie miejsce za Macierewiczem zdecydowanie wysuwa się minister Błaszczak. Polityk ten nie kręci i nie ściemnia, co pomyśli, to zaraz powie. I nie są to wypowiedzi banalne. Ze śmiertelną powagą mówi głupstwa, podlewając je pseudofilozoficznym sosem. Jego wnikliwe rozważania na temat wpływu multi-kulti na losy świata, krytyczna analiza niszczących skutków poprawności politycznej czy dobre rady dla Angeli Merkel i brytyjskich sądów robią naprawdę duże wrażenie. Niestety, ostatnio ten subtelny badacz idei zdecydowanie obniżył loty, wyzywając sympatyków KOD od „zwolenników Bieruta".
Za rogiem czają się już porównania do Stalina i Hitlera (gestapo już było). W ten sposób chamstwo właśnie wyszło z Sejmu, gdzie stało się chlebem powszednim, i trafiło na salony rządowe, nabierając charakteru oficjalnego.

Przez Polskę przeszła elektryzująca wiadomość: prezydent Andrzej Duda podał rękę legendarnemu przywódcy Solidarności Lechowi Wałęsie! Jeszcze parę lat temu newsem było, jeśli ktoś komuś ręki nie podał. Dziś newsem jest - gdy podał.
Dobra zmiana.

Marek Borowski - polityk, ekonomista, marszałek Sejmu IV kadencji. Od 2011 r. zasiada w Senacie (niezrzeszony), wcześniej był posłem (I—IV i VI kadencji). Pełnił funkcje: wiceministra rynku wewnętrznego w rządach Tadeusza Mazowieckiego oraz Jana Krzysztofa Bieleckiego, wicepremiera i ministra finansów w gabinecie Waldemara Pawlaka, a także ministra-szefa URM w rządzie Józefa Oleksego. Współtworzył SdRR Jako pierwszy zaproponował przekształcenie koalicji SLD w partię, której później był członkiem i wiceprzewodniczącym. Z Sojuszem rozstał się w 2004 r. Wraz z grupą polityków lewicy założył SDPL - z kierowania partią zrezygnował cztery lata później. W 2005 r. kandydował na prezydenta RP (zajął czwarte miejsce), a rok później na prezydenta Warszawy (trzecie miejsce).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz