czwartek, 8 września 2016

Operacja na pamięci



Rozmowa z prof. Tomaszem Maruszewskim, psychologiem, o tym, jak politycy, manipulując historią, mogą zmienić nawet osobiste wspomnienia człowieka

JOANNA CIEŚLA: - Wybiera się pan na film „Smoleńsk"?
PROF. TOMASZ MARUSZEWSKI: - Raczej nie. Trudno mi oglądać film o zdarze­niach, które były źródłem traumy dla wie­lu osób, dla mnie również. Tym bardziej że w podobnych przypadkach to, co ogląda­my na ekranie, zwykle ma luźny związek z rzeczywistością.

Filmowy scenariusz kreuje obraz tamtych zdarzeń zgodnie z wizją obozu rządzącego: katastrofa smoleńska to skutek zamachu. Czy człowiek - wiedząc przecież, że obraz jest fabułą - może uwierzyć w filmową wersję zdarzeń?
Z zasady czas oddziaływania dzieł fil­mowych na emocje jest dość krótki - oko­ło roku, potem to się wycisza. Większość przyszłych widzów filmu „Smoleńsk” pa­mięta zresztą, jak różne, wykluczające się wzajemnie, informacje pojawiały się bez­pośrednio po katastrofie, a potem w trakcie prac różnych komisji i zespołów.

Od pewnego czasu ta lawina doniesień słabnie, a przekaz władz ujednolica się.  
No właśnie. A w psychologii od lat 70. opisywany jest efekt dezinformacji, który polega na tym, że jeśli do człowieka docie­rają różne przekazy na temat tego same­go zdarzenia, to te późniejsze informacje bardzo często zakłócają to, co ktoś wiedział wcześniej. Wiemy jednak, że w jakimś stop­niu można temu zapobiegać. Jedna z mo­ich magistrantek na przełomie kwietnia i maja 2015 r. badała pamięć katastrofy smoleńskiej. Udało jej się potwierdzić hi­potezę, że gdy ludzie wiedzą, z jakiego źró­dła pochodzą posiadane przez nich infor­macje, to ten efekt dezinformacji słabnie. Stają się bardziej odporni na manipulacje, propagandę, błędy. Gdybyśmy umieli za­chęcić ludzi do tego, by zastanawiali się, skąd o czymś wiedzą, to najprawdopodob­niej odporność na różnego rodzaju opera­cje na pamięci byłaby większa.

Gdyby jednak zabieg dezinforma­cji się powiódł, to czy przeciętny odbiorca mediów mógłby zacząć myśleć: „Od początku wiedziałem, że to zamach" - choć pierwotnie wcale nie był o tym przekonany?
To bardzo prawdopodobne, zwłaszcza w przypadku tych, którzy sięgają tylko do jednego nurtu mediów. Działa rodzaj dodatniego sprzężenia zwrotnego. Ludzie wybierają media, które przekazują infor­macje zgodne z ich poglądami. Każdy kolejny przekaz utwierdza ich w tych opi­niach. Ten efekt jest wzmacniany przez fakt, że eksperci, jak Maciej Lasek, szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych, w przestrzeni publicznej prawie już się nie pojawiają. To poważne wyzwanie.
   Elliot Aronson, znany psycholog spo­łeczny, opisuje przypadek Michaela Dukakisa, który był dość mocnym kandydatem w amerykańskich wyborach na prezydenta w 1988 r. Ale sztab George’a Busha wycią­gnął mu, że jako gubernator jednego ze sta­nów uwolnił warunkowo pewnego prze­stępcę. Ten przestępca następnie zgwałcił kobietę i pobił jej męża. Sam Bush zbyt wiele nawet o tym nie mówił, za to w jego spotach pokazywano zdjęcia drzwi obro­towych, przez które wchodzą i wychodzą przestępcy A Dukakis przedstawiał dane statystyczne, z których wynikało, że licz­ba przestępstw popełnianych przez ludzi na zwolnieniu warunkowym jest niższa niż liczba przestępstw popełnianych przez resztę obywateli. Oczywiście to było zupeł­nie nietrafione. Podobnie jest u nas. Dużo więcej wysiłku wymaga przyjęcie przekazu racjonalnego: „mamy takie i takie dowody, że katastrofa była wynikiem splotu wielu czynników”, niż uznanie, że ktoś knuł.

Myślenie spiskowe to cecha osobowości?
Nie, to tendencja do postrzegania i inter­pretowania świata. Prof. Krzysztof Korze­niowski, który badał paranoję polityczną, wskazuje, że ona od lat subtelnie się nasi­la. Polacy są coraz bardziej skłonni do po­szukiwania spisków. A myślenie spiskowe sprzyja zapamiętywaniu selektywnemu. Skoro uważamy, że „istnieją siły, które usiłują Polsce zaszkodzić”, to znacznie łatwiej przyjmiemy tezę, że różne zdarze­nia były wynikiem spisku. To jest widoczne na poziomie jednostkowym, ale coraz czę­ściej pojawia się w myśleniu grupowym, w dziwacznych formułach. Na przykład, że uchodźcy z Syrii zajmą kościoły. Prze­cież nawet te 7 tys. ludzi (gdyby do nas przyjechali) w takim dużym narodzie jak nasz nie jest w stanie „przejąć kościołów”.

Jaki więc powinien być „antyspiskowy" przekaz emocjonalny, który mógłby być skuteczną odpowiedzią?
To właśnie wyzwanie. Powinien być pro­sty, bez złożonych argumentów, ponieważ współczesne media sprawiają, że ludzie odwykli od refleksji.

Pamięć innych wydarzeń też nam się pozmienia? Pewien mój znajomy twierdzi, że zawsze wiedział, iż Wałęsa to Bolek, choć przez lata nic o tym nie wspominał.
Zmiana pamięci jest zjawiskiem natural­nym. Bardzo często nam się zdaje, że wcze­śniej coś wiedzieliśmy, przewidzieliśmy, domyślaliśmy się. Przy czym w badaniach eksperymentalnych okazuje się, że to złu­dzenia. Ludzie przypisują sobie większą przenikliwość, niż faktycznie ich cechuje. Oczywiście dla wielu ludzi bardziej ak­ceptowane są zwłaszcza te wersje prze­szłości, na których dzisiaj osobiście mogą bardziej skorzystać. W związku z tym ktoś, kto dziś korzysta na politycznej zmianie (bo na przykład awansował), łatwiej będzie wierzył w jej przekazy na temat przeszłości niż ten, kto został przez tę zmianę w jakiś sposób poszkodowany.

Jak przebiega ten przeszczep pamięci u beneficjentów zmian?
Najpierw zmienia się zachowania na oczekiwane przez otoczenie i przynoszą­ce pewne korzyści (dodatkowe pieniądze, awans itd.). Ważne jest, by owe korzyści nie były zbyt duże, gdyż wtedy człowiek mógł­by pomyśleć o sobie, że np. jest łasy na pie­niądze. Gdy jednak te korzyści są symbo­liczne, to może sobie powiedzieć - skoro w zasadzie niewiele zyskałem, to pewnie moje nowe zachowanie wynika z moich prawdziwych poglądów. I niedostrzegal­nie przejmuje nowy system wartości. A ten z kolei ułatwia przyjmowanie komunika­tów i uznanie ich za własne. Przyjmujemy pogląd, że przez dekady byliśmy jako naród pomijani i krzywdzeni, a z tym już spójne jest, że ktoś chciał - na przykład - zgładzić naszego prezydenta.

O to chodzi w polityce historycznej - żeby dać uzasadnienie dla decyzji po­litycznych, które bez umotywowania przeszłością mogłyby budzić opór?
Tak. Polityka historyczna w obecnym wydaniu nieustannie podkreśla, że byliśmy ofiarami różnych wrogich sił. A postrzega­nie siebie jako ofiary skutkuje uznawaniem siebie za istotę moralnie wyższą. Skoro jesteśmy ofiarami, to mamy prawo robić różne rzeczy, których w innych okoliczno­ściach byśmy nie zrobili.

A co z pamięcią zdarzeń, których jesteśmy bezpośrednimi uczestnikami? Na dziejopisarski przebój ostatnich miesięcy wyrosła autobiografia Jarosława Kaczyńskiego. Autor przed­stawia siebie i brata jako głównych aktorów peerelowskiej opozycji. Świadomie manipuluje, wierząc, że nikt nie będzie prostował, czy fak­tycznie pamięć płata mu figle?
Odwołam się do amerykańskiej afery Watergate. Wśród świadków był jeden z do­radców prezydenta Nixona, który twierdził, że z dokładnością magnetofonu pamięta wszystko, co było powiedziane. Gdy jed­nak zaczęto konfrontować jego zeznania z robionymi nielegalnie nagraniami, oka­zało się, że ten człowiek rzeczywiście dość dokładnie pamiętał rozmaite rozmowy, ale wyolbrzymiał swoją rolę we wszystkim, co się zdarzyło. Podobnie jak Jarosław Ka­czyński był doradcą z drugiego albo trzecie­go rzędu, ale w zeznaniach przed komisją senacką mówił o sobie tak, jakby był jedną z najważniejszych osób. Mamy tendencję do mitologizowania własnej przeszłości i własnego znaczenia, choć w różnym stopniu dotyczy to różnych osób. W przy­padku Kaczyńskiego trudno rozstrzygnąć, czy posuwa się do celowej manipulacji, czy ulega naturalnym tendencjom, by stawiać się w centrum wydarzeń.
Jednak kreowanie siebie samego na świętego to ryzyko. Zdecydowanie skuteczniejsze jest kreowanie kogoś inne­go, nawet brata bliźniaka. Autopromocja działa wobec osób słabiej wykształconych, resztę to raczej zniechęca.

Gdy w PRL władza próbowała kreować własnych „świętych", przynosiło to efekt odwrotny do zamierzonego. Jak społeczeństwu udało się wtedy przed tymi zabiegami zabezpieczyć? Zadziałał znany efekt rykoszetu - gdy próbuje się jakiś pogląd zbyt nachalnie pro­pagować, pojawia się tendencja do przyj­mowania odwrotnego punktu widzenia. Ale pamięć jest podatna na bardzo różne zabiegi. Niemiecki egiptolog Jan Assman podaje przykład pewnego faraona, który próbował wprowadzić reformy religij­ne. W pewnym momencie został uzna­ny za zdrajcę, kryminalistę - zniszczono wszelkie jego posągi i inskrypcje, ukryto miejsce pochówku. Jakby nigdy nie istniał. Został odkryty na nowo dopiero w XIX w. Assman porównuje tę rzeczywistą postać z Mojżeszem, co do którego nie mamy żad­nych świadectw historycznych, ale przez cały czas funkcjonuje w ludzkiej pamięci. Czasem zdarza się, że jakaś postać do ludz­kiej pamięci wchodzi i zaczyna tam żyć, chociaż tak naprawdę może być wyłącznie projekcją czyichś potrzeb.

Tak jak żołnierze wyklęci - mgławico­wa struktura, w poczet której zaliczani są dziś żołnierze podziemia niepod­ległościowego z najróżniejszych, często wrogich wobec siebie formacji? Nikt dziś właściwie nie przypomina, że grzebani niedawno z honorami Inka i Zagończyk z oddziału Łupaszki byli przecież żołnierzami AK, a nie żołnie­rzami wyklętymi.
No właśnie, bo przez lata ludzie nie wiedzieli, że Łupaszka należał do AK. W poprzednim systemie przedstawiano go jako bandytę, przesadzano, jeśli cho­dzi o szkodliwość jego działań. Dzisiejszy wybuch kultu to też pokłosie tego efektu rykoszetu. Ale można w tym również wi­dzieć próbę, jak to nazywamy, afektywnego ujednoznacznienia obrazu świata. Jeśli ludzie w czyimś życiu dostrzegają wyraźne elementy pozytywne, to wszyst­kie pozostałe również akceptują. W tej chwili postaci powojennego podziemia są idealizowane, chociaż robiły też rzeczy straszne, jak to zwykle się dzieje w trakcie wojny domowej. Ale najważniejszy stał się cel, w imię którego walczyli. Dostęp do źródeł jest relatywnie niewielki, nie­liczni przeczytają książki. A ludzie nie- czytający są bardziej podatni na uprosz­czenia, manipulacje.

Kiedy ten efekt rykoszetu się uruchamia? Bo tylko w najbliższych miesiącach w tle różnorakich re­konstrukcji bitew, rajdów śladami Łupaszki itd. planowane jest otwarcie m.in. Muzeum Pamięci Sybiru, Muzeum Żołnierzy Wyklętych, Muzeum Katyń­skiego, Muzeum X Pawilonu, Muzeum Kresów, Muzeum Ziem Zachodnich, Muzeum Rzezi Wołyńskiej.
Myślę, że jesteśmy już bliżej niż da­lej. Ta reakcja paradoksalna - odrzuce­nie czy wyśmianie nachalnego przekazu - następuje zwłaszcza, gdy trudno przed nim uciec.

Co się dzieje ze społeczeństwem, w którym pamięć ciągle się zmienia? Nasi liderzy kilkanaście lat temu uznali odpowiedzialność Polaków za zbrodnie popełnione na Żydach. Dziś słyszymy, że nie wiadomo, kto odpowiada za pogromy. Trwają prace nad ustawą przewidującą kary więzienia za przypisywanie obywa­telom polskim „publicznie i wbrew faktom (...) odpowiedzialności za po­pełnienie nazistowskich zbrodni". Operacja na pamięci zbiorowej jest groźna. Pokusa, by mistyfikować własną przeszłość, jest w Polakach ciągle silna. Widzę to w rozmowach ze studentami, gdy próbuję pokazywać, że były w naszej historii momenty dość haniebne. Szczegól­nie niepokoi mnie to, co się będzie działo w szkołach. Dzieci po zmianie programów nauczania mogą podlegać tym zabiegom w większym stopniu. W ich przypadku ła­twiej tworzy się bohaterów, kogoś, z kim zechcą się utożsamiać.
   Powinniśmy nauczyć się wykorzystywać wiedzę wynikającą z popełnionych w prze­szłości błędów, przyjąć, że jesteśmy spo­łeczeństwem, które robiło zarówno rzeczy dobre, jak i złe. Ale prościej i przyjemniej jest siebie idealizować. Władza to wyko­rzystuje. I próbuje przeszczepić ludziom pamięciowe złudzenia.

Prof. Dr hab. Tomasz Maruszewski pracuje w Zakładzie Procesów Afektywnych i Poznawczych na Uniwersytecie SWPS w Sopocie. Zajmuje się także psychologią emocji oraz psychologią komunikacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz