piątek, 11 listopada 2016

Zatarty silnik i Czeski film z podatkami



Zatarty silnik

Inwestycje to paliwo rozwoju, ale po roku rządów PiS tego paliwa zaczyna brakować. Gospodarka dostała wyraźnej zadyszki.

Miłosz Węglewski

Zagraniczne koncerny mogą się wreszcie czuć dopieszczone przez rząd PiS. Wicepremier Mateusz Morawiecki dwoi się i troi, aby do­pięcie każdego z dużych projektów inwesty­cyjnych z ich udziałem miało godną oprawę, a on sam - okazję do wygłoszenia w blasku fleszy kilku wzniosłych zdań o korzyściach dla naszej gospodarki.
   - Czyżby ten nagły wzrost uznania władz dla inwestorów z zagranicy miał piarowsko przykryć coraz głębszy marazm krajowych inwestycji, zarówno publicznych, jak i prywatnych? - pyta retorycznie główny ekonomista dużego banku.

WICEPREMIER ZMIENIA FRONT
W pierwszych trzech kwartałach Morawiecki nie miał wielu okazji do fetowania nowych inwestycji zagranicznych, za to jesienią obrodziły one niczym prawdziwki na Kaszu­bach. Zasiedziały już w Polsce kanadyjski Bombardier Trans­portation postanowił zainwestować ćwierć miliarda złotych w budowę nowej hali we wrocławskiej fabryce. Będą tam po­wstawać nadwozia do pociągów dużych prędkości. Tydzień temu na jej uroczystym otwarciu wicepremier aż kraśniał z zadowolenia: „Cieszę się, że jeden ze światowych liderów jest z nami tutaj w Polsce (...) Ta inwestycja wpisuje się w na­szą strategię na rzecz odpowiedzialnego rozwoju w obszarze reindustrializacji”.
   Dla uczczenia finału negocjacji z Daimlerem, który zainwe­stuje przynajmniej 2 mld zł w fabrykę silników do mercedesów w podwrocławskim Jaworze, zorganizowano specjalną konfe­rencję w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Premier Beata Szydło gratulowała Morawieckiemu sukcesu, a on sam mówił, że to inwestycja „odzyskana z pozycji straconych” i że będzie „perłą współpracy polsko-niemieckiej”.
   W październiku wicepremier celebrował też inwestycje Toyoty, która wyłoży 650 min zł na rozbudowę swoich fabryk w Wałbrzychu (napędy hybrydowe) i Jelczu (silniki benzyno­we), a także południowokoreańskiego LG Chem, który w Kobierzycach na Dolnym Śląsku zbuduje za 1,3 mld zł fabrykę baterii do samochodów elektrycznych. Za każdym razem podkreślał zbieżność tych inwestycji ze swoim planem rozwoju kraju.
   Tyle że sednem strategii Morawieckiego miała być mobilizacja rdzennie krajowego kapitału i biznesu. On sam, od pierwszych miesięcy w rządzie Beaty Szydło, nie szczędził cierpkich słów działającym w Polsce koncernom zagranicznym. - Budowanie rozwoju w oparciu o kapitał zagraniczny to błąd - mówił jeszcze latem. Często też narzekał, że prawie dwie trzecie polskiego eksportu pochodzi z zagranicznych fabryk i montowni i że zmiana tego stanu rzeczy jest jego głównym wyzwaniem.
   Tymczasem silniki Daimlera i Toyoty też będą sprzedawane za granicę, a pociągi Bombardiera mają trafiać do Deutsche Bahn. Nie ma nawet pewności, czy skorzystamy z baterii LG Chem, bo przecież w przyszłym „samochodzie elektrycznym Morawieckiego” (resort energii lada dzień ogłosi konkurs na g jego karoserię) dominować mają krajowe części i komponenty.
   Ale mniejsza o sens retoryki Morawieckiego. Każdy zastrzyk kapitału i know-how (a ostatnie projekty należą do zaawanso­wanych technologicznie) jest dla naszej gospodarki bezcenny. Do tego dochodzą setki i tysiące nowych miejsc pracy - z reguły w mniej rozwiniętych regionach. Problem w tym, że sfinalizowa­nych za rządów PiS inwestycji zagranicznych jest nieporówna­nie mniej niż za koalicji PO-PSL. W samym tylko 2015 r. Polska pozyskała ponad 220 bezpośrednich inwestycji zagranicznych o łącznej wartości kilkunastu miliardów złotych i zajęła pod tym względem czwarte miejsce wśród krajów Unii i bezapelacyj­nie pierwsze w regionie. Po 10 miesiącach tego roku wyniki są kilka razy słabsze. W dodatku wśród dużych projektów przeważają reinwestycje obecnych już u nas od lat koncernów.
   - Praca z zagranicznymi inwestorami jest obecnie dużo cięższa, wszyscy pytają o sytuację w Polsce, wymagają spotkań z przedstawiciela­mi agencji rządowych - potwierdza Maciej Dyjas, kiedyś prezes EMPiK, dziś partner Griffin Real Estate, jednego z największych funduszy nieruchomościowych w naszej części Europy.
Dodaje, że spora część inwestorów, z którymi współpracuje jego firma, postanowiła zawiesić plany inwestycji w Polsce, „dopóki się nie oka­że, co tu będzie dalej”.
   Ale inwestycje zagraniczne nie były i nie będą głównym motorem rozwoju Polski. Bardziej kluczowe są inwestycje sektora publicznego (państwa oraz samorządów), już działających u nas przedsiębiorstw, a także obywateli, któ­rzy kupują na przykład mieszkania. W zeszłym roku ich łączna kwota przekroczyła 360 mld zł (z czego prawie 40 proc. przypadło na biznes).
Niestety, o powtórzeniu tego wyniku nie ma co marzyć.

SZUKANIE WINNYCH
Już po i kwartale spadek inwestycji 1,8 proc. - licząc rok do roku - zaniepokoił analityków. 4,9-procentowy regres w kolejnym wręcz ich zmroził, bo tak źle nie było od global­nego kryzysu z końca zeszłej dekady. Za kilka dni GUS poda dane za III kwartał, ale mało kto wierzy w zmianę trendu. Już wia­domo, że wydatki na inwestycje z budżetu państwa wyniosły do września zaledwie 5,5 mld zł, o połowę mniej niż przed rokiem najmniej od 2012 r.
   Nawet władze PiS nie próbują już bagatelizować problemu. Ale dla nich to, tradycyjnie, wina Tuska. - Inwestycje słabną i ko­nieczne jest ich przyspieszenie. Trzeba nadrabiać tąpnięcie in­westycji, które zafundowała nam koalicja PO-PSL - stwierdził niedawno wicepremier Jarosław Gowin. Ignorancja czy cynizm?
   W 2014 r. dynamika inwestycji wynosiła blisko 10 proc. Rok później mimo spowolnienia w ostatnich miesiącach przekroczy­ła 6 proc. W samym sektorze przedsiębiorstw sięgała kilkunastu procent. Wzrost PKB przekraczał 3 proc, i to przede wszystkim inwestycje napędzały gospodarkę.
   Teraz na odwrót - to spadek inwestycji jest głównym hamul­cem rozwoju. Jak tak dalej pójdzie, roczny wzrost PKB wyniesie sporo poniżej 3 proc., a część analityków obawia się, że nie prze­kroczy 2,5 proc. A pamiętajmy, że budżet oparto na założeniu, że wzrost PKB wyniesie 3,4 proc. (po obniżce latem z 3,8 proc.).
   Mateusz Morawiecki zachowuje urzędowy optymizm. Spro­wadza problem do zadyszki w inwestycjach publicznych, wy­wołanej naturalnym dołkiem w transferze funduszy unijnych, między jedną a drugą sześcioletnią perspek­tywą budżetową. Liczy, że w końcówce roku odżyją one za sprawą budowy dróg oraz linii kolejowych.
   Wątpliwe. Po pierwsze, największe tąpnię­cie w inwestycjach widać w sektorze przedsię­biorstw (ponad 7 proc. W I półroczu), a niewiele z nich jest uzależnionych od środków unijnych. Po drugie, dołek w napływie pieniędzy z Bruk­seli jest nieporównanie głębszy niż sześć lat temu, gdy rozliczano poprzednią perspekty­wę. To oznacza, że rząd PiS coraz gorzej sobie z tym radzi.
   Owszem, poprzednie władze też mają swo­je grzechy. Po odejściu „głównej księgowej Pol­ski” Elżbiety Bieńkowskiej na fotel komisarza UE zaczęły się tworzyć zaległości z rozlicza­niem faktur. Pojawiło się nawet zagrożenie, że część środków przepadnie. To już nie była rzeka unijnych pieniędzy, lecz wciąż wartki potok. Te­raz zmienił się w ledwo ciurkający strumyczek.

PARALIŻ INWESTYCYJNY
Rząd wciąż nie jest w stanie zaktualizować programu budowy dróg, a plan wielkiej moder­nizacji kolejnictwa pozostaje głównie na pa­pierze. Zamiast rozstrzygać wielkie przetargi infrastrukturalne i podpisywać kontrakty, rząd ugrzązł w negocjacjach z branżą budowlaną. Eksperci wiążą te opóźnienia z paraliżem decy­zyjnym po zmianie władzy i brakiem doświad­czenia obsadzanych przez PiS urzędników. Efekty są porażające.
   W zeszłym roku otrzymaliśmy z Brukseli ok. 8,7 mld euro net­to (po odjęciu składki do budżetu UE). W tym po trzech kwar­tałach to ledwie 3,5 mld euro. We wrześniu zostaliśmy wręcz płatnikiem netto, bo wpłaciliśmy o ponad 60 min euro więcej, niż dostaliśmy!
   Odbija się to na inwestycjach centralnych, ale jeszcze mocniej na samorządowych. A samorządy do roku 2020 mogą liczyć na prawie 18 mld euro, niemal czwartą część wszystkich funduszy z Brukseli. - Postrzegamy inwestycje samorządowe jako jedną z kluczowych dźwigni rozwoju gospodarczego w latach 2016-2018 - mówił kilka miesięcy temu Paweł Borys, prezes Polskiego Fun­duszu Rozwoju. Tyle że na razie samorządy wykorzystały dopiero ok. 1 proc. środków unijnych dostępnych na lata 2014-2020, a w wielu regionach poniżej 1 proc. I niemal pewne jest, że war­tość inwestycji samorządowych spadnie w tym roku przynaj­mniej o 6-8 mld zł, czyli o jedną piątą w stosunku do 2015 r.
   W poprzednich latach nieraz raził owczy pęd miast czy gmin do „łykania” unijnych pieniędzy, z tymi wszystkimi aquaparkami, stadionami, imponującymi salami koncertowymi czy lotni­skami, których koszty utrzymania rozsadzały lokalne budżety. Ale obecnie wahadło poszło w drugą stronę.
   Czasem ten marazm inwestycyjny wynika z dość kuriozalnych przyczyn. Późną wiosną resort rozwoju apelo­wał do samorządów, by wstrzymały się z ogła­szaniem przetargów na projekty finansowane z pieniędzy UE do czasu wejścia w życie noweli ustawy o zamówieniach publicznych - ta obo­wiązująca okazała się niezgodna z nowym usta­wodawstwem unijnym.
   Rozpisywaniu przetargów na nowe inwe­stycje nie służyła też wymiana urzędników w magistratach i gminach, skutkująca pa­raliżem decyzyjnym. Swoją rolę odegrał też strach przed wydawaniem pieniędzy, zwłasz­cza gdy nowe władze zarządziły kontrole wy­korzystania środków z lat ubiegłych, a CBA zaczęło sprawdzać wydawanie unijnych euro w każdym urzędzie marszałkowskim. Małgo­rzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka Konfederacji Lewiatan, zwraca też uwagę, że wiele samorządów ograniczyło inwe­stycje, aby tworzyć rezerwy na wypadek opóź­nień w przelewaniu z kasy państwa pieniędzy w ramach programu 500+. A jeszcze szykuje się reforma szkolnictwa, za którą też będą musiały zapłacić samorządy.
   Doszły też studzące zapał inwestycyjny zmia­ny przepisów, np. w kwestii energetyki wiatro­wej. - Wiatraki to praktycznie jedyna nadzieja na spore i regularne wpływy do budżetu gminy. Jeśli wejdą w ży­cie zapisy o minimalnej odległości wiatraków od zabudowań, to możemy o tym zapomnieć - zapowiadał wiosną Zbigniew Gra­bowski, wójt gminy Wapno w Wielkopolsce. I weszły - wokół dużego wiatraka musi być niezabudowana przestrzeń o śred­nicy ok. 4 km, a Wapno i większość gmin nie mają tak dużych wolnych terenów. Musiały się więc obejść smakiem, jeśli chodzi o farmy wiatrowe.

PRZEMYSŁ NA HAMULCU
Dużej zadyszki inwestycyjnej dostała też większość przedsię­biorstw- zarówno prywatnych, jaki tych kontrolowanych przez państwo. Ponad 7-procentowy spadek ich wydatków w I półro­czu to efekt zapaści inwestycji w maszyny, urządzenia i techno­logie, czyli tych najbardziej prorozwojowych.
   Marazm widać nawet w ręcznie sterowanych przez rząd kon­cernach energetycznych. Obciążone kosztami „integracji” spó­łek górniczych i kopalń wprawdzie nadal inwestują, ale robią to coraz ostrożniej. Wystarczy rzut oka na raporty finansowe za półrocze: w PGE nakłady inwestycyjne były o 11 proc. mniejsze niż przed rokiem, w katowickim Tauronie aż o 18 proc.
   Nie lepiej jest w branży budownictwa infrastrukturalne­go. - Nie tylko rynek inwestycji infrastrukturalnych się skur­czył, podobnie jest w przypadku budownictwa kubaturowego twierdzi Piotr Janiszewski, prezes Skanska, jednej z najwięk­szych w kraju firm budowlanych, która niedawno zapowiedziała zwolnienia grupowe. A Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek mówi o gwałtownym spadku inwestycji w sek­torze związanym z dostawą wody, gospodaro­waniem ściekami i odpadami, a także w branży transportu oraz gospodarki magazynowej.
Przedsiębiorstwa osiągnęły w I półroczu do­bre wyniki finansowe, w czym pomogły niskie koszty surowców i materiałów. Jednak ciągle bardzo ostrożnie inwestują, co należy wiązać z niestabilnością polityczną i restrykcyjnością regulacyjną - komentuje.
   Te obawy dotyczą też właścicieli małych
średnich firm. Wzmożone kontrole skarbo­we, widmo do 25 lat więzienia za przewinienia, często nieświadome, związane z rozliczaniem VAT, kolejne próby rządu majstrowania przy podatku handlowym, zapowiedź likwidacji podatku liniowego dla przedsiębiorców czy rzucone przez prezesa Kaczyńskiego hasło po­wszechnego podatku obrotowego - to wszyst­ko studzi zapał do inwestowania. - Wzrasta niepewność związana z polityką rządu, dlate­go spadają inwestycje przedsiębiorstw - mówi Aleksander Łaszek, główny ekonomista Forum Obywatelskiego Rozwoju, założonego przez Leszka Balcerowicza.
   Obawy przed inwestowaniem widać nawet wśród rolników. Większość z nich spodziewa się spadku opłacalności produkcji, a nastroje pogarszają rosną­ce opóźnienia w wypłacaniu przez rząd dopłat bezpośrednich. Z badań „Kondycja polskiego rolnictwa”, przeprowadzonych przez firmę Martin & Jacob, wynika, że niemal połowa rolników nie zamierza w tym roku inwestować.
   Słuchając tych hiobowych wieści, musimy pamiętać, że mimo wyraźnego w poprzednich latach wzrostu udziału inwestycji w PKB (do 20,1 proc. w 2015 r.) jesteśmy pod tym względem do­piero w połowie unijnej stawki. A jeśli chodzi o prorozwojowe wydatki firm w przeliczeniu na jednego mieszkańca - w ogonie. W zeszłym roku było to ok. 1,3 tys. euro, gorzej wypadła tylko Gre­cja. W planie Morawieckiego założono wzrost udziału inwesty­cji w PKB do 25 proc. W perspektywie 2020 roku, co oznaczałoby, przy obecnych cenach, kwotę o 120 mld zł większą niż ta z ubiegłe­go roku (360 mld zł). Dziś brzmi to jak bajka o żelaznym wilku.

Czeski film z podatkami

Jeśli PiS nowym superpodatkiem dokręci śrubę przedsiębiorcom, to zaczną oni uciekać za granicę. Fiskusy w Czechach i na Słowacji czekają na nich z otwartymi ramionami

Radosław Omachel

Ulica Szwabińskiego w Ostrawie, czeskim mieście tuż przy pol­skiej granicy, nie należy do najbardziej reprezen­tacyjnych. Ale to tu, przed kancelarią podatkową Account Professional, regu­larnie parkują reprezentacyjne samocho­dy. Należą do polskich przedsiębiorców, którzy przenieśli biznes do Czech.
   Właściciel i szef kancelarii, Zbigniew Mrózek, obsługuje głównie lokalne fir­my, ale w portfolio ma także ćwierć tysiąca podmiotów założonych w Cze­chach przez Polaków. Wszystko wska­zuje, że wkrótce ich sporo przybędzie.
- W ciągu ostatnich trzech tygodni licz­ba zapytań od polskich właścicieli firm zwiększyła się trzykrotnie - mówi Mrózek. - Polscy biznesmeni obawiają się nowego ujednoliconego podatku.
   Dziś od jednego etatu przedsiębior­ca i pracownik odprowadzają w sumie osiem różnych danin - podatków, skła­dek itd. Zastąpienie ich jedną uprościło­by system poboru. Ale przy okazji tego uproszczenia rząd zamierza pogmerać przy stawkach podatkowych. Wiadomo, że po wprowadzeniu od początku 2018 r. nowej daniny - która zastąpi PIT, skład­ki do ZUS i NFZ - zmniejszy się opodat­kowanie słabiej zarabiających, ale za to zarabiający powyżej 6-7 tysięcy złotych miesięcznie będą płacić więcej.
   Najmocniej po kieszeni dostanie półmilionowa rzesza drobnych przed­siębiorców, którzy dziś płacą 19-pro- centowy podatek PIT. - Jeśli wierzyć zapowiedziom niektórych polity­ków, to obciążenia podatkowe tej gru­py wzrosłyby w skrajnych przypadkach o 60-70 proc. - mówi Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Bi­znesu. - Skutki byłyby dla gospodarki fatalne.

AUTA NA CZESKICH NUMERACH
Szczegóły nowego podatku rząd ma przedstawić 16 listopada, ale wie­lu przedsiębiorców nie czeka, aż zapad­ną ostateczne decyzje. - Niepokój, który zasiali przedstawiciele rządu, jest na tyle duży, że już teraz wiele firm przenosi się poza Polskę - mówi Andrzej Sadowski, szef Centrum im. Adama Smitha, któ­re od lat nawoływało do uproszczenia systemu podatkowego.
   - Do tej pory założeniem firmy w Cze­chach interesowali się przede wszystkim freelancerzy świadczący różnego rodzaju usługi. Teraz otrzymujemy mnóstwo za­pytań od firm z innych branż; od produk­cji po handel - uzupełnia Piotr Sowiński, współwłaściciel firmy Prospectum, zaj­mującej się obsługą prawną polskich biznesmenów w Czechach i na Słowacji.
   Na co mogą liczyć polscy przedsię­biorcy pod czeską czy słowacką bande­rą? Choćby na tańszy zakup samocho­du. W Polsce akcyza na rejestrowane po raz pierwszy samochody z silnikami o pojemności powyżej 2 litrów wynosi 18,6 proc. Wprawdzie jeszcze latem z obozu rządzącego dochodziły pogłoski planach ścięcia tej stawki do 5,6 proc. (co w przypadku samochodów kosztują­cych np. 200 tys. zł dałoby ponad 20 tys. zł oszczędności), ale urzędnicy resortu finansów policzyli, że budżet straciłby na tym prawie pół miliarda złotych rocznie. Pomysł więc szybko upadł.
   Pan Marek, wrocławski przedsiębiorca z branży budowlanej, stanął w tym roku przed koniecznością wymiany trzech wysłużonych dostawczaków na nowe po prawie 140 tys. zł każdy. W sierpniu zarejestrował więc spółkę w Czechach wziął samochody w leasing na ten nowy podmiot. - Tam nie trzeba płacić akcy­zy od samochodów. Tylko na tym podat­ku zaoszczędzę prawie 60 tys. zł - mówi biznesmen.
   A to jeszcze nie wszystko, bo czeski fi­skus pozwala przedsiębiorcy na pełne odliczenie podatku VAT przy zakupie sa­mochodu. W Polsce też można odliczyć VAT, ale po pierwsze tylko połowę, a po drugie nie więcej niż 6 tys. zł. - W sumie na tych trzech pojazdach oszczędzam po­nad 100 tys. zł - mówi wrocławski przed­siębiorca. Zapowiada, że kolejne auta też będzie leasingowa! przez czeski podmiot.
   - Jedyną wadą tego rozwiązania są cze­skie tablice rejestracyjne - przyznaje.
   Podobne udogodnienia są także na Słowacji. To dlatego Czechy i Słowacja stały się w ostatnich latach mekką dla polskich przedsiębiorców z branży trans­portowej, którzy - oczywiście - muszą sporo inwestować w park samochodowy.
   Do niedawna Słowacja była także nie­złym miejscem do klasycznych optymali­zacji podatkowych. - Umowa o unikaniu podwójnego opodatkowania między Pol­ską a Słowacją była tak skonstruowana, że w pewnych okolicznościach osoba fi­zyczna z Polski, będąca tak zwanym komplementariuszem słowackiej spół­ki komandytowej, w ogóle nie płaciła po­datku dochodowego - opowiada Andrzej Dmowski, partner w kancelarii Russell Bedford Poland, ekspert od przepisów podatkowych. Z początkiem 2015 roku polsko-słowacka umowa została zmie­niona i podatkowa atrakcyjność Słowacji nieco spadła. Zastąpiły ją Czechy. I to nie tylko ze względu na niższe stawki.

USTAWA ZE SŁOWNIKIEM
Piotr Sowiński pamięta, jak dekadę temu, wkrótce po osiedleniu się w Czechach, składał swój pierwszy PIT w urzędzie skarbowym w Ostrawie. - Nie znałem regulacji podatkowych, więc wziąłem do ręki polską ustawę o PIT - z nadzieją, że skoro my i Czesi jesteśmy w Unii, to przepisy będą skonstruowane podobnie. Ale polska ustawa była pogma­twana i nieczytelna. Znacznie prostsza okazała się lektura przepisów czeskich, mimo że nie znałem jeszcze języka; wy­starczył słownik - wspomina Sowiński.
   Czeski system podatkowy ma nad pol­skim jeszcze tę przewagę, że urzędnicy skarbówki nie traktują każdego przedsię­biorcy jak potencjalnego oszusta. - Kiedy świeżo założona spółka dużo inwestuje, zwykle zaraz potem wnioskuje o zwrot VAT zapłaconego przy zakupie środków trwałych. W Polsce budzi to od razu po­dejrzenia fiskusa, tymczasem w Cze­chach skarbówka rozsądnie uznaje to za normalny element działalności gospo­darczej - tłumaczy Andrzej Dmowski.
   Poza tym w Polsce przedsiębiorca cze­ka zwykle na zwrot VAT kilka miesię­cy. A zdarzały się przypadki, w których urzędy skarbowe zwlekały z wypłatą na­wet kilka lat! - Wiele firm tego oczeki­wania nie przetrwało - dodaje Dmowski. W Czechach urzędnicy mają na zwrot VAT 30 dni od złożenia wniosku i od tej reguły nie ma wyjątków.
   Przyjazna skarbówka to jeden z powo­dów, dla których pan Jan, przedsiębior­ca z Warszawy, założył w ubiegłym roku spółkę w Czechach. Sam nazywa siebie czechofilem, mówi po czesku, na prze­łomie lat 90. i 2000 przez kilka lat pro­wadził zarejestrowaną w Czechach, ale działającą głównie w Polsce spółkę han­dlującą sprzętem i materiałami foto­graficznymi. - Wtedy przekonałem się, że polski i czeski aparat skarbowy to dwa różne światy. Polska skarbówka kontroluje i nakłada kary. Czeska też kontroluje, ale nie karze na oślep, tylko pomaga w rozwiązywaniu problemów - mówi pan Jan.
   Jego czeska firma zajmuje się między innymi wydawaniem książek i produkcją filmów. - Z czeskim fiskusem nie mam najmniejszych problemów. Raz w roku wysyłam zeznanie podatkowe drogą elektroniczną i to wszystko. Nie dostaję z urzędu skarbowego żadnych pism, po­nagleń. Mam święty spokój, a korzyści finansowe to już tylko dodatek - mówi.
   Żeby przenieść firmę do Czech, polski biznesmen musi wykazać, że miejscem prowadzenia działalności jest ten kraj. W wypadku pana Jana nie było z tym problemu. - Wystarczyło, że zarejestro­wałem firmę na czeski adres i założyłem konto bankowe w lokalnym banku. Resz­tę procedur rejestracyjnych załatwił pośrednik - mówi biznesmen. Za wyna­jem czeskiego adresu, obsługę księgową i konto w czeskim banku płaci równo­wartość 120 zł miesięcznie. W Warszawie za samą księgowość zapłaciłby więcej.
   - Na zarejestrowaniu firmy w Cze­chach oszczędzam w sumie kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie - mówi z za­dowoleniem pan Jan i dodaje, że wkrótce uruchomi w Czechach fundację. Firmy mają tam prawo do odliczania od podat­ku wydatków na kulturę, więc łatwo mu będzie pozyskiwać sponsorów.

BAT NA UCIEKINIERÓW
Tylko czy te wszystkie manewry i uniki są w pełni legalne? Na początku października ruszyły prace po­wołanej przez premier Szydło Rady ds. Przeciwdziałania Unikaniu Opodatko­wania, która m.in. ma zająć się sprawą przenoszenia działalności gospodarczej za granicę. Urzędnicy resortu finansów już dziś przebąkują, że zabawa w kotka myszkę z przerejestrowywaniem firm może oznaczać w przyszłości problemy.
   Także część niezależnych ekspertów ostrzega, że polski fiskus może się do­brać do skóry podatkowej emigracji. We­dług eksperta od prawa gospodarczego Macieja Pilarka, partnera w kancelarii Sadkowski i Wspólnicy, samo przerejestrowanie firmy z Polski do Czech czy na Słowację może nie wystarczyć, żeby tam płacić podatki i składki ubezpieczenio­we. Bo jeżeli przedsiębiorca większość czasu i tak spędza w Polsce, to pozosta­je polskim rezydentem podatkowym podatki powinien odprowadzać do polskiego urzędu skarbowego.
   - A właśnie że nie - ripostuje Piotr Sowiński. Proceder przenoszenia firm do Czech trwa przecież od lat, w ostat­nim czasie tylko się nasilił. A jednak polskie izby skarbowe nie znalazły do­tąd podstaw do ścigania takich podatko­wych uchodźców. Sowiński przekonuje, że świadczenie przez firmę z Czech czy ze Słowacji usług dla klientów w Polsce (a taki w przygniatającej większości jest model biznesowy firm zakładanych za południową granicą) to nic innego jak zgodna z unijnym prawodawstwem „wewnątrzwspólnotowa dostawa usług”. A skoro tak, to polskiemu fiskusowi nic do tego.
   Andrzej Sadowski: - Ani resort finan­sów, ani urzędy skarbowe nie mają prawa nękać polskich przedsiębiorców za racjo­nalne ekonomicznie i zgodne z prawem decyzje. Członkostwo w Unii Europej­skiej oznacza, że można swobodnie prze­nosić firmy z jednego kraju do drugiego.
   Raczej nie da się polskich przed­siębiorców wepchnąć w rolę chłopów pańszczyźnianych przywiązanych do swego pola. Z drugiej strony wzorzec folwarcznych stosunków niejednemu politykowi pozostaje bliski.

ILE MOŻNA ZAOSZCZĘDZIĆ, PRZENOSZĄC FIRMĘ DO CZECH?

PIT: W Polsce dla osób prowadzących działalność gospodarczą stawka wynosi
19 proc. W Czechach -15 proc. Dopiero gdy przychody przekraczają równowartość ok. 200 tys. zł rocznie, rośnie do 22 proc,

Ubezpieczenie społeczne: Mini­malna składka to ok. 650 zł, prawie o połowę mniej niż w Polsce. Z wyliczeń Piotra Sowińskiego z firmy Prospectum wynika, że osoba, która prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą i ma 10 tys. zł miesięcz­nych przychodów przy ok. 2 tys. zł kosztów (w przy­padku niewielkich firm usługowych tyle w przybliżeniu mogą wynosić koszty użytkowania samochodu, telefonu i obsługi księgowej), na przenosinach do Czech może zaoszczędzić kilkaset złotych miesięcznie.

Niektóre rodzaje firm mogą liczyć w Czechach na specjalne przywileje. Drobni przedsiębiorcy freelancerzy, np. tłumacze, infor­matycy czy spece od konsultingu, mają prawo zadeklarować zryczałtowane koszty w wysokości 60 proc, nawet jeżeli w rzeczywistości są one niższe.
Przy wspomnianych 10 tys. zł miesięcz­nych przychodów różnica w opodat­kowaniu wyniesie już ponad 1,2 tys. zł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz