niedziela, 5 listopada 2017

Bohater tragiczny



Gdy Jarosławowi Gowinowi zaczął palić się grunt pod nogami, postanowił ratować się powołaniem nowej partii. To jednak skok na główkę do pustego basenu.

Wicepremier stara się dozować na­pięcie. Szczegóły projektu ujawnia etapami. Prezentuje kolejne nowe twarze, na 4 listopada zapowiedział założycielski kongres. Tajemnicą po­zostaje szyld nowej partii.
   Szału jednak nie ma. Przynajmniej kadrowego, bo - do mo­mentu zamknięcia tego numeru POLITYKI - ogłoszono jedy­nie akces mało znanej posłanki Magdaleny Błeńskiej (zwią­zanej wcześniej z Kukizem), grupy młodych korwinowców zmęczonych breweriami swego mistrza, prezydenta Kalisza oraz tajemniczych chrześcijańskich samorządowców. Mówi się jeszcze o transferze posła Zbigniewa Gryglasa, który, paradując po Sejmie z opaską Narodowych Sił Zbrojnych, do­piero co urwał się z choinki Nowoczesnej.
   Bliżej więc do gabinetu osobliwości niż poważnego projektu politycznego. Chyba że wicepremier trzyma jeszcze jakiegoś asa w rękawie. Uprzejma, acz obojętna reakcja PiS na dotych­czasowe działania Gowina nakazuje jednak w to wątpić.

Między młotem i kowadłem
Już sam pomysł na nową partię wydaje się zresztą zwietrzały. Wystarczy rzut oka na slogany. W języku polskiej polityki „przy­ciąganie nowych środowisk” to z reguły eufemizm na mozolne kolekcjonowanie politycznego planktonu, po który prawdziwym możnowładcom nie chce się schylać. Gdy słyszymy, że „istnieje zapotrzebowanie” na jakiś ideowy kanon, przeważnie zwiastu­je to sztywne formuły wyabstrahowane od realnego życia. Z takiej sztancy na koniec zawsze wypadają miedziaki.
   Bo jeśli wspomnimy tych, którym w przeszłości udawało się z sukcesem odpalić nowy ruch - najlepiej Tuska oraz Kaczyń­skiego, ale i do pewnego stopnia Palikota i Kukiza - dostrzeże­my coś dokładnie odwrotnego. Uważne wsłuchanie się w spo­łeczne emocje. Wyrachowane rozluźnienie ideowych gorsetów. Wreszcie twórcze kompilowanie patchworków z nieprzystają­cych do siebie wartości, sklejanych w sugestywną całość silnym i uwodzicielskim przywództwem.
Elastyczności Tuska i Kaczyńskiego w znacznej mierze zawdzię­czamy to, że prawicowość i lewicowość są dziś w Polsce dość umowne. Na ich tle Gowin jest staroświeckim rycerzem niezmien­nych wartości, co paradoksalnie sprawia, że rzuca nim od ściany do ściany. Przekracza linię frontu, poszukując samorealizacji, lecz nie umie plastycznie się wpasować. Zawsze jest więc ciałem ob­cym, mającym do wyboru donkiszoterię bądź zgniłe kompromisy. W roli lidera zbyt miękki, aby wyrąbać sobie własną niszę.
   W rządzie PO był ministrem sprawiedliwości i niemal sa­motnie walczył o zmianę struktury sądów. Skończyło się po­rażką. Teraz jako minister nauki forsuje reformę szkolnictwa wyższego. Lecz projekt - faktycznie obcy pisowskiemu myśleniu - przestał się po­dobać na Nowogrodzkiej.
   Przez lata pozy Gowina stały się stereo­typowe. Każda w tonacji molowej. Gowin frasobliwy, hamletyzujący, samookłamujący się... Nigdy jednak triumfujący.
   I teraz też jedynie markuje ofensywę. Stwa­rza pozory, iż konsoliduje wolnorynkową prawicę, aby zdobyć narzędzia do prowadze­nia gry z Jarosławem Kaczyńskim. Wnosząc aportem do obozu „dobrej zmiany” nowe środowiska, powiększa parlamentarny stan posiadania. A przy okazji zwiększa wartość swych udziałów w obozie rządzącym, co po­zwoli w przyszłości na dokonanie autorskiej korekty w programie Zjednoczonej Prawicy.
   To jednak marzenie ściętej głowy. A przy­najmniej potencjalnie bliskiej ścięcia. W istocie jego ostatnie ruchy wzięły się z defensywy. Wydarzenia ostatnich miesięcy pokrzyżowały bowiem wicepremierowi po­lityczne szyki i teraz głównie improwizuje.
Pierwsze dyskusje nad nową formułą Polski Razem zaczęły się wiosną, lecz orientowano się dopiero na wybory samorządowe. W lipcu prezydent Duda wetuje jednak ustawy sądowe i sytuacja na prawicy ulega raptownej zmianie. Jarosław Kaczyński staje za Zbigniewem Ziobrą, wchodzącym teraz w ostre zwarcie z gło­wą państwa. Na drugiej flance Gowin z entuzjazmem przyjmuje weta i otwarcie deklaruje się jako sojusznik prezydenta.
   Lecz tylko Duda, idący na zwarcie z „twardym” PiS, zyskał na tym. Pokazał, że nie jest singlem. Że w razie spalenia mo­stów z macierzystym obozem może zbudować własne zaple­cze. Z ruchem Kukiza, partią Gowina, Solidarnością, częścią Kościoła. Ale już Gowin zmuszony został sporządzać rachunki strat. Znalazł się bowiem, w odróżnieniu od prezydenta, w za­sięgu karzącej ręki prezesa. Nagłe wypowiedzenie zaufania dla reformy szkolnictwa wyższego boleśnie ujawniło nowy trend.
   A do tego przyjęto do klubu PiS posłanki Annę Siarkowską i Mał­gorzatę Janowską. Obie weszły do Sejmu z listy Kukiza, lecz szybko się z nim poróżniły. Środowiskowo związane ze Stowarzyszeniem Republikanie. Mniejsza zresztą o samą organizację, bardziej li­czył się sam szyld. Republikanizm stał się ostatnio płaszczyzną identyfikacyjną dla rozmaitych prawicowych środowisk, których z różnych przyczyn nie zachwyca rewolucja Kaczyńskiego.
   Siarkowska z Janowską natychmiast więc zapowiedziały, że w ramach Zjednoczonej Prawicy będą teraz budować partię repu­blikańską. Po co Kaczyńskiemu taki byt? Aby skolonizować poten­cjalnie mu zagrażającą ideę. Przy okazji stworzyć pusty zbiornik, do którego w przyszłości można będzie wciągać posłów Kukiza (to na wypadek wojny z Dudą). No i uprzedzić plany Gowina, który od dawna aspirował do reprezentowania młodego polskiego republikanizmu. Wszystko to sprawiło, że na początku września podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy gowinowcy postano­wili przyspieszyć odpalenie nieprzygotowanej jeszcze inicjatywy.
   Niewykluczone, że chodziło o to, aby uczynić lidera Polski Razem głównym obrotowym „dobrej zmiany”. Organizując prezydencką frakcję w Zjednoczonej Prawicy, stałby się nie­zastąpiony jako moderator stosunków Dudy i Kaczyńskie­go. W razie ich poprawnego ułożenia dysponowałby glejtem nietykalności ze strony Kaczyńskiego. W razie rozejścia się - połączyłby siły z Kukizem pod chorągwią głowy państwa. Tyle że Kukiz - najwyraźniej przestraszony kolejnym już re­publikańskim wabikiem w królestwie Kaczyńskiego - obśmiał Gowina jako pospolitego politycznego lawiranta.
   Problematyczny jest również prezydencki format przyszłej formacji Gowina, skoro jed­nym z jej głównych organizatorów jest bliski Kaczyńskiemu Adam Bielan. Inny z bliskich współpracowników Gowina, wiceminister cyfryzacji Marek Zagórski, również postawił w tym sporze na prezesa PiS. Trudno więc mówić o zdyscyplinowanej drużynie.

Republikanie mają czas
Czymże jest ów republikanizm, do którego ustawiła się kolejka polityków? Ciągle jesz­cze orientacją będącą jedynie wewnętrznym punktem odniesienia dla polskich konser­watystów. Definiowaną językiem filozofii politycznej, lecz w oczach prawicowego ludu trudną do uchwycenia i przełożenia na potoczne intuicje.
   W skrócie rzecz ujmując, republikanizm odwołuje się do doświadczenia wspólno­towego, poprzez które stara się definiować racjonalne pole polityki. Krąży wokół ka­tegorii dobra wspólnego, definiując war­tości wspólne wszystkim obywatelom, niezależnie od politycz­nych afiliacji, różnic tożsamościowych, miejsca na drabinie społecznej. Po to aby uczynić je przedmiotem roztropnej po­lityki, wyłączonym spod wpływu chwilowych kaprysów i de­strukcyjnych żywiołów.
   Model polityki totalnej Kaczyńskiego, podporządkowanej nie­ustannej konfrontacji, zmierzającej do wykluczenia politycznego wroga ze wspólnoty, oczywiście rozmija się z wizją republikańską. Z drugiej strony republikanie odrzucają liberalizm z jego indywi­dualistyczną, negatywną koncepcją wolności. Nie absolutyzują dogmatów o trójpodziale władzy. Są za to rzecznikami podmio­towości, suwerenności, kulturowej odrębności.
   Pierwszą radykalnie antypisowską republikańską diagnozę sformułował na początku tego roku szef Nowej Konfederacji Bar­tłomiej Radziejowski. Młody publicysta wyznał: „Mój największy błąd ostatnich lat polegał na tym, że uwierzyłem Jarosławowi Kaczyńskiemu (...). Uwierzyłem Kaczyńskiemu w tym sensie, że sądziłem, iż nie mając uwikłań PO-PSL (...), jest w stanie zała­twić lub przynajmniej nie zepsuć kilku ważnych spraw. Wzmoc­nić państwo, odbudować armię, prowadzić bardziej asertywną politykę zagraniczną. Uszanować wolność i własność, choć trochę ograniczyć »republikę kolesi«, przynajmniej nie degradować in­teligencji i klasy średniej. Prowadzić nie gorszą od poprzedników politykę gospodarczą (...). We wszystkich tych sprawach Kaczyń­ski zawiódł”.
   Kilka miesięcy później, tym razem w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, Radziejowski stwierdził, że nie ma Kaczyńskiemu za złe demolki liberalnego ładu. Ma żal o to, że prezes nie zapro­ponował w zamian nic innego. „Poza samym sobą – trybunem i mścicielem ludowym”.
   Na tym tle główne ośrodki republikańskie - dotąd tworzące wspólny obieg - ostatnio się podzieliły. Działający w Krakowie Klub Jagielloński nadal unika jednoznacznych deklaracji. Niektórym działaniom PiS przygląda się z sympatią, inne - zwłaszcza zachłan­ne partyjniactwo - otwarcie krytykuje. To ośrodek z tradycjami sięgającymi 1989 r., który ukształtował poprzednie pokolenie kra­kowskich konserwatystów. Blisko mu było zwłaszcza do Jarosława Gowina. Kierujący dziś klubem trzydziestolatkowie starają się nie odcinać od korzeni, choć w prywatnych rozmowach przeważnie już zaznaczają rosnący dystans wobec rządów PiS.
   W ich oczach Gowin - jako choćby i ciemiężony, ale wciąż koalicjant Kaczyńskiego - nie jest wiarygodnym dostawcą atrakcyjnej oferty politycznej. Twierdzą, że nie muszą się spieszyć. Teraz jest czas na określenie prawicowych parametrów na przyszłość „po Kaczyńskim”.

Na manowcach „thatcheryzmu"
Wobec trudności w przełożeniu republikanizmu na potoczny język Gowinowi pozostaje to, co zawsze - czyli orientacja prorynkowa. Jest jej wierny od niepamięt­nych czasów i konsekwentnie próbuje uczynić swym atutem. Choć przeważnie ona mu ciąży.
   Bo wolnorynkowcom nie świeci dziś słońce. Z niedawnego sondażu CBOS wyni­ka, że aż 77 proc. elektoratu Zjednoczonej Prawicy opowiada się za aktywną rolą pań­stwa w gospodarce. Przeciwnego zdania jest raptem 16 proc. W innym badaniu ten sam ośrodek pytał o konkretne postulaty. Okazało się, że wyborcy wszystkich parlamentarnych ugrupowań oczekują wysokiego poziomu świadczeń społecznych. W największym stopniu dotyczy to głosujących na PiS (84 proc.), choć nawet elektorat liberalnej Nowoczesnej specjalnie nie odbie­ga (74 proc. wskazań). Spłaszczone podatki? Tylko co piąty zwolen­nik PiS popiera ten postulat. Prywatyzować chciałby co dziesiąty.
   Według badań integralnie wolnorynkowym elektoratem cie­szy się dziś jedynie kanapowa partia Korwin-Mikkego, który w wewnętrznych prawicowych tarciach bezwzględnie to zresztą wykorzystuje. Samemu nie mając widoków na zbudowanie sil­nego ugrupowania, podcina skrzydła innym chętnym. Ilekroć więc Gowin deklaruje swe poparcie dla liberalnych rozwiązań gospodarczych, Korwin-Mikke faszeruje umysły swych wyznaw­ców tyradami o socjalistycznej katastrofie „dobrej zmiany”, którą wicepremier rządu Szydło, chcąc nie chcąc, musi akceptować.
   W innych prawicowych zakątkach Gowinowski kult dla rewolucji konserwatywnej Reagana i Thatcher jest jednak anachronizmem. Przeżytkiem z dawnego świata. Wiele on zresztą mówi o osobo­wości Jarosława Gowina, który lepiej się czuje w świecie idei niż żywych ludzi. W 2013 r., u schyłku swej działalności w PO, rzucił wyzwanie Donaldowi Tuskowi, stając z ówczesnym premierem do rywalizacji o partyjne przywództwo. Na sztandary swej kampa­nii wciągnął hasło powrotu Platformy do ideowych korzeni z epoki „trzech tenorów”. Czyli odnowienia splotu nieco populistycznego liberalizmu z obyczajowym konserwatyzmem. Tak jakby dało się cofnąć wskazówki zegara. Zwłaszcza że tamtą Platformę zakładał przecież w 2001 r. Tusk, a Gowina w ogóle w niej nie było.
   Porzuciwszy Platformę, niemal w biegu ogłosił powstanie Polski Razem. Chciał wtedy restytucji ultraliberalnych „ustaw Wilczka”, zlikwidowania PIT i CIT, rozpędzenia ZUS i minimal­nych emerytur obywatelskich, skasowania przywilej ów bran­żowych (łącznie z Kartą Nauczyciela), radykalnej deregulacji i odchudzenia państwa.
   Partia Gowina z pewnością więc nie powstała po to, aby kil­ka lat później w koalicji z PiS skracać wiek emerytalny i fundo­wać miliardowe transfery społeczne. Była jedynie naturalnym zwieńczeniem kampanii Gowina przeciwko Tuskowi. Powołując Polskę Razem, krakowski polityk chciał udowodnić, że można powrócić do mitycznych korzeni PO. I dopiero przegrana w wy­borach do Parlamentu Europejskiego w 2014 r. uświadomiła mu, że thatcheryzm po polsku nie ma sensu. Wtedy też zwrócił się ku Kaczyńskiemu, prywatnie wciąż jednak pielęgnując dawne idee. Teraz one powracają w deklaracjach ideowych nowego projektu.
   Nie ma dziś jednak popytu na dziedzictwo Stefana Kisielewskiego, Mirosława Dzielskiego i innych mistrzów wskrzeszonego w XX w. polskiego konserwatyzmu. Współ­czesne prawicowe tożsamości kształtują się w opozycji wobec globalnego turbokapitalizmu, który przekracza granice państw narodowych i niweluje kulturowe różnice. Uznają, że w krajach peryferyjnych (takich jak Polska) liberalny ład ekonomiczny jest wrogiem lokalności i narzędziem niszczenia tradycyjnych wartości. Klarownie to opisy­wał przed kilkoma laty szef Klubu Jagielloń­skiego Krzysztof Mazur, przywołując figurę Polaka tyrającego ponad siły we francuskiej korporacji, która następnie ucieka z podat­kami. Zadłużającego się na kilkadziesiąt lat, aby kupić od irlandzkiego spekulanta mieszkanie po niebotycznie wywindowa­nej cenie. Zaciągającego w amerykańskim banku kredyt we frankach szwajcarskich. Jedynie „ulegającego iluzji bycia panem swojego życia”.
   Gowin stara się podążać za nową optyką. Testuje rozmaite sposoby zakorzenienia swej wolnorynkowej orientacji w obec­nych realiach. Chce być rzecznikiem polskiej przedsiębior­czości, innowacyjności, start-upów. Jego reforma szkolnictwa wyższego zmierza do stworzenia instytucjonalnych mechani­zmów kojarzenia świata akademickiego z rodzimym biznesem. Konsekwentnie też deklaruje się jako sojusznik wicepremiera Mateusza Morawieckiego i entuzjasta jego planu.
   Tyle że to Morawiecki - cieszący się zresztą patronatem Kaczyń­skiego - obsługuje dziś modernizacyjny wymiar „dobrej zmiany”. Po cóż jeszcze Gowin? I tak samo jest na innych obszarach. W roli kontrolera rewolucyjnego szaleństwa PiS wicepremier z Krakowa co najwyżej może wspierać prezydenta (a potem zbierać za niego cięgi). Z perspektywy twardego elektoratu „dobrej zmiany” stale już będzie jej najsłabszym ogniwem. Dla wyborców opozycji - po­litykiem bez kręgosłupa, który zaprzedał duszę diabłu.
   Wychodzi więc na to, że polska polityka napisała Jarosławowi Gowinowi rolę bohatera tragicznego. Jedyną, w której radzi sobie bez zarzutu.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz