piątek, 24 listopada 2017

Pokaż, co masz



Lustracja majątkowa zastąpi zwietrzałą już nieco lustrację za pomocą teczek bezpieki. Ustawa o jawności życia publicznego to sposób PiS na utrzymanie władzy: zwiększa kontrolę nad obywatelami i niszczy zaufanie społeczne.

Napisana w Kancelarii Premiera przez ludzi ministra-koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego ustawa „o jawności życia publicznego” jest anonsowana - zgod­nie z pisowską metodą odwracania pojęć - jako poszerzenie obywatelskiej kontroli nad władzą. Wchłania dzisiejszą ustawę o dostępie do informacji publicznej, rozporządzenie Rady Ministrów o rządowym pro­cesie legislacyjnym, zmienia przepisy o jawności oświadczeń majątkowych i o lobbingu. Wprowadza też do prawa pojęcie „sygnalisty”, ale będzie ono dotyczyło tylko spraw o korupcję.
   Trzeba być pisowcem, by napisanie ustawy o jawności po­wierzyć służbom specjalnym. Ale lektura tego projektu poka­zuje, że ustawa jest po to właśnie, by służbom ułatwić życie. Utrudnia dostęp do informacji publicznej, w tym informacji o procesie stanowienia prawa. I de facto pogarsza sytuację sy­gnalistów, zawężając to pojęcie i uzależniając nadanie takiego statusu od widzimisię prokuratora. Cukierkiem dla opinii pu­blicznej jest natomiast możliwość zapoznania się z oświadcze­niami majątkowymi półtora miliona osób, które są mniej lub bardziej związane z pełnieniem służby publicznej.
   Mało komu chce się korzystać z przepisów o dostępie do in­formacji publicznej. Chętnych na sygnalistów brak, bo to jed­nak postawa heroiczna: narażać się na ostracyzm w pracy, by walczyć z nieprawidłowościami i łamaniem prawa w firmie. Za to zajrzeć bliźniemu do portfela - i owszem, każdy będzie chętny. Tym bardziej że zamożność w Polsce, jak w PRL, nie tylko budzi zazdrość (co naturalne), ale wciąż jest czymś podej­rzanym. Najczęściej uważamy, że porządne pieniądze zdobywa się nieuczciwie. Albo że po prostu nie wypada mieć więcej, gdy inni mają mniej (to argumentacja sprawiedliwościowa).
Wyklikaj sąsiada
Służby specjalne, pod przewodnictwem partii rządzącej, na­pisały więc przepisy, wedle których wszystkie oświadczenia majątkowe będą jawne (dziś jawne są tylko oświadczenia osób wybranych w wyborach, sędziów i prokuratorów). A oświad­czenia ma składać ponad 108 grup zawodowych i ich rodzin (teraz jest to 75 grup). Dlaczego wybrano te akurat grupy, a nie inne - nie jest jasne. A będą to np. strażacy (i ich małżonkowie), egzaminatorzy na prawo jazdy, rzecznik praw pacjenta, żołnie­rze zawodowi, wszyscy pracownicy sądów, łącznie z sekretarkami i ochroniarzami, inspektorzy pracy, funkcjonariusze służby wię­ziennej, policjanci, rektorzy, prorektorzy, kanclerze i kwestorzy uczelni publicznych...
   Majątki półtora miliona osób będziemy mogli wyklikać w inter­necie. I tam też dzielić się naszymi odkryciami: kto ma jaki dom, jaki samochód, ile zarabia, w co inwestuje, od kogo i jakie dostał prezenty wartości powyżej tysiąca złotych. I fantazjować, dlaczego mu się powodzi. Albo oskarżać, że nie zeznał wszystkiego. A służby będą sobie z tego wydziobywać co smaczniejsze kąski. Większość roboty wykonają za nie ludzie, w ramach lustracji obywatelskiej.
   Dlaczego PiS uwzględnił np. strażaków czy sądowe sekretarki? Może po to, aby każdy z tej lustracji mógł uszczknąć jakiś kąsek? Bo co to za satysfakcja zajrzeć do majątku ministra czy prezesa NBR których nie zna się osobiście. Naprawdę ciekawie poznać majątek sąsiada: sekretarki w sądzie rejonowym, urzędniczki w gminie, strażaka, policjanta z wiejskiego posterunku. I ich małżonków, oczywiście.  
   Na sprzeczność takiego pomysłu z konstytucyjnym prawem do ochrony prywatności zwraca uwagę RPO Adam Bodnar w swojej opinii do tej ustawy. Bo, owszem, prawo do prywatności nie jest bezwzględne i można je ograniczyć dla realizacji innych konstytucyjnych wartości. Jedną z nich jest jawność poczynań władzy. Tylko czy rzeczywiście zakres władzy sekretarki w sądzie, strażaka czy wojskowego jest na tyle szeroki, by pozbawiać pry­watności ich i ich rodziny?
   RPO zwraca też uwagę na to, że służby dają sobie w dodatku prawo (art. 54 ust. 2 projektu) wezwania do złożenia publicz­nego oświadczenia majątkowego każdej osoby, która pełni jakąś funkcję publiczną (ot, choćby pielęgniarki w szpita­lu). A więc np. można donieść na sąsiada nauczyciela, że coś za dobrze mu się powodzi, a CBA zażąda ujawnienia przez niego majątku.
Bardzo podobny mechanizm - obywatelskiej lustracji - był w ustawie lustracyjnej, uchwalonej w 2007 r. z inicjatywy PiS i PO. Tam poszerzono krąg osób zobowiązanych do składa­nia oświadczeń lustracyjnych, m.in. o dyrektorów szkół czy dziennikarzy (przy czym jako „dziennikarz” traktowany był też np. autor listu do redakcji). A w ramach igrzysk w terenie każdy pracodawca dostał prawo zażądania od pracownika świadec­twa moralności z IPN. Jeszcze zanim ustawa weszła w życie, niektórzy pracodawcy już ich zażądali, np. ówczesny rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski.
   Wtedy wartością też miała być „jawność”. I „prawda”. A war­tości te mieliśmy osiągnąć przez postawienie wszystkich osób urodzonych przed 1973 r. pod wstępnym podejrzeniem o współpracę z tajnymi służbami PRL. Powszechna podejrz­liwość, poczucie zagrożenia, niepewności, obniżenie i tak niskiego poziomu zaufania społecznego - to były skutki for­sowania tamtej lustracji. Efekt lustracji majątkowej będzie po­dobny, ponieważ opiera się na tych samych emocjach: zawiści, resentymencie, niechęci do elit. I przekonaniu, że nikt nie jest święty, a nieuczciwość jest zjawiskiem powszechnym.

Niewygodni do kontroli
Dziś lustracja teczkowa straciła na atrakcyjności. A młodych to w ogóle nie kręci, bo nie bardzo rozumieją, dlaczego ze służ­bami PRL nie wypadało współpracować, a ze służbami PiS wypada. Wreszcie, temat teczek stał się nieco śliski po tym, jak ambasadorem w Berlinie został Andrzej Przyłębski, który podpisał deklarację współpracy ze służbami PRL.
   W 2007 r. Trybunał Konstytucyjny zakwestionował szero­ką lustrację jako nieuzasadnioną i nieproporcjonalnie, bez ważnej potrzeby, łamiącą prawo do prywatności. Zawęził ją, a mimo to IPN dziś ma większe zaległości w sprawdzaniu oświadczeń lustracyjnych niż wyklinane przez PiS sądy w są­dzeniu spraw.
   Ustawy o lustracji majątkowej (zwanej ustawą o jawności życia publicznego) nie oceni już niezależny sąd konstytucyjny, bo takowy został przez PiS zlikwidowany.
   Oświadczenia majątkowe mają publikować tylko osoby w ja­kiejś formie pełniące funkcje publiczne. A co z tymi, którzy ich nie pełnią? I na to jest w ustawie rada. Jak zwykle w przypadku pisowskich projektów opakowana w hasło, które się opinii pu­blicznej musi spodobać. Tym razem powołano się na jawność rządowego procesu legislacyjnego i walkę z nieujawnionym lobbingiem. Któż temu nie przyklaśnie?
   W ramach jawności tego procesu każdy, kto zechce wziąć udział w konsultacjach społecznych rządowego projektu ustawy, musiałby ujawnić swoje finanse. Organizacje pozarządowe, które najczęściej zgłaszają swoje uwagi do projektów, będą musiały podać darczyńców i inne źródła finansowania. Osoby prywatne - zarobki i „przysporzenia majątkowe” (od 1 tys. zł) z ostatnich dwóch lat. Łącznie z informacją, dla kogo pracowały (z podaniem NIP) i ile od niego dostały. Służby, czyli PiS, uzasadniają to ko­niecznością kontroli lobbystów.
   W opinii przesłanej rządowi zbuntowali się harcerze. ZHP uwa­ża, że zgłaszając uwagi do ustaw, nie powinien być traktowany jak lobbysta. Podobnie uważa np. organizacja działająca na rzecz dzieci z zespołem Aspergera.
   Władzy ta droga zdobywania informacji o finansach organi­zacji jest zbędna, bo i tak je ma. Organizacje mające status po­żytku publicznego co roku muszą ujawniać źródła finansowa­nia na swojej stronie internetowej. Po co więc nowe prawo? Ano dla igrzysk. Każdy będzie mógł na stronie Rządowego Centrum Legislacji poczytać, ile to np. Fundacja im. Stefana Batorego do stała od - jak to określaj ą prorządowe media - „kontrowersyjnego amerykańskiego biznesmena żydowskiego pochodzenia” George’a Sorosa. Wniosek oczywisty: za te pieniądze promu­je się w Polsce „antywartości”. A wszystkie organizacje, które mają pieniądze z zagranicy, to „zagraniczni agenci” realizujący „obce interesy”. Można już sobie wyobrażać, jak rządowe „Wia­domości” TVP wypróbowaną metodą główek i strzałek obna­żają powiązania, które (rzekomo) kompromitują organizacje krytykujące poczynania PiS. Na Węgrzech od dawna ćwiczy to Viktor Orban.

Sygnalista konfident
Odbieranie organizacjom strażniczym wiarygodności to ko­rzyść dla PiS, bo pozwala zanegować rzetelność ich krytycznych ekspertyz. Drugim pożytecznym dla rządzącej partii efektem ustawy będzie odstraszenie od uczestnictwa w procesie konsul­tacji społecznych rządowych projektów ustaw. Trzecim - znie­chęcenie ewentualnych darczyńców do wspierania organizacji nielubianych przez władzę.
   A co z jawnością rządowego procesu legislacyjnego, który pisowska ustawa miałaby polepszyć? Odbiera ona opinii publicznej dzisiejszą możliwość zapoznawania się na stronie Rządowego Centrum Legislacji z uwagami zgłoszonymi w ramach konsulta­cji społecznych. Poznamy więc, jak finansowane są organizacje, które złożyły swoje uwagi do projektu, ale z samymi uwagami się nie zapoznamy. Poza tym znika minimalny czas na te konsultacje, czyli będzie można dać na nie dzień lub nawet godzinę.
   Projekt ustawy wprowadza też jawny rejestr umów cywilno­prawnych zawieranych przez administrację publiczną (czyli: komu władza zleca zadania, za które płaci publicznymi pieniędz­mi) . Z tym że np. umowy zawierane przez spółki Skarbu Państwa będą jawne tylko dla funkcjonariuszy służb specjalnych. Chodzi m.in. o te spółki, które sponsorują rozmaite rządowe (czyli partyj­ne) wydarzenia czy Polską Fundację Narodową, która przygoto­wała słynną akcję billboardową „sprawiedliwe sądy”, wspierającą pisowską „reformę” sądownictwa.
   Tymczasem dzisiaj spółki Skarbu Państwa mają obowiązek ujawniać zawierane umowy, jeśli ktoś się o nie zwróci w ramach ustawy o dostępie do informacji publicznej. A więc planowana przez PiS ustawa zmniejsza, a nie zwiększa jawność wydawania publicznych pieniędzy.
   Kolejny patent władzy zawarty w tej ustawie: jak szlachetną rolę sygnalisty wykorzystać do własnych celów, a z sygnalistów zrobić donosicieli. Organizacje strażnicze w Polsce od lat domagają się stworzenia prawnej ochrony sygnalistów, czyli osób, które zgła­szają nieprawidłowości, nadużycia i przestępstwa, do których dochodzi w ich miejscu pracy. Wiele krajów ma osobne ustawy chroniące sygnalistów, m.in. Australia, Belgia, Holandia, Irlandia, Izrael, Japonia, Indie, Kanada, Wielka Brytania, Nowa Zelandia, Rumunia.
   Rządowa ustawa jest pozornie odpowiedzią na te postulaty. Tyle że z wprowadzonych przez nią przepisów korzyść odniosą nie tyle sygnaliści, ile organy ścigania i partia, która dzięki nim będzie mo­gła sterować nastrojami opinii publicznej. Bo wprawdzie sygnali­sta będzie do końca trwania postępowania, rozpoczętego pocho­dzącą od niego informacją, chroniony przed zwolnieniem z pracy, ale ten status dostanie tylko osoba, która doniesie prokuraturze o korupcji. Fundacja im. Batorego, która obok Instytutu Spraw Publicznych zajmuje się od lat sytuacją sygnalistów, napisała w opinii o projekcie: „Tworzy się mechanizm, który może zostać wykorzystany przez organy ścigania w sposób naruszający zasady współżycia społecznego i swobody działalności gospodarczej: do inwigilowania pracodawców”. Czyli: służby dostaną możliwość pozyskiwania konfidentów w zamian za gwarancje zatrudnienia.
   To prokurator zdecyduje, komu przyznać status sygnalisty, np. osoba, która poinformuje o korupcji przy przetargu w Mini­sterstwie Sprawiedliwości czy Prokuraturze Krajowej, niekoniecz­nie taki status dostanie. Za to możemy mieć prawdziwy wysyp sygnalistów w organizacjach pozarządowych, za którymi obecna władza nie przepada. A przed wyborami samorządowymi - w sa­morządach, gdzie rządzi PO, PSL czy lewica.

Zając z PiS
Kiedy rząd ujawnił tajnie przygotowywaną ustawę „o jawno­ści”, dał tydzień na zgłaszanie uwag w konsultacjach społecznych. Uwagi złożyło ok. 80 organizacji i osób. W tym kilkanaście orga­nizacji strażniczych. Fundacje: Helsińska, Batorego, Panoptykon, e-Państwo i Sieć Obywatelska Watchdog, przedstawiły też wspólne stanowisko, wymieniając 8 kontrowersyjnych zagadnień. Jednym z nich było ograniczenie w projekcie dostępu do informacji pu­blicznej. Proponowane przepisy dawały władzy furtkę do nieudzie­lania informacji w przypadku „uporczywych” zapytań (w czym celują dziś organizacje strażnicze i dziennikarze). I prawo do nie- udzielenia informacji „przetworzonej” (takiej, którą trzeba przy­gotować z różnych danych), dopóki pytający nie wniesie żądanej opłaty. Po zamknięciu konsultacji organizacje zostały zaproszone do Kancelarii Premiera na „spotkanie”. Rząd ogłosił kompromis: wycofał się z najsilniej krytykowanych przepisów: właśnie tych ograniczających prawo do informacji publicznej.
   Sukces organizacji? Raczej wypróbowana metoda na zająca. PiS stosował ją już wielokrotnie. Np. w ustawie, którą wprowadził zgromadzenia „cykliczne” (lex miesięcznica) odbierające prawo do kontrmanifestacji, zaproponował, by władza miała pierwszeń­stwo w rezerwowaniu sobie miejsca i czasu na własne zgromadze­nia. Hucpa niesłychana, więc nic dziwnego, że to ten przepis zebrał najwięcej krytyki. I władza z niego zrezygnowała. A zgromadzenia „cykliczne” uchwaliła.
   Tym razem zającem do gonienia było „uporczywe” żądanie informacji. I znowu fortel się powiódł: opinia publiczna dostała sygnał, że PiS „słucha ludzi” i potrafi się wycofywać z nietrafionych pomysłów. A PiS uchwali to, na czym mu naprawdę zależy.
   Rząd uznał konsultacje za zakończone. Służby dostaną, co chcia­ły. A CBA - dodatkowe 50 mln zł na przyszły rok. Mimo że obywa­tele w ramach społecznej lustracji majątkowej bliźnich wykonają za nie połowę roboty. Ale najważniejszą korzyścią PiS z tej ustawy będzie to, że dzięki niej podsyci zawiść, podziały społeczne, poczu­cie zagrożenia i pragnienie, by zrobić porządek. Porządek zaś zrobi oczywiście silna, scentralizowana władza, działająca w ramach demokracji, której nie krępuje prawo. Czyli PiS.
Ewa Siedlecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz