czwartek, 9 listopada 2017

Pan z Grupy



PGZ, czyli państwowa firma zbrojeniowa, która miała przenieść polskie wojsko na wyższy poziom nowoczesności, stała się dostarczycielem stanowisk dla ludzi bliskich Antoniemu Macierewiczowi. Bywa, że skompromitowanych, jak Krzysztof Badeja.

Wiadomość o zatrudnieniu pułkownika Krzysztofa Badei w biurze odpo­wiadającym za bezpie­czeństwo Polskiej Grupy Zbrojeniowej była z gatunku bombo­wych. Poruszyła nie tylko jego znajo­mych z wojskowego kontrwywiadu, ale i posłów opozycji z byłym szefem MON Tomaszem Siemoniakiem na czele. W wysłanym do Antoniego Macierewicza zapytaniu poselskim poprosił o wyja­śnienie, jak to się stało, że taka osoba jak płk Badeja znalazła zatrudnienie w PGZ, kto go rekomendował i czy dostał dostęp do tajemnic?
   Pytania jak najbardziej zasadne, bio­rąc pod uwagę fakty, o których przypo­mina Siemoniak: „żołnierz ten podczas wykonywania w Polskim Kontyngencie Wojskowym Afganistan czynności służ­bowych z ramienia Służby Kontrwywia­du Wojskowego doprowadził się do stanu upojenia alkoholowego”. Z tego powo­du „został w trybie natychmiastowym
relegowany z teatru działań”, a „proble­my z nadużywaniem alkoholu dotknęły tego oficera także podczas służby w PKW Irak”. Były szef MON dotąd nie dostał od­powiedzi na swój list. - Obecność Badei w PGZ jest niesłychanie demoralizująca, przede wszystkim dla służb. Bo pokazuje dobitnie: nieważne, że się skompromito­wał, ważne, że wiedział, z kim trzymać - komentuje Siemoniak.
   Badeja, jako były oficer peerelowskiej Wojskowej Służby Wewnętrznej, a zara­zem jeden ze współtwórców słynnego ra­portu o działalności Wojskowych Służb Informacyjnych, wiedział to od dawna.

Sami swoi
Zatrzymajmy się na chwilę przy samej PGZ. To konglomerat ponad 60 spółek zależnych, zatrudniających 17,5 tys. osób, i mającej ponad 5 mld zł rocznego obrotu. PiS po przejęciu wła­dzy uczynił ze spółki kluczowy element strategii dotyczącej obronności. Nadzór nad nią już na początku rządów Beaty Szydło przeszedł z Ministerstwa Skarbu do Ministerstwa Obrony. - PGZ miała przejąć większość zamówień wojskowych, bo rząd stwierdził, że są tak ważne, iż trze­ba je skupić w rękach państwa, rezygnując z prywatnych - tłumaczy Marek Świerczyński, analityk ds. bezpieczeństwa POLITYKI INSIGHT. MON miało więc de facto zamawiać u siebie i dostarczać m.in. bojowe drony, samochody tereno­we, autobusy, ale też paląco potrzebny wojsku system zarządzania polem walki (BMS). Do tej pory nic z tego nie wyszło.
   Za to na innym polu - zatrudniania lu­dzi związanych z Macierewiczem - spółka odnosi same sukcesy. Może z wyjątkiem Bartłomieja Misiewicza, który po tym, jak wiosną załamała się jego kariera w MON, próbował znaleźć bezpieczną przystań właśnie w PGZ. Jego praca na stanowisku pełnomocnika zarządu do spraw komu­nikacji trwała tylko trzy dni. Gdy sprawa, a przede wszystkim sięgająca 50 tys. zł pensja, stała się głośna, Misiewicz od­szedł z PGZ, a dzień później także z PiS.
   Dziś w zarządzie firmy znajdziemy Ma­cieja Lwa-Mirskiego, który obok swego ojca Andrzeja jest jednym z najbardziej zaufanych prawników szefa MON. Mir­ski junior 10 lat temu zasiadał w komisji weryfikacyjnej WSI, brał też udział w gło­śnym wtargnięciu do siedziby CEK NATO w grudniu 2015 r. Wiceszefową rady nad­zorczej jest mecenas Konstancja Puław­ska, córka innego z „zaufanych” - adwo­kata Waldemara Puławskiego, kolejnego człowieka Macierewicza z przeszłością w peerelowskim aparacie represji (pod koniec lat 80. kierował Prokuraturą Re­jonową Warszawa Praga Południe), który dziś z jego nadania, jako zastępca proku­ratora generalnego, nadzoruje wojskowy pion prokuratury.
   Niedawno do PGZ trafił też Robert Gut. Prosto ze Służby Kontrwywiadu Woj­skowego, gdzie na stanowisko dyrekto­ra biura administracyjnego ściągnął go Piotr Bączek. W Grupie pracuje też inny niedawny funkcjonariusz kontrwywia­du Piotr Brzeziński, który w 2007 r., tuż przed przejęciem rządów przez PO jako zastępca naczelnika Biura Ewidencji i Archiwum SKW, miał wydać polecenie dokonania tzw. sprawdzeń w bazie da­nych służby, a także dopuścił do wniesie­nia do archiwum SKW sprzętu kompute­rowego, na który skopiowano tajne dane. Zdaniem prokuratury w obu przypad­kach naruszył prawo. Śledczy postawili mu zarzut działania na szkodę interesu publicznego - jednak w 2012 r. nagle zre­zygnowali z oskarżenia i umorzyli śledz­two, nie dopatrując się przestępstwa.
   Jednak w tym towarzystwie nie ma chyba nikogo, kto swoim życiorysem dorównałby Krzysztofowi Badei. Już samo to, że pierwsze lata wojskowej kariery spędził w Wojskowej Służbie Wewnętrznej, instytucji kontrwy­wiadowczej uznanej w ustawie o IPN i lustracyjnej za część aparatu bezpie­czeństwa PRL, a przez polityków PiS za organizację niemal przestępczą, czyni go wyjątkowym.
   Niedawno pracę w prezydenckim Biu­rze Bezpieczeństwa Narodowego stracił w trybie nagłym płk Czesław Juźwik, gdy „Gazeta Polska” napisała, że w latach 1983-90 był „oficerem komunistyczne­go kontrwywiadu wojskowego WSW”. Do tej samej WSW dwa lata po płk. Juźwiku wstąpił płk Krzysztof Badeja. Jednak „Gazeta Polska” o tym raczej nigdy nie napisze - Badeja to oficer zasłużony dla Macierewicza i Bączka, których pismo to od dawna wspiera.

W dywizji telewizyjnej
Służbę w WSW rozpoczął w połowie lat 80. od trwającego dziewięć miesięcy kursu kontrwywiadowczego w Centrum Szkolenia WSW im. Feliksa Dzierżyń­skiego w Mińsku Mazowieckim. Miał wtedy 25 lat, był oficerem po toruńskiej szkole artylerii i aż do 2004 r. w jego za­wodowym życiu nie działo się zbyt wiele.
Niedługo po ukończeniu kursu trafił do wydziału kontrwywiadu odpowie­dzialnego za ochronę nieistniejącej już 1. Warszawskiej Dywizji Zmechanizowa­nej w Legionowie, by w końcu zostać jej szefem. W PRL dywizja służyła za wizy­tówkę ludowej armii, do której w pierw­szej kolejności trafiał nowy sprzęt. Była też obowiązkowym punktem programu podczas wizyt przedstawicieli bratnich armii i przywódców. Stąd zwana była jednostką telewizyjną. - To, ale i bliskość Warszawy sprawiały, że nie trafiał tam byle kto. Trzeba było mieć jakieś wsparcie - twierdzi oficer kontrwywiadu z wielo­letnim stażem.
   Co było zadaniem oficera kontrwywia­du w takiej jednostce? - Większość spraw była prozaiczna: ktoś kradnie paliwo, ktoś kręci przy przetargach, coś wynosi ze sto­łówki, ale też pije albo zbyt hucznie się bawi nie tam, gdzie powinien - tłuma­czy jeden z byłych oficerów z wydziału kontrwywiadu WSI w Legionowie. Jak mówią byli koledzy, szczególnie w tych ostatnich sprawach Badeja lubił dużo wiedzieć.
   Opisują go jako osobowość dość skom­plikowaną i raczej niezbyt lubianą. - Był inteligentny i bystry, ale ze skłonnością do konfabulacji.  
   - Lizusowski wobec przełożonych, bez­względny dla podwładnych. Wielu się go bało, bo uchodził za nie do ruszenia - charakteryzuje były współpracow­nik Badei.
   Pnąc się po szczeblach kariery, Badeja zaliczył epizod w kolejnej instytucji, którą jego mocodawcy z PiS uważa­ją za siedlisko zła: w 1990 r. skończył roczne studia w podległej MSW Akade­mii Spraw Wewnętrznych. Ale rozgłos w wojsku zdobył dopiero w 2004 r. Nie była to jednak ta popularność, na której mu zależało.

Stan agonalny
Latem 2004 r., w ramach III zmiany polskiego kontyngentu, wyjechał do Ira­ku. Został oficerem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo polskiej brygady (jednej z dwóch, obok ukraińskiej, two­rzącej tzw. polską dywizję, czyli Wielo­narodową Dywizję Centrum Południe). Czas w polskiej strefie był gorący, trzy miesiące wcześniej Irak opuścili wspie­rający nas Hiszpanie, trwało powstanie tzw. Armii Mahdiego, a polscy żołnierze dopiero stoczyli bitwę w obronie ratusza w Karbali. Mieście, w którym stacjono­wało dowództwo brygady, o której bez­pieczeństwo miał dbać Badeja.
   Jeden z oficerów służących wówczas w Iraku do dziś pamięta, że nawet jak na warunki wojskowe pułkownik zaliczył mocne wejście w misję: - Przyjechał w lip­cu, by przejąć obowiązki od poprzednika. Przejmował tak, że po trzech dniach trzeba było wzywać pomoc lekarską. Trafił do pol­skiego szpitala w Karbali w stanie zapaści, odwodniony.
   Polscy medycy wiedząc, z kim mają do czynienia, woleli przerzucić problem dalej. - Wezwali amerykański MEDEVAC, czyli zespół ewakuacji medycznej, który za­brał go śmigłowcem do szpitala w Bagda­dzie. Amerykanie postawili go tam na nogi i powiedzieli, że ma iść precz, bo oni tam zajmują się rannymi, a nie pijącymi. Badeja nie miał się gdzie podziać, kilka dni spędził w poczekalni i wydzwaniał do nas, błagając, by go stamtąd zabrać do bazy - wspomina nasz rozmówca. W tym cza­sie w sztabie polskiej dywizji zapadła decyzja o odesłaniu kłopotliwego oficera do Polski. Był już nawet przygotowany na­stępca, który miał przylecieć z kraju i go zastąpić, ale nagle okazało się, że Badeja ma zostać. Wstawił się za nim m.in. ów­czesny wiceszef WSI. Sprawie - jak mówią żołnierze - ukręcono łeb.
   Ledwie trzy miesiące później polski kontrwywiad w Karbali znów został po­stawiony na nogi z powodu Badei. - Ode­brałem telefon z dowództwa polskiej bry­gady, że od trzech dni nie ma kontaktu z pułkownikiem. Czwartego dnia żołnie­rze wyważyli drzwi do jego pokoju i wtedy okazało się, że leży w łóżku bez kontak­tu - opowiada oficer. W sztabie polskiej brygady zapanowała konsternacja, bo w tym samym pokoju Badeja trzymał tajne materiały, które trzeba było w trybie pilnym zabezpieczać.
   Tym razem wylądował w polskim szpi­talu, z czego korzyść była taka, że gdy od­zyskał świadomość i dowiedział się, co się stało, odłączył kroplówki, obsztorcował personel i wyszedł. Znów zapadła decyzja o rotacji i znów ją cofnięto po interwen­cji z centrali WSI w Warszawie. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji. Kolega Badei z Iraku: - Pił na zasadzie - pijemy, aż padniemy. Mam wrażenie, że w ogóle nie nadawał się do służby w misjach, bo źle znosił towarzyszący im stres.

Na służbie u Antoniego
Minęło 9 lat, po rządach PiS nastały rzą­dy PO i Badeja znów wyjechał - już jako oficer SKW. Tym razem do Afganistanu w ramach XIII zmiany. I znów zaniemógł. Tym razem sprawa stała się publiczna. Media pisały o polskim oficerze kontrwy­wiadu, którego pijanego odnalazł amery­kański patrol na terenie bazy w Ghazni. Miał nim być Badeja, który w rozmowie z dziennikarzami wszystkiemu zaprze­czył, mówiąc, że to bzdury i pomówienia. Szef SKW Janusz Nosek podjął jednak de­cyzję o natychmiastowym ściągnięciu go do kraju.
   Jeden z byłych członków kierownic­twa SKW: - Zaginął na kilka dni, po czym został odnaleziony w ciężkim stanie i od­wieziony do szpitala. Zażądaliśmy doku­mentacji na ten temat, ale papiery gdzieś wcięło. Ludzie Macierewicza, którzy pozo­stali w SKW za rządów PO, zadbali o to, by się nie znalazły - twierdzi nasz roz­mówca. Formalnie więc pułkownik znów był czysty.
   Nie tylko takie przygody zapewni­ły Krzysztofowi Badei sławę w armii. Cofnijmy się o kilka lat - do 2005 r., gdy PiS po raz pierwszy przejął władzę. To wtedy jego kariera nabrała gwałtow­nego przyspieszenia.
   W WSI nie ma jeszcze Macierewicza, szefem MON zostaje Radosław Sikor­ski, a służbami rządzi Zbigniew Wasser­mann. Zaczynają się pierwsze porządki. Na początku 2006 r. szefem Biura Bez­pieczeństwa Wewnętrznego WSI zostaje płk Marek Kwasek, znajomy z tego samego kursu WSW w Mińsku, który ściąga Badeję do siebie. Dzięki temu zyskuje on dostęp do największych tajemnic służby - BBW to tak zwana bezpieka, policja w policji, która ma wykrywać przestępstwa i nad­użycia wśród żołnierzy WSI. Jednak kil­ka miesięcy później kolejny zwrot - WSI idzie w stan likwidacji i do gmachu przy ul. Oczki wkracza nowa miotła, z Macie­rewiczem na czele. Wymiata promotora Badei. Ten jednak szybko odnajduje się w nowych realiach. Mimo grzechów prze­szłości zostaje pozytywnie zweryfikowany, choć musiał na to długo czekać i ciężko za­pracować - odpowiednie zaświadczenie dostał w czerwcu 2007 r., czyli po ponad roku, a dopiero we wrześniu, a więc tuż przed przejęciem władzy przez PO został wyznaczony na nowe stanowisko - do Ze­społu Studiów i Analiz, którym kierował obecny szef SKW Piotr Bączek.
   W międzyczasie przed komisją wery­fikacyjną chętnie opowiadał o sprawach prowadzonych przez WSI. Gdy pewien oficer dowiedział się, że to Badeja stał się jednym z przewodników nowej eki­py po tajemnicach służby, postanowił ostrzec Macierewicza. - Poszedłem do nie­go z moim przełożonym. Dwie godziny opowiadałem mu o tym, co robił Badeja w Iraku. Gdy skończyłem, Macierewicz stwierdził, że to wszystko nieprawda, a te wiadomości krążą po to, by zdyskre­dytować pana pułkownika - wspomina nasz rozmówca.
   - Badeja, ciesząc się znacznym zaufaniem nowego kierownictwa, był kimś w rodzaju komisarza do spraw wewnętrznych. Miał prawo żądać wszelkich dokumentów i pro­wadzić rozmowy z ludźmi. Uczestniczył również w konfrontacjach z oficerami WSI, które wtedy były przeprowadzane w celu ich weryfikacji. Kilku z nich powiedziało mi, że gdyby wtedy mieli giwerę pod ręką, nie zawahaliby się jej użyć. Znając mapę kon­fliktów w WSI, Badeja rozgrywał swoją par­tię u Macierewicza i Bączka - opowiada je­den z byłych wysokich rangą oficerów SKW. Oficjalnie nie wiadomo, jakie informacje o kolegach i sprawach prowadzonych przez WSI zbierał Badeja i co z nimi robił. Nieoficjalnie w kręgu byłych funkcjonariu­szy wojskowych służb mówi się o obyczajo­wych hakach i wyimaginowanych aferach, które później zostały opisane w raporcie z działalności WSI.
   Badeja zaprzecza, że brał udział w jego powstawaniu, jednak zeznając przed prokuratorem prowadzącym śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków i przekroczenia uprawnień przez szefa komisji weryfikacyjnej Antoniego Ma­cierewicza, przyznał, że pisał analizy na podstawie teczek z archiwum WSI, których fragmenty znalazły się później w raporcie. Sporządzał też na prośbę Bączka oceny innych oficerów WSI.

Ostatnia szarża
I na koniec, jeszcze jedna, dobrze charakteryzująca płk. Badeję historia. Po powrocie z misji, gdy sprawa jego nie­dyspozycji stała się na tyle głośna, że sta­nęła na posiedzeniu sejmowej komisji do spraw specsłużb, kolejny szef SKW gen. Piotr Pytel podjął decyzję o prze­niesieniu oficera do rezerwy kadrowej MON. Wtedy Badeja podjął ostatnią szar­żę.      - Zaproponował Pytlowi, że może mu przekazać takie informacje o Antonim i by­łym kierownictwie SKW, których jeszcze nikomu nie opowiedział - twierdzi były członek kierownictwa wojskowych służb.
   - Z tego, że Badeja trafił do PGZ, najbar­dziej powinny być zadowolone obce służby - uśmiecha się ważny niegdyś oficer WSI, który dobrze zna bohatera tej historii.
- Ze swoimi cechami charakteru, czyli pyszałkowatością i słabością do mocniejszych napojów, jest stosunkowo łatwy do rozgry­zienia. W służbach powiedzieliby: łatwo go strzelić w ucho.
***
Próbowaliśmy skontaktować się z Krzysztofem Badeją. Gdy zadzwonili­śmy na j ego komórkę, nie chciał się przed­stawić, zaprzeczał, że to on, i się rozłączył. Nie odebrał więcej telefonu. Nie reaguje MON, zaś PGZ odmówiła odpowiedzi na pytania, zasłaniając się m.in. tajem­nicą firmy.
Grzegorz Rzeczkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz