środa, 1 listopada 2017

Jak martyrologia zabiła III RP



O zwycięstwie prawicowego populizmu przesądził powrót martyrologicznej tradycji, która przeciwstawiła piękno heroicznej śmierci polskich bohaterów godnemu pogardy zwykłemu życiu lemingów Tuska

Trwa kłótnia o to, czemu pra­wicowy populizm wywró­cił III RP. Padają argumenty ekonomiczne, społeczne, na­wet towarzyskie. Uczestni­cy sporu prześcigają się w przeprosinach za polską transformację i oskarżają wzajemnie o to, kto kogo bardziej obraził i skuteczniej sprowokował do zemsty. Nie bagatelizu­jąc tych wszystkich argumentów, uważam, że ważną rolę w zmarnowaniu społecz­nego, gospodarczego i geopolitycznego dorobku polskiej transformacji odegrała - hasłowo mówiąc - śmierć. Czyli powrót silnej w Polsce martyrologicznej tradycji.
   Czemu jednak elity transformacyjne były ostrożne z polską martyrologią i czemu przechwyciła ją antyliberalna prawica?
UMRZEĆ NA SWÓJ WŁASNY SPOSÓB
Pod koniec lat 90. Aleksander Smolar sformułował tezę o ciążącym nad Polską fatum modernizacji imitacyjnej. Zwracał uwagę, że długotrwałe przerwanie polskiej tradycji państwowej, a także wyniszcze­nie cywilizacyjne kraju po półwieczu real­nego socjalizmu powodują, że Polska musi przyjmować gotowe instytucje i prawa li­beralnego Zachodu. Ze świadomością ceny, jaką peryferie zawsze płacą centrum za pra­wo do imitacji. To Anglikom przydarzyła się bowiem rewolucja przemysłowa, Francu­zom - społeczna, Niemcom - romantyczna kontrrewolucja. Tymczasem Polska u pro­gu nowoczesności została wyeliminowana jako podmiot życia politycznego tworzący własny model cywilizacyjny.
   Choć elity transformacyjne rzadko przy­znawały się do imitacyjnego charakteru polskiej transformacji, to jej imitacyjność i neokolonialny charakter stały się pod­stawowym oskarżeniem formułowanym przez intelektualistów prawicy: Jadwigę Staniszkis, Ryszarda Legutkę, Zdzisława Krasnodębskiego, Andrzeja Zybertowicza. Jednak (z wyjątkiem Jadwigi Staniszkis, która próbowała kreślić pozytywne mo­dele innej nowoczesności na peryferiach) przewaga ataków na wielką imitację nad zdolnością pozytywnego przedstawienia własnej silnej tradycji demaskowała resentymentalny charakter tych krytyk.
   Zygmunt Freud w dziele „Poza zasa­dą przyjemności” sformułował znamienną uwagę, że „każdy organizm pragnie umrzeć na swój własny sposób”. Kluczowe elemen­ty transformacji ustrojowej po roku 1989, czyli faktycznej odbudowy materialnego życia Polaków, były dla prawicowych kry­tyków transformacji nieatrakcyjne i niepol­skie z racji ich nieuniknionej imitacyjności. A skoro tak, to logiczny stał się powrót pra­wicy do martyrologii - jako jedynego ele­mentu polskiej tradycji gwarantującego jej faktyczną odrębność, suwerenność, wręcz atrakcyjność.

HAŃBA ŻYJĄCYM!
Gdy w 2002 roku Lech Kaczyński zostaje prezydentem Warszawy, za priorytet uznaje nie odbudowę stolicy z PRL-owskiego zaniedbania, ale zbudo­wanie Muzeum Powstania Warszawskie­go. Muzeum zostaje otwarte w 2004 r., a ten jedyny inwestycyjny sukces Ka­czyńskiego stanie się jego przepustką do prezydentury Polski. Będzie też wy­korzystywany przez liderów PiS do udo­wadniania, że tylko oni są patriotami, przywiązanymi do polskiej tradycji, któ­rej cała reszta elit III RP się wstydzi.
   Czemu ludzie, którzy rządzili miastem przed Lechem Kaczyńskim, czy szerzej - elity III RP, były ostrożne z martyro­logią powstania warszawskiego? Cze­mu nie wykorzystali jej tak jak bracia Kaczyńscy?
   Konserwatyści i wolnorynkowi libera­łowie - rozsiani pomiędzy Unią Demo­kratyczną i KLD - byli wychowankami Stefana Kisielewskiego, który decyzję o rozpoczęciu powstania warszawskie­go uważał za zbrodnię. Albo Mirosława Dzielskiego, który sam nawiązywał do tradycji politycznego realizmu sięgają­cego krakowskiej szkoły historycznej, jej antypowstańczych i antymartyrologicznych pamfletów z „Teki Stańczyka”.
   Podobnie było z pierwszymi, jesz­cze cywilizowanymi endekami III RP; Wiesław Chrzanowski, sam kombatant powstania warszawskiego, często opo­wiadał, jak on i inni młodzi powstańcy wychodzący z Warszawy w październiku 1944 roku domagali się osądzenia i ska­zania Bora-Komorowskiego za decyzję, która spowodowała zagładę miasta i jego mieszkańców. SLD-owcy nie chcieli po­dejmować tematu z oczywistych wzglę­dów, byli spadkobiercami formacji, która pamięć o powstaniu warszawskim próbowała zatrzeć.
   Adam Michnik był w tej kwestii roz­darty. On sam - polityczny realista, nie­chętny szafowaniu życiem, szczególnie życiem innych - w sprawie powstania był jednak ostrożny. Autorytetami byli tu dla niego Władysław Bartoszewski i Jan Józef Lipski. Obaj walczący w powsta­niu dalecy byli od entuzjazmu. Lipski po­wiedział kiedyś: „Szedłem do powstania w zupełnie innym nastroju niż większość moich kolegów, byłem głęboko przekona­ny, że źle się ono skończy. Może dlatego, że wiedziałem, co mamy w magazynach”. Nigdy jednak nie przystąpili do obozu obrazoburców.
   W polskich sporach problemem nigdy nie była oczywista konieczność oddania hołdu ofiarom powstania. Spór toczył się o racjonalność decyzji jego rozpoczę­cia. Ale nawet ten spór odbywał się w cie­niu historycznego fatalizmu. Polska i tak była skazana na stanie się ofiarą pojałtańskiego porządku - można było jedy­nie wybierać mniej lub bardziej krwawe wersje tej klęski.
   Problem pojawił się, gdy prezydent (już Polski) Lech Kaczyński - w zupeł­nie innej sytuacji geopolitycznej, kiedy Polska była w Unii Europejskiej, kiedy polityczny realizm nie oznaczał już zdra­dy - powtarzał, że decyzja o rozpoczęciu powstania warszawskiego jest dla niego wzorcem uprawiania dzisiejszej polity­ki - europejskiej czy wschodniej. To była „zła historia jako matka złej polityki” - jak mawiali zmagający się z tradycją insurekcyjną krakowscy „Stańczycy”. Mu­zeum Powstania Warszawskiego nie stało się miejscem uczciwej refleksji nad całą powstańczą tradycją, lecz świątynią he­roicznej śmierci, przeciwstawionej życiu godnemu pogardy. Inscenizacja „Ham­leta ’44”, wystawiona w MPW w 2008 r., kończyła się wielokrotnie powtórzonym okrzykiem „Hańba żyjącym!”.

PIERWSZA TAKA ŻAŁOBA
Pierwszą zbiorową żałobą współ­czesnych Polaków nie były - warto przypomnieć - dni po katastrofie smo­leńskiej, ale pożegnanie Jana Pawła II w kwietniu 2005 roku. Dziesiątki tysię­cy ludzi wyszły na ulice, by zapalać zni­cze i składać wiązanki. Nie było takich tłumów z okazji wejścia Polski do NATO, do UE, nie było takich tłumów przy oka­zji żadnego święta dotyczącego nowego polskiego życia.
   Wtedy powstaje mit pokolenia JP2, szybko wykorzystany przez młodą pra­wicę - odrzucającą świecką i liberalną Polskę jako „niedochowującą wierności wezwaniu Jana Pawła II”. Początkowo uderza to wyłącznie w „Polskę Rywi­na”, czasów schyłkowej hegemonii SLD, ale szybko stanie się napędem radykalizującej się nacjonalistycznej i klerykalnej prawicy. Przed wyborami 2005 roku hasło pokolenia JP2 łączy jeszcze zwo­lenników PiS i PO, marzących o rządach POPiS-u, jednak wybuch nowej wojny na górze odrzuci liberałów jako nie dość katolickich i polskich. Kiedy Jarosław Kaczyński straci władzę w 2007 roku, uznający się za jednego z bardów pokole­nia JP2 Jan Pospieszalski ogłosi, że „pod władzą Donalda Tuska polscy katolicy są prześladowani jak za Gomułki”.

MASAKRA PRZYWIĄZUJE DO POLSKI
Jarosław Marek Rymkiewicz w wydanej w 2008 roku książce „Kinderszenen” postawił radykalną tezę, że wobec słabości innych wymiarów pol­skiej tradycji tylko martyrologia zako­twicza Polaków w polskości. Skoro nie może ich fascynować ani silna tradycja państwowa, ani silna gospodarka, ani bo­gaty dorobek instytucjonalny czy nor­matywny (bo takich nie mamy), to może ich skutecznie przywiązać do polsko­ści jedynie „masakra”. W tej roli Rym­kiewicz obsadził w książce powstanie warszawskie z jego blisko 200 tysiącami ofiar (głównie cywilnych). Kiedy po wy­daniu „Kinderszenen” przeprowadza­łem z jej autorem polemiczny wywiad, Rymkiewicz powiedział mi prowokacyj­nie, że gdyby w powstaniu warszawskim zginęło więcej Polaków, to jego przydat­ność dla budowania polskiej tożsamości byłaby jeszcze większa. Dodał też - w du­chu kompletnego już nihilizmu - że dla utrzymania siły polskości takie masakry należałoby powtarzać.
   Aż trudno uwierzyć, że „Kinderszenen” zostało napisane dwa lata przed katastrofą smoleńską, a nie miesiąc po niej. Postawienie na martyrologię jako najskuteczniejszy argument przeciw­ko transformacji imitacyjnej stało się bowiem podstawową strategią polskiej prawicy po 10 kwietnia 2010 r. Tomasz Terlikowski stwierdził: „Próbowaliśmy uciec od misji, jaką stawiał przed nami Bóg, w »normalność« Zachodu. Jeśli tak było, to ta tragedia jest wyraźnym przy­pomnieniem, że nie będzie nam dane być »normalnym« narodem, który może żyć w świętym spokoju, i że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi”. A zafascynowany Rymkiewiczem mło­dy poeta (dziś już obecny w PiS-owskich programach nauczania) Wojciech Wen­cel napisał z entuzjazmem: „Jeszcze Pol­ska nie zginęła, póki my giniemy!”.
   Do tego doszedł głęboki podział w pol­skim Kościele. Jego część - której lide­rami byli biskupi Marek Jędraszewski czy Wiesław Mering - uznała narodową martyrologię za szansę na zatrzymanie „fali sekularyzacji z Brukseli” i jedno­znacznie wsparła religię smoleńską, PiS i inne środowiska narodowej prawicy.

SUSHI I MESJANIZM
Donald Tusk próbował walczyć z masową żałobą, zachęcając Polaków do innych zbiorowych emocji - satysfak­cji z autostrad czy stadionów, na których mieliśmy kibicować biało-czerwonej drużynie i bawić się na koncertach, za­miast rozpamiętywać zadane nam rany.
   Co roku przez Warszawę przechodzi­ły Parady Schumana, mające zbudować pozytywne emocje wokół polskiej obec­ności w UE. Były to imprezy szlachet­ne w założeniu, ale martwe od poczęcia. Uczestniczący w nich młodzi ludzie za­chowywali się jak grzeczni uczestnicy szkolnych akademii. Żadne święto ży­cia nie mogło w swojej autentyczności konkurować z masową żałobą.
   Szczególnie po Smoleńsku oś poli­tycznej i cywilizacyjnej wojny zaczęli definiować ci, którzy piękno i wielkość narodowej martyrologii przeciwstawiali godnemu pogardy codziennemu życiu lemingów. Jednak już w 2007 roku kam­panię wyborczą PiS zdominowały szy­derstwa z Jolanty Kwaśniewskiej, która w programie TVN Style uczyła nowe polskie mieszczaństwo jedzenia bezy łyżeczką. Kiedy zaś wybuchła wojna na Ukrainie, Marcin Wolski powtarzał pub­licznie, że Polacy powinni zazdrościć mieszkańcom Donbasu ostrzeliwania ich domów przez rosyjskie czołgi, bo tyl­ko krew daje prawdziwą, a nie okrągło- stołową wolność. Trzeba przyznać, że ta pochwała heroicznej śmierci była skraj­ną hipokryzją w ustach człowieka, któ­ry sam przez całe życie był ostrożnym koniunkturalistą.
   Zaś czołowy paszkwilant prawi­cy Robert Mazurek, w swoim „Alfabe­cie leminga” sprowadzał pragnienie normalnego życia i społecznego awan­su nowego polskiego mieszczaństwa do nordic walking, jedzenia sushi oraz „maciato i kapuczino pitych w Starbucksie”. Szczególną pogardą autor alfabetu da­rzył „leminżyce, czyli samice lemingów”, których życiowe ambicje sprowadzał do marzenia o liposukcji.
   W samym apogeum posmoleńskiej żałoby, parę dni po katastrofie, ten sam Robert Mazurek napisał jednak bardzo reprezentatywny dla „obozu śmierci”
tekst w „Rzeczpospolitej”. Po rytualnym obrażaniu tych, którzy nie szanowali Le­cha Kaczyńskiego, po straszeniu lemin­gów, że „teraz czapkami was nakryjemy”, Mazurek napisał: „Nawet sushi lubimy inne, bo, i to was zaskoczy, nie jadamy wyłącznie bigosu”. Jak widać, martyrolo­gia była od początku dla tego środowiska przepustką do władzy i pieniędzy. Szy­dzili ze sposobu życia lemingów nie dla­tego, że woleli bigos, ale ponieważ chcieli lemingi przy mitycznych stołach z sushi wreszcie zastąpić.
   Zadziwiająca jest wiara tych „śmierciożerców” na stanowiskach prezesów spółek skarbu państwa, tych pracow­ników pionu pisowskiej propagandy, tych „żołnierzy wyklętych” w kibolskich szalikach, że symboliczne opowiedze­nie się po stronie heroicznej śmierci, przeciw zwyczajnemu życiu, nie będzie miało żadnych konsekwencji. Konse­kwencji dla ich własnego życia, dla życia ich rodzin i dzieci. Wydawali się sądzić - i wciąż wydają się tak myśleć - że su­shi jedzone przy stole ozdobionym zni­czem i kotwiczką Polski Walczącej będzie smakowało lepiej niż przy stole ozdobio­nym unijnymi gwiazdkami. A pieniądze z Unii nadal będą płynąć, w Europie zaś nadal będzie panował pokój. W końcu salw ze wschodniej Ukrainy w Warszawie prawie nie słychać.
   Tak jednak nie jest. Kult śmierci i znu­dzenie „zwykłym liberalnym życiem” nie jest już wyłącznie polskim fenomenem. Okrzyk „Chwała umarłym bohaterom!” rozlega się dzisiaj nie tylko na trasie Marszu Niepodległości w Warszawie. Jest także powtarzane - niczym echo faszystowskiego „Viva la muerte!” z lat 30. ubiegłego wieku - przez putinowską młodzież na ulicach Moskwy, banderow­ców w Kijowie, neonazistów na ulicach Drezna.
   Śmierć - użyta do legitymizacji poli­tyki i państwa - ma swoje konsekwen­cje. Kult masakry prowadzi do gotowości powtórzenia masakry. Zgodnie z mrocz­nym marzeniem Jarosława Marka Rymkiewicza przedstawionym w jego „Kinderszenen”.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz