niedziela, 22 grudnia 2013

Cicho, wiem.



Krzysztof Kowalewski, aktor, o okupacjach i reżimach, o ucieczce trofiejnym oplem z pogromu kieleckiego, kreolskiej miłości i stopniowaniu napięcia w życiu


Janusz Cwieluch: - Jak na aktora komediowego to miał pan mało zabawne dzieciństwo.
Krzysztof Kowalewski: - Gdyby zabrał się za to Hrabal, to pewnie coś śmiesznego dałoby się z tego wycisnąć. Mnie zresztą wiele moich przeżyć wtedy niesamowicie bawiło. Urodziłem się przy ul. Nowogrodzkiej 25 w War­szawie. Ale w czasie wojny musieliśmy się przeprowadzić, bo matka zaczęła się bać, że dozorczyni nas zakapuje, że jesteśmy Żydami. Matka wynajęła mieszkanie u pani Józefy Bieniewskiej. Kobiety o niezwykłej dobroci. Po­
trafiła zachować się fantastycznie. Kiedy paliło się getto i ludzie stamtąd uciekali, to w jej mieszkaniu był punkt przerzutowy. Żydzi, którzy mieli gdzie dalej iść, czekali tam, aż ktoś po nich przyjdzie.

Rozumiał pan coś z tego, co się wokół działo?
Skąd. Raczej zachowywałem się jak kretyn. Ustawia­łem się pod klozetem i czekałem na takiego jednego bardzo znerwicowanego pana. To taki nieduży człowiek był. Do tego mieszkania ciągle ktoś przychodził. Jak był dzwonek, a tych dzwonków było od cholery, to on wpadał do klozetu. A tam było małe okienko, które wychodziło na ślepe podwórko. Wyskakiwał przez to okienko i wisiał, trzymając się parapetu. A ja, kretyn, kładłem się wtedy ze śmiechu na podłodze.

Zabawne jak cholera. Wiedział pan, że też jest żydem?
Wszyscy wokół mnie udawali, że nic nie wiedzą o żad­nych Żydach. Pani Józefa jeden pokój wynajmowała nam, a drugi pewnej krawcowej. Ta krawcowa mówiła: co pani robi, pani Józefo, tu są Żydzi. Tu przyjdzie gestapo i nas po­zabija. A ona tak spokojnie mówiła: pani tu widzi jakichś Żydów? Dziwię się pani. Tutaj nie ma żadnych Żydów.

Ale w końcu się pan dowiedział.
To już po wojnie. Ale wcześniej była jeszcze taka jed­na sytuacja, która dała mi do myślenia. Matka musiała gdzieś jechać, coś załatwiać. I przez jakiś czas musiałem zostać u rodziny ojca. Rodzina ojca nie bardzo chciała się do nas przyznawać. Ale jakoś zgodziła się mnie na chwilę przyjąć. Obudziła mnie awantura. Jedna siostra mówi­ła, że to żydowskie dziecko, że to niebezpieczne. Ja wie­działem, że to jest o mnie. To mnie właściwie do końca ustawiło w stosunku do tych ludzi. Nie utrzymuję z nimi kontaktu. Kiedyś jeszcze miałem jakiś kontakt z rodzoną siostrą mojego ojca. Ale to też nie wyszło.

Jeśli trzymać się tego, co można o panu znaleźć w internecie, to pan nie miał ojca.
Cyprian Kowalewski. We wspomnieniach matki ojciec był kimś jedynym i ważnym. Ja znam go tylko ze zdjęć. Kiedy miałem dwa lata, wybuchła wojna i ojciec został zmobilizowany. Przed wojną był oficerem, później zajął się biznesem, ale bez powodzenia. We wrześniu 1939 r. trafił do sowieckiej niewoli. Zginął w Starobielsku, czyli w Charkowie. Ale o tym, gdzie i w jakich okolicznościach go zamordowano, dowiedzieliśmy się dużo później.  

Ojciec ginie w Starobielsku, matka Żydówka, która za wszelką cenę chroni pana przed koszmarem Holocaustu. Można jeszcze podkręcić taką historię?  
Proszę bardzo. W czasie powstania warszawskiego zostaliśmy przeniesieni przez miejscową komendę AK na ul. Wilczą. Dokwaterowano nas do rodziny redaktora naczelnego gadzinówki. Jego rozstrzelano za kolaborację, a żona i czwórka dzieci została w pięknym, co najmniej sześciopokojowym, mieszkaniu. Najstarszy miał odjazd religijny. Każdego dnia przebierał się za księdza i odpra­wiał mszę. Miał nawet cały sprzęt liturgiczny. Ja musia­łem robić za ministranta i ciągle obrywałem w łeb, bo nie znałem łacińskich odpowiedzi. Za to mały nienawidził wody i mydła. Miał swój sposób, żeby przerwać kąpiel, ale wybierał najwredniejszy moment dla siebie i innych. Codziennie wieczorem, jak już stał namydlony w balii, to mówił tylko dwa sakramentalne słowa: mamo, nalot. I ona leciała z nim z tego ostatniego piętra do piwnicy. Po jakichś 40 minutach wracali z krzykiem. I następnego dnia znów: mamo, nalot.

Po powstaniu przeprowadziliście się do Kielc. Wojna się skończyła. Matka zaczęła grać w tamtejszym teatrze. Wydawało się, że najgorsze za wami.
Bardzo lubiłem wypuszczać się nocą na miasto. Bajerowałem, że śpię, i zrywałem się z domu. Miałem tylko stracha, bo na mieście mówiło się, że Żydzi porywają dzieci i przerabiają je na mace. A z kolei Cyganie porywa­ją, farbują herbatą i już jesteś Cyganem. Ja miałem tylko dwie drogi powrotu. Albo Plantami, albo dzisiejszą Sien­kiewicza. Dylemat straszliwy. Jak szedłem Sienkiewi­cza, to mijałem obóz cygański. Co Cygan chrapnął, to ja w strachu, że ufarbują. Podobna sytuacja pod domem żydowskim. Co chrapnął Żyd, to jaw strachu, że pójdę na macę. I jeszcze ta ostatnia atrakcja: wejście do sie­ni w rogu, czarna czeluść. Gdy przekraczałem tę linię księżyca z czernią, słyszałem: kto idiot? A ja mówiłem: to ja, malczik. I puszczali. To była Armia Czerwona, która noc w noc rabowała rzeźnika. Najbardziej mnie dziwiło, że on mimo to co rano otwierał sklep jak gdyby nigdy nic. 

W dniu pogromu też otworzył?
Na pewno. Niezły bal tam był. Ale beze mnie. Rano w dniu pogromu poszedłem do mojego kolegi. On był
ode mnie starszy. Miał 14 lat. Syn pułkownika, który przyjechał trofiejnym oplem kapitanem z Berlina. Miał ordynansa, który jednocześnie był kierowcą. Ordynans w rzadkich momentach trzeźwości nauczył tego małego prowadzić samochód. Tego dnia kolega zabrał temu pija­nemu ordynansowi kluczyki. No, i wsiedliśmy, i pojecha­liśmy. 14-latek z 9-latkiem. Kompletna gówniarzeria, więc nie pchaliśmy się do miasta, tylko pojechaliśmy na po­lne drogi w okolicy. Zaczęły dochodzić do nas odgłosy strzałów z miasta. Myśleliśmy, że to może koledzy. Tam było mnóstwo poniemieckiej amunicji i broni. Miny przeciwczołgowe i trotyl w kostkach. Zabawa, że kurde mol. A jaka była radość, jak się rozpaliło ognisko i wrzuciło się całą skrzynię amunicji karabinowej.

Waszą kamienicę od tej, przy której rozegrał się pogrom, dzieliło tylko podwórko. Widział pan, co się tam działo?
Nie. Do domu wróciłem między 5 a 6 po południu. Oczywiście dostałem włeb, bo okazało się, że tutaj obok jest rzeź, a ja nie wiadomo gdzie. Matka odchodziła od zmysłów. Przechodził, zastrzelili. Dlaczego nie? Na­stępnego dnia matka zorganizowała ciężarówkę. Załadowaliśmy te nieliczne rzeczy, które były, i pojechaliśmy do Warszawy, do tego samego mieszkania, w którym się urodziłem. Już wiedziałem, że jestem Żydem.

Wrócił pan kiedyś do Kielc?
Kiedyś przejeżdżałem i z ciekawości wszedłem do tej kamienicy, w której mieszkaliśmy. Stanąłem na półpiętrze i popatrzyłem przez podwórko na tę kamienicę, w której był pogrom. Popatrzyłem na parapet i pomyśla­łem: w mordę, przecież tu od tamtego czasu nikt kurzów nie pościerał.

Trudny temat. Nie ma chętnych, żeby dotykać tego kurzu. Temat pana pochodzenia jeszcze powracał?
Nigdy właściwie tego nie odczułem. Raz tylko w cza­sie wojny arabsko-izraelskiej w garderobie odbyła się jakaś gorętsza dyskusja, po której usłyszałem, że jak tak bronię Izraela, to dlaczego się nie zaciągnę do ich armii. To zresztą mówił przyzwoity człowiek, którego później życie potraktowało niezwykle okrutnie. Dobry, charak­terystyczny aktor, który niespodziewanie dostał wylewu. Wyszedł z tego, ale prawidłowej mowy już nie odzyskał. Później były takie bardzo przykre momenty, kiedy przy­chodził do garderoby. Zaczynaliśmy rozmawiać. A on w pewnym momencie milczał i zaczynał płakać. Sie­dział i płakał. I człowiek jest bezradny. Ani go pocieszyć, bo co tu pocieszać.

A pana kto pocieszał, kiedy nie dostał się pan na studia aktorskie?
Po moim pierwszym podejściu spotkał mnie na ul. Mio­dowej pan Jerzy Rakowiecki, który zasiadał w komisji egzaminacyjnej. Podszedł i mówi: wie pan, tak między nami, to ja bym panu odradzał. Nie ma się co szarpać. Jezu, jak on mnie zdenerwował. Przyszedłem do domu, chodziłem wokół stołu i mówiłem: a ja wam k... pokażę. Obudził we mnie lwa. Do następnego egzaminu przygo­towała mnie pani Irena Ładosiówna.

Dlaczego nie matka?
Matka nie chciała przykładać do tego ręki. Zresztą sam nie czułem, że mam talent. Zdawałem trochę na zasa­dzie eksperymentu. Muszę się przyznać, że byłem dosyć leniwy umysłowo. Leniwy w tym sensie, że moi przyjaciele mieli jakiś pomysł na siebie. A ja tak żyłem, jak mnie fala niosła. I tak w pewnym momencie my­ślę, a co ze mną. Matka aktorka, no to pomyślałem, że i ja dam radę. Matka mi mówiła rzetelnie i uczciwie, że to nie jest lekki zawód. Jest raczej ciężki i w wielu wypadkach jest się upokorzonym, bo to zawód o strukturze feudalnej, wymuszający pełną podległość. Robi się dla publiczności i to nas tylko ratuje. A reszta to już czysty feudalizm.

Ale coś pana ciągnęło.
Wybrałem ten zawód niejako przeciwko sobie. Jako dziecko i młody człowiek byłem bardzo nieśmiały. 

Kariery panu nie wróżono.
Już po studiach pan Władysław Wilamowski, dobry przedwojenny aktor, zaczepił mnie w Teatrze Polskim, popatrzył na mnie i mówi: ani pan taki znowu charak­terystyczny, ani amant. Takie nie wiadomo co. Zresztą nie tylko on miał ze mną taki problem.
Lata po debiucie pojechaliśmy z umó­wioną wizytą do Staszka Tyma. Minęli­śmy się po drodze, bo jemu coś strzeliło w krzyżu i żona wiozła go do szpitala.
 Na szczęście sąsiadka z gospodarstwa obok miała klucze od ich domu. Otwo­rzyła nam. I spędziliśmy tam z synem dwa tygodnie. Posprzątaliśmy po sobie i pojechaliśmy do Warszawy. Tym wró­cił i pyta tę sąsiadkę, co o mnie myśli.
Na co ona: on tak rano wyszedł, tak po­patrzył w niebo, panie, rozejrzał się. Prze­szedł nad wodę. Wrócił. Wszedł do domu.
Wyszedł. Znowu się rozejrzał. Taki niepo­trzebny człowiek.

Oj, pomyliła się. 76 lat, a z panem ciągle trudno się umówić, bo ciągle pan zapracowany. Pan chce coś udowodnić ministrowi finansów czy sobie?
Ja to chyba pójdę dalej, niż politycy planowali, i będę pracował do końca życia.
Choć czasem mnie to męczy. To zależy, w jakim trybie zajęcia się odbywają. Ale nie skarżę się. Daję radę. Byle nie prze­sadzać. Jakiś czas temu miałem zagrać 40-letniego Selznika. Na szczęście jesz­cze w czasie prób się połapałem, że to nie ma sensu.

Krzysztof Kowalewski w dzieciństwie był bardzo nieśmiały. Coś jak Sarah Bernhardt, która Ofelię grała w wieku jej babci.
W tamtych czasach były inne zwyczaje teatralne. Była kiedyś taka kubańska primadonna klasyczna tańcząca w wieku 70 lat, i to będąc właściwie niewidomą. Na sce­nie musieli jej rysować takie grube linie, według których się poruszała, żeby się nie wyłożyła albo nie spadła. Ci, którzy to widzieli, mówili, że to niezwykłe widowisko. 

Pan jest czuły na taniec. Pierwszą żonę pan sobie nawet wytańczył.
W latach 60. życie towarzyskie toczyło się właściwie w dwóch miejscach, ale głównie w SPATiF. Można było wypić. A w sobotę i niedzielę potańczyć, bo grywał tam Ślepy Gienio. Przychodzę tam raz, a przy stoliku siedzi Jurek Hoffman i Edek Skórzewski w towarzystwie bardzo pięknej kobiety. Vivian była Kreolką. Skórę miała białą jak papier. Oczy czarne. Włosy czarne. Byłą tancerką z Tropicany. Tropicana to taki najsłynniejszy lokal na Kubie. Wielki show w Hawanie. Oczywiście z czasów Batisty. Bo po rewolucji Tropicana stała zabita deskami, tancer­ki szukały szczęścia na całym świecie. Vivian rzuciło do stolika w SPATiF. Poprosiłem ją do tańca i tak żeśmy przetańczyli całą noc.

Romantyczna historia.
No tak, ale małżeństwo nie trwało zbyt długo. For­malnie trzy lata, ale właściwie skończyło się wcześniej, kiedy Vivian wyjechała do Paryża. Ja z Wiktorem, na­szym synem, zostałem w Polsce. Ona mogła wyjechać
na kubańskim paszporcie i tam, w Paryżu, starać się o wizę amerykańską.

Wychował się pan bez ojca. Łatwo panu samemu wejść w tę rolę?
Jeśli chodzi o to, co się liczyło, to liczyło się życie za­wodowe. Byłem ciągle zajęty. Miałem wyniki. Zostałem przyjęty i uznany przez publiczność. Można powiedzieć, że zawodowo się spełniałem. To było najistotniejsze. Może nawet za istotne, bo ja mam pewne poważne pretensje do siebie, jeśli chodzi o mojego syna, któremu nie poświę­całem zbyt dużo uwagi.

Ale wolał mieszkać z panem. W zasadzie rozdzielił was dopiero Jaruzelski.
Wiktor zawsze na święta jeździł do matki. Stan wojenny zastał go w Zu­rychu. Jak już można było dzwonić do Polski, zadzwonił i pyta się mnie przez telefon, jak jest. A ja wiedziałem, że oni tego słuchają, mówię więc, że tam, na dole, na Madalińskiego w sklepie papierniczym kolejka po zeszyty ma 500 m. To tak jest. To on, że może chyba lepiej tam zostanie. 

Żałuje pan, że tak wyszło?
Dzięki niemu mam bardzo fajną wnuczkę. Odwiedzamy się. Spędziliśmy razem wakacje. Poleciałem do Los Ange­les na jego ślub. Wiktor ma szereg rozma­itych profesji. Jest trenerem piłkarskiej drużyny żeńskiej. Piękne zajęcie. Pracu­je również w branży komputerowej. Źle mu się nie powodzi. No, i nie zmarnował czasu w całkiem sporej kolejce.

Pan nie zdecydował się na emigrację, choć okazji nie brakowało.
Ani pokus. Kiedyś pojechaliśmy z te­atrem do Zurychu. Mieszkaliśmy w okolicach starówki
poruszaliśmy się cały czas tą samą trasą. Na parterze, w otwartym oknie, wisiał garnitur. Przez tydzień. Każde­go dnia sprawdzaliśmy, czy wisi. U nas by nie powisiał. Niektórzy też chcieli żyć w tej normalności. I uciekali - jeden kolega jachtem, Andrzej Chomiński promem. Wykupywało się wycieczkę na prom do Szwecji i w por­cie była wielka ucieczka. Jak przestali zawijać do portu, to ludzie skakali dowody i czekali na ratunek. Na promie zostawali tylko tajniacy, którzy wygrażali tym na dole w zimnej wodzie.

Pan został. Konformizm czy patriotyzm?
Ale to mi się w ogóle nie kojarzy z patriotyzmem. A czy ci młodzi, którzy teraz masowo wyjeżdżają, nie są patriotami? Jeżeli młody naukowiec wybiera Londyn i nie idzie tam na zmywak, tylko pracuje w swoim zawodzie, to robi to, bo ma większe możliwości rozwoju. To jest dla mnie zupełnie naturalne. My jesteśmy technologicznie i na­ukowo dosyć z tyłu. To on idzie tam, gdzie jest do przodu. Bo sam będzie do przodu. Cała sprawa.

Patriotyzm jest ważny?
Im więcej się o nim mówi, tym mniej się staje ważny. Mnie osobiście patriotyzm kojarzy się z dziesięciorgiem przykazań. Jeśli się według tego żyje, to się żyje przy­zwoicie. Co prawda nie sposób żyć według całego de­kalogu, ale jak się większości przestrzega, to mam wrażenie, że się spodoba i Panu Bogu, i władzy. Ja nie lubię za często używać słowa patriotyzm, bo przez polityków z PiS cała ta sprawa zbliża się do bełkotu. Jeżeli nie żyję świadomie przeciwko państwu, to jestem za nim. I nie ma tu co myśleć, czy jestem, czy nie jestem patriotą. A czy patriotyzm wymaga przelania krwi? Nie wiem. Jeżeli są takie okoliczności, że trzeba przelać, to prawdopodobnie to się robi.

Lubi pan tę naszą nową, wolną Polskę?
Muszę. Ale nie wszystko mi się w niej podoba. Na przy­kład służba zdrowia. Zacząłem grać w serialu „Daleko od noszy”, bo lubię ten typ absurdalnego poczucia humo­ru. Tyle że szybko się okazało, że rzeczywistość nas wy­przedziła. Negatywne realia służby zdrowia prześcignęły serialowe. Zaczęliśmy dostawać sygnały od ludzi, że pięk­nie portretujemy rzeczywistość. Roztrzęsiona winda, która cały czas grozi katastrofą, jest w serialu symbolem niedo­skonałości systemu. Przypadkowo spotkana pani doktor z Gliwic zaczepiła mnie i mówi: my mamy taką windę.  

Czytałem niedawno, że profesor ze zdiagnozowanym zawałem leżał w poczekalni cztery godziny, a jego serce obumierało. Tego to nawet wasz scenarzysta by nie wymyślił.
No nie, Krzysiek Jaroszyński takich okrutnych rzeczy nie wymyśla. Ale u nas też był taki jeden pacjent, który zawsze leżał w korytarzu. Taki młody chłopak, który miał tę cechę, że był złotą rączką i potrafił nareperować kalo­ryfer, ale również i zegarek ordynatora. On w pewnym momencie zapytał się mnie, czy pan ordynator mógłby mu powiedzieć, dlaczego on tu jest i co właściwie mu dolega. Na co ordynator odpowiedział: nie mogę, tajem­nica lekarska.

A zdradzi mi pan tajemnicę, dlaczego nie zagrał pan w innych serialach?
Jakbym chciał, to pewnie bym grał. Ale nie ma teraz takiego, w którym bym chciał grać. To jest świat niereal­ny. To są wszystko ludzie na niby. Jeżdżą świetnymi sa­mochodami, mieszkają w luksusowych mieszkaniach. Schodzą się, rozchodzą. Prowadzą jakieś przedsiębior­stwa. Robią sobie świństwa. To są właściwie tylko takie problemy. Siedzą przy herbacie, pytają, czy ciasto podać. Zawracanie dupy. A problem starych ludzi rozwiązali tak, że nie ma problemu, bo nie ma staruszków. Jeden jedyny to Pyrkosz. Autentyczny staruszek. No, i jeszcze Franio Pieczka. A tak w ogóle to nie ma takiego zjawiska jak sta­rość, pomimo że Polska staje się krajem ludzi starych. Za parę lat okaże się, że to są problemy poważne. Jak ich, nie zabijając, utrzymać.

W tabloidach piszą czasem, że już zabijamy. Ciężko się z nimi żyje?
Jak się wykazuje kompletną obojętność, to są bez­radni. Ile mogą mi zrobić zdjęć przy sikaniu? Ze mnie bardzo korzystają, jak się gdzieś zjawiam. Później mam osłabione oczy od fleszy. Ale nie chodzą za mną, bo ja nudny jestem.

Ma pan żonę w wieku swojego syna.
Takie podejścia to oczywiście były. Tylko że ja na to nie idę. No i u nas nie jest tak spektakularnie jak u Łapy. Tam była różnica 65 lat. My mamy zaledwie 31. Zabrakło nam drugich 30, żeby było naprawdę sensacyjnie. To było łaj­dactwo, miało się wrażenie, że oni czekają, aż on umrze na jej rękach.
Oszczędnie, ale celnie spuentowane. To komedia pana tego nauczyła?
Życie. W Poznaniu był taki komik Knapiński. Ten typ, który jak wyczuł swoją publiczność, to jechał i jechał. A oni już zesikani na podłodze, a on jeszcze im dokłada. I jednego wieczoru miał taką publiczność, i tarzał ich po podłodze, a tu nagle taki rozpaczliwy krzyk z balkonu: Knapa, przestań, bo się zesram.

Nie jest panu żal, że młodzi widzą pana na ulicy i w ogóle nie kojarzy im się pan z tymi świetnymi rolami z teatru, a zostaje pan jako facet z „Misia"?
Albo Sułek z radia. Ten zawód zawsze był zajęciem ulotnym. Teraz rzeczywistość techniczna jest bardziej łaskawa. Zdążyło się więcej utrwalić. I coś ze mnie zosta­nie na stałe, jeżeli oczywiście tego nie poniszczą. Trud­no, to tak jest. Praca moich o wiele starszych kolegów w ogóle uleciała w kosmos, została tylko garść mniej lub bardziej anegdotycznych wspomnień. Mojej żonie, jak wybuchła sprawa naszego ślubu, koleżanka pogratulo­wała, że wyszła za Sułka. Moja żona też wychowała się na tym słuchowisku.

Lubi pan tego Sułka?
Lubię, lubię. Teraz Trójka to znów przypomina i tak sobie słucham i myślę, jak to było dobrze napisane.

Pana żona opowiadała, że zdarza się, że obce kobiety mówią do pana: panie Sułku, kocham pana, i to nawet w jej towarzystwie.
Cicho, wiem.

ROZMAWIAŁ  Juliusz Ćwieluch

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz