niedziela, 26 października 2014

Czwórka od księdza



Od 30 lat mordercy ks. Jerzego Popiełuszki próbują zatrzeć za sobą ślady.

NOWE ŻYCIE O.
Pierwszy z więzienia wyszedł Waldemar Chmielewski, w kwietniu 1989 r. Odsiedział cztery i pół roku - to niedużo za zamordo­wanie bezbronnego księdza. Miał wtedy 34 lata, całe życie przed sobą i piękny, jak na PRL, życiorys. Syn pułkownika Służby Bezpieczeństwa, ożeniony z córką esbeka, rodzinną tradycję zaczął podtrzymywać w ZOMO, potem w szkole oficerskiej SB, by w końcu dzięki protekcji ojca trafić do elitarnego, zwalczającego Kościół Departa­mentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrz­nych. Na miesiąc przed zamordowaniem ks. Jerzego Popiełuszki por. Chmielewski obronił w Akademii Spraw Wewnętrznych pracę magisterską poświęconą rozpracowy­waniu kard. Stefana Wyszyńskiego.
Na nic jednak się zdały te wysokie kwalifikacje po wyjściu z więzienia, bo dwa miesiące później runął komunizm. Żywa była jeszcze wtedy pamięć o zamordowaniu księdza, a nazwisko Chmielewski kojarzyło się jednoznacznie. Jeszcze w więzieniu Chmielewski przyjął więc panieńskie na­zwisko żony, uznając, że Waldemara O. nikt nie będzie łączył z tą sprawą.
Miał rację. Zaraz po wyjściu na wolność zatrudnił się u prywaciarza jako zaopa­trzeniowiec, a potem poszedł na swoje. Ma sklep, handluje sprzętem sportowym.
Odnalazłem go dziesięć lat temu, tuż przed kolejną rocznicą morderstwa Po­piełuszki. Z żoną i dwójką dzieci mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty na pograniczu warszaw­skiego Mokotowa i Służewa. Nie było go w domu, tak jakby wyczuwał, że przed klatką od kilku dni czeka na niego fotoreporter.
Sąsiedzi o panu O. chyba nic więcej nie wiedzą, oprócz tego, że wygląda znacznie poważniej niż na swoje 59 lat, że jest burkliwy i nie zawsze odpowie „dzień dobry”. Pamiętają też, że zwykle koło 19 paździer­nika znika.

NOWAK, CZYLI NIKT
Paweł Nowak też nie lubi tej daty. Od kilkunastu lat ten dzień wygląda tak samo. Zaczyna się o świcie kalendarium radio­wym, gdzie odliczają kolejne lata od śmierci księdza, dają jakiś rocznicowy wywiad i potem wszystko przenosi się do telewizora. Te same zdjęcia od lat: płetwonurkowie na tamie pod Włocławkiem, podarta su­tanna, sznurki do krępowania dłoni, kilka przebitek z pogrzebu na Żoliborzu i ława oskarżonych w procesie toruńskim. I choć minęło 30 lat, chociaż Nowak wyłysiał i trochę przytył, nie zmienił się tak bardzo
jak Chmielewski. Wszystko to jest nie do zniesienia. „Nie będę oglądał telewizji” - mówił przed laty reporterowi nieistnieją­cego już dziennika „Życie”. „Wyjadę gdzieś, bo nie chcę, żeby ktoś miał okazję znowu wskazywać mnie palcem”.
- O nowym życiu myślałem pod koniec więzienia i spodziewałem się tego, co mnie spotkało - opowiadał mi. Pomysł zmiany nazwiska podsunął mu Chmielewski, gdy odwiedzał go na przepustkach z więzienia. „Z taką przeszłością nie będziesz miał życia” - powtarzał. Kiedy więc po sześciu latach, 22 października 1990 r., otworzyła się przed nim brama więzienia, wyszedł z niej jako Paweł Nowak, a Leszka Pękalę zostawił za murem.
- Wiedziałem, że to się będzie ciągnęło za mną przez całe życie i nie mam szans na życie pod własnym nazwiskiem - mówił.
Wybrał imię Paweł, bo tak miał od bierzmowania; nazwisko Nowak, bo wśród 20 0 tys. polskich Nowaków trudno jest znaleźć akurat tego od Popiełuszki. Paweł czy Leszek - to było bez znaczenia, bo wszystkich starych znajomych stracił, gdy był w więzieniu. Tylko mama się ciągle myliła.
- O wyjeździe z Warszawy nie myślałem, bo uznałem, że najlepiej będzie zaszyć się w wielkim mieście - tłumaczył.
Po wyjściu poszedł do spowiedzi do An­toniego Tokarczuka, jedynego biskupa, któ­rego ciut lepiej znał. Skąd? Z prowadzonej przez siebie teczki. Bo przed aresztowaniem właśnie jego inwigilował. Biskup Tokarczuk dał mu rozgrzeszenie. I powiedział, że ma prawo do nowego życia. Więc żył, choć mu rodzony brat nie podawał ręki.
Zaczynał od prowadzonego z kolegą małego zakładu poligraficznego. Miał w tym więzienne doświadczenie. W dru­giej połowie lat 90. przeszedł do reklamy. W biurach reklamy nikogo nie interesowało, kim jest, ale ile pieniędzy przynosi.
Więc przed Pękalą-Nowakiem otwo­rzyły się wrota do sukcesu. Współpracował z największymi polskimi tytułami prasowymi - „Przeglądem Sportowym” i „Życiem Warszawy”. Pracował też dla fundacji Ireny Szewińskiej.
- Nawet jak mnie znają lub domyślają się, kim jestem, to mnie tolerują - tłuma­czył mi. - Bo jak ktoś przynosi pieniądze do firmy, to nie tak łatwo zarżnąć kurę znoszącą złote jajka.
Tylko że kura bywała trochę kłopotliwa. Za plecami ludzie szeptali: „Czy wiecie, z kim pracujemy?”. Ktoś nie podał mu ręki albo syknął: „Ty morderco”.
Nie obrażał się. - Ja ich rozumiem - mówił.
Sądny dzień nadszedł dziesięć lat temu, gdy dzień przed kolejną rocznicą zbrodni dziennik „Życie” napisał na pierwszej stro­nie: „Morderca księdza pracuje w mediach”
- Mam zasadę - mówił mi wtedy. - Gdy mnie dekonspirują, uciekam.
I zaraz potem zniknął. Cztery lata później w dawnym województwie pilskim odnalazł go dziennikarz lokalnego „Dzien­nika Nowego”. Pękala-Nowak miał już nowe nazwisko i imię. „Pracuję, żyję, dorobiłem się wnuka” - opowiadał w gazecie. - Chcę żyć - mówił mi przed zniknięciem. - I chcę, by traktowano mnie jak nowego człowieka.

WALCZĄCY PIETRUSZKA
Cztery lata dłużej niż Leszek Pękala prze­siedział wicedyrektor Departamentu IV MSW płk Adam Pietruszka. To on miał z ra­mienia ministerstwa kierować całą akcją. Ma dziś 76 lat i mieszka na warszawskim Służewcu, w tym samym wieżowcu, co w 1984 r. Sąsiedzi go znają, więc nikt o nic nie pyta, bo większość zna specyfikę pracy w resorcie.
Pietruszka został skazany na 25 lat, ale odsiedział tylko dziesięć. Po wyjściu w 1994 r. wrócił do domu i nic już nie musiał robić, bo po 23 latach służby był resortowym emerytem. Potem się jeszcze okazało, że SB nagrywała wszystkie rozmo­wy, które odbywały się w domu Pietruszki podczas jego nieobecności.
W więzieniu nie pracował, bo nie chciał. Pielęgnował natomiast w sobie nienawiść do swojego szefa, ministra Czesława Kiszczaka. Uważał, że został przez niego oszukany. W ramach umowy z szefem Pie­truszka miał się dać zaniknąć, by sprawców nie szukano wyżej. Tylko że o tej umowie poinformował śledczych dopiero w 1990 r. Dzięki zeznaniom Pietruszki został aresz­towany jego bezpośredni przełożony Zenon Płatek, a także wiceminister Władysław Ciastoń, ale sąd uniewinnił ich od zarzutu kierowania porwaniem Popiełuszki.
- Nie mam nic wspólnego z tą sprawą i nigdy nie przestanę walczyć o swoje oczyszczenie - mówił. Ale spotkać się nie chciał. Jego żona Róża powiedziała mi wtedy, że jak zmieni zdanie, to się odezwie. Wciąż jednak milczy.

TEN PIOTROWSKI
Mózgiem całej operacji zabicia księdza był kpt. Grzegorz Piotrowski. W odróżnieniu od Pękali on nigdy nie próbował się zaszyć. Wręcz przeciwnie, ze zbrodni zrobił swój znak firmowy. Już podczas procesu toruń­skiego w odróżnieniu od innych oskarżo­nych nie zamierzał przepraszać nikogo ani się kajać. Zabił przecież wroga, który chciał zniszczyć to, co Piotrowskiemu najdroższe - socjalizm. Zamiast się bronić - atako­wał. Jego mowa obrończa to był wielki akt oskarżenia ks. Popiełuszki. Piotrowski tłumaczył, jak musiał bronić komunizmu przed szkodnikami.
Bezwzględny, wyzbyty uczuć, niezdolny do refleksji, cynik i manipulant - tak o nim mówił jeden ze strażników więziennych z Rakowieckiej. „Mówicie: morderca?” - uśmiechał się Piotrowski i sam sobie od­powiadał: „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce”.
Zmienił się, gdy upadł komunizm. Za­czął wtedy grać nawróconego grzesznika. „Wieczorem przychodzi ten najtrudniejszy moment” - opowiadał Tadeuszowi Fre­drze-Bonieckiemu z „Przeglądu Katolic­kiego”. „Wracają koszmary. Świadomość bezsensu. Czarna dziura zła za mną i ot­chłań pytań przede mną. Wywołuję wtedy twarz ks. Jerzego i przy nim rozliczam się z minionego dnia. Jest mi odrobinę lżej”.
Siedział najdłużej. Z więzienia wyszedł dopiero po 15 latach, 16 sierpnia 2001 r. Po­litycy i media przypilnowali, by odsiedział do ostatniej godziny.
Gdy Piotrowski trafił za kraty w 1984 r., koledzy z SB nie zostawili go na lodzie.
Kiedy jego żona Janina, też funkcjo­nariuszka SB, rok później straciła pracę, pomogli jej i dwójce małoletnich dzieci w przeprowadzce z Warszawy do Łodzi. Prowadziła tam później biuro turystyczne. Piotrowski pomagał, gdy wychodził na przepustki z więzienia. Udzielał też korepetycji z matematyki i dorabiał jako informatyk.
Prawdziwą gwiazdą został, gdy wyszedł z więzienia. Zaprzyjaźnił się z byłym księ­dzem Romanem Kotlińskim, wydającym w Łodzi antyklerykalny tygodnik „Fakty i Mity” Kotliński potraktował Piotrowskie­go jak spot reklamowy do wypromowania wchodzącego na rynek produktu. Bo kto lepiej mógł zachęcić do czytania anty- klerykalnej prasy niż morderca księdza?
Piotrowski stał się prawą ręką Kotlińskiego - pisał pod pseudonimem teksty opluwające Kościół i księży, gloryfikował PRL. Redaktor naczelny Kotliński opowia­dał mi o niebywałej inteligencji swojego pomocnika i powątpiewał, by ktoś taki mógł zrobić księdzu krzywdę.
Że Piotrowski nie miał z zabójstwem Popiełuszki nic wspólnego, przekonywał mnie natomiast zastępca Kotlińskiego Marek Szenborn, którego poprosiłem kiedyś, by skontaktował mnie z mordercą. Po kilku dniach zadzwonił telefon. Niski głos w słuchawce spokojnie tłumaczył, że jeszcze nie czas, by o śmierci księdza rozmawiać. Zgodził się odpowiedzieć na jedno pytanie. Zapytałem, dlaczego nie zmienił nazwiska, skoro zrobili to jego żona, córka i syn. - Z przekory - odpo­wiedział.
Napisałem o nim w „Przekroju”. Za­stanawiałem się, o czym myśli, gdy jadąc z domu do redakcji, codziennie mija aleję Księdza Jerzego Popiełuszki. Widać to najbardziej go dotknęło. Przysłał mi wtedy kilkustronicowe sprostowanie z dołączoną mapą Łodzi, na której wykreślił trasę, jaką pokonuje ze swojego osiedla do redakcji „Faktów i Mitów”. Z mapki wynikało, że starannie omija aleję imienia swojej ofiary.

Cezary Łazarewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz