wtorek, 14 października 2014

Prezydent Duda



PiS zbadał szanse przewodniczącego NSZZ „Solidarność” w wyborach prezydenckich. Piotr Duda wypadł zaskakująco dobrze – jako jedyny może przejść do drugiej tury z Bronisławem Komorowskim.

OLGA WASILEWSKA

W 2015 r. odbędą się wy­bory prezydenckie. Dziś niekwestionowanym faworytem w tym wyścigu jest Bronisław Komorowski. PiS, największa partia opo­zycyjna, szuka kogoś, kto mógłby się z nim zmierzyć. Wygrana wydaje się trudna, w zasadzie poza zasięgiem. Dlatego plan maksimum to nie tyle zwycięstwo, ile wejście kandydata Prawa i Sprawiedliwości do drugiej tury. Honorowa przegrana, która nie przynosi chwały, ale ratuje wizerunek partii. Naturalnym kandydatem PiS wydaje się rzecz jasna Jarosław Kaczyński. Prezes nie chce jednak kandydować, bo wie, że prawdopodobnie czeka go spektakularna porażka. Partia zapewnia, że na znalezienie godnego zastępstwa jest jeszcze czas. Ale w rzeczywistości czasu ma coraz mniej.

DUDA Z SZAFY
Patową sytuację, w której znalazła się partia Kaczyńskiego, zrozumie każda kobieta stojąca przed szafą pełną ubrań w przeddzień wielkiego wyjścia. Teore­tycznie jest wiele możliwości, ale kiedy trzeba wybrać, nie ma z czego. Liderowi PiS z pewną pomocą przychodzą jednak sondaże. PiS zlecił tajne badania, dzięki którym partia mogła się przekonać, jak Po­lacy zareagują na przedstawione propozycje. W szczegóły badań wtajemniczono tylko kilka najbardziej zaufanych osób. Wyniki zaskoczyły wszystkich. Przetestowano kilku polityków związanych z partią, ich wyniki nie napawały jednak optymizmem. Wtedy pojawił się pomysł, by sprawdzić, co by było, gdyby kandydatem PiS został Piotr Duda, przewodniczący NSZZ „Solidarność”.
Spodziewano się niezłego wyniku - Duda dobrze wypada w mediach. Budzi sympatię. Odkąd przejął po Januszu Śniadku władzę w związku, zmienił styl, w jakim prowadzone są protesty. Za jego czasów tradycyjne do tej pory palenie opon zastą­piono metodami bardziej wyrafinowanymi. Przykład? Maj 2012 r. Związkowcy zamykają łańcuchami wszystkie wyjścia z Sejmu. Jest piątek, kończą się głosowania. Posłowie śpieszą się do domów. Chcą jak najszybciej opuścić budynek. Muszą jednak zostać. Uwięzieni politycy są oburzeni, ale ludziom to się podoba. Przewodniczący Solidarności przeciska się przez tłum zgromadzony przed Sejmem, próbuje dojść do mównicy. Nie jest mu łatwo, bo każdy chce mieć z nim zdjęcie. Każdy chce uścisnąć dłoń. I nie są to tylko protestujący. Tłum jest zauroczony.
Politycy PiS zapamiętali sobie wtedy, jak ludzie reagują na Dudę. Dlatego, mimo oczywistych problemów, jakie niosłoby ze sobą przedstawienie takiej kandydatury, jego nazwisko umieszczono w sondażu. Wy­padł nadspodziewanie dobrze. Oczywiście nie wygrywa z Bronisławem Komorowskim, ale jako jedyny z potencjalnych kandyda­tów PiS przechodzi do drugiej tury. - I to z godnym wynikiem - mówi mi polityk wtajemniczony w sondażowy test Prawa i Sprawiedliwości.
A inni kandydaci? Tu zaczynają się schody.

CZARNECKI. ŚWINIE W KOSMOSIE
Listopad 2013 r. Prezes Kaczyński złapał przeziębienie. Przekonany przez współ­pracowników, bierze dzień wolnego. Zaszy­wa się w domu, ale że nie lubi spędzać czasu bezczynnie, nerwowo przełącza kanały telewizyjne. Kanał pierwszy: europoseł PiS Ryszard Czarnecki mówi o chowie trzody chlewnej. Klik. Prezes zmienia stację. Tu też Ryszard Czarnecki, tym razem mówi o sytuacji międzynarodowej. Kolejny kanał? Ryszard Czarnecki. Tym razem jest specja­listą od służby zdrowia w Polsce. - Czemu wszędzie jest ten Czarnecki? Czy my nie mamy innych posłów?! - irytacja prezesa osiąga punkt kulminacyjny. Kilka dni póź­niej PiS zmienia politykę medialną. Chcesz się umówić na wywiad? Nie dzwonisz do konkretnego posła, lecz do biura prasowego, podajesz temat, a partia proponuje osobę, która może ją reprezentować. Prośba o kon­kretne nazwisko też zostanie uwzględniona, ale musi zostać zaaprobowana. Samowolka się skończyła. Wszystko po to, żeby pokazać, że PiS ma wielu specjalistów i - co może ważniejsze - żeby ludzie, otwierając lodów­kę, nie bali się, że tam też będzie siedział Ryszard Czarnecki.
„Czarnecki jest uzależniony od wystę­powania w mediach. Jeśli w ciągu tygodnia nie zaprosi go żadna stacja telewizyjna, podejmuje nieudane próby samobójcze. Zawsze kończą się one fiaskiem, bo na razie żadna ze stacji nie obiecała mu z nich lajfów” - ironizował niedawno w swojej książce o Parlamencie Europejskim były europoseł Marek Migalski. Czarnecki w lipcu tego roku został wiceprzewodniczącym PE. Jednym z czternastu. Jak mówi mi jeden z polityków prawicy, to wyróżnienie sprawiło, że zaczął myśleć o sobie w kategoriach prezydenckich. Jako pierwszy i jak do tej pory jedyny polityk tej partii zgłosił gotowość, by zostać kandy­datem PiS. Jego nazwisko pojawia się zawsze w grupie osób, które prezes rzekomo bierze pod uwagę jako potencjalnych kandydatów. Rzekomo, bo autorem medialnych przecie­ków, jakoby jego kandydatura była brana pod uwagę, najczęściej jest sam Czarnecki. Koledzy z partii cenią europosła za pogodne usposobienie. - Nie chcemy sprawiać mu przykrości. Nie powiemy mu więc wprost, że prędzej Świnia poleci w kosmos, niż on zostanie kandydatem PiS - mówi mi jeden z posłów tej partii.

GLIŃSKI. KONIEC CHEMII
W szanse, że prezes wybierze właśnie jego, wierzył do niedawna prof. Piotr Gliński. Jego nazwisko do dziś przewija się w przedwybor­czych spekulacjach. Jednak projekt „Gliński kandydatem PiS” to już pieśń przeszłości.
- Prezes nie chce Glińskiego - słyszymy od współpracowników Jarosława Kaczyńskiego.
- Gliński jest już passe. Spaliło go referen­dum warszawskie - tłumaczą. W paździer­niku 2013 r. prof. Gliński stanął w pierwszym szeregu walczących o odwołanie prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Przedsta­wiał własne koncepcje rozwoju miasta. Część z nich, jak np. zakaz puszczania w stolicy fa­jerwerków, wywołała w warszawiakach konsternację. Jednak nie to zraziło prezesa PiS do jego osoby. Kiedy Hanny Gronkiewicz-Waltz nie udało się odwołać, Gliński nazwał kam­panię referendalną PiS „przegraną bitwą”.
- Odpowiedzialność za wynik spada głównie na PiS - tłumaczył w mediach. Wtedy coś pękło. Coś się skończyło.
I nie zmienia tego fakt, że w czerwcu 2014 r., gdy PiS po raz kolejny złożył wnio­sek o konstruktywne wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska, Gliński znów był kandydatem na premiera technicznego. Jednak politycznej chemii na linii PiS - profesor już nie ma.

DUDA (A)POLITYCZNY
Tak więc w otoczeniu Kaczyńskiego dobrych kandydatów na prezydenta brak. Stąd właśnie pomysł, by zaryzykować i przekonać do kandydowania przewodniczącego związ­kowców. Ale dla PiS projekt „Piotr Duda kandydatem na prezydenta” to niemalże mission impossible.
Pierwszym problemem byłoby przekonanie samego przewodniczącego NSZZ „Solidarność”. Duda został nim w 2010 r. Od pierwszego wystąpienia przekonywał, że „póki on jest przewodniczącym, nie będzie zaangażowania w politykę”. Jednak w ciągu czterech lat przeszedł wyraźną metamorfozę. W 2010 r. mówił o rządzie Tuska: „To rząd nie z mojej bajki, ale będę z nim rozmawiał”. Teraz mówi: „Trzeba wyjść na ulice. Odsunąć od władzy tych liberalnych drani”.
W PiS ta retoryka się podoba. W partii widzą też pewne sygnały, które pozwalają sądzić, że ten opór przed związkami z kon­kretną partią nie jest nieprzejednany.
W czerwcu 2013 r. Duda wystąpił na kongresie PiS. Przekonywał, że „Tusk to tchórz i kłamca”. Wciąż zarzekał się, że do polityki wchodzić nie chce, ale sam fakt po - jawienia się na partyjnej imprezie dawał do myślenia. W sierpniu tego roku Solidarność przyjechała na Jasną Górę, by uczestniczyć w uroczystościach XXXII Ogólnopolskiej Pielgrzymki Ludzi Pracy. W przemówieniu, które wygłosił przewodniczący Solidar­ności, pojawiło się nowe dla niego hasło. Do tej pory mówił o nieangażowaniu się w politykę. Teraz grzmiał: - Musimy zaangażować się w te wybory! Nie tylko jako głosujący, ale również jako kandydaci do władz samorządowych. Polityka to jest zbyt poważna sprawa, by zostawiać ją tylko politykom.
To właśnie wtedy w Prawie i Sprawiedli­wości pojawił się pomysł, by zlecić sondaż.
Sprawdzić, co by było, gdyby to on został kandydatem partii Jarosława Kaczyńskiego. Jak ustalił „Wprost” politycy PiS nie rozma­wiali z Dudą na temat jego ewentualnego startu w wyborach prezydenckich.

STARCIE SAMCÓW ALFA
Dlaczego? Bo ewentualne przekonanie lidera Solidarności do kandydowania to niejedyny problem. Co do jego ewentualnego startu bardzo poważne wątpliwości ma też Jaro­sław Kaczyński.
Październik 2012 r. NSZZ „Solidarność” wspólnie z PiS bierze udział w marszu „Obudź się, Polsko”. Liderzy PiS i Solidar­ności idą ręka w rękę. Sielanka trwa krótko. Wkrótce padają słowa, które nie podobają się politykom PiS. - PiS mówi, że to była ich demonstracja? No przepraszam, gdyby nie członkowie Solidarności, ta PiSowska demonstracja nie wyglądałaby tak okazale. Poparcie dla PiS rośnie w sondażach, ale niech ta partia nie zapomina, że to także zasługa Solidarności. Bez Solidarności nie byłoby nic - mówił już dwa dni po demonstracji Duda. Jego słowa wywołują pomruk niezadowolenia w partii Jarosława Kaczyńskiego.
Wrzesień 2013 r. NSZZ „Solidarność” protestuje przed Sejmem. PiS zależy na tym, by na wiecowej trybunie wystąpił Jarosław Kaczyński. Związkowcy nie wyrażają zgody. PiS ma problem. Członkowie partii nie mogą być w tym czasie w budynku Sejmu. Zostaliby potraktowani jako część klasy politycznej, przeciwko której protestują związkowcy. Boją się także, że powtórzy się historia z zamknięciem Sejmu łańcuchami. A wtedy uwięziony mógłby być także prezes PiS. Z drugiej strony nie mogą dołączyć do manifestacji, na której ich nie chcą. W ostatniej chwili zapada decyzja o bojkocie posiedzenia Sejmu. Parlamentarzyści PiS idą złożyć kwiaty przed pomnikiem ks. Jerzego Popiełuszki. Cała akcja wywołuje wiele nerwów i nie robi wrażenia dobrze skoordynowanej. Piotr Duda nie stara się łagodzić sytuacji.
Zemsta prezesa jest słodka. Skoro nie może wystąpić wraz z protestującymi związkowcami przed Sejmem, zbiera lu­dzi przed kancelarią premiera. Wygłasza przemówienie, w którym solidaryzuje się z protestującymi. Pada deszcz. Prezes zaczyna moknąć. Współpracownicy pre­zesa wciskają parasol w ręce byłego prze­wodniczącego NSZZ „Solidarność” dziś posła PiS Janusza Śniadka. Przemówienie pokazują wszystkie media. W kadrze prezes PiS i druga po Piotrze Dudzie najbardziej rozpoznawalna postać związków zawodo­wych. Trwa przemówienie, a związkowiec usłużnie trzyma parasol rozpięty nad Jarosławem Kaczyńskim. Śniadek zostaje ochrzczony „parasolowym prezesa”. PiS pokazuje Solidarności gdzie, według partii, jest jej miejsce.
Od tego czasu stosunki partii i związku uległy już wyraźnemu polepszeniu. Jednak osobista nieufność Kaczyńskiego do Dudy pozostała. To trochę starcie samców alfa. Przewodniczący Solidarności pamięta PiS „parasolowego prezesa”. A PiS wie, że Du­da nie jest człowiekiem, którego może być w stu procentach pewnym. - Po zrobieniu bilansu strat i zysków stwierdziliśmy, że gra nie jest warta świeczki. Wszystko wskazuje na to, że nie podejmiemy rozmów z Dudą - mówi mi osoba z otoczenia prezesa PiS.

DUDA NUMER DWA
Kampania prezydencka to wielkie wyzwanie i wielkie pieniądze zainwestowane w kandy­data. PiS nie może sobie pozwolić na inwestycje kuszące, acz niepewne. Wydaje się, że wobec oporu materii PiS postawi na klasykę. Nazwisko Duda dobrze się ludziom kojarzy. A w PiS jest Duda. Andrzej Duda. Miły mło­dy człowiek o godnej powierzchowności. Wyważony. Prawnik. Były współpracow­nik Lecha Kaczyńskiego. Minister w jego kancelarii. Ani zbyt agresywny, ani zbyt nudny. Nieprzesadnie „smoleński”, choć „wierzący”. Nie stoi w pierwszym szeregu walki pomiędzy PO a PiS. Nie ma wizerunku „agresywnego pisowca”. I co bardzo ważne, nie ma zaplecza w partii. Nie ma więc obaw, że wzmocniony udziałem w wyborach prezydenckich spróbuje zbudować coś własnego. W takiego człowieka partia może zainwestować i najprawdopodobniej zainwestuje fundusze zgromadzone na prezydencką kampanię wyborczą 2015 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz