poniedziałek, 13 października 2014

Trumny i teczki



Prawica wyciągnięta z sarkofagu trumny Piłsudskiego i Dmowskiego, po czym wzięta się za łby. Wbrew pozorom to jednak spór o istotę współczesnej polskiej polityki. Tylko mu kibicować - to za mało.

RAFAŁ KALUKIN

Tlący się od dawna spór na pra­wicy właśnie wszedł w etap ot­wartej wojny, w której za oręż posłużyły teczki bezpieki. Spektakularna lustracja prof. Witolda Kieżuna dokona­na na łamach tygodnika „Do Rzeczy” prze­sądziła sprawę. Sposób uderzenia oraz cel - chodzi o człowieka, którego środowisko określające się jako „patriotyczne” pasowa­ło na najwybitniejszego żyjącego Polaka, kogoś w rodzaju „niepokornego” Barto­szewskiego - można porównać do odpale­nia ładunku nuklearnego. O powrocie do „smoleńskiej” jedności prawicy, a nawet o taktycznym zawieszeniu broni na rok przed wyborami trudno już nawet myśleć.
Jak to bywa z kłótniami w rodzinie, są szczególnie widowiskowe. Zwłaszcza dla widzów spoza rodziny. Popełni jednak błąd ten, kogo nawiedza przyjemne Schaden­freude na widok „prawicowych psycholi wykańczających się teczkami”. Bo w swo­jej najgłębszej warstwie ten spór wcześ­niej czy później będzie angażował nas wszystkich.

Realizm niejedno ma imię
Gdy przed dwoma laty konserwatywny publicysta i historyk amator Piotr Zycho­wicz debiutował książką „Pakt Ribbentrop - Beck”, nic nie zwiastowało wojny. Rzecz potraktowano jako erudycyjną ciekawost­kę z gatunku political fiction. Oto polski minister spraw zagranicznych przyjmu­je ofertę sojuszu z III Rzeszą i biały orzeł ręka w rękę z czarną swastyką rusza na Związek Sowiecki. A po upadku totalitary­zmu bolszewickiego Polska przechodzi na stronę zachodnich aliantów i razem z nimi rozbija totalitaryzm brunatny. A potem mocarstwowa Polska żyje już sobie długo i szczęśliwie.
Zawodowi historycy roznieśli tezy Zy­chowicza w pył. Moraliści dobili pyta­niami o etyczny fundament historii (co z odpowiedzialnością za Holokaust?). A zakodowana w tekście propozycja zmia­ny sposobu politycznego myślenia i tak była pewnie czytelnikom obojętna. Choć sensacyjna teza wystarczyła, aby książka trafiła na listy bestsellerów.
Po roku Zychowicz poszedł za ciosem i przywalił z naprawdę grubej rury „Obłę­dem ’44”. Już tytuł zapowiadał sposób po­traktowania tematu, który dla środowiska autora był największą świętością - Po­wstania Warszawskiego. Dosadnym języ­kiem rozwalcowywał Zychowicz kalkulacje autorów planu „Burza”. Oburzeni niedawni sojusznicy piętnowali „zychowszczyznę”.
Zaś liberalny mainstream, który w spra­wie dylematu „bić się czy nie bić” po la­tach wahań przechodził na stronę „nie bić” umiarkowanie kibicował Zychowiczowi.
Umiarkowanie - bo sojusznik to po­zorny. Pozytywistyczny realizm liberal­nego inteligenta niewiele ma wspólnego z „reakcyjnym” realizmem Zychowicza, wywiedzionym z dogmatycznego antykomunizmu emigracyjnego pisarza Józefa Mackiewicza. Z perspektywy liberalnych demokratów i wszelkiej maści pozytywi­stów - zdecydowanie aberracyjnego.
„Lepiej niech nie będzie żadnej Polski, niźli miałaby być czerwona” - pisał Mackie­wicz w 1944 r., zaraz po klęsce powstania. Obalał mit Polski jako kraju bez Quislinga. Przeciwnie - widział Polskę wielu Quislingów, tyle że bolszewickich. Piętnował więc nie tylko próby Mikołajczyka nawiązania dialogu ze Stalinem, ale w ogóle jakiekol­wiek zaangażowanie w życie Polski pod sowiecką dominacją. Dla liberalnej inteli­gencji wyrosłej z opozycji demokratycznej w PRL było to stanowisko z gruntu obce.

„Zychowszczyzna” się pleni
Wkrótce objawił się odziany w nowy ideo­logiczny kostium Rafał Ziemkiewicz. Przez lata toczył boje z „salonem” i „michnikowszczyzną”, budząc poklask prawicowego czytelnika. Aż w końcu - chcąc zapew­ne sprowokować przeciwnika - podniósł z ziemi wciąż budzący obrzydzenie w li­beralnych kręgach sztandar narodowej demokracji. Jego „Myśli nowoczesnego endeka” sprzed dwóch lat pobieżnie trak­towały) ednak endeckie dziedzictwo. Autor sam zresztą przyznawał, że tytułowy „en­dek” to po prostu „brand” - oryginalna ety­kietka pozwalająca wyróżnić się w tłumie.
Z czasem Ziemkiewicz coraz śmie­lej eksplorował obszary pozostawione przez Romana Dmowskiego. A że akurat powstała nowa partia Ruch Narodo­wy, stanowiąca potencjalne zagrożenie dla PiS, Ziemkiewicz nagle stracił po­zycję faworyta prawicowej opinii pub­licznej. Okazało się, że samo szydzenie z Tuska i „salonu” już nie wystarcza, że drugim filarem pozycji musi być aktywne poparcie dla PiS i związanej z tą formacją insurekcyjno-romantycznej wizji polskości.
Mimo to Ziemkiewicz nie zboczył z kur­su. W niedawno wydanej książce „Jakie piękne samobójstwo” formułuje oskarżenie pod adresem elit II RP. Zarzuca im zaprze­paszczenie owoców triumfu w wojnie z bol­szewikami (uznając, że w 1920 r. główną rolę odegrały nie talenty dowódcze Piłsud­skiego, ale zaangażowanie mas uświado­mionych narodowo przez endecję; ergo ojcem „cudu nad Wisłą” był Dmowski). Atakuje za kiepską organizację niepodle­głego państwa - można odnieść wrażenie, że pisząc o sanacji, autor ma przed oczami elity III RP. Za podtrzymanie insurekcyjnego mitu, który doprowadził do klęski Po­wstania Warszawskiego. Wszystko w tonie argumentacji endecko-paxowskiej.
Ukoronowaniem ataku na powstanie z prawicowej flanki był artykuł historyka Sławomira Cenckiewicza, opublikowany w przeddzień tegorocznej rocznicy godzi­ny W w „Do Rzeczy”. Autor naszkicował tam jeszcze bezimienną figurę „powstań­ców - agentów bezpieki”. I pisał: „Dziś to często właśnie oni stali się żywym orężem w rękach cynicznych ignorantów. Okładki czasopism i książek, portale z cotygodnio­wymi wywiadami pełne są potępieńczych frazesów, pouczeń, wywiadów i oświad­czeń. Z pełną premedytacją i wiedzą o tym wszystkim złamani ludzie o bohaterskiej wojennej przeszłości zostali wyniesieni do miana historycznej wyroczni i maczugi na urojone hordy zwolenników Zychowicza dybiących na polską pamięć”.

Podwójnie wykorzystany
Prof. Witold Kieżun stał się patriotycz­nym autorytetem nagle i niespodzie­wanie. 92-letni ekonomista o bogatym dorobku naukowym od dawna okazjonal­nie zabierał głos w debacie o polskiej trans­formacji. Krytykował reformy, piętnując rozdętą biurokrację i korupcję - ale języ­kiem akceptowalnym dla medialnego mainstreamu. Stał się szerzej rozpoznawalny dopiero w ostatnich latach, gdy jego opinie zaczął lansować tygodnik „W Sieci” oraz
związany z nim portal wPolityce - oba sta­nowiące zaplecze medialne PiS. I to w ska­li monumentalnej - chwilami trudno już było się połapać, czy na stronie głównej portalu braci Karnowskich nadal jest wy­wiad z Kieżunem sprzed kilku dni, czy to już nowy materiał. Wypowiadał się pro­fesor na każdy temat: ekonomii, historii, polityki. A także grubym słowem smagał „zychowszczyznę”.
Miał wszystko, co należy. Bohaterską kartę w Powstaniu Warszawskim, bezre­fleksyjnie kopiowaną opinię wybitnego ekonomisty pasowanego nagle na głów­nego oponenta Balcerowicza. Ale naj­ważniejsze były jego bezkompromisowe opinie o III RP jako kraju „skolonizowa­nym” przez obcy kapitał i wyrzekającym się narodowego dziedzictwa. O endeckim epi­zodzie w młodości wiedziało już niewielu. O karierze Kieżuna w PRL - prawie nikt.
Dziś Cenckiewicz twierdzi, że o agenturalnym epizodzie w biografii pro­fesora dowiedział się rok temu od dzien­nikarza „W Sieci”. W archiwum IPN znalazł potwierdzenie. I dwa tygodnie temu w obszernym artykule napisanym wspólnie z Piotrem Woyciechowskim na łamach „Do Rzeczy” poinformował o tym czytelników.
Takiej konsternacji dawno już na prawi­cy nie widziano. Z obozowiska „W Sieci” popłynęły słowa oburzenia. Cenckiewicz zapewne zaznał deja-vu - gdy przed laty lustrował Wałęsę, słyszał mniej więcej to samo. Tyle że teraz oburzali się ci, którzy wtedy redukowaniu Wałęsy do wymiaru „Bolka” gromko przy klasnę] i, krzycząc, że prawda jest najważniejsza. Teraz jednak głosili, że lustrowanie Kieżuna to „jakobinizm”, nurzanie autorytetu w błocie, nie­ludzkie potraktowanie starego człowieka. Piotr Zaremba podkreślał niejednoznacz­ność uwikłań w PRL i apelował o pisanie historii „bez prokuratorskiego zacietrze­wienia” - jakby przepisywał dawne teksty Michnika. Zaś Michał Karnowski z właściwym sobie wdziękiem pisał o godnym Urbana „wyroku za publiczne głoszenie dumy z historii Polski”.
Jednak najgłośniej zaatakował Cen­ckiewicza współautor książki o „Bolku” Piotr Gontarczyk. Orzekł, że to „zemsta na człowieku, który wypowiadał się ina­czej na temat powstania”. Cenckiewicz z Woyciechowskim oczywiście wypar­li się tak niskich motywacji. Odwinęli się za to Gontarczykowi („w którym od dłuż­szego czasu nie rozpoznajemy kolegi tak zdeterminowanego, często przy tym nie przebierającego w słowach w odsłania­niu kompromitujących faktów wielu biografii”), że sam lustrował stojących nad grobem Ryszarda Reiffa i Marcela Reich-Ranickiego. A i sam Wałęsa w przededniu wydania kompromitującej go książki przechodził akurat operację serca.
Ujawnione dokumenty nie pozostawiają wątpliwości co do głębokiego umoczenia Kieżuna w PRL. I nie chodzi tylko o dono­sy, ale i odsłonięte przy okazji inne aspek­ty jego biografii w latach 70. - wykłady na uczelni przy KC PZPR, zasiadanie w komisji wyborczej legitymizującej łże -wybory do Sejmu PRL, prace propa­gujące marksistowskie teorie (jeszcze w 1978 roku, dwie dekady po zerwaniu z epoką „błędów i wypaczeń”, Kieżun miał ponoć cytować Stalina!).
Potępiać w czambuł jednak nie warto. Profesor był po prostu kolejnym przetrąco­nym klęską akowcem, który w Polsce Lu­dowej chciał wieść normalne życie i zrobić karierę, na miarę swych talentów. Jak wielu dawnych towarzyszy wstąpił do ZBOWiD, legitymizując ofensywę moczarowską. Na­prawdę nieliczni z tego pokolenia, jak Józef Rybicki czy Aniela Steinsbergowa, mieli odwagę włączyć się w działania opozycji. Ale byli też i tacy, którzy pobłądzili jeszcze bardziej - jak gen. Zygmunt Walter-Janke, zbałamucony przez PRL-owskich antyse­mitów z Grunwaldu, aby uwiarygodnił ich paskudną działalność.
Kieżun również został wykorzysta­ny - i to podwójnie. Najpierw przez pra­wicę „romantyczną”, której zamarzył się autorytet. Potem przez prawicę „rewizjo­nistyczną”, która potrzebowała upadłego powstańca, aby zilustrować tezę Cencldewicza, iż „ten upadek polskiego ducha i dumy zawdzięczamy szaleńczej decyzji o wybuchu powstania”.

I komu tu kibicować?
Dla PiS to sytuacja kłopotliwa, gdy me­dialni sojusznicy biorą się za łby. Do tego wzbierająca rewizjonistyczna fala podmy­wa mit Lecha Kaczyńskiego jako spad­kobiercy „Polski jagiellońskiej”. Podobno Jarosław Kaczyński dał już upust złości, blokując Centkiewiczowi wydanie drugie­go tomu monumentalnej biografii brata.
Czy prawicowy „rewizjonizm” może znaleźć trwały wymiar polityczny? Lanso­wany przez Ziemkiewicza Ruch Narodowy nie wydaje się ofertą poważną. Paradok­salnie więc miejscem politycznej kooptacji „zychowszczyzny” może okazać się prawi­cowa flanka Platformy Obywatelskiej. Już nie ta, która identyfikowała się z obycza­jowym konserwatyzmem Gowina i właś­nie traci rację bytu, a dziś się wyłaniająca - spod znaku Radka Sikorskiego i Michała Kamińskiego. To w orbicie PO jedyni dziś politycy tak świadomi geopolitycznych wyzwań. A nie jest tajemnicą, że Sikorski zachwycał się książkami Zychowicza.
Spór zatacza bowiem coraz szersze krę­gi, wkraczając na obszar geopolityki. Na łamach „Do Rzeczy” dopiero co odbyła się znacząca polemika w sprawie nasze­go zaangażowania na Wschodzie. „Reali­ści” Ziemkiewicz i Zychowicz postulowali politykę wstrzemięźliwą, ważącą interesy, elastyczną w zawiązywaniu sojuszy. Aż do szokującego wariantu Ziemkiewicza, w którym Polska miałaby w przyszłości współpracować z Rosją przy poskramia­niu ukraińskiego nacjonalizmu. Z kolei „romantycy” Bronisław Wildstein i Piotr Semka upominali się o etyczny fundament polskiej polityki ugruntowany w insurekcyjnej tradycji „za wolność naszą i waszą” oraz uznanie „jagiellońskiego” związku sprawy ukraińskiej z polską.
Prawicowi autorzy lubią podkreślać eli­tarność sporu, wykluczając - jak określił to Ziemkiewicz - „prorządowe salony twier­dzące, że polskość to obciach”. Tak cham­skie ustawienie przeciwnika to oczywiście polemiczna łatwizna, niemniej milczenie obozu III RP zdaje się potwierdzać tę tezę.
Nie bierze się ono znikąd. Po 1989 r. wydawało się, że Giedroyciowe trumny Piłsudskiego i Dmowskiego w obliczu „końca historii”, integracji z Europą oraz dominacji wolnego rynku wreszcie moż­na złożyć do grobowca. Dziś one jednak powracają na fali historycznych analogii, które nabierają niepokojącego sensu.
I widać wyraźnie, że pozbywając się ba­lastu tradycji - zwłaszcza najcenniejszej dla ojców założycieli III RP tradycji nie­podległościowej lewicy - dzisiejszy obóz liberalno-demokratyczny zbyt pochopnie utracił ciągłość historyczną. W wyłaniają­cej się epoce to objaw kalectwa.
Z naszego (czyli zwolenników liberalnej demokracji) punktu widzenia racje rozkła­dają się po obu stronach sporu. Obca nam jest dominująca po stronie PiS-owskich romantyków teologia przelanej krwi jako fundamentu polskości. Dopominamy się o polityczny realizm, przezwyciężający na­rodowe fobie i uprzedzenia - z czym aku­rat cała prawica tradycyjnie ma problem. Niewiele z realizmem ma przecież wspól­nego najbliższa PiS linia pisma Karnow­skich, które agresywną rusofobię doprawia resentymentem wobec Niemiec. Dopie­ro co w okładkowym artykule dowodziło, że Polska ma prawo i obowiązek domagać się reparacji od Niemiec za II wojnę świa­tową. Trudno o bardziej destrukcyjny po­mysł w czasach zachwianej równowagi geopolitycznej.
Z drugiej strony cyniczny realizm „re­wizjonistów”, oparty na narodowym ego­izmie, postrzegający politykę jako grę prowadzącą do zniszczenia słabszego, nacechowany niewiarą w trwałość soju­szy, za nic mający etyczny wymiar stosun­ków międzynarodowych - też nie może być ofertą satysfakcjonującą. Nawet jeśli w ocenie tej czy innej insurekcji można mu przyklasnąć, powinowactwo jest pozorne.
Nie jest łatwo zbudować własną opo­wieść, gdy przeciwnik usadowił się na obu biegunach. Ale spróbować trzeba. Bo uparte budzenie przyjaciół Moskali, śle­pa wiara w gwarancje NATO, popadają­ce we frazes zaklęcia o unijnej jedności oraz eurokratyczny żargon ekspertów - to wszystko od dawna nie wystarcza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz