środa, 22 października 2014

Gra w salonowca



Ci, którzy pragną obnażyć salon i wszystkie jego przywary, powinni uważać. Grozi im, że sami obnażą się w miejscu jak najbardziej publicznym.

RAFAŁ KALUKIN

Z salonem jak niegdyś z Żydami - gdyby nie istniał, należałoby go wymyślić. Jest wygodnym celem rozmaicie motywowanych krucjat, poręczną kategorią zdolną pomieścić wszystkie możliwe kompleksy. Ostatnio w modzie jest ogłaszać, że salon właśnie upadł (to przy okazji towarzyskich zawi­rowań wokół nagrody Nike), ale właśnie dzięki takim zawołaniom znów nabiera on życia. Istnieje przecież po to, aby mógł zaistnieć antysalon.


Bo nie cierpią niepokornych
W redakcji tygodnika „wSieci” niejaki pan F, robi za „felietonistę” antysalonowego. Niepokorny pełną gębą. Sądząc po twórczości, człowiek spędza całe dnie na oglądaniu TVN24 i czytaniu wrogich pism. Na koniec siada i produkuje elabo­raty o tym, co usłyszał i przeczytał. Czyli, że źle powiedziano o Kaczyńskim i Koście­le, a dobrze o Tusku, Komorowskim albo Merkel. Szczytuje wtedy z uciechy redak­tor F., służalstwo i salonowość wyśmiewa, celebrytozę obnaża. Ornamentuje przy tym swe denuncjacje stylem silącym się na przedwczorajszą młodzieżowatość.
Koniec końców redaktor F. tak się na­dął, że wydał swe literackie opus mag­num. Tytułując je „Alfabetem salonu”. Zawarł w nim niby to złośliwe portreci­ki 80 osobistości salonu: dziennikarzy, celebrytów, twórców, aktorów. Postaci wielkich i całkiem malutkich, mądrych i mądrych inaczej. Obleśne opowieści Tomasza Jacykowa chełpiącego się sutenerską przeszłością oraz medialne brewerie Michała Figurskiego sąsiadują z nie zawsze dostojnymi wypowiedzia­mi Andrzeja Wajdy i Władysława Bar­toszewskiego, o których zasługach dla polskiej kultury autor oczywiście mil­czy. Co zatem wszystkie te postacie łączy? Redaktor F. sam to we wstępie ujaw­nia. Ano, wszyscy opisywani „nie cierpią niepokornych dziennikarzy”.
Żeby było śmieszniej, redaktor F. za­prosił swych bohaterów na spotkanie au­torskie. Oczywiście nikt nie przyszedł, bo po co? Wystarczyło jednak, aby au­tor publicznie się naburmuszył, że salon unika debaty.

Jak nie mózg, to tytek
Należałoby jednak postawić pytanie, czy salon istnieje, czy też pozostało już tyl­ko durne antysalonowe chojractwo, ma­skujące ideologiczne zacietrzewienie albo kompleksy. Oba te balasty nie sprzyja­ły nigdy opisowi salonu - zjawiska dosyć mgławicowego, raczej intuicyjnie wyczu­wanego niż dającego się zakreślić wyraź­ną kreską. A już przez szkło telewizora to w ogóle niewiele się zobaczy.
Najlepsze w polskiej literaturze i pub­licystyce demaskacje salonu były dziełem obserwatorów szczególnie wnikliwych, predestynowanych do zajęcia fotela w samym środku salonu, lecz dla ocale­nia swej autonomii woleli oni pozostać na jego obrzeżach.
„Rozmawiałem znów ze Słonimskim. Mówi to, co ja myślę, ale te myśli w jego ustach wydają mi się odstręczające” - pre­cyzyjnie określił istotę zjawiska Stefan Kisielewski na początku lat 70. w swym dzienniku.
Jeśli salon istniał, to Antoni Słonimski stanowił jego esencję - i to przez blisko pół wieku, niezależnie od ustroju. Wy­bitny poeta, bardziej znany jako błyskot­liwy polemista i dostarczyciel żywych do dziś anegdot. Berło króla warszawskiego salonu objął po Tadeuszu Boyu-Żeleńskim, którego był przed wojną przyja­cielem i najwierniejszym wyznawcą. Przekazał je u schyłku życia, w połowie lat 70., swemu sekretarzowi Adamowi Michnikowi.
Przez jednych kochany za inteligen­cję i cięty dowcip, budził niechęć innych z racji wyniosłości i zręcznego lawirowa­nia między korzystaniem z przywilejów oferowanych przez PRL a demonstrowa­niem postawy opozycyjnej.
Kisiel dotknął jednak czegoś bardziej ulotnego: typowej dla inteligenckiej eli­ty maniery ogłaszania rzeczy ze wszech miar słusznych, lecz tonem nieznośnym, przesadnie kapłańskim, odwołującym się do domniemanej moralnej wyższości, za to zwalniającym z myślenia. Tego Kisiel - zaprawiony w wyszukiwaniu myślo­wych szczelin w obiegowych poglądach - zaakceptować nie potrafił.
Zresztą już czterdzieści lat wcześniej niemal to samo pisał o młodym Słonim­skim krytyk Karol Irzykowski: „Słonimski jest lewicowcem, humanitarystą i pacy­fistą, nie należy do żadnej partii, zwal­cza wybryki umysłowe faszyzmu, endecji i komunizmu - więc zdawałoby się, że ra­czej powinienem trzymać z nim sojusz.
Ale i tu »forma« okazuje się ważniejsza od »treści«, (...) Ubóstwo argumentacji u Słonimskiego nagradzane jest złośli­wymi dowcipami; jego wieczna dewiza brzmi: kto nie może pokazać mózgu, ten pokazuje tyłek”.

Targowisko próżności
W II RP salonów literackich nie brako­wało, choć „salon” jako epitet jeszcze nie funkcjonował. Kulturalny mainstream grupował się wokół „Wiadomości Lite­rackich” - najważniejszego pisma dwu­dziestolecia. Opowiadał się, podobnie jak dziś, po stronie wartości liberalnych - z naciskiem na swobody obyczajowe. A zarazem był nieznośnie warszawsko- centryczny, samochwalczy, bezkrytycz­ny wobec swoich i przesadnie napastliwy wobec obcych obozów.
Lecz najcelniej uderzyło w ów liberalno-lewicowy salon wcale nie środowisko endeckiego „Prosto z mostu”, ale właśnie wyznający podobne wartości (i wcześ­niej publikujący w „Wiadomościach Lite­rackich”) Karol Irzykowski. Jego pamflet na Boya „Beniaminek” z 1933 roku to bły­skotliwa rozprawa z pozami króla salonu II RP - z tandetnym lansem na paryskość, z epatowaniem skandalem obliczonym na zwiększanie nakładów, z błahością wywodu zręcznie udającego głębię my­śli, ze stylizowaniem się na „męczennika frywolności”.
Nawet dziś urocze są te filipiki jak diabli. Gęba sama się śmieje, gdy Irzy­kowski dowodzi, że promowana przez Boya antykoncepcja wcale nie prowadzi do poszerzenia wolności, ale jedynie staje się „pomostem ułatwień między młodzie­żą obojga płci” i napędza hedonizm: „Jak się pani zapatruje na regulację urodzeń? I owszem, ale wolę bez”.
Najbardziej jednak mierziły Irzykow­skiego nawyki towarzystwa wzajemnej adoracji. „Gdy Boy kichnie, Słonimski zaraz notuje to w swoich Kronikach jako objawienie” - pastwi się. Dokładając w finale: „Dintojra literacka w Ziemiań­skiej to żadna kuźnia myśli, tylko giełda rang, targowisko próżności. Skamandrycka ideologia jałowego talentyzmu zwy­rodniała w kult osób”. Same towarzyskie marności, czyli „sława, kariera, przycze­pianie etykietek kolegom, sprawy wy­dawnicze i księgarskie, zakulisowe plotki literackie i teatralne, oraz ryczałtowa i ar­bitralna krytyka autorów niemiłych, nie przebierająca w dosadnych określeniach”.
Legendy Ziemiańskiej Irzykowski oczywiście nie zniszczył, ale dostrzegł zjawiska, które weszły do kanonu nurtu anty salonowego.
Pod koniec lat 80. na łamach paryskiej „Kultury” Rafał Grupiński skonstruował portret polskiego intelektualisty - w skró­cie „Pina”. Drwił z niego: „Omawiając twórczość Gombrowicza, nie może nie odwołać się do Miłosza, omawiając Mi­łosza - do Herberta, omawiając Herberta - do Barańczaka, mówiąc o którymkol­wiek z powyżej wymienionych - do Kon­wickiego”. I tak dalej, aż do Jana Pawła II, co autor podsumował: „No tak, łatwiej powołać się na wszystkich świętych i sa­mego Boga niż na własne poglądy. Al­bowiem Pin najczęściej chce udowodnić dwie rzeczy naraz: wielkość kultury, któ­rą reprezentuje, i własne parantele my­ślowe, gdyż w końcu myśli tak samo jak ci, których cytuje”.

Antykomunistyczny czy drugorzędny?
Zresztą salon na przestrzeni epok zacho­wywał nawet ciągłość personalną. Irena Krzywicka, dawna partnerka Boya, otwo­rzyła w gomułkowskiej Warszawie włas­ny salonik - uwieczniony przez Leopolda Tyrmanda w „Życiu towarzyskim i uczu­ciowym”; powieści legendzie, wydanej w Paryżu, ale budzącej nad Wisłą ogrom­ne emocje.
Niestety, Tyrmandowi zabrakło litera­ckiego polotu, więc poszedł w dosadność.
O powieściowej pani Stoli (mającej wszel­kie cechy Krzywickiej) pisał: „Pracuje mrówczo w dziedzinie intrygi personalnej i zawodowej, opanowała bez reszty techno­logię wykańczania ludzi i ich dokonań za pomocą jednej, misternie wycyzelowanej opinii, jest wirtuozem w posługiwaniu się kolegami, komisjami i skrzywieniem nosa w odpowiedniej chwili, tak aby niemiły jej człowiek był stracony na zawsze”. Jej salon to u Tyrmanda kłębowisko najgorszych po­staw: oportunizmu, wiarołomstwa, pazer­ności i obślizgłej służalczości maskowanej wzniosłymi deklaracjami o służeniu „war­tościom humanitarnym” Nie ma tu niko­go, z kim warto się zaprzyjaźnić. Nikogo poza literatem i filmowcem, który od sa­lonu stroni - czyli wypisz wymaluj samym Tyrmandem.
Tyrmandowskie obserwacje były praw­dziwe. Sportretowany przez niego wzięty dziennikarz gorliwie służy komunistycz­nym panom, a zarazem - zabiegając o za­graniczne podróże - przed zachodnimi korespondentami stroi się w piórka opo­zycjonisty. Wszystko to jednak zostaje nakreślone zbyt grubą kreską. Jeśli na­wet kiedyś coś ważnego obnażało, to dziś razi toporną jednostronnością. Nawet w sprzyjających deprawacji czasach mo­ralna miałkość luminarzy szła przecież w parze z talentami, którym zawdzięczali swą pozycję. Faktycznie - złośliwie szki­cowany przez Tyrmanda Iwaszkiewicz zasłużył sobie na opinię czołowego oportunisty PRL. Lecz jaka byłaby literatura tej epoki, gdyby o jej kształcie decydował nie Iwaszkiewicz (a także Andrzejewski, obaj Brandysowie i wielu innych), lecz le­gion niepokornych Tyrmandów?
Autor „Życia towarzyskiego i uczuciowe­go” nigdy nie był gościem salonu Krzywi­ckiej. Literacki parnas miał go za pisarza drugorzędnego, choć on sam uważał, że jest bojkotowany za antykomunizm. Uwa­żał się wręcz za chodzący wyrzut sumienia tych, którzy zaprzedali swe talenty ustrojo­wi. Tyle że - jak po latach stwierdził zaprzy­jaźniony z Tyrmandem Tadeusz Konwicki - wyrzutem sumienia były wtedy tragiczne losy akowców, a nie okresowe cenzorskie zapisy na bon vivanta w kolorowych skar­petkach, pełnego pretensji do świata, zawi­ści i kompleksów.
W oczach dzisiejszej prawicy Tyr­mand jest oczywiście wzorcem antykomunisty integralnego. Nieprzypadkowo ulega ona tej samej obsesyjnej pokusie oceniania tych, którzy nie wykazują dość pryncypializmu.

Antysalon III RP
W wolnej Polsce epigonów Tyrmanda nie brakowało. I kierowali się przeważnie tymi samymi namiętnościami - ideologicznym zacietrzewieniem oraz kompleksami.
Zacietrzewieniu ulegał Rafał Ziem­kiewicz, który odwołując się do moral­nych pryncypiów („uczciwy publicysta nie może nie czuć się w obowiązku sta­nąć do walki z Adamem Michnikiem”), poprowadził w „Michnikowszczyźnie” chaotyczny wywód, wypełniony obe­lgami i dygresjami, mieszając pod goto­wą tezę fakty, cytaty i domysły - tak aby dojść do konkluzji o salonowej inteligen­cji, „ześwinionej, umoczonej, głupiej, zdeprawowanej peerelem i niezdolnej do rozliczenia z samą sobą”.
Kompleksami zaś umaił (choć za­cietrzewienia i tu nie brakowało) swą „Rzeczpospolitą kłamców. Salon” klasyk nurtu Waldemar Łysiak. Trąciło kaba­retem, gdy cytował almanachy polskich pisarzy, zżymając się: „Kogo tu mamy? J. Łysakowski, P. Łysek, M. Łyskanowski, i jeszcze ponad półtora tysiąca polskich pisarzy współczesnych (...). A Łysiaka ni śladu”. Stał za tym naturalnie salon, któ­ry blokuje nawet zgłoszenia kandydatur do Nobla, „Mnie spotkało to dwukrotnie” - zaznaczał Łysiak. Cóż, w kategorii me­galomanii miałby spore szanse...
Obie książki ukazały się w połowie ubiegłej dekady, kiedy ich autorzy jeszcze chętnie się na siebie powoływali. Łysiak nazwał wręcz Ziemkiewicza „arystokratą nadwiślańskiej publicystyki” wysoko oce­niając jego zasługi na polu walki z salo­nem. Później coś się jednak między nimi popsuło. Być może Ziemkiewicz nie od­wzajemnił paternalistycznego pochleb­stwa, więc usłyszał od mentora, że jest „chorym na Łysiaka” nędznym kopistą.
Komu więc należy się berło w anty- salonowym salonie?
Bo jeśli salon istnieje, to wysiłki śmiał­ków pragnących go obalić skazane są na klęskę. Chodzi przecież zawsze o to samo - odebranie rządu dusz. Obalić starą hie­rarchię, aby wyłonić nową i pod zmie­nionym ideologicznie szyldem powielać jego stare grzechy. Salon cierpi przecież na te same grzechy co antysalon. Tyle że ma jednak nad nim rozliczne przewagi wynikające z sumy indywidualnych ta­lentów, biografii i prestiżu. Czego oczy­wiście antysalonowi rewolucjoniści nigdy nie przyjmą do wiadomości. Jak poczci­wy redaktor F., który wyciąga jakieś głup­stwa Andrzejowi Wajdzie.
Któż ma prawo pisać o gnidach? - py­tał przed laty Piotr Wierzbicki, kończąc
swój „Traktat o gnidach”, najbardziej krwistą w polskiej publicystyce demaskację salonu. Pisał: „Odpowiedź wyda­je się prosta: o gnidach powinna pisać niegnida. Ale (...) któż z czystym su­mieniem może o sobie powiedzieć, że jest niegnidą? (...) Wszyscy lub pra­wie wszyscy jesteśmy, chociażby częś­ciowo, lub byliśmy do pewnego stopnia gnidami”.
No właśnie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz