sobota, 16 lipca 2016

Kabaret Mru-Mru,Śmielej!,Nos wywraca,Kontrrewolucja i Szczyt i wstyd



Kabaret Mru-Mru

Przed meczem Francja-Niemcy, żeby podwyż­szyć sobie poziom adrena­liny wyjątkowo obejrzałem „Wiadomości” TVP i nie ża­łuję, bo dostałem lekcję kiwania i faulowania.
Jak wiadomo, przed szczytem NATO w Warszawie naj­ważniejsza decyzja była już znana: wzmocnienie wschod­niej flanki staje się faktem. Ale była jeszcze jedna sprawa, trochę niewygodna dla gospodarzy - PP. Dudy, Szydło, Macierewicza - oraz ich szefa wszystkich szefów. Miano­wicie demokracja i praworządność w Polsce, a konkretnie dobijanie Trybunału Konstytucyjnego.
   Obrońcy Trybunału (w uproszczeniu - dzisiejsza opo­zycja) mieli nadzieję, że prezydent Obama się nie prze­straszy i poruszy tę sprawę w rozmowie z niezłomnym (jak sam o sobie mówi) prezydentem Dudą. Wszak strona amerykańska, począwszy od listu trzech („niedoinfor­mowanych”) senatorów, w tym bohatera prawicy Johna McCaina, poprzez („niefortunne”) wypowiedzi sekretarza stanu Johna Kerry’ego, wystąpienia („wiecowego”) Bil- la Clintona, nie mówiąc już o mediach amerykańskich - wielokrotnie wyrażała zaniepokojenie tym, co dzieje się w Polsce. W przeddzień wyjazdu prezydenta do Polski „New York Times”, a wcześniej „Washington Post”, w ko­mentarzach redakcyjnych wyrażały nadzieję, że Obama przypomni Dudzie o wartościach, których broni NATO.
   Dla odmiany strona rządowa w Polsce, dyplomacja pod wytrawnym kierownictwem ministra Waszczykowskiego, politycy PiS i media narodowe (primo voto „niepokorne”) na wszelkie sposoby usiłowały zniechęcić Jankesów do te­matu. Zwłaszcza że konflikt wokół Trybunału, „sztucznie podsycany przez bankrutów politycznych, odstawio­nych od koryta”, został właśnie triumfalnie rozwiązany (wraz z Trybunałem - dodajmy). W trakcie bohaterskich całonocnych zmagań z samym sobą udało się w Sej­mie - poprzez odrzucenie wszystkich poprawek opozy­cji - wypracować kompromis PiS-u z PiS-em. Opozycja w Sejmie, ledwo zdołała otworzyć usta, zaraz była ucisza­na, bo „znamy pański punkt widzenia” (lejdi Pawłowicz).

Czymże jest jeden przebrzmiały konflikt o jakiś Trybunał w porównaniu z doniosłą tematyką szczytu? - mogła twierdzić strona polska. Wszak jesteśmy krajem suweren­nym. Mamy to na piśmie, w formie specuchwały parla­mentu. Wreszcie, dawaliśmy Amerykanom odczuć, że nie wypada, żeby supermocarstwo, korzystając z naszej go­ścinności w Warszawie, ingerowało w sprawy wewnętrzne demokratycznego państwa polskiego, które - jak to słusznie przypomniał historyk Macierewicz - cieszyło się demokra­cją dużo wcześniej niż Amerykanie, którzy zaczęli budować swoje państwo w XVIII w. Można powiedzieć, że Ameryka­nie żyli w hordach, kiedy Polska miała już Sejm.
   Nic więc dziwnego, że wieczorem 7 lipca zasiadłem przed telewizorem nie tylko z powodu meczu Francja-Niemcy, ale i z powodu rozgrywki obu prezydentów o Polskę, a kon­kretnie o to, czy Obama wspomni o Trybunale w rozmowie z Dudą. Najpierw, z ulgą, dowiedziałem się (oczywiście z „Faktów” TVN), że Trybunał górą. Dyrektor do spraw Europy w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego USA Charles Kupchan powiedział, że spotkanie Obama-Duda ma dotyczyć stosunków dwustron­nych z Polską, „włącznie z naszą troską w sprawie toczącego się w Polsce sporu na temat Trybunału Konstytucyjnego”. Była to najważniejsza wia­domość „Faktów”.
   Chciałem zatem zobaczyć, jak to wydarzenie przed­stawią „Wiadomości” narodowe tuż po „Faktach” 7 lip­ca o godz. 19.30.1 co na ten temat zobaczyłem? Nic. Nic a nic. Po prostu zupa nic. Polska telewizja publiczna (ła­mana przez narodową) w swoim najważniejszym progra­mie informacyjnym nie wspomniała o tym ani słowem. Owszem, mówiono, że spotkanie obu prezydentów się odbędzie, ale o Trybunale i praworządności w Polsce jako jednym z możliwych tematów- ani słowa. Wręcz przeciw­nie - podkreślano, że szczyt NATO nie ma nic a nic wspól­nego z wewnętrznymi sprawami Polski. Czyli kabaret Ani Mru-Mru. Najwięcej zaś mówiono o drodze Polski do Paktu Północnoatlantyckiego. Telewidzowie otrzymali politycz­nie poprawny wykład najnowszej historii Polski. Okazuje się, że pierwszym, który wysunął śmiałą, jak na owe czasy, heretycką myśl o wstąpieniu Polski do NATO, był - no, jak państwo myślą, kto? Brzeziński? Kissinger? Nie zgadniecie: pierwszy był Krzysztof Czabański, dzisiejszy wiceminister kultury, któremu podlega m.in. Telewizja Polska. Oczywi­ście Czabański wpadł na ten pomysł, będąc w sprzyjającym tej inicjatywie otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego. Jeden odkrył polon, a drugi - rad. Wszyscy inni aktorzy ówcze­snych wydarzeń - Skubiszewski, Wałęsa, Mazowiecki, Ge­remek, Kwaśniewski - wszyscy oni hamowali proces inte­gracji z NATO, żeby broń Boże nie drażnić niedźwiedzia.

Zanim rozpoczęła się transmisja meczu Francja-Niemcy, Telewizja Narodowa ogłosiła już wynik. Mecz wygrał... Krzysztof Czabański (Polska)! Drużynowo zwyciężyła szta­feta wolności w składzie: Czabański, Olszewski, Kaczyński, a na finiszu i ostatniej zmianie - Antoni Macierewicz oraz Andrzej Duda. „Wiadomości”, redaktor Adamczyk i samo­zwańczy gwarant ich rzetelności Jacek Kurski mogą być z siebie dumni. Wykonali kawał dobrej roboty.
   W dodatku udało się ośmieszyć prezydenta Obamę. Po pierwsze, zamiast do rozmowy z nim wystawić pierwszy skład - Polska wystawiła dublera. Zamiast Kaczyńskiego grał Duda. Nawet najmniejsze dziecko w odległym stanie Wyoming wie, kto w Polsce rozdaje karty, kto jest asem, kto figurą, a kto blotką. Obama nie miał wyjścia, protokolar­nie jego odpowiednikiem jest Andrzej Duda, ale nie jest on na tyle samodzielny, by dobić targu w cztery oczy. Obama nie gra w to pierwszy raz. Kiedyś w rozmowie w cztery oczy usiłował coś załatwić z Miedwiediewem, a ten odpowie­dział, że, owszem, ale musi to omówić z Putinem.
   Za to na pytanie „Co tam panie z Trybunałem?”, Duda miał niespodziankę: sejmowa piekarnia pracowała do bla­dego świtu i oto mamy dla Mister President świeżutką, jeszcze ciepłą ustawę o Trybunale, z nocnego wypieku. Na Bochenku piekarz napisał: „Obamie - Suweren”.
Daniel Passent

Śmielej!

Drogi i Umiłowany Przywódco Podnoszą­cy Polskę z Kolan w Imieniu Suwerena (DiUPPPzKwIS)!
   Życie nasze dzięki Tobie pięknieje od roku z dnia na dzień, a w zasadzie z nocy na noc. Tylko osobniki plu­gawe, o komunistycznej mentalności - którą tak brawurowo zwalczał w stanie wojennym Twój najwierniejszy sługa, prokurator Piotrowicz - przywiązane do koryt, żłobów, elektrycznych dojarek, dystrybutorów paliw i hydrantów krzywią się w lokajskich grymasach, że odzyskujemy suwerenność. Nawet im, tym faryzejskim zdrajcom, ofiarowujesz o DiUPPPzKwIS-ie rze­czoną suwerenność, choć oni, przyzwyczajeni do życia w niewoli, daru docenić nie potrafią.
   Ja potrafię. Zwłaszcza teraz, gdy w sezonie urlopowym krążę więcej niż zazwyczaj samochodem i słucham ra­dia. Cieszy przede wszystkim Dobra Zmiana, którą chło­ną me uszy w radiowej Trójce, symbolizowana przez wieczorne czytania wybitnej twórczości prozatorskiej jednego z największych pisarzy polskich ostatniego stu­lecia Bronisława Wildsteina, i to w skromnym wyko­naniu samego autora. Liczę oczywiście na ciąg dalszy kontaktu z wielkimi piórami w postaci pisarzy Gmyza, Wolskiego czy Zaremby, no i przede wszystkim czekam na słuchowisko oparte na Twych, właśnie opublikowa­nych wspomnieniach, mój DiUPPPzKwIS-ie. Wydaje mi się oczywiste, że nowe kierownictwo polskiej kultu­ry spełni swe jakże słuszne postulaty i niedługo zoba­czymy hollywoodzką ekranizację historii Twego życia, najlepiej z George’em Clooneyem w roli głównej. On, co prawda, chyba dotknięty jest lewactwem, ale minister Waszczykowski wszystko mu wytłumaczy.
   Martwi mnie jednak, i tu upraszam się o większą śmiałość, pewna powolność i powściągliwość zmian. Oczywiście cieszy pozbycie się tak wielu elementów niepewnych, ale co tam robi jeszcze ten intrygant Mann podszczypujący, i to na narodowej antenie, najpiękniej­szych żołnierzy Dobrej Zmiany? Kim niby jest ten czło­wiek, bo z tego, co wiem, to puszcza tylko z odtwarzacza cudze piosenki i coś o nich niewyraźnie mówi? Tyle jest przecież pięknej toruńskiej młodzieży, która le­piej od trójkowych złogów poradziłaby sobie z ciepłym kontaktem ze słuchaczami.
   Niepokoi mnie też, że nadal ukazują się periodyki w ro­dzaju „Gazety Wyborczej”, „Newsweeka” czy „Polityki”. Co gorsza, są otwarcie i bezwstydnie sprzedawane, choć cieszy, że na takim Orlenie pracownicy dostali już ustne polecenia, by kryć te szmatławce przed ludzkim wzro­kiem. I jakim cudem wciąż nadaje TVN? I emituje roz­mowę z największym złoczyńcą epoki, który powinien rowy kopać pod Archangielskim, tym całym Tuskiem, który latami fałszował wybory, narażając Cię na duży dy­skomfort? Co to ma wspólnego z właściwie rozumianą demokracją, wolnością słowa i wolą Suwerena? Ja wiem, o DiUPPPzKwIS-ie, że Ty wiesz, jakie to szkodliwe, ale pewnie uznałeś, że w momencie totalnej agresji unijno-lewacko-amerykańsko-niemieckiej nie należy imperia­listom dawać więcej powodów do ataku, jeszcze gotowi stonkę ziemniaczaną zrzucić albo rozruszać Radio Wol­na Europa. Ale, DiUPPPzKwIS-ie, wiedz, że Naród jest z Tobą i woła: „Śmielej!”.
Jak to również możliwe, że tzw. opozycja mówi w na­szym polskim Sejmie, co chce? Jak można tej myszce agresorce z resortowego piekła rodem, Gasiuk-Pihowicz jej nazwisko, pozwalać na obrażanie Narodu Polskie­go i jego najwybitniejszych przedstawicieli? Nie na tym chyba polega demokracja.
   Jak można tolerować anarchię w postaci tzw. samorzą­dów, które rozbijają Nasze Państwo, czego najgroźniejsze popisy daje poznański warchoł Jaśkowiak? Tu aż się prosi o narodowych komisarzy. Skoro przy miastach jesteśmy, to ja rozumiem, że trzeba zachodnim rewanżystom po­kazywać, że u nas można demonstrować, jak się chce. Ale czy nieliczne grupki renegatów (widziałem ich żałosne rozmiary w „Wiadomościach” - i za ten program brawa!) muszą blokować stolicę wstającego z kolan kraju? Skoro taki geopolityczny tymczasowy mus i trzeba dać się tar­gowicy wychodzić, to wyznaczmy do tego odpowiednie miejsca na obrzeżach miasta, zapewniając bezpieczeń­stwo mieszkańcom, a także tym ogłupiałym ludziom, o których najwybitniejszy polski profesor psychiatrii po­wiedział, że mają nie po kolei pod sufitem, skoro sprzeci­wiają się największemu szczęściu, jakiego doświadczyła Nasza Ojczyzna od czasów Chrztu Mieszka. I niech po­traktują to jako wspaniałomyślność Dobrej Zmiany, że się ich nie zamyka w zakładach zamkniętych.
Marcin Meller

Nos wywraca

Wiosna zawsze pachnie optymizmem. W tym roku też, tylko jakimś takim, że nos wywraca na drugą stronę. A tam już czeka Marek Magierowski z pewnej kancelarii. Zapyta­ny o bezpieczeństwo Polski, nie miał cienia wątpliwości: „Do ilu zamachów terrorystycznych doszło w ostatnich latach w Polsce? Ani jednego. Na tej podstawie uważamy, że jesteśmy bezpieczni”. Zgoda. A ja na przykład nie umrę. Długie dziesięciolecia mojego życia dają mi stuprocentową gwarancję, że umierają wyłącznie inni.
   Przy okazji podziwiam lwią odwagę Magierowskiego. Polska jest bezpieczna? Jego krzesłodawca, prezes znaczy, głośne larum trąbi. Zachód na kolanach przed terrorysta­mi, rosyjski niedźwiedź kły i pazury ostrzy, a KOD i opozycja brudny zamęt sieją. Co zatem mamy robić? Zaprzestańmy walk politycznych w Polsce, nie wynośmy ich na zewnątrz przynajmniej do wizyty Ojca Świętego. Facet dobrze kom­binuje. Zrobi sobie parasol ochronny z papieża i pod tym parasolem dalej będzie młócił Trybunał, konstytucję i de­mokrację. Pięknie za to będą wyglądały „Wiadomości” w TV pana Kurskiego. Oto wódz narodu spokój sieje, leje oliwę na wzburzone fale, proszę bardzo, właśnie sierotkę przepro­wadza przez jezdnię, a w tym czasie KOD za rosyjskie ruble gryzie go po nogach. Ale to już ich ostatnie kęsy. Szykowana przez rząd PiS tzw. ustawa antyterrorystyczna zabroni de­monstracji, gdy tylko któryś z duetu Mariuszów - Kamiński lub Błaszczak-uzna, że stan zagrożenia wisi w polskim po­wietrzu. Aż strach pomyśleć, że im więcej lampek żałobnych zapłonie na ulicach zachodniej Europy, tym więcej kolcza­stych specustaw spadnie nam na głowy.
   Pokój, pokój, to jest to, czego my, Polacy, najbardziej po­trzebujemy. I pewnie dlatego do Rady Ministrów wpłynął projekt ustawy o utworzeniu Akademii Sztuki Wojennej.
Teraz mamy Akademię Obrony Na­rodowej. Już samo słowo „obrona” mówi wszystko - to taka akade­mia tchórzów. Jakby coś się działo, brońmy się, panowie. Tymczasem minister Macierewicz wie, że naj­lepszą obroną jest atak. Powołanie nowej akademii oczyszcza pole, pozwalając wymienić kadry uczel­ni. Doświadczonych fachowców wysłać gdzieś na rubieże, a w akademii wojny zatrudnić młodych aptekarzy z pod­warszawskich miejscowości. Byle tylko należeli do Klubów Gazety Polskiej. Ojczyznę dojną pobłogosław, Panie.

Pierwszy zastępca naszej premier Piotr Gliński udzielił wy­wiadu Monice Olejnik. Na 91 proc. pytań odpowiedział: nie wiem, nie widziałem, nie czytałem, nie słyszałem, nie znam się, to nie ja decyduję, tym się nie zajmuję, to są nie­prawdziwe dane i sondaże, pani się mnie czepia po prostu. Z pozostałych 9 proc. dwie rzeczy wiedział na pewno: że Je­rzy Sosnowski został wyrzucony z radiowej Trójki, bo ma lewicowo-liberalne poglądy, oraz że PiS, biorąc władzę, zastał Polskę wstanie „makabrycznym”. No i jeszcze dwie-że tylko 16 proc. społeczeństwa wie, co to jest Trybunał Konstytucyjny, a w protestach przeciwko władzy uczestniczy zaledwie nic nieznaczący promil.
  Nieznaczący? Ale drąży! Nie powiem, że skałę, bo nie jestem idiotą. Na wszelki wypadek to drążone już szuka pomocy. Oczywiście nie we własnym domu. Dziennikarz „Financial Timesa” doniósł właśnie, że w rządzie Beaty Szydło gwałtownie rośnie potrzeba upiększenia swojego wizerunku. Londyńskie agencje PR są więc cichaczem prze­pytywane, jak dokonać solidnego liftingu, ale tak, by pępek nie wylądował na podbródku.
Przypomniał mi się wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: „Gdy wieje wiatr historii,/ludziom jak pięknym ptakom/rosną skrzydła, natomiast/trzęsą się portki pętakom”.
Stanisław Tym

Kontrrewolucja

Zawiedzeni transformacją mawiali „Komuno, wróć”. No to wraca i to w wersji upgrade, pokro­piona święconą wodą.
Wielu zastanawia się nad ostatecznym celem właścicie­la państwa polskiego. Niektórzy, choćby w dzienniku „New York Times”, sugerują, że to model znany z putinowskiej Ro­sji. Byłbym ostrożny. Wciąż są u nas niezależne media, wciąż można demonstrować, politycznych przeciwników wciąż się u nas nie wsadza do więzień. Jak będzie w modelu doce­lowym? Zobaczymy. Z całą pewnością jednak państwo Ka­czyńskiego z tygodnia na tydzień upodabnia się do PRL.
   Bardzo podobny jest sam system sprawowania władzy. Jak w PRL - partia kieruje, rząd rządzi. Prezydent jest fi­gurantem, premier popychadłem, o wszystkich kwestiach istotnych decyduje pierwszy sekretarz KC. Różnica polega może na tym, że w PZPR Gomułkę czy Gierka dało się jakoś usunąć. PiS jest prywatną partią pana Kaczyńskiego, więc jest on nieusuwalny. Nie uczynią tego przecież jego lokaje. W partii pełniącej rolę kierowniczą panuje „centralizm de­mokratyczny”, czytaj: centralizm pełen, demokracji żadnej. Opozycja jest u nas w parlamencie, a nie w więzieniu, ale do powiedzenia ma tyle co w PRL - nic. Więcej, wielu opozy­cjonistów odzyskało status z czasów PRL. Michnik czy Frasyniuk znowu są zdrajcami ojczyzny, podżegaczami, którzy knują, wkładają kij w szprychy i donoszą na Polskę.
   Mamy dziś w Polsce media od władzy niezależne, ale państwowe telewizja i radio są w rękach kierowniczej par­tii, serwując równie kłamliwą i toporną propagandę, co media w PRL. Mamy nawet swój „Dziennik telewizyjny”, a w nim nową wersję pani Falskiej, pana Tumanowicza i pana Barańskiego.
   Państwo, jak w czasach PRL, narzuca społeczeństwu swo­ją wersję kultury i historii. Ta pierwsza przywraca utracony blask pojęciu „narodowa w formie, socjalistyczna w treści”. Ta druga likwiduje pewne rozdziały historii, unicestwia nie­których jej bohaterów i tworzy nowych. Co też potwierdza znaną z komunizmu prawdę, że najtrudniej jest przewidzieć przeszłość.
   Władza, owszem, tu znacząca różnica z czasami PRL, ma demokratyczny mandat, ale też ma coraz wyraźniejszy rys uzurpatorski. W PRL była po prostu uzurpatorska, obecnie uzurpuje sobie korzystanie z mandatu, którego nie ma. Wró­ciła koncepcja jednolitości władzy, unicestwiająca w prak­tyce jej trójpodział. Trybunał Konstytucyjny ma siedzibę i sędziów, ale nie ma mocy. Za chwilę przyjdzie czas na sądy. Nie będzie może wyroków na telefon, ale każdy sędzia będzie znał cenę za ewentualny sprawiedliwy wyrok w ważnej dla
władzy sprawie. Czasem będą to przenosiny do sądów niż­szej rangi albo w innych częściach kraju, czasem - lustracja rodziny. Albo i to, i to.
   W IV RP, jak w PRL, władza ogranicza wprawdzie prawa obywatelskie, przyznając sobie jednocześnie prawo kontro­lowania i inwigilowania obywateli, za to oferuje obywatelom pewną transakcję. Mniej wolności za więcej opieki. Władza się zatroszczy, zaopiekuje, zapewni datek albo i podwyżkę. Tak za chwilę może odtworzyć się opisywany przez socjologów w la­tach 80. model „wyuczonej bezradności”. Wszystko to władza czyni wprawdzie kosztem przyszłości dzieci (nie tylko drugich i kolejnych), ale któż by się przejmował aż tak daleką perspek­tywą. Na pewno nie bezdzietny właściciel państwa.
   Nasza władza, jak w PRL, z całkowitą bezceremonialnością zaakceptowała totalny nepotyzm i reanimowała postać BMW - Biernego, Miernego, ale Wiernego. Tu idzie nawet dalej niż władza w PRL, bo towarzysze z PZPR czuli jednak granicę swych kompetencji i ważne stanowiska merytorycz­ne powierzali fachowcom. Dziś fachowość stała się kategorią całkowicie nieistotną - wystarczy, że jesteś „nasz”.
   PRL-owska wkrótce będzie także szkoła. Oczywiście zmienią się akcenty. Nacisk zostanie położony na wychowa­nie w duchu absolutnie patriotycznym, ale w wersji patrioty­zmu promowanej przez władzę. Z odpowiednim naciskiem na wiedzę o „zamachu w Smoleńsku”.
   Trudno powiedzieć, czy właściciel państwa ma do końca świadomość, że odbudowuje PRL. Niewykluczone, że czyni tak bardziej z powodów charakterologicznych niż ideowych. Ale dla efektu jego dzieła nie ma to wielkiego znaczenia.
   Gdy pojawią się, bo muszą się pojawić, jakieś perturbacje, obywatele usłyszą nową wersję hasła „socjalizm tak, wypa­czenia nie”, wiadomo, nic, że droga wyboista, ważne, że kie­runek słuszny.
   Dla obywateli i dla opozycji z tej konwergencji między IV RP a PRL wynikają bardzo poważne konsekwencje. Funk­cjonowanie w paradygmacie demokratycznym traci sens, gdy demokracja staje się fikcją. Sens tracą uśmiechnięte de­monstracje i poselskie zaklęcia. Po dobroci ta władza ra­czej nigdy nie ustąpi. Gdy już spełni się życzenie „Komuno, wróć”, wróci też, ze wszystkimi tego konsekwencjami, hasło „Precz z komuną”.
Tomasz Lis

Szczyt i wstyd

Czasami publicyści mają szczęście znaleźć frazę, która staje się znakiem czasu, przechodzi do języka polityki - i historii. Takie:„4 czerwca skończył się w Polsce komunizm", „Wasz prezydent, nasz premier", „Coś pękło, coś się skończyło", „Polityka ciepłej wody w kranie"- było tego trochę. I oto jest nowa fraza, właśnie wymyślona przez znanego i aktywnego autora, socjologa, współpracownika m.in. POLITYKI. Odkąd się pojawiła na firmowym blogu autora, idzie jak burza przez internet. Ma już tysiące komentarzy i linków. Jest cytowana i omawiana na najpoważniejszych i najbardziej popularnych portalach, od Onetu po Gazetę.pl. Musiała trafić bezbłędnie w jakąś powszechną myśl, intuicję, emocję, nadając jej werbalną formę. Zaraz ją przywołam, ale niezbędne jest jeszcze małe wyjaśnienie.

Otóż, fraza ta urodziła się autorowi podczas warszawskiego szczytu NATO, na marginesie wspólnej konferencji prasowej prezydentów Oba my i Dudy. Tak, to ta konferencja, podczas której prezydent Stanów Zjednoczonych„wyraził troskę"(gazety an­glojęzyczne używają określeń mocniejszych, bliższych naszemu „besztaniu" czy „reprymendzie") z powodu naruszeń przez nową władzę zasad i wartości zachodniej demokracji. Prezydent Obama doprecyzował, że chodzi o„rządy prawa, niezależne sądy i wolne media", a zwłaszcza o„sytuację wokół Trybunału Konstytucyjnego". Obserwując w TV spłoszonego prezydenta Rzeczpospolitej, którego na scenę publiczną wypchnął ukryty gdzieś Jarosław Kaczyński, kry­tyk polityczny Sławomir Sierakowski napisał to jedno historyczne zdanie:„K**wa, jaki wstyd!". W oryginalnym tekście nie było gwiaz­dek, ale my zostańmy przy wersji soft.

Bo tak: merytorycznie warszawski szczyt NATO nawet się udał, bo i nie mogło być inaczej. Był zresztą przygotowywany przez zawodowych dyplomatów i wojskowych ponad dwa lata. Orga­nizacja tego„eventu" została przyznana Polsce wskutek zabiegów prezydenta Komorowskiego i dzięki osobistemu poparciu Obamy podczas jego spektakularnej wizyty w Polsce w 2014 r. Prawie 40 premierów i prezydentów zachodniego świata przyjechało i wyjechało z Warszawy bez żadnych incydentów. Kurtuazyjnie dzię­kowali, ale nad szczytem wisiała chmura politycznej żenady. Fak­tyczna głowa państwa, czyli Jarosław Kaczyński, na szczycie się nie pojawił, nie spotkał z żadnym z wpływowych gości (ani oni z nim),
nie uczestniczył w przyjęciach, nie wygłosił toastu ani powitania. Gospodarz domu schował się przed zaproszonymi gośćmi, wysyła­jąc majordomusa.

Atmosfera była zwarzona, bo amerykańscy i europejscy przyby­sze doskonale zdawali sobie sprawę, że przybywają do innego kraju, niż zostali zaproszeni. Że w Polsce trwa lub już się dokonała rozprawa z mediami publicznymi, blokowany jest sąd konstytucyj­ny, atakowani sędziowie, że nowa władza kompletnie ignoruje opo­zycję, a także opinie Komisji Europejskiej i Rady Europy, czego przy­kład dała w przeddzień szczytu, uchwalając kolejną, prowokacyjną ustawę wymierzoną w TK. Dyplomaci towarzyszący swoim szefom dawali do zrozumienia, że„miejscowe władze" miały być traktowane z chłodnym dystansem, bez kordialności, osobnych pogawędek, sympatycznych gestów. A już„szczytem szczytu "były, wygłoszone przed całym światem, Obamowe połajanki wobec for­malnych gospodarzy spotkania.

Polacy, zwłaszcza o orientacji niepisowskiej, mieli w dniach zjaz­du warszawskiego liczne dodatkowe powody do zażenowania. Kuriozum, ale jednak o randze międzynarodowego skandalu po­litycznego, była wystawa o polskiej drodze do NATO, pomijająca Wałęsę, Geremka, Kwaśniewskiego, Millera i wielu innych praw­dziwych uczestników tego procesu, a eksponująca, w myśl nowej polityki historycznej, środowisko Jarosława Kaczyńskiego. Ten sam kompleks drugorzędności co zawsze? Rozdawanie uczestnikom szczytu ulotek„Zabili nam Prezydenta" to już tylko dodatek. Trzeba też było słuchać rzeczników nowej władzy (zwłaszcza w TVP), jak brnęli w wyjaśnienia dotyczące ustawy i wystawy, uwag Obamy czy aluzji Tuska. Wykręcanie znaczenia słów i wypowiedzi, ich pomijanie i przekłamywanie, błazeńskie mizdrzenie (polecam do odsłuchania rozmowę Żakowskiego z Beatą Kempą w TOK FM), wreszcie oso­biste wykręcanie kota ogonem przez samego prezesa, że Obamie chodziło o to, aby Trybunał Konstytucyjny nie łamał prawa, i on się z tym zgadza.

Wkrótce w POLITYCE zamieścimy rozmowę z prof. Waldemarem Kuligowskim, autorem pojęcia„pedagogika bezwstydu", dość dobrze opisującego postawy ludzi nowej władzy. W tym numerze mamy bardzo ciekawy tekst o populizmie, zwracający uwagę, że nieodłączną cechą tej politycznej taktyki jest lekceważenie tzw. elit, własnych i obcych, różnych ekspertów, mądrali i pouczy- cieli. Adresatem populizmu jest zawsze Dumny Ignorant, który „już nigdy nie powinien się za siebie wstydzić". Formacje takie jak PiS zmieniają więc normy, standardy przyzwoitości, a przede wszystkim poprzez odwołanie do Wielkiej Idei (obojętnie jakiej) dostarczają narzędzi racjonalizacji doznanego wstydu. Jeśli mówią o mnie źle, to dlatego, że nie rozumieją, nie doceniają, są wrogami Idei, boją się o siebie, zostali zmanipulowani, sami są gorsi i obcy, więc tak czy owak się unieważniają. Populiści po to wprowadzają do polityki kryteria moralne (my, dobro - oni, zło), by ten zabieg skutecznie niszczył możliwość realnego dialogu i kompromisu, tworzył „dumną wspólnotę bezwstydu", nieprzenikalną dla nikogo z zewnątrz. Wołanie„K**wa, jaki wstyd! "tylko odbija się od murów pustym echem. Wciąż jeszcze.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz