środa, 14 września 2016

Prawdy „Smoleńska"



O najważniejszych nieprawdach, półprawdach i manipulacjach filmu Antoniego Krauze na temat przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej mówi Maciej Lasek.

MACIEJ LASEK: - Szukałem pozytywów w tym filmie, dobrych stron.
GRZEGORZ RZECZKOWSKI: -1?
Są w nim momenty które mnie wzruszyły które chwytają za serce. To archiwalne zdjęcia z pierw­szych dni po katastrofie. Powinniśmy o tych chwi­lach pamiętać, bo żałoba wszystkich wtedy zjedno­czyła. Na krótko, ale jednak zjednoczyła.

Potem nastąpił podział i „Smoleńsk" ten podział jeśli nie pogłębia, to na pewno wzmacnia. Fabuła od początku układa się w dość logiczny ciąg zdarzeń - bez wątpliwości zamach był.
Nie zgadzam się, że film jest skonstruowany w logiczny sposób.

W jednej z pierwszych scen widzimy rosyjskiego lła-76 i słyszymy komunikat pilota: „Zrzut zakończyłem". Zaś w jednej z ostatnich - najpierw wybuch na skrzydle tupolewa, potem w kadłubie, a w końcu kulę ognia pędzącą przez kabinę pasażerów. Wszystko bardzo sugestywne.
W końcowych scenach możemy zobaczyć i usłyszeć trzy wybu­chy - pierwszy na skrzydle, drugi również i trzeci w kadłubie. Ale w pierwszej scenie, jeszcze przed napisami początkowymi, sły­chać najpierw pracujące silniki, potem huk, znów odgłos silników i w końcu uderzenie o ziemię. Czyli o dwa wybuchy za mało. Co ciekawe, to powielenie tej samej niekon­sekwencji, którą prezentowały osoby współpracujące z zespołem parlamentarnym Antoniego Macierewi­cza. Każdy, kto śledził ich wypowiedzi i publikacje, pamięta, że oni sami nie wiedzieli, ile eksplozji było. Podawali różne liczby na zasadzie - jak czegoś nie po­trafili wytłumaczyć, dodawali kolejny wybuch.
I jeszcze jedna rzecz. W pierwszej scenie widzimy o. załogę Jaka-40, która słyszy ten narastający dźwięk silników tupolewa, potem huk brzmiący jak wy­buch itd. Tyle że ta sekwencja zdarzeń nie zgadza się z tym, co zeznali w prokuraturze członkowie załogi jaka. Powie­dzieli, że niczego takiego nie słyszeli. Dowódca, porucznik Artur Wosztyl przyznał, że słyszał jedynie głuche uderzenia, a potem odgłos zderzenia z ziemią. I nastała cisza.

Ten oficer był konsultantem „Smoleńska".
Tak jak i dowódca eskadry tupolewów w nieistniejącym już 36. specpułku, który obsługiwał lot do Smoleńska.

Ma postawione zarzuty prokuratorskie za niewłaściwy dobór załogi i jej nieodpowiednie przygotowanie do lotu. No dobrze, ale co z wybuchami? W film wmontowano archiwalne nagrania z konferencji prokuratorów wojskowych. Z ich wypowiedzi można wywnioskować, że nie dało się wykluczyć obecności materiałów wybuchowych na szczątkach tupolewa.
Ta część filmu to dość zręczna manipulacja. Są wypowiedzi prokuratora, które nie rozstrzygają sprawy ale później nie ma ani słowa o tym, że wyniki badań pirotechników z Centralnego Labo­ratorium Kryminalistycznego, opublikowane zresztą przez proku­raturę, kategorycznie wykluczyły wybuch na pokładzie samolotu.

Zamach miał dwie fazy: oprócz zrzutu tajemniczego ładunku i serii wybuchów było też przejęcie kontroli nad samolotem. To kolejna teza Macierewicza, która materializuje się w „Smoleńsku", gdy widzimy, jak pilot kilka razy naciska przycisk odejścia na wolancie, a potem dodaje gazu. A mimo to samolot spada.
Byłem mocno zdziwiony, że reżyser zdecydował się umieścić tę scenę w filmie. Bo to, co zostało w niej pokazane, w dużej mierze zgadza się z ustaleniami komisji Millera i z tym, co opisaliśmy w raporcie końcowym. Przypomnę: zawarliśmy informację, że załoga prawdopodobnie chciała odejść na drugi krąg, ale przy użyciu autopilota. I stąd brała się ta zwłoka, tragiczna zresztą w skutkach, pomiędzy komendą „odchodzimy” a rzeczywistym odejściem, czyli zwiększeniem mocy silników i ściągnięciem przez kapitana wolantu na siebie. Bo tzw. odejście w automa­cie można przeprowadzić jedynie na lotniskach wyposażonych w system ILS, który współpracuje z autopilotem. Na pozostałych, takich jak Smoleńsk, manewr trzeba wykonać manualnie. To była zresztą teza, którą wielokrotnie próbowano podważać. Dlate­go przeprowadziliśmy nawet loty próbne na drugim tupolewie, nr 102, żeby udowodnić, że odejście w automacie na lotniskach bez ILS jednak nie jest możliwe. Scena, w której prezydencki pilot naciska przycisk odejścia, nie jest dowodem na to, że ktoś przejął kontrolę nad samolotem, ale że jego załoga była niedoszkolona.

Kilka scen przed wielkim finałem towarzyszymy głównej bohaterce filmu w jej wyprawie do USA. Tam spotyka naukowca, w domyśle prof. Biniendę, który mówiąc o wybuchach, podsuwa m.in. następujące dowody: 15 m nad ziemią zanikło zasilanie. Do tego te gwałtowne zmiany przyspieszenia pionowego.
Gwałtowne zmiany przyspieszenia pionowego były konsekwencją zderzeń z przeszkodami terenowymi, one pojawiły się mniej więcej w miejscu, w którym doszło do kontaktu z brzozą. Należa­łoby jednak zacząć od tego, że pan naukowiec, nie mając dostępu do zapisów rejestratorów parametrów lotu, stwierdził, że samolot znalazł się na wysokości dwudziestu kilku - 35 m nad ziemią.

Czyli nad brzozą.
Kiedyś spotkałem się z innym profesorem, który po tym, jak na jednym ze spotkań naukowych przedstawiliśmy trajektorię lotu w oparciu o zapisy rejestratorów, stwierdził, że oni, czyli grupa naukowców wspierająca zespół Macierewicza, mają inną, wykonaną na podstawie innych danych. Gdy zacząłem dopyty­wać, odpowiedział, że w oparciu o urządzenie TAWS, ostrzegające przed zbliżaniem się do ziemi, którego zapisy były jawne. Tyle że TAWS zarejestrował jedynie pięć punktów na odcinku lotu oko­ło 6 km. Pięć punktów! Tymczasem rejestrator parametrów lotu (FDR) zapisuje wysokość samolotu co pół sekundy Jeślibyśmy nałożyli trajektorie wykonane na podstawie TAWS i rejestratora, to okaże się, że owszem, punkty z TAWS pokrywają się z trajek­torią z FDR, ale pomiędzy nimi samolot znajduje się na różnych wysokościach, czego już TAWS nie zarejestrował. Dlatego teoria, jakoby samolot przeleciał nad brzozą, jest błędna.

A stwierdzenie naukowca, że samolot stracił zasilanie 15 m nad ziemią.
Całkowite odcięcie zasilania nastąpiło w chwili zderzenia z ziemią. Przeprowadzone przez Amerykanów badania kom­putera pokładowego dowodzą, że ostatnie współrzędne zare­jestrowane przez trzy anteny satelity systemu GPS to punkty, które pokrywają się z miejscem zderzenia. I dopiero w tym momencie nastąpił zanik zasilania. Wtedy też kończy się za­pis rejestratora rozmów w kokpicie (CVR). O tym film już nie mówi. Podobnie jak o tym, że nie nagrały się na nim tak dobrze słyszane przecież w filmie odgłosy wybuchów ani żadne wąt­pliwości ze strony załogi, że samolot nie jest w pełni sprawny. Film nie mówi też o tym, że w końcowej fazie zniżania nawi­gator odczytywał wysokość tupolewa od 100 m do 20, ostatnią wysokość wykrzykując. To są celowe, świadome pominięcia.

Mateusz, operator i partner głównej bohaterki Niny, dziennikarki telewizji TVM, w pewnym momencie wypowiada takie zdanie: „samolot rozbił się o pancerną brzozę, obrócił się na wysokości mniejszej niż długość własnego skrzydła i, spadając z kilkunastu metrów, rozsypał się na kawałki". Trzy stwierdzenia, które grzebią w zasadzie wszystko, co ustaliła komisja Millera.
W tym jednym zdaniu, które pan zacytował, są trzy kłamstwa. Co do obrócenia się tupolewa wokół własnej osi po zderzeniu z brzozą, na małej wysokości, trzeba pamiętać, że samolot w momencie uderzenia w drzewo już się wznosił, silniki pra­cowały pełną mocą. Jeszcze przed brzozą załoga zdała sobie sprawę, w jak trudnym znalazła się położeniu, i próbowała uciec od ziemi. Pamiętajmy- to nie była pierwsza przeszkoda, o którą zawadził tupolew. Już wcześniej samolot zderzył się z drzewami. Piloci zresztą dali temu wyraz, wykrzykując te trudne do zacy­towania słowa, które słychać na nagraniu z kokpitu.
Po zderzeniu z brzozą i utracie fragmentu skrzydła nastąpił obrót, który został odnotowany przez rejestrator. Ale po pierwsze, samolot nie obraca się natychmiast, tylko stopniowo, po dru­gie, stało się to podczas wznoszenia pod kątem około 20 stopni i to z dużą prędkością, 270-280 km na godzinę. I jeszcze jedno - bez 6-7 m skrzydła, które odpadło po zderzeniu z brzozą; zosta­ło go jakieś 12 m. Ten kikut i tak podlegał dalszej destrukcji, bo za­czepiał o kolejne drzewa. Ślady zostały zarówno na skrzydłach maszyny, jak i były widoczne w postaci ściętych gałęzi drzew.
Ale samolot był już na tyle wysoko, że nie uderzył tym kikutem o ziemię. To wszystko wynika ze zwykłej dynamiki lotu.

Wróćmy do początku filmu, gdy słyszymy meldunek pilota lła-76 o zrzuceniu ładunku. Czy są jakiekolwiek choćby poszlaki, które wskazywałyby na to, że takie słowa rzeczywiście padły? Co zawierał ładunek, można bez trudu się domyślić, gdy kapitan tupolewa dziwi się, że o godzinie 10 jest mgła. Tak powróciliśmy do teorii sztucznej mgły.
Co do słów o zrzuceniu ładunku, jest to zwyczajna nadinter­pretacja. Gdy piloci jaka rozmawiali z tupolewem, załogi przeszły na kanał 123,45, czyli taki, na którym piloci prowadzą nieoficjalne rozmowy, by nie przeszkadzać innym w łączności. I rzeczywiście taka korespondencja nagrała się na rejestratorze rozmów tupo­lewa o 6.28 czasu UTC (13 minut przed wypadkiem), tylko że nie wiadomo, kto i gdzie ją wypowiedział ani z jakiego samolotu pa­dła. Na pewno nie z iła, bo ten próbował wylądować w Smoleńsku niecałą godzinę wcześniej i dawno już odleciał. To mógł być choć­by jakiś samolot rolniczy 100 km od Smoleńska. Nigdy się tego nie dowiemy, bo nikt takich rozmów nie nagrywa. Nie ma czegoś takiego, jak rejestracja rozmów prowadzonych na kanale 123,45.
A mgła o godzinie 10? 10 kwietnia mgłą pokryty był obszar więk­szy niż terytorium Polski, ale o tej porze roku to nic nadzwyczaj­nego, wystarczy prześledzić zdjęcia satelitarne rejonu Smoleńska. Gdyby wojsko miało dobrą służbę meteorologiczną, to załoga o mgle dowiedziałaby się znacznie wcześniej niż podczas lotu.
Ale załóżmy nawet, że mgły nie dało się przewidzieć że w nieznany sposób ktoś rozpylił ją nad Smoleńskiem. Mgła sztuczna czy prawdziwa nie zwalnia załogi od obowiązku odejścia na drugi krąg, jeśli na określonej wysokości nie widzi ziemi.

A jak pan nazwie to, co widzieliśmy w scenie z pomieszczenia kontrolerów, gdy mówiący po rosyjsku i ubrany w mundur mężczyzna mówi do drugiego: „Pasza, sprowadzasz go do 50 m.
Bez gadania. Do 50 m".
To jest świadomie użyte przez twórców filmu kłamstwo. Ewidentna manipulacja.
Żaden dokument, żaden dowód nie potwier­dza, że ktokolwiek wydał taką komendę. Polskim ekspertom, którzy polecieli do Smoleńska tuż po katastrofie, udało się zgrać zapis rozmów w pomieszczeniu kontrolnym, i to jeszcze zanim zrobili to Rosjanie. Są wśród nich słowa (o 6:26:19): „doprowa­dzasz do stu metrów Sto metrów. Bez dyskusji”. Do 100 metrów! A więc do wysokości, która była wydrukowana na kartach podejścia do lotniska Siewiernyj jako minimalna wysokość zniżania. Załoga powinna była się z nimi zapoznać przed lotem.
O 50 m mówią w filmie także pilot i nawigator z Jaka-40. Tylko że na zapisie rejestratora lotu w kabinie tej maszyny nie słychać po­lecenia Rosjan zejścia do takiej wysokości. Słychać „100 metrów”.
O 50 metrach mówili w swych zeznaniach tylko członkowie załogi jaka, z czego - jak informowała sama prokuratura - wycofali się.

Jest taka scena w filmie, gdy ci dwaj lotnicy z jaka stoją z Niną na wiślanej skarpie w Warszawie. Jeden z nich w pewnym momencie mówi coś takiego: „Widzi pani?
To jest wysokość 20 m. Z niej też się da odejść".
Te słowa to coś bardziej jeszcze zatrważającego. Są przejawem nonszalancji, która była pośrednią przyczyną tej katastrofy. Oczy­wiście są samoloty, które mogą odejść z tej wysokości, ba, mogą odchodzić nawet od zera. Ale tylko na lotniskach wyposażonych w system ILS najwyższej, drugiej i trzeciej kategorii. Tymczasem w Smoleńsku w ogóle nie było ILS. Dlatego piloci tupolewa nie mieli prawa zejść poniżej wysokości 100 m, jeśli nie widzieli pasa.

W filmie nie usłyszymy żadnej negatywnej opinii o pilotach, którzy w zasadzie nie powinni w ogóle lecieć tamtego dnia, bo oprócz technika pokładowego żaden nie miał ważnych uprawnień. Słyszymy za to zdanie wypowiedziane przez ojca niewymienionego z nazwiska lotnika z tupolewa, w domyśle kapitana Protasiuka: „Nasz syn był najbardziej doświadczonym pilotem na tupolewie, na Smoleńsk latał wielokrotnie, a język rosyjski znał świetnie".
To, czy kpt. Protasiuk był najlepszym z trzech pilotów 36. pułku, czy był w Smoleńsku wielokrotnie, czy w ogóle, nie ma znaczenia. Mógł nie być tam ani razu i lecieć, ważne, by kierował się procedurami. Faktem jest, że w porównaniu z pilotami liniowymi doświadczenie Arkadiusza Protasiuka na tym typie samolotu było niewielkie. Kapitan tupolewa jako dowódca miał wylatanych niespełna 500 godzin. Czyli tyle, ile kapitan w dużej cywilnej linii zalicza w 7-8 miesięcy.
Załoga zawsze jest ostatnim ogniwem w łańcuchu, który prowadzi do wypadku, a zarazem ostatnią barierą, która może ochronić przed katastrofą. Ale załoga jest produktem syste­mu szkolenia, nadzoru, treningu. I jest tak dobra jak system, w którym się wykształciła i w którym działała. Proszę zwrócić uwagę, że nasze zalecenia końcowe nie dotyczą poszczegól­nych pilotów, praktycznie wszystkie dotyczą systemu szkolenia - nadzoru. I nikt ich nie podważył.

A co z przebudowanym samolotem podczas remontu w Samarze? Koleżanka Niny podaje jej taki trop: zamiast salonki ośmioosobowej, dwa tygodnie przed tragicznym lotem zbudowano 18-osobową: „i upchnęli tak, by zmieścił się cały Sztab Generalny". Wszystko zaczyna się składać w całość - to wtedy Rosjanie umieścili w samolocie ładunki wybuchowe.
Po powrocie do Polski tupolew został do­kładnie sprawdzony, był też kontrolowa­ny pod względem pirotechnicznym przed każdym lotem. Robiono to prawidłowo, co potwierdził prawomocnie sąd w wyroku, który zapadł w procesie zastępcy dowód­cy BOR. O braku śladów materiałów wybu­chowych na wraku mówiliśmy wcześniej. O tym, że samolot został przebudowany, twórcy filmu dowiedzieli się z naszego rapor­tu. A dlaczego został przebudowany inaczej, niż wcześniej planowano? Bo na taką liczbę pasażerów było za­potrzebowanie z KPRM i KPRP Sztab Generalny? Totalna bzdura. Do Smoleńska poleciał tylko szef Sztabu Generalnego, a wszyst­kich wojskowych zapraszała imiennie Kancelaria Prezydenta. Nikt z zewnątrz nie wsadził do samolotu oficerów.

A jak to jest z tą niechęcią do poproszenia o pomoc Amerykanów i NATO, co można usłyszeć co najmniej dwukrotnie? Mówi o tym m.in. generał, w którym bez trudu można rozpoznać twórcę GROM gen. Sławomira Petelickiego. Film sugeruje, że popełnił samobójstwo w tajemniczych okolicznościach, w domyśle dlatego, że „za dużo wiedział".  
Amerykanie byli zaangażowani w śledztwo. Badanie systemu TAWS oraz urządzenia FMS, czyli komputera zarządzającego lotem, odbywało się w USA pod nadzorem amerykańskich rzą­dowych instytucji. Przebiegło bez żadnych problemów.
Dla mnie było niepojęte, z jaką łatwością reżyser powiązał z katastrofą smoleńską tragedie osób, które zmarły lub zginęły w innych okolicznościach. Tylko dlatego, że być może kiedyś wypowiedziały się na ten temat? Pamiętajmy, że we wszystkich sprawach siedmiu tragicznych śmierci prokuratura umorzyła śledztwa, nie stwierdzając, że brały w nich udział jakieś nie­znane osoby trzecie. I jak na razie nie słychać, by prokuratura pod nowym kierownictwem którekolwiek wznowiła. Ten wątek w filmie jest żenujący i w mojej ocenie to zwykłe draństwo. Uśmiercono nawet operatora TVP, który robił zdjęcia wraku tuż po katastrofie, choć ten człowiek żyje i ma się dobrze.

Zatrzymajmy się na koniec przy argumencie, który w filmie przemawia na rzecz tezy o manipulowaniu i zakłamywaniu śledztwa. Ba! Oddania go Rosjanom. Czyli badanie wypadku wojskowej maszyny według cywilnej konwencji chicagowskiej.  
Znów nieprawda. Konwencja chicagowska nigdy nie miała za­stosowania w badaniu katastrofy tego samolotu. Powiedziałem to już dawno i powtarzane było wielokrotnie, że podstawą do zba­dania katastrofy było polskie prawo lotnicze oraz porozumienie polsko-rosyjskie z 1993 r. w sprawie wspólnego badania wojsko­wych wypadków lotniczych. Przewidywało ono, że takie zdarze­nia będą badane przez dwie komisje - polską i rosyjską. I tak było w przypadku Smoleńska. Skąd się wzięła konwencja? Ponieważ między Polską a Rosją nie było określonych procedur, jak to ro­bić, więc przyjęto najbardziej znane na świecie i wielokrotnie sprawdzone procedury zawarte w załączniku 13. do konwencji chicagowskiej, z których korzysta nawet NATO. Ale to nie zna­czy, że sięga się po konwencję. Bo ona odnosi się do lotnictwa cywilnego. Cały ten film opiera się na niedomówieniach, zda­niach wyrwanych z kontekstu, wpisanych do scenariusza po to, by mnożyć wątpliwości i budować atmosferę zagrożenia. Jed­no w tym kontekście skłania do optymizmu: po serii katastrof w wojskowym lotnictwie od sześciu lat nie doszło do żadnego poważnego wypadku. To efekt naszych zaleceń profilaktycznych, które wojsko z dużym zaangażowaniem wdrożyło.
Rozmawiał Grzegorz Rzeczkowski

1 komentarz:

  1. Wszystko się zgadza tylko nie przemawia to do zwolenników zamachu twierdzą ze wszystkim co było w rekach Rosjan zostało zmanipulowane i sfałszowane . To samo dotyczy komisji Laska.

    OdpowiedzUsuń