środa, 28 lutego 2018

Ziobro na tropie


Ta sprawa sprzed 25 lat obrosła już legendą. Miała też wielki wpływ na życie i zawodowe wybory Zbigniewa Ziobry.

W krakowskim sądzie zapoznaliśmy się z ak­tami procesu, który ciągnął się przez 10 lat. Ziobro dorastał razem z nim - od studenta prawa do wiceministra sprawiedliwości w re­sorcie Lecha Kaczyńskiego. Rozmawialiśmy też z osobami, które były w ten proces zaangażowane. 13 lat temu, w rozmowie z dziennikarką „Dużego Formatu”, Ziobro przyznał, że to przykre doświadczenie z czasów studenckich uświadomiło mu patologie wymiaru sprawiedliwości. Zdecy­dowało też o tym, że ostatecznie poświęcił się prawu karnemu.

Anonimy Kraków, 1993 r., tydzień przed świętami Bożego Narodzenia student czwartego roku prawa UJ Zbigniew Ziobro składa zawiadomienie na policję. „Od miesiąca kwietnia bieżą­cego roku otrzymuję telefonicznie i listownie pogróżki grożące śmiercią, gdy nie dostarczę pieniędzy w kwocie 8 mln zł (po de­nominacji 800 zł - red.), a następnie 100 mln, a ostatnio 30 mln”. Dodaje, że początkowo uważał to za głupi żart, ale kiedy szan­tażysta zaczął wydzwaniać do domu jego rodziców w Krynicy, „grożąc im śmiercią, gdy nie dotrzymam dostarczenia pieniędzy, wystraszyłem się na poważnie”. Od razu wskazuje szantażystów - studentów Akademii Rolniczej w Krakowie - Jarosława G. oraz Marka K. Podejrzenia opiera „na spostrzeżeniach, faktach i uwa­żam, że tylko oni mogliby grozić mi, lecz nie znam powodów ich zachowania”. Zanim zgłosił się na policję, przez prawie rok pro­wadził swoje prywatne śledztwo. Sprawców wytypował bardzo szybko, a potem tylko szukał i prowokował dowody na potwier­dzenie, że to właśnie oni.
   We wrześniu 1992 r. Ziobro spotkał w autobusie z Krynicy do Krakowa kolegę z licealnej ławki Jarosława G. Ten nie dostał przydziału w akademiku i poszukiwał stancji. Ziobro, będąc na utrzymaniu rodziców, miał wtedy M4 w Krakowie przy ulicy Fałata i zaproponował koledze pokój.
   Ziobro, jak twierdzą dawni znajomi, był typem odludka, nie miał znajomych, nie spotykał się z dziewczynami, nikogo do siebie nie zapraszał, co tydzień jeździł do rodziców. W proce­sie zezna, że „w tamtym czasie jedynymi kolegami byli G. i K.”. G. postanowił wciągnąć go w swoje studenckie rozrywkowe to­warzystwo. I tak Ziobro poznaje Marka K. Jednak na imprezach w akademikach i na dyskotekach Ziobro nie potrafił się odna­leźć, siedział sztywny, więc koledzy postanowili zmienić taktykę i w bardziej kameralnym gronie - w konfiguracji ich trzech i trzy koleżanki - spotkali się w mieszkaniu Ziobry. Przyszły minister sprawiedliwości przyznał przed sądem, że koledzy przyszli też raz do niego do domu z alkoholem. „Wypiliśmy razem. Rozma­wialiśmy na różne tematy, wtedy poznałem postawę oskarżo­nego [Marka K.] wobec życia. (...) Ważne było to, aby używać życia nawet kosztem innych”. Kolega Ziobry z tamtych czasów wspomina: - On był bardzo usztywniony, a my zachowywaliśmy się jak typowi studenci. Używaliśmy życia, imprezowaliśmy. Zby­szek próbował z nami, ale nie potrafił. Zastanawialiśmy się, czy to chodzi o jego kompleksy, czy może nosi w sobie jakąś głęboko skrytą tajemnicę?
   Po niespełna dwóch miesiącach wspólnego mieszkania Ziobro wyprasza kolegę z Krynicy. „Jako, że Jarosław był bardzo ego­istyczny, a jego czasowe zamieszkiwanie u mnie przedłużało się, postanowiłem grzecznie wymówić mu zamieszkiwanie u mnie” - relacjonował Ziobro na policji. W wywiadzie dla „DF”, kiedy pierwszy raz był ministrem sprawiedliwości (2005-07), przedsta­wiał nieco inną wersję tych zdarzeń. Mówił, że z kilku dni, na któ­re umówił się z Jarosławem, zrobiło się kilka miesięcy. „Zacząłem go grzecznie wypraszać. Bez skutku. Musiałem więc to zrobić bardziej stanowczo”. Tak naprawdę oszukał kolegę, że musi zwol­nić pokój, bo na kilka miesięcy chce się tu wprowadzić ojciec.

Podpuszczanie Ziobro zeznawał, że rozstali się w zgo­dzie, ale zaniepokoiło go, że wśród zwróconych mu kluczy ten do domofonu był inny niż pierwotnie dorobiony. Mieli mu to potwierdzić dwaj ślusarze, do których się udał. Od tego czasu był do Jarosława G. „wewnętrznie mocno sceptycznie nasta­wiony”. Ale zamiast wymienić zamek w drzwiach, Ziobro udał się do dzielnicowego, aby go o tym kluczu poinformować i że „w związku z tym obawia się jakichś kłopotów w przyszłości”. Policjant wysłuchał zapobiegawczego donosu, ale żadnej no­tatki nie sporządził, bo nie doszło do przestępstwa.
   Po serii głuchych telefonów na początku 1993 r. Ziobro do­stał pierwszy anonim (przez rok przyszło ich jeszcze siedem). Szantażysta pisał: „Jeśli chcesz skończyć nauki posłuchaj na­szych rad. My nie żartujemy. Zgłosimy się. Czekaj”. Od razu podejrzenia padły na Jarka i Marka. Ziobro postanowił jednak utrzymywać z nimi dobre stosunki i - jak zeznał - starał się „wzbudzać ich zaufanie, jednocześnie obserwując ich zacho­wanie, sprawdzałem stosunek do mojej osoby”.
   Ziobro zwracał uwagę sądu, że po każdym z anonimów przy­chodził do niego G. i pytał, co słychać. Już po drugim anonimie zastawił na podejrzanego pułapkę. Pierwszy był „pisany” lite­rami wycinanymi z gazet, więc Ziobro - jak twierdził - podpu­ścił G., że dziwi się, że sprawcy nie piszą drukowanymi literami, gdyż takie pismo jest trudne do rozszyfrowania przez grafolo­gów. „Następny list jest po tej rozmowie i był pisany pismem drukowanym ręcznie” - więc kolejny dowód wskazuje na G., ale też na Marka K., który słysząc słowa o drukowanych literach - według relacji Ziobry - „zrobił ruch, ściskając obie dłonie”.
Ziobro potrzebował jednak mocniejszych dowodów. W cza­sie spotkań z kolegami „podawałem fałszywe informacje, nie okazując im, że ich podejrzewam, w celu obserwacji ich reak­cji”. Reakcje te relacjonował na policji i przed sądem. I tak po­chwalił się przed kolegami, że ma dostać od dziadka 200 mln zł (starych) i zaraz w żądaniach telefonicznych pojawiła się kwota 100 mln, a nie jak poprzednio 8 mln zł. Innym razem z jego ini­cjatywy spotkali się w pubie na krakowskim Rynku. Marek K. tak zapamiętał to spotkanie: - Powiedział nam, że kupił akcje Banku Śląskiego i zarobił na tym duże pieniądze. Puścił w obieg wyciąg z konta, co wydawało nam się trochę dziwne, bo skoro mówił, że zarobił, to my mu wierzyliśmy, nie potrzebowaliśmy dowodu. Ale to była przemyślana strategia śledcza Ziobry, który potrzebował potwierdzenia przed sądem, że koledzy byli do­kładnie zorientowani w jego finansach. Tak tłumaczył przed sądem swój zamiar: „Zakładałem, że jeśli to oni są sprawcami, to anonimy się nasilą. Tak też się stało”.
   Ziobro postanowił też zdobyć próbki głosów kolegów, by porównać je z telefonicznym głosem szantażysty. Przy okazji prowokuje, aby ich skompromitować. Odwiedza Marka w akademiku z włączonym dyktafonem pod mary­narką i prosi, aby sprzedał mu marihuanę. - Powiedziałem mu, że mogę dać mu za darmo, bo wtedy posiadanie małej ilości było dozwolone, ale handel już nie. On nalegał, aby mu sprzedać. Przed sądem stało się jasne, że mnie nagrywał, bo szukał fał­szywego dowodu, że handluję marihuaną. Przed sądem Ziobro zeznał, że K. oferował mu susz za darmo, bo chciał go uzależnić.

Donos W grudniu Ziobro dostał anonim z informacją, że ma zapakować do worka foliowego 30 mln zł i czekać na wiadomość o miejscu dostarczenia pieniędzy. Mówi G. i K., że jest gotów zło­żyć okup i prosi ich, by z ukrycia obserwowali, kto się po niego stawi. Ale w rzeczywistości nie o pomoc mu chodziło, a tylko o wy­próbowanie kolejnego śledczego chwytu i zbadanie ich reakcji. Oni tłumaczyli mu, że lepiej będzie, jak zgłosi sprawę na policję, która wie, jak zorganizować kontrolowane przekazanie okupu, albo niech chociaż wynajmie jakiegoś detektywa czy ochronia­rza. Ale Ziobro przekonywał kolegów, że chyba domyśla się, kto to może być, i ostatecznie zgodzili się, by mu pomóc. Miał ich poinformować o miejscu spotkania z szan­tażystą. 17 grudnia 1993 r. dostał kolejny list polecony z wiadomością, że o 12.00 ma zło­żyć okup przy toaletach nieopodal Domu Handlowego Jubilat. Ale mimo wcześniej­szych ustaleń nie informuje o tym K. i G., tylko cztery godziny przed czasem złoże­nia okupu zgłasza się na policję i donosi na swoich kolegów.
   Policja nie zasypia gruszek w popiele. Już 14 stycznia o 6 rano w kajdankach zabiera z akademika Jarka i Marka. - Przez całą dro­gę na komendę robiłem rachunek sumienia.
Nie miałem pojęcia, o co chodzi - mówi Ma­rek K. Na komendzie widzi roztrzęsionego Jarka i nadal nie domyśla się, że znaleźli się tu z powodu Zbyszka. Jarek zeznaje śled­czym, że są trójką kolegów i nie dochodziło między nimi do nieporozumień. „W dniu dzisiejszym dowiedziałem się, że Zbyszek podejrzewa mnie o te anonimy”. To samo mówi Marek K. Doszło do konfrontacji. Ziobro, patrząc im w oczy: „Jestem w pełni przekonany, że to K. z G. są sprawcami tych anonimów” i że rozmowy, które z nimi przeprowadził w czasie swojego prywatnego śledztwa, tylko go w tym przekonaniu utwierdziły.
   Jarosław G. mówi, że to wierutne kłamstwo i „chora wyobraźnia Zbigniewa Ziobry doprowadziła do tej sytuacji, że obaj się tutaj znajdujemy”. Marek K. mówi, że zna sprawę, bo Ziobro prosił o pomoc w ujęciu sprawców. Kwituje swoje zeznania krótko: „uważam, że pokrzywdzony Zbigniew Ziobro ma zmiany w mó­zgu. To wszystko co mam do powiedzenia w tej sprawie. Z ano­nimami nie mam nic wspólnego”.
   Pod okiem policjantów obaj przepisują słowo w słowo anonimy. Lądują one na biurku biegłego pismoznawcy dr. hab. Antoniego Felusia. Pod koniec lutego, wykazując w karcie pracy, że badał materiał przez 53 godziny, stwierdza, że autorem anonimów jest Marek K. - Byłem w szoku, bo ja nawet listu do matki w życiu nie napisałem, już nie mówiąc o bawieniu się w wycinanki liter. Czu­łem się jak w procesie Kafki - wspomina.

Sądowa gehenna 24 lutego 1994 r. K. zostaje areszto­wany pod zarzutem „dokonania wymuszenia rozbójniczego na Zbigniewie Ziobro”. Po 48 godzinach wychodzi z dołka z dozorem policyjnym. Z wywiadu środowiskowego: nie był notowany, w miejscu zameldowania ma dobrą opinię, rodzi­ce są nauczycielami z bardzo dobrą opinią w miejscu pracy.
Ziobro zjawia się w prokuraturze, aby dopowiedzieć, że jeśli listy pisał Marek K., to zapewne robił to za namową Jarosła­wa G. Jednak w czerwcu tylko Marek K. staje przed sądem za to, że „od 26 lutego 1993 r. do 11 lutego 1994 r. w Krakowie w celu osiągnięcia korzyści majątkowej w zamiarze zmuszenia Zbigniewa Ziobro do wydania kwoty 30 mln groził mu pozba­wieniem życia w przesyłanych na jego adres anonimowych listach i rozmowach telefonicznych”. 24-letni student prawa i pokrzywdzony w jednej osobie - Zbigniew Ziobro - zostaje oskarżycielem posiłkowym.
   Osoby obecne w sali rozpraw zapamiętały, że Ziobro bar­dzo wczuwał się w swoją rolę. Ujawniał przed sądem swoje śledcze metody, a na widownię zaprosił kilka osób z roku, które podobno były pod wrażeniem zaangażowania kolegi. Obrońca Marka K. adwokat Jan Kuklewicz wnosił o powoła­nie innego grafologa. Opinii Felusia zarzuca, że jest niepełna, że materiał porównawczy, na którym się opierał, był pobrany od Marka K. pod dyktando policjantów (przepisywał anonimy słowo w słowo), a nie uwzględniono innych spontanicznych pism oskarżonego. Po trzech miesiącach procesu Marek K. zostaje skazany na rok więzienia w zawieszeniu na okres trzech lat i 5 mln zł grzywny. Decydująca dla młodego wtedy asesora Tomasza Kudly była opinia Felusia; innych biegłych nie poprosił o ekspertyzę. Żona Marka K. tra­fiła do szpitala na podtrzymanie ciąży.
Po pierwszym wyroku skazującym do sądu i prokuratury przychodzi kolejny anonim. „Ziobro i grafolodzy są w błędzie utrzymując, że anonimy pisał znajomy Ziobro. Wszystkie listy są pisane przeze mnie”. Na koniec adresat prosi o uwolnie­nie od oskarżenia niewinnego człowieka. Sąd wojewódzki uznaje wniosek obrońcy Marka K. o rewizję wyroku. Sprawa wra­ca do rejonowego, który powołuje inne­go grafologa. Z ekspertyzą grafologiczną Felusia nie zgadza się Ewa Fabiańska z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych. Na podstawie szerokiego materiału porów­nawczego stwierdza, że anonimy „prawdopodobnie nie zostały nakreślone przez oskarżonego”.
   Ziobro polemizuje z tą opinią i dodatkowo wnosi o przesłu­chanie swojego 19-letniego brata Witolda. Ten zeznał, że kiedy szantażyści dzwonili do domu w Krynicy, to on podsłuchiwał z drugiego aparatu, co mówią do ich rodziców. Twierdził, że roz­poznał wtedy głos Marka K. Co prawda nie słyszał nigdy głosu oskarżonego na żywo, ale jego głos brat odtworzył mu z magneto­fonu i na tej podstawie go zidentyfikował. Ziobro chciał dołączyć te kasety z nagraniami głosów kolegów jako dowód w sprawie. Sędzia dr Andrzej Zachuta nie uwzględnił jego wniosku, bo zo­stały nagrane bez wiedzy rozmówców i dodatkowo - jak przyznał sam Ziobro - nie zawierały gróźb karalnych, więc nie mogą być brane przez sąd pod uwagę.
   Sędzia Zachuta uniewinnił Marka K. W uzasadnieniu napisał o bardzo emocjonalnym stosunku rodziny Ziobrów do całej spra­wy. Sporo miejsca poświęca postawie Ziobry w czasie tego pro­cesu: „W postępowaniu pokrzywdzonego zauważa się eskalację stanowiska prezentującego nienawistny stosunek do oskarżone­go do tego stopnia, że w ostatniej fazie procesu w obręb podej­rzeń adresowanych do oskarżonego Zbigniew Ziobro włącza ele­menty polityki i światopoglądu, a nawet przestępcze. Podejrzewa oskarżonego o usiłowanie włamania do mieszkania, co wskazuje na zupełne stępienie racjonalnego myślenia pokrzywdzonego. Ta irracjonalność udzieliła się również bratu pokrzywdzonego, który nie znając osobiście oskarżonego, rozpoznaje nawet jego głos przez porównanie go z odtwarzanym głosem z magnetofo­nu”. Z tym włamaniem chodzi o to, że nadawca anonimu, który przyznał się do szantażowania Ziobry, podał na kopercie swój adres, tuż obok mieszkania Ziobry. Marek K. chciał zobaczyć, czy taki adres w ogóle istnieje. - W listopadzie, późnym wieczorem, przechodziłem pod krakowskim mieszkaniem Ziobry, okazało się, że adres z tego anonimu jest wymyślony. Pomyślałem, żeby mnie tu tylko Zbyszek nie zobaczył. Nie minęła chwila, a pod­biegł do mnie z oskarżeniem, że go śledzę. On musiał stać w oknie i mnie wypatrywać, to jakieś szaleństwo - wspomina K. Ziobro tak zrelacjonował to spotkanie: „Włamania do mojego miesz­kania nie było, ale mało K. nie złapałem na gorącym uczynku”.

Uniewinnienie Prokurator na sześciu stronach odwołał się od wyroku uniewinniającego, do tego Ziobro napisał 16 stron swojej apelacji. Ale wyrok uniewinniający utrzymano. Została jeszcze ostatnia droga - kasacja do Sądu Najwyższego. Ta wpływa do SN w 2001 r. Ziobro jest już wtedy wiceministrem sprawiedliwo­ści, a szefem resortu jest Lech Kaczyński.
Sąd Najwyższy przychylił się do wniosku kasacyjnego z uwagi na fakt, że opinie dwóch grafologów były sprzeczne. Pro­kurator Krzysztof Parchimowicz, zdegra­dowany w minionym roku o trzy szczeble przez Ziobrę, stał przed SN po jego stro­nie. - Pamiętam tę sprawę. Stałem po jego stronie, bo uznałem, że powinna powstać trzecia ostatecznie rozstrzygająca opinia grafologiczna. Zeznania składane przez pokrzywdzonego i jego brata nie wniosły nic wartościowego.
   SN, zwracając sprawę, zobowiązał krakowski sąd do powołania biegłych z Centralnego Laboratorium Kryminali­stycznego Komendy Głównej Policji. Ci poświęcili na badania 174 godziny (rachu­nek za prawie 6 tys. zł) i orzekli, że „tek­sty listów anonimowych nie zostały wykonane przez Marka K.”. Eksperci wskazali za to wiele podobieństwa między anonimami, które przychodziły do Ziobry, a anonimem skierowanym do sądu, w którym adresat prosi o uwolnienie od oskarżenia niewinnego człowieka Marka K. 5 marca 2003 r. po 10 latach procesu przed wszystkimi instancjami dawny kolega ministra sprawiedliwości ze studiów został ostatecznie uniewinniony. Ziobro - wtedy poseł PiS - złożył broń, nie odwoływał się już od wyroku.
   Ale Marek K. odetchnął na krótko. Dwa miesiące po uniewinnie­niu ktoś doniósł, że w zarządzie zakładu, którego był członkiem, dochodzi do przekrętów. Choć początkowo miejscowa prokura­tura nie znalazła dowodów, aby w ogóle wszcząć śledztwo, sprawą zainteresowała się prokuratura krakowska. Zarzuty postawiła mu Agata Gałuszka-Górska (żona zmarłego posła PiS Artura Górskie­go) zaprzyjaźniona z Ziobrą, awansowana za czasów „dobrej zmia­ny” na zastępcę prokuratora krajowego Bogdana Święczkowskiego.
I ta sprawa, w zeszłym roku, zakończyła się uniewinnieniem Mar­ka K. Dostał 5 tys. zł odszkodowania.
   Kto szantażował Zbigniewa Ziobrę? - Mam wiele niechęci do mojego dawnego kolegi, bo bardzo wymęczył mnie tymi oskar­żeniami, ale żal mi też go, bo ktoś naprawdę go szantażował. Mam wrażenie, że on wie kto - mówi Marek K. Ktoś inny, zorientowany w sprawie, też uważa, że Ziobro znał szantażystę i miał swoje tajemnicze powody, aby go nie ujawnić. Nasi rozmówcy twierdzą, że być może dlatego z uporem przez prawie rok prowadził pry­watne dochodzenie, w którym założył, że udowodni winę swo­im kolegom, chcąc odwrócić uwagę śledczych od prawdziwego sprawcy. Dlatego kolegom przekazywał fałszywe informacje, pro­wokował i gromadził dowody na ich niekorzyść. - Trudno doszu­kać się w praktyce sądowej takiego zaangażowania oskarżyciela posiłkowego. Do tego jeszcze dochodziło niespotykane prowoko­wanie w celu ustalenia materiału dowodowego, który miał służyć jego sprawie - wspomina adwokat Jan Kuklewicz.
   W grudniu 1993 r. telefon z pogróżkami odebrali w Krynicy ro­dzice Ziobry. Padają pytania o to, gdzie jest Zbyszek, stwierdzenia, że „powinien być, bo nie ma go w Krakowie”, groźby „my mu po­każemy”. Zdenerwowani Ziobrowie jadą do Krakowa i konsultują sprawę ze znajomym wysokiej rangi policjantem. Radził im, aby tego nie lekceważyli. Proszą syna, by zgłosił się na policję. Jerzy Ziobro mówi, że on sam pójdzie z doniesieniem. Dochodzi mię­dzy nimi do kłótni. Z zeznań ojca: „powiedział, że jest dorosłym człowiekiem i sam będzie o tym decydował”.
   Kilka dni po wizycie rodziców Ziobro składa doniesienie na po­licji. Dlaczego nie zrobił tego po pierwszym anonimie? Miałby założony profesjonalny podsłuch, policja zarejestrowałaby głos szantażysty, przygotowała kontrolowane przekazanie pieniędzy.
Ujęcie sprawców nie było trudne. Zio­bro pytany przez sędziów, dlaczego tego nie zgłaszał, mówił: „Nie miałem zaufa­nia do policji, obawiałem się, że podejdą do tego rutynowo. Chciałem się przeciw­stawić w sposób aktywny do działań spraw­ców”. A pytany o sprawę z młodości w wy­wiadzie dla „DF” mówił, że wtedy po raz pierwszy zobaczył, jak działa policja: „»Nic nie możemy zrobić, nic nie wiemy«. Nawet nie chcieli spisać protokołu. (...) Musiałem sam znaleźć dowody na tamtych ludzi”. Skłamał, bo przecież przez prawie rok nie zgłosił się na policję. A kiedy już to zrobił, to policja zaczęła działać błyskawicznie. Ziobro tłumaczył też dziennikarce, że prze­grał tamtą sprawę, bo wiodące znaczenie dla każdego śledztwa ma początek postępowania. On swoje prywatne śledztwo rozło­żył koncertowo. - A może zrobił to celowo, by nie ujawnić sprawcy, bo miał coś do ukrycia? - pyta jego dawny znajomy.

Inna sprawa W kwietniu przed krakowskim sądem odbędzie się rozprawa odwoławcza w sprawie dotyczącej śmierci ojca mini­stra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Rodzina Ziobrów oskarża trzech lekarzy o spowodowanie śmierci Jerzego Ziobry. Ten pro­ces toczy się już 12. rok. Tu też Ziobrowie wykazali się niebywałą determinacją, aby udowodnić winę oskarżonych. Obie sprawy przeszły przez wszystkie instancje. Jak na ironię w trzyosobowym składzie orzekającym w sprawie lekarzy jest dziś jeden sędzia - To - masz Kudla, który za pierwszym razem skazał Marka K., i drugi - Sławomir Noga, który Marka K. ostatecznie uniewinnił. Ale jest też istotna różnica między procesami. To pozycja, którą zajmuje dziś Zbigniew Ziobro, i narzędzia, jakimi dysponuje.
   Ponad 20 lat temu sędzia dr Andrzej Zachuta pisał o irracjonalności sposobu myślenia Ziobry, o bezsensownym włączaniu do sprawy elementów polityki i światopoglądu, o stępieniu racjo­nalnego myślenia. Nie za mocno pan się wyraził? - pytamy dziś Zachutę, sędziego w stanie spoczynku. Mówi, że nie ma w zwy­czaju komentować swoich wyroków. Powie tylko tyle: - Jeśli tak napisałem, to miałem ku temu poważne powody i dowody.
Anna Dąbrowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz