piątek, 19 sierpnia 2016

Donald Kaczyński,Historia 2.0,Tylko skinąć głową,Zupa się wylała,Głos z Czerskiej i Chadecja to nie endecja



Donald Kaczyński

Proponuję, by posłuchali państwo uważnie Donal­da Trumpa. Łatwo dostrzegą państwo jego, prze­praszam, bliźniacze podobieństwo do Jarosława Kaczyńskiego.
    Zapomnijmy na moment o wzroście Trumpa, jego pięknej żonie, wielu dzieciach, miliardach na koncie i zamiłowaniu do zbytku, bo wszystko to utrudnia dostrzeżenie realne­go podobieństwa. Gdy te didaskalia pominiemy, ujrzymy wspólnotę charakteru i skłonności.
    Donald Trump, podobnie jak Kaczyński, zaciekle walczy z elitami. W ich wypadku to pewna perwersja, bo obaj są kwintesencją establishmentu. Miliarder Trump z jego ma­jątkiem, koneksjami, zamiłowaniem do wystawnych przy­jęć i pięknych rezydencji, należy do elity elit. Podobnie ascetyczny Kaczyński.
   Pieniądze, owszem, interesują go o tyle, o ile pozwalają realizować interes partii, ale w sensie przynależności spo­łecznej jest exemplum establishmentu. Były senator i obecny poseł, były minister w Kancelarii Prezydenta i były premier. Nie ma wprawdzie konta w banku, ale po co mu ono, skoro jego własnością jest cała Polska. Mało kto jest u nas beneficjentem przełomu z 1989 r. w większym stop­niu niż Jarosław Kaczyński. III RP, której organicznie nie cierpi, zawdzięcza karierę, pozycję i stanowiska. Dlaczegóż więc zwalcza establishment? Bo służy mu to, jak każdemu populiście, do zdobycia i utrzymania władzy.
    Trump, podobnie jak Kaczyński, wielką sławę zawdzię­cza mediom, których organicznie nienawidzi. Akceptuje je o tyle, o ile stanowią w jego rękach użyteczne narzędzie. Ale ponieważ poza darmowym publicity serwują mu też dar­mową krytykę, jako człowiek absolutnie bezkrytyczny na wstrętne mainstreamowe media pomstuje przy każdej oka­zji. Nie jest po prostu w stanie zaakceptować czegokolwiek, czego totalnie nie kontroluje, i kogokolwiek, kto nie jest na jego usługach.
   Jarosław Kaczyński ma oczywisty talent medialny, bo ma prawdziwą osobowość. Jakkolwiek brzmi to więc jak szyder­stwo - kamera go naprawdę kocha. Kaczyński daje telewi­zjom oglądalność, internetowi klikalność, a gazetom lepszą sprzedaż. Zapewne zresztą doskonale zdaje sobie z tego spra­wę i czyni z tego użytek. Jednocześnie jednak, podobnie jak Trump, jest Kaczyński przez część mediów - tę, której jesz­cze totalnie nie kontroluje - ostro krytykowany. A jako osobowość autorytarna, podobnie jak Trump, krytyki orga­nicznie nie znosi, szczerze nienawidzi więc mediów niezależ­nych, czyli normalnych, zwanych mainstreamowymi.
   Kaczyński jest absolutnie skupiony na „projekcie Kaczyń­ski”, podobnie jak Trump na „projekcie Trump”. Cel ma jasny, ale widzenie zaburzone skłonnościami do myślenia paranoicznego i spiskowego. Podobnie jak Trump wszędzie widzi spiski i wrogów. Kandydat republikanów (w każdym razie części republikanów) ostatnio zadeklarował, że wy­bory mogą być sfałszowane. Czytaj: jeśli przegra, to znaczy, że zostały sfałszowane. Całkiem jak u Kaczyńskiego, u któ­rego wybory dzielą się na uczciwe, czyli wygrane, i przegra­ne, czyli sfałszowane. Trump potrafi opowiadać bzdury, np. o tym, że tysiące muzułmanów z New Jersey głośno wyra­żało entuzjazm po zamachu z 11 września. Jego rzecznicz­ka sugerowała nawet, że tamte zamachy były efektem spisku zawiązanego przez władzę. Tu oczywiście Trump i jego lu­dzie nie dorastają Kaczyńskiemu do pięt, bo ideologia PiS w dużej części ufundowana jest na wierze w spisek, czyli w zamach smoleński.
  Trump, podobnie jak Kaczyński, kreuje się na obrońcę ludu, ale wykazuje podobny do lidera PiS deficyt empatii wyrażający się w pogardzie dla politycznych oponentów i nie tylko. Trump uważa, że Hillary Clinton powinna wylą­dować w więzieniu, czyż nie tak Kaczyński myśli o Tusku? Kaczyński mówi, że demonstrujący przeciw niemu to gor­szy sort, ludzie podli i element animalny. Trump potrafi zmieszać z błotem rodziców zabitego w Iraku kapitana mu­zułmańskiego pochodzenia, bo ci śmieli skrytykować jego kandydaturę. Kaczyński też jest wstanie opluć każdego, kto mu się sprzeciwia. A ta ich potrzeba jest tak silna, że ulega­ją jej nawet wbrew swojemu oczywistemu interesowi, co wskazuje na pewien rys paranoiczno-narcystyczny.
   Donald Trump wykazuje podobno wielkie zainteresowa­nie bronią jądrową. W czasie korepetycji z polityki zagra­nicznej kilka razy zadawał ponoć ekspertom pytanie: „Can’t we just nuke them?”, czy nie możemy po prostu zarzucić na nich ładunków jądrowych? Z oczywistych względów lider PiS tego pytania nie zadaje, ale w relacjach z naszymi naj­ważniejszymi partnerami potrafi przecież odpalić werbalną broń jądrową. A co tam się będzie mitygował.
   Między Trumpem a Kaczyńskim jest oczywiście zasad­nicza różnica. Trump w dążeniu do władzy nie może zamil­knąć i ukryć się za wystawionymi przez siebie marionetkami. I dlatego zapewne przegra. Niestety, to ogromna różnica.
Tomasz Lis

Historia 2.0

Jako że jestem magistrem nauk historycz­nych, a i swoje lata mam, młodzi ludzie nie­kiedy pytają mnie, jak to w zasadzie było z tą całą Solidarnością, stanem wojennym, buntem lat 80. A pytają, ponieważ brakuje popularnych i przyjaznych czytelnikowi opracowań tych niezwykle ciekawych czasów. Postanowiłem więc wyjść naprzeciw oczeki­waniom i na początek w bardzo zwięzłej formie przed­stawić najważniejsze elementy przyszłej opowieści.
   Sprawa oczywiście nie jest prosta, gdyż pewna jest tylko przyszłość, przeszłość zaś ciągle się zmienia. Na szczęście ozdrowieńcze przemiany, które przechodzi nasza ojczyzna, pozwoliły na odrzucenie kłamstw histo­rycznych, którymi byliśmy karmieni przez ćwierć wieku.
   Zapoczątkowany w sierpniu 1980 roku strajkami na Wybrzeżu wielki ruch Solidarności był zwieńcze­niem wieloletniej działalności opozycyjnej braci Ka­czyńskich. Jarosław i Lech walkę rozpoczęli w okresie wczesnonastoletnim jako najmłodsi żołnierze wyklę­ci. Po likwidacji przez komunistów ostatnich gniazd oporu w 1963 roku przeszli do głębokiej konspiracji, by ponownie poprowadzić Polaków do walki w marcu 1968 roku. Organizowali wówczas protesty studenckie, które władza próbowała stłumić przy pomocy Kuronia, Michnika i Kołakowskiego. Zarzewiem tych wydarzeń była inscenizacja „Dziadów”, którą bracia wystawili w Teatrze Narodowym, używając pseudonimu scenicz­nego Dejmek. Pokonani, ale nie złamani, zorganizowa­li następnie protesty na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. W drugiej połowie lat 70. stworzyli jednocześnie Ko­mitet Obrony Robotników, Studenckie Komitety Soli­darności oraz Wolne Związki Zawodowe, by następnie siłą swego autorytetu przeprowadzić zwycięski strajk sierpnia 1980 roku.
   Władza, próbując nie dopuścić do triumfu braci, po­słała przeciwko zrewoltowanym robotnikom Lecha Wa­łęsę, tradycyjnie już Kuronia i Michnika oraz Geremka i Mazowieckiego. Szykując w tajemnicy stan wojen­ny, komuniści uruchomili najmłodsze pokolenie swo­ich funkcjonariuszy, z których najbardziej znani byli Bujak i Frasyniuk. Po wprowadzeniu stanu wojenne­go nawet komunistyczni generałowie bali się interno­wać Jarosława Kaczyńskiego, wiedząc, że zatrzymanie tego legendarnego już wówczas działacza wywoła prote­sty na niemożliwą do przewidzenia skalę, z powstaniem zbrojnym włącznie.
   Musieli więc go pozostawić na wolności, prześladu­jąc brutalnie ostentacyjną obojętnością i udawanym brakiem zainteresowania. Temu bestialstwu towarzy­szyło promowanie własnych agentów wpływu w posta­ci wspomnianych Wałęsy, Kuronia, Michnika, Bujaka czy Frasyniuka oraz złowieszczego Wujca przez fikcyjne uwięzienia bądź udawane ściganie ukrywających się na niby. W tym czasie miliony świadomych Polaków skupiły się wokół Jarosława, który organizował podziemie. Klu­czowymi działaczami w tej walce byli prokurator Piotro­wicz, który rozkładał od środka komunistyczny wymiar sprawiedliwości, ryzykując życie niczym rotmistrz Pi­lecki, i towarzysz Król, który demolował Polską Zjed­noczoną Partię Robotniczą od wewnątrz, pnąc się dla niepoznaki po jej szczeblach kariery, a w rzeczywistości organizując w podziemiu drugi obieg prasowy. Podczas gdy Jarosław rzucił na szalę wszystko, łącznie z własnym bezpieczeństwem i życiem, wspomniani wyżej agenci wpływu lansowali się w lewackich zachodnich mediach, które już wówczas rozpoczęły kampanię zohydzania Polski, czego pełne efekty możemy dzisiaj obserwować. Przy okazji pławili się w luksusach dostarczanych przez CIA oraz niemiecki wywiad, na co komunistyczna wła­dza przymykała oko, by tym sprawniej nimi sterować.
    Gdy komuniści zorientowali się, że nie dadzą rady zniszczyć ruchu oporu braci Kaczyńskich, postano­wili zasiąść do negocjacji. Jarosława interesowało tyl­ko pełne zwycięstwo Polaków, nie chciał iść na żadne kompromisy, ale widząc, że rząd będzie rozmawiać ze swymi agentami, wysłał brata, by przy Okrągłym Stole i w Magdalence śledził dokładnie dzieło zdrady.
   Niestety, komunistom i wspomnianym figurantom udało się wprowadzić reżim III RP, który okazał się dyk­taturą jeszcze bardziej bezwzględną niż PRL. Nastąpi­ło kolejne 26 lat walki. Po dwóch nieudanych próbach w latach 1992 i 2005 ostatecznie w ubiegłym roku Jaro­sław osiągnął cel, który wyznaczył sobie dekady wcześ­niej, czyli wolną Polskę.
   W przyszłym tygodniu zajmiemy się rolą Jarosława Kaczyńskiego w zakończeniu wojny w byłej Jugosławii oraz wpływem na nauczanie Jana Pawła II.
Marcin Meller

Tylko skinąć głową

Trybunał Konstytucyjny to, jak mówią, sąd bez sakiewki i bez miecza, czyli z coraz skromniejszym budżetem i bez możliwo­ści egzekwowania swoich wyroków. Opiera się tylko na au­torytecie konstytucji i szacunku wolnych obywateli. W ubiegłym tygodniu znów odparł szturm rządu, który dąży do pozbawienia go jakiegokolwiek znaczenia. Uznał za niekonstytucyjną część przepi­sów nowej ustawy o TK. Ale PiS zapowiada kolejną„ustawę napraw­czą"; i tak, kawałek po kawałku, możliwości osaczanego przez władzę sądu konstytucyjnego będą ograniczane, a proceduralne możliwości obrony coraz mniejsze. Mój sąsiad w Warszawie, Anglik z pochodze­nia, wykształcony i rozważny, zatroskany losem Polski, ubolewał, że w sprawie TK rząd i opozycja spierają się o technicalities, jak powie­dział, czyli formalności, jakieś szczegóły procedury. Znaczna część in­teligencji ma podobne nastawienie: co to za różnica - liczba sędziów, kolejność rozpatrywania spraw, taki czy inny prezes?

To całkowite nieporozumienie. Tego, że nie chodzi o żadne tech­nicalities, lecz o ustrój kraju, najlepiej, choć być może nieświa­domie, dowiódł Zbigniew Jędrzejewski, wybrany przez PiS nowy sędzia. W zdaniu odrębnym nie zgodził się z ostatnim wyrokiem, argumentując, że Trybunał nie może się opierać na wyrokach nie­publikowanych. Nie ma publikacji - głosił w skrócie - to i nie ma skutku prawnego. Inaczej mówiąc, sędzia sam się pozbawia swoich uprawnień. Mówi głośno: wprawdzie to ja wydaję wyrok, ale będzie on ważny tylko wtedy, kiedy go opublikuje, czyli zatwierdzi rząd, a w praktyce jeszcze wyższa władza - prezes Jarosław Kaczyński. Ten w wywiadzie prasowym, jeszcze przed orzeczeniem TK, zapo­wiedział z góry, że publikacji wyroku nie będzie, czyli z rozbrajającą szczerością przypisał sobie władzę sądowniczą.

W Polsce zdarzyła się rzecz niemająca nigdzie w Europie prece­densu: rząd publicznie odmawia publikacji i poszanowania wyroków sądowych. I sam sędzia wyraża zgodę, by to rząd, a nie on, rozstrzygał spory. Już widać, że PiS wybierze więcej takich sędziów, a zapewne także swojego prezesa TK, bo nowy sposób jego wyboru, bardziej korzystny dla PiS, nie został w ostatnim wyroku zakwestio­nowany przez TK (opozycja złożyła w tej sprawie nową skargę). Po­wtarzamy więc po raz już nie wiadomo który: w Polsce łamie się za­sadę podziału władz. Podział na władzę ustawodawczą, wykonawczą i odrębną, niezawisłą władzę sądowniczą nie jest jakąś ciekawostką organizacyjną, lecz broni słabszego z natury rzeczy obywatela przed samowolą potężniejszej od niego władzy. Władza ta robi, co chce w mediach, prokuraturze, w służbie cywilnej.

Niezliczone gremia prawnicze stwierdzają łamanie praworządności w Polsce. Powinno to zaalarmować wszystkich obywateli, tymcza­sem rodzi oburzenie i bezradność mniejszości i obojętność większości. Autorzy piszący w różnych czasach o upadku cywilizacji zwracają uwagę na skutki braku reakcji na bezprawie aż do momentu, kiedy jest za późno. Lewicowy pisarz Arthur Koestler obserwował bezrad­nie narastanie dyktatury w Niemczech w latach 30. Wyglądało to jak stanie w poczekalni przed egzekucją. Koestler przytacza opowieść o Wang Lunie, sławnym kacie z dynastii Ming, którego ambicją było tak ostre i błyskawiczne ścięcie głowy, by ofiara tego nie zauważyła. Toteż pewnego dnia skazaniec już ścięty zgłosił pretensję do kata, że zwłóczy z egzekucją i tylko przedłuża jego mękę. Wtedy Wang Lun od parł: „Proszę tylko skinąć głową". Ta historia się u nas powtórzy?
Marek Ostrowski

Głos z Czerskiej

Kiedy wszyscy narzekają na głęboki podział, jaki dzieli Polskę, warto odnoto­wać głos odrębny który wy­chyla się z własnego obozu.
Mam na myśli artykuł Romana Graczyka w tygodniku „Do Rzeczy”, zaskakująco krytyczny wobec poczynań PiS, jak gdyby wyjęty z opozycyjnego pisma „brudnego nur­tu” lub wręcz z Czerskiej. Graczyk jest publicystą konser­watywnym, zwolennikiem lustracji, pracownikiem IPN. To chyba gwarantuje, że nie mamy do czynienia z komu­chem ani ze złodziejem, lemingiem czy platformersem.
   W artykule „Zatrute drzewo »dobrej zmiany«” Graczyk pisze, że kiedy Kaczyński szedł do władzy - on nie widział zagrożenia dla liberalnej demokracji. „Dzisiaj już tak nie uważam” - przyznaje.
   Pierwszym rozczarowaniem jest prezydent Duda (nota­bene artykuł ukazał się w pierwszą rocznicę prezydentu­ry) , który nie poszedł śladami takich prezydentów, jak Vac­lav Havel czy Richard von Weizsacker. „Zaraz po objęciu urzędu nowy prezydent zaczął dawać sygnały świadczące o tym, że jego mowa (inauguracyjna - D.P.) była na pokaz”.
   Najpierw Graczyk przypomina to, o czym i ja pisałem przed tygodniem, a mianowicie sposób, w jaki prezydent Duda traktował premier Kopacz w okresie krótkiej kohabitacji. Gabinet Kopacz „był pełnoprawnym polskim rządem - niczego mu nie brakowało pod względem le­galności. Jaka wyższa racja stała zatem za uporczywą od­mową nowego prezydenta spotkania się z panią premier (która kilkakrotnie wychodziła z taką propozycją)?” - pyta publicysta. Dlaczego prezydent okazywał odchodzącemu rządowi niechęć „w tak upokarzający sposób?”. (Przypo­mnijmy, że aby dodatkowo upokorzyć premier Kopacz, prezydent spotykał się z niektórymi jej ministrami). Zda­niem publicysty żadnej wyższej racji w tym nie było. „Była tylko naga polityka: zamysł wsparcia PiS w kreowaniu ob­razu odchodzącej ekipy rządzącej jako uzurpatorów, ludzi niegodnych szacunku”.
   Graczyk dostrzega to, co inni widzą już od dawna: „Ostentacyjny brak szacunku dla wszystkich inaczej my­ślących. Nie jesteś zwolennikiem rządów PiS - nie jesteś dobrym Polakiem”. A ponieważ nie jesteś dobrym Pola­kiem, ani procedury, ani obyczaj nie mogą cię chronić. (Dodajmy, że nie chodzi tylko o Polaków, ale i dyskredyto­wanych, „niedoinformowanych” polityków Unii Europej­skiej, członków Komisji Weneckiej czy przywódców ząb­kującej w porównaniu z naszą demokracji amerykańskiej).
   Na tym nie koniec. PiS i prezydent „przystąpili do osła­biania niektórych fundamentów liberalnej demokracji”, a konkretnie do „sparaliżowania” Trybunału Konstytu­cyjnego. Chodzi o to - wyjaśnia Graczyk - by sąd konsty­tucyjny nie mógł być przeszkodą dla rządzącej większo­ści (czego PiS bynajmniej nie ukrywa - D.P.). Żeby nad władzą większości parlamentarnej „nie stała już żadna inna władza. To jest regres demokracji, powrót do form niedorozwiniętych tego ustroju, który w Europie w XIX i w pierwszej połowie XX w. nie znał pojęcia kontroli kon­stytucyjnej prawa”, traktując demokrację jako prostą wła­dzę większości, jak to czyni PiS.
   Skok na media to przykład demo­kracji a la PiS, jaki podaje Graczyk. Co prawda i przedtem media pu­bliczne nie były wzorem rzetelno­ści i obiektywizmu, ale „nigdy dotąd po 1989 roku media publiczne nie były poddane mechanizmom tak otwarcie politycznym”. Pod paraso­lem „niepolitycznego” Ministerstwa Skarbu Państwa „dokonano czystki par excellence poli­tycznej. Żadnego instytucjonalnego hamulca nie było”. „Wiadomości” TVP przypominają autorowi pod niektó­rymi względami propagandę z okresu PRL.
   Trzeci przykład: IPN. Wybierając Kolegium, PiS mógł ustalić jego skład w proporcji 5:4,6:3,7:2 dla siebie, a wy­brał sobie wariant 9:0. „Partia rządząca postanowiła wziąć wszystko w myśl hasła »Po nas choćby potop«”.
   Sposób rządzenia PiS jest inny niż poprzedników. Tamci też zawłaszczali państwo, ale „trochę się w tym po­wściągali”, natomiast PiS „odrzucając hipokryzję bierze całą pulę”. Potop niechybnie nastąpi, a wraz z nim rewanż i dalszy regres polskiej demokracji - kończy publicysta.
   Roman Graczyk nie odkrywa Ameryki. Wręcz prze­ciwnie - to wszystko wiadomo. (Autor pomija zresztą inne wątpliwe posunięcia niezłomnego prezydenta, jak np. ułaskawienie formalnie niewinnego działacza PiS). Podobne ostrzeżenia formułowane były jeszcze przed wyborami, a od roku powtarzane są całodobowo. Autor pisze dokładnie to, co mówi opozycja w Polsce i wielu prawników, polityków oraz media za granicą. Wszyscy oni są przez PiS dyskredytowani. Nawet Adam Strzembosz czy Andrzej Zoll, gremia prawnicze czy aka­demickie (włącznie z promotorem pracy doktorskiej prezydenta). Ale kropla drąży skałę i należy docenić każdego nawróconego.

A co słychać w telewizji narodowej?
Jacek Kurski o sobie: Harujemy jak woły... Próbowa­no mnie odwołać w chwili największych triumfów telewi­zji. Walczymy na wielu frontach, zagroziliśmy monopolom i wielkim interesom... Tu nie chodzi o mnie, tu chodzi o miliony Polaków, o dobro całego obozu dobrej zmiany... Dostrzegł to Kościół.
   Kurski o Czabańskim: Miał do realizacji tego celu (odpo­wiednich ustaw) wszystkie możliwe narzędzia, miał pół­tora roku spokoju, miał wsparcie wszystkich na prawicy. Niestety, nie ma dziś nowego abonamentu, nie ma opcji zerowej, było za to wprowadzenie niepotrzebnego chaosu.
   Czabański o Kurskim: Kurski zawiódł... Obraz telewizji przedstawiony przez Kurskiego nijak ma się do rzeczy­wistości. Dlaczego mam świecić oczami za to, że prezes Kurski więcej uwagi poświęca lansowaniu siebie niż lan­sowaniu polskiej telewizji?
   Czabański o sobie: Moja opinia [o pracy prezesa Kur­skiego] zaczęła się pogarszać w miarę napływania do mnie różnych sygnałów o tym, co się w telewizji dzieje... Być może wywołało to [ostrzeżenie dla prezesa Kurskiego] niepotrzebne zamieszanie i biorę całą tę winę na siebie, proszę mnie za to obciążać... Przyznaję, że taktycznie można to było lepiej rozegrać i nie uchylam się od odpo­wiedzialności. Mogę złożyć rezygnację.
   Ciąg dalszy nastąpi.
Daniel Passent

Zupa się wylała

Ileż to mądrości jest w polskim narodzie, który co miesiąc przybywa pod Pałac Prezydencki z okazji trzech wybuchów 10 sierpnia niespodziewa­nie objawiła się prawda, której nikt dotąd nie miał odwagi wypowiedzieć głośno. Dopiero pewna nieznana nikomu kobieta tę odwagę w sobie odnalazła. Jarosław Kaczyński w prostej linii pochodzi od Bolesława Chrobrego - obwieściła spontanicznie. Wywołany skromnie milczał, a lud stał symbolicznie osłupiały na cześć pierwszego króla Polski, który wbijał w dno rzek żelazne słupy, by odgrodzić nas od Niemców i Rusów.
   Prastary szczep piastowy trwa, nie wywiały go pożogi ani wiatr historii. Jest niezłomny niczym knieja, z której wyrósł. Trzeba tylko walczyć o jego czystość, co właśnie czyni najmłodszy z rodu, niepokalany Piast Jarosław.
   Bo tymczasem Polska jest utytłana w europejskim bagnie. Przecież prokurator generalny Ziobro kilka dni temu stawiał w TV dolary przeciw orzechom, że gdyby w wyborach nie wygrał PiS, to na polecenie Brukseli 70 tys. obcych zjechałoby do nas ze swoimi pasożytami i pierwotniakami. Gdzie by zamieszkali? Ziobro nie miał wątpliwości, że to w poradzieckich bazach wojskowych powstałyby islamskie osiedla.
   Ciekaw jestem, dlaczego nikomu jeszcze nie przyszło do głowy, że w 1993 r. Lech Wałęsa wyganiał Armię Radziecką z Polski tylko po to, by dziś mógł się tam zadomowić dżihad? Nie mam najmniejszych wątpli­wości, że Instytut Pamięci Narodowej wkrótce znajdzie kolejne kompro­mitujące agenta „Bolka” dokumenty z jego rozmów z Breżniewem i Osamą bin Ladenem. Ktoś powie, że zwariowałem? Na szczęście nie ja jeden. Prze­cież historyk Sławomir Cenckiewicz podejrzewa, że 20 lat temu cały blok mieszkalny w Gdańsku wysadzono w powietrze tylko po to, by zniszczyć materiały świadczące o współpracy Wałęsy z bezpieką.
   Na gniazdo naszego piastowskiego orła dybią dziś ze wszystkich stron. Rosjanie anektowali polskie terytorium i nawet słowa przepraszam nie powiedzieli - poskarżył się w 76. miesięcznicę smoleńską poseł Marek Suski. Chodziło mu o wrakTu-154. Z Kremla szybko odpowiedzieli: po pro­stu odzyskaliśmy, co nasze, jak z nieba nam spadło. Aż boję się pomyśleć, co by się działo, gdyby Rosjanie naprawdę wrak oddali.
   Tego samego dnia prezes PiS mówił o Polakach znajdujących się „poza sferą wspólnoty kulturowej właściwej dla każdego narodu”. Chodziło mu oczywiście o tych, którzy jeszcze nie dali się stłamsić ideologii ostatniego z dynastii Piastów. Nazwał ich śmiało najeźdźcami, czującymi się wciąż w Polsce jak u siebie. To oni chcą zrywać tablice smoleńskie, wywozić głazy pamięci, niszczyć obeliski prawdy i nie dopuścić do budowy po­mników największego prezydenta w historii. Zwłaszcza na tle Andrzeja Dudy- dodam od siebie tak przy okazji. Potem Kaczyński wezwał do wal­ki z tymi spoza wspólnoty: „Całkowita racja jest po naszej stronie. Jeśli będzie trzeba tę rację umocnić poprzez akty normatywne, ustawy, to z całą pewnością to uczynimy”. No i zupa się wylała. Nie chodzi o żadne pomniki, lecz o zamordyzm - nie bójmy się tego słowa. O to, żeby każde bezprawie można było uznać za prawo. I żeby wreszcie skończyć jałowe dyskusje o trójpodziale władzy.

Rząd umieści samorządy w parafiach, zamiast euro wprowadzi cegiełki smoleńskie, a skompromitowane Nagrodą Nobla in vitro zastąpią luźne kalesony ministra Radziwiłła. W ramach sąsiedzkiego zbliżenia, o któ­rym tyle ostatnio rozprawiał przewodniczący klubu PiS Ryszard Terlecki, Konstytucja RP zostanie uroczyście przybita gwoździem w nieczynnej windzie na Białorusi.
Stanisław Tym

Chadecja to nie endecja

Zaufanie w Polsce zyska partia oparta na chrześcijaństwie, ale niezależna od hierarchii kościelnej i niewkręcająca Kościoła w politykę.

Często zastanawiam się, jaka w ogóle jest możliwość rozmawia­nia z drugą stroną sceny politycznej? Dziś najwygodniejszą płaszczyzną są media społecznościowe, ale panoszą się tam trolle, które utrudniają wymianę opinii. Debaty radiowe i telewizyjne też do niczego nie prowadzą. Tymczasem rów dzielący Polaków pogłębia się szybko i ze strachem obserwuję, że przestrzeni wspólnej jest coraz mniej. Aż tu nagle szef mojej partii Grzegorz Schetyna udzielił wywia­du prawicowemu tygodnikowi„Do Rzeczy". I zahuczało.
    Rozmowa przewodniczącego największej i walczącej o swoją wyrazistość partii opozycyjnej z rozchichotanym i prowokacyjnym Markiem Migalskim („wybuch śmiechu prowadzącego wywiad") umieszczona w piśmie słynącym z promowania „dobrej zmiany", w dodatku z okładką obrażającą najważniejsze postaci polityki europejskiej, wywołała falę krytyki. To nie dziwi. Ale postarajmy się zrozumieć intencje. Przecież nareszcie ktoś wychodzi poza zaklęty krąg swojego środowiska i zwraca się nie tylko do swojego elektoratu. Wątpię, żeby rozmowa z Migalskim sprawiała Schetynie przyjemność, ale przecież najpierw obowiązek. Tak też potraktowałam ten wywiad.

Przewodniczący mówi o opozycji:„Przykład węgierski pokazał, że skłócona ze sobą opozycja była bezradna wobec Orbana",„opo­zycja musi być jak system naczyń połączonych"; o Mateuszu Kijowskim:„Wiem, że zrobił wielką rzecz, wielki ruch, pobudził wiele tysięcy osób"; o Wałęsie:„Ja mam z nim dobre relacje. I będę je utrzymywał i wzmacniał". Czytam i rozumiem, że musimy ze sobą współpracować blisko, mówić życzliwie i wspierać się wzajemnie. Dlatego też zapisa­łam się do KOD i namawiam do tego demokratów wszelkiej maści.
   Przewodniczący Schetyna wspomina też o Donaldzie Tusku. Z szacunkiem zaznacza, że „zajmuje się naprawdę ważnymi kwestia­mi": Unią po Brexicie, falą imigracji, porozumieniem z Erdoganem. Oczywiście. Musimy utrzymać w Platformie mocny europejski kurs, nie tylko szanujący najważniejsze osoby i instytucje w Unii, ale rów­nież aktywnie i solidarnie uczestniczący w wielkim wspólnotowym projekcie.„Wystarczy zobaczyć, jakie szkody ponosimy dziś dlatego, że straciliśmy wpływ na politykę europejską, na politykę wschodnią" - mówi Schetyna. Statut chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej, której członkiem jest PO, już na samym początku zaznacza „wspólną wolę stworzenia federalnej Unii Europejskiej", czyli takiej, w której wiele kompetencji powierzamy instytucjom wspólnotowym. PO jest partią zdecydowanie proeuropejską.

Schetyna chce powrotu PO do korzeni. Pamiętam „trzech tenorów" Platformy: od konserwatywnego Płażyńskiego po liberalnego, stale poszukującego nowych lepszych rozwiązań,Tuska. Takiej partii dziś potrzeba w Polsce: konserwatywnej - czyli przewidywalnej, unikającej niepotrzebnych wstrząsów oraz rewolucji pociągających za sobą zniszczenia i koszty, i zarazem liberalnej - czyli ograniczają­cej działalność i kontrolę państwa tylko do obszarów, w których jest ono niezastąpione i konieczne, mądrze uzupełniającej niedostatki me­chanizmów rynkowych. Potrzebujemy partii rozwijającej to, co udało się osiągnąć w III RP, i poprawiającej to, co nie do końca wyszło, jak np. budowa aktywnie i odpowiedzialnie uczestniczącego w życiu publicznym społeczeństwa obywatelskiego.
   Partia liberalno-konserwatywna musi odwoływać się do szerokie­go spektrum członków i wyborców, od tych, którzy są ostrożni i zacho­wawczy, po tych, którzy częściej chcą podnosić kotwicę, uruchamiać motor i pędzić do przodu (jak to powiedział Sławomir Nitras w„Rzecz- pospolitej"), oraz zachęcać do żywej i twórczej dyskusji między nimi. Partia chadecka to taka, która jest mocno związana ze swoją euro­pejską rodziną polityczną, prorynkową, ale zgodnie z nauką Kościoła wrażliwą społecznie, konserwującą to, co najlepsze i najważniejsze zarówno w naturze, jak i w kulturze i obyczajach.

Do tych obyczajów należy gościnność, a jeśli odnosimy się do chrześcijaństwa, to mówimy o miłosierdziu. A dzisiaj oznacza to choćby przyjmowanie uchodźców i opiekowanie się nimi. Zaufa­nie w Polsce zyska partia oparta na chrześcijaństwie, ale niezależna od hierarchii kościelnej i niewkręcająca Kościoła w politykę. Migalski wspomina w rozmowie lewicowe eksperymenty. Jakie? Rozdaw­nictwo pieniędzy? Wspieranie z naszych podatków państwowych nierentownych przedsiębiorstw często zatruwających wody i powie­trze?^ nie jest domena tych, którzy chcą jak najmniejszej ingerencji państwa, szanowania dziedzictwa, a wyrównywanie poziomu życia rozumieją jako stwarzanie szans na zrównoważony, trwały rozwój.
   Co jest prawicowe, a co lewicowe, trudno powiedzieć, bo te po­jęcia zmieniają swoją zawartość zależnie od czasu i sytuacji. Dziś prawicowość, zarówno polska, jak i europejska, jest przeważnie kseno­fobiczna, nacjonalistyczna, agresywna, nienawistna, zamknięta i antychrześcijańska, co jest zaprzeczeniem wartości wyznawanych przez chadecję, więc i Platformie zapewne nie grozi. Ogromna większość PO opowiada się za prawami dla mniejszości oraz za związkami partner­skimi - i jest to wyraz szacunku dla drugiego człowieka, miłości bliź­niego, co jest cechą zarówno chrześcijańską, jak i konserwatywną.
   W takim liberalno-konserwatywnym kierunku chętnie idę i nie dlatego, żeby tam szukać wyborców, tylko dlatego, że jestem etosowcem i staram się uczestniczyć w sprawach, które są ważne, potrzebne, dobre, przyzwoite i trwałe. I tylko tak chcę rozumieć wy­wiad Grzegorza Schetyny.
Róża Thun - absolwentka filologii angielskiej, w PRL zaangażowana w działalność opozycji demokratycznej. W III RP działała w organizacjach pozarządowych - przede wszystkim na rzecz integracji europejskiej. Była związana z Unią Demokratyczną, następnie z Unią Wolności. W latach 2005-09 pełniła funkcję dyrektora Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce. Od dwóch kadencji z ramienia PO zasiada w europarlamencie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz