Przypadkowa historia III RP
Jeśli Napoleon nie
miałby kataru pod Waterloo, to czy historia Europy potoczyłaby się inaczej? A
gdyby Adrian Zandberg miał katar i nie przyszedł na debatę przed wyborami 2015
r., to czy PiS zdobyłby władzę?
Dominuje
pogląd, że o biegu historii decydują obiektywne siły, duch czasów. Ale zawsze
fascynowały sytuacje graniczne, gdy zdawało się, że historia stanęła na czubku
szpilki i byle podmuch mógł zadecydować, w którą stronę się przechyli i poleci.
Bo często dopiero po latach twierdzi się, że coś było nieuchronne, że oto
nadpłynęła fala, która wszystkich poniosła. A może wcale nie? Może przekonanie,
że coś musiało albo musi się stać, jest często złudzeniem, nadmiernym fatalizmem,
który powoduje, że - także dzisiaj - postrzega
się przyszłość jako przesądzoną, chociaż ona taka nie jest?
W wielu przypadkach waga tak zwanych procesów społecznych jest chyba
przeceniana. Tworzy się dalekosiężne scenariusze, wskazuje na nieubłagane linie
trendów. I prorokuje: oni muszą stracić władzę, albo - oni muszą wygrać, ta władza
jest na dekady, trzeba czekać, aż bieg rzeki zawróci. A czasami jedno zdarzenie
wywraca sytuację, a wszystkie dogłębne analizy lądują w koszu. Dzisiaj w Polsce
dla jednych to przestroga, dla innych - nadzieja.
Polska historia współczesna, ta trwająca od 1989 r., miała wiele
momentów, kiedy dzieje mogły potoczyć się różnie, dać inne efekty niż te, które
znamy i których doświadczyliśmy. Może ten alternatywny wymiar nie ma
wielkiego ciężaru historycznego, ale gdy się zagłębimy w warianty, które się
tu pojawiają, często rysują one perspektywy poruszające wyobraźnię.
Przyjrzyjmy się zatem kilku takim zdarzeniom, punktom zwrotnym i ich
alternatywom.
Wybór przez Zgromadzenie Narodowe Wojciecha Jaruzelskiego
na prezydenta przewagą jednego głosu 19 lipca 1989 r.
O tym wyborze zadecydowali
parlamentarzyści wywodzący się z Solidarności, głosując bądź wstrzymując się
od głosu. Było o włos. O pełnej kontroli nad tą procedurą nie mogło być mowy,
chociaż potem niektórzy tak twierdzili - że chodziło o to, aby Jaruzelskiego
wybrać, ale żeby miał najmniejszą legitymację z możliwych. Wiele okoliczności
mogło jednak spowodować, że ten plan by się nie powiódł. Sam Jaruzelski, jak zaświadczają
jego znajomi, oglądał ten spektakl w telewizji i brał leki uspokajające. Nic
nie było przesądzone.
W ten sposób został dopełniony kontrakt Okrągłego Stołu. Na historię
tej prezydentury składały się wielkie reformy transformacyjne pierwszego
niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego i Sejmu kontraktowego, kształtowanie się nowej geografii
politycznej i początki nowej formacji postkomunistycznej. A gdyby tego jednego
głosu zabrakło? Wielu dzisiaj twierdzi, że zerwanie okrągłostołowego kontraktu
przyspieszyłoby transformację, bo komunizm był już i tak przegrany. Nie da się
tego wykluczyć, ale ryzyko było duże.
Przy innym wyniku głosowania powołanie rządu niekomunistycznego stałoby
się o wiele trudniejsze, jeśli w ogóle
możliwe. No i byłby problem: jeśli nie Jaruzelski, to kto? Prawdopodobnie Lech
Wałęsa, ale czy to byłby szczęśliwy moment, można mieć wątpliwości. A może
pozostałby tylko Czesław Kiszczak? To był jeszcze czas przed zburzeniem muru
berlińskiego, przed prezydenturą Havla; układ sił geopolitycznych miał
się dopiero zmienić, co dobrze rozumieli Amerykanie, których prezydent mocno
wspierał kandydaturę Jaruzelskiego jako stabilizatora sytuacji politycznej w
Polsce i w regionie. Gdyby poszło na
polityczną (nie mówiąc już nawet o siłowej) konfrontację, usztywnienie
komunistów, mogłoby to opóźnić ekonomiczne reformy o kilka lat. A wszystko
oparło się na jednym głosie.
Wniosek Janusza Korwin-Mikkego o lustrację przegłosowany
w Sejmie 28 maja 1992 r.
Wniosek dotyczył osób zajmujących
wysokie stanowiska państwowe, za lustrację miał odpowiadać minister spraw
wewnętrznych Antoni Macierewicz. Na liście lustracyjnej znalazły się nazwiska
64 parlamentarzystów, członków rządu i ministrów Kancelarii Prezydenta. W
drugiej kopercie przekazanej najwyższym władzom w kraju były dwa nazwiska:
prezydenta Wałęsy i marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego.
Zapewne sprawa „Bolka” miała być tak czy inaczej ożywiona, zresztą już
wcześniej pojawiała się w propagandzie Porozumienia Centrum, ale 4 czerwca
1992 r., po odwołaniu rządu Olszewskiego, nabrała specjalnej sankcji. Gdyby
nie czerwcowa noc, rząd Olszewskiego, choć nie miał dużego politycznego
poparcia, mógł od biedy przetrwać. Przez kilka wcześniejszych miesięcy słabł,
ale alternatywy dla niego specjalnie nie było, a na nowe wybory nie wszyscy
mieli ochotę.
To, że w wyjątkowo rozdrobnionym Sejmie nie było wyklarowanego pomysłu,
najlepiej pokazuje zamieszanie po odwołaniu Olszewskiego. Przez długi czas
trudno było znaleźć nawet poważnego kandydata na premiera. Gdyby Olszewski
trwał dłużej, prawica miałaby więcej czasu na przegrupowanie, ustalenie
nowego układu sił, może nie przegrałaby sromotnie z SLD w 1993 r. To pierwszy w
dziejach III RP przykład prawicowej samozagłady. Ale i zdolności do tworzenia legend, które potrafią się odezwać
po latach. Korwin-Mikke, ten egzotyczny ultraliberalny prawicowiec, zmienił
dzieje całej polskiej prawicy.
Upadek rządu Hanny Suchockiej 28 maja 1993 r.
Były minister sprawiedliwości
poseł Zbigniew Dyka, podobno z powodów sanitarnych, spóźnił się na głosowanie
nad wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej. Rządowi zabrakło jednego głosu.
Była to katastrofa, gdyż po prawdzie nikt, włącznie z wnioskującymi posłami
Solidarności, nie chciał tego upadku lub nie był do tego przygotowany. Rząd Suchockiej
do dzisiaj zbiera różne opinie, na pewno mieścił się w średniej ocen, ale jego
klęska była owocna w skutki historyczne. Po pierwsze, ukazała rozbicie polityczne
dawnego obozu solidarnościowego, zagubienie wielu jego parlamentarzystów,
partykularyzmy i kłótliwość.
SLD wygrał na tym, jak los na historycznej loterii. Suchocka mogła
rządzić przez kolejne lata i gdyby odnosiła sukcesy w harmonijnej współpracy z
Lechem Wałęsą, Aleksander Kwaśniewski, choć młody, zdolny i dynamiczny, wcale
nie musiał zwyciężyć w prezydenckich wyborach w 1995 r. A gdyby wygrał je
ponownie Wałęsa, prawdopodobnie inna byłaby prawica, Krzaklewski nie
powołałby AWS, a premier Buzek nie mianowałby pewnego ministra.
Powierzenie przez premiera Buzka teki ministra
sprawiedliwości Lechowi Kaczyńskiemu w czerwcu 2000 r.
Po wyjściu z rządu Buzka
przedstawicieli Unii Wolności na jedno ze zwolnionych miejsc, ministra
sprawiedliwości, premier powołał Lecha Kaczyńskiego i była to, jak się okazało,
decyzja historycznej wagi. Podobno kandydatura byłego szefa NIK pojawiła się
dość nieoczekiwanie, przypadkowo, podpowiadana zresztą przez Waldemara
Kuczyńskiego, dzisiaj czołowego wroga PiS, któremu Kaczyński zdał się
politykiem sumiennym i przewidywalnym. A był to moment, kiedy bracia Kaczyńscy
znajdowali się na zupełnym marginesie. Dostali od Buzka prezent wart miliony
(wyborców).
Obydwaj postanowili wykorzystać nadarzającą się okazję i z Ministerstwa
Sprawiedliwości uczynić przyczółek do wykreowania Lecha Kaczyńskiego jako
jedynego sprawiedliwego, krytycznie oceniającego stan praw, zwłaszcza kodeksów
karnych. Ta postawa przysporzyła Lechowi Kaczyńskiemu dużej popularności, tym
bardziej że pod hasłem obrony praworządności wszedł także w konflikt z
premierem Buzkiem, co zakończyło się dymisją ministra po roku urzędowania. Ale
to wystarczyło. Wykluła się idea nowej partii, ze specjalnie dobraną nazwą –
Prawo i Sprawiedliwość. Rewitalizował się brat
Jarosław, a Lech, z pozycji bardzo komfortowej, stanął do wyborów
prezydenckich w Warszawie, które wygrał. Bracia byli już na prostej. Jedna
nominacja, a jaki rezultat. Bez niej z pewnością nie powstałoby PiS, Jarosław
Kaczyński byłby dziś emerytem, a Lech Kaczyński profesorem, bo nie miałby po
co lecieć rządowym samolotem do Smoleńska. Zapewne nie byłoby tak głębokiego
politycznego podziału albo byłby on w mniej znaczącym i męczącym miejscu. Buzek
uruchomił lawinę.
Przegrana Donalda Tuska w walce o przywództwo w Unii
Wolności w grudniu 2001 r.
Przegrana Donalda Tuska z Bronisławem
Geremkiem była znacząca i przypadku w tym nie było, choć liczba oddanych
głosów na młodszego pretendenta pokazywała jego siłę (336 do 261). Taki był
układ sił w kierownictwie Unii Wolności. Problem polegał na stylu i bezwzględności
tej wygranej, bo zwyciężony Tusk nie otrzymał żadnej poważnej oferty, podobnie
jego bliscy współpracownicy, kiedyś współtworzący z nim środowisko liberałów.
Zostali wycięci w pień, jak się powszechnie wówczas mówiło.
Można zakładać, że Tusk, gdy okazało się, że nie był w stanie zapanować
nad Unią Wolności, zaczął od razu, natychmiast rozważać warianty swojej
przyszłej kariery, a nawet je realizować. Bo, jak wiadomo, już po miesiącu
stał się współzałożycielem nowej partii, zwanej Platformą Obywatelską, wraz z
Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyńskim. I można powiedzieć, że ta partia
utuczyła się wkrótce właśnie na Unii Wolności, która zaczęła przechodzić do
historii.
Pozostaje więc pytanie, co by było, gdyby Unia w grudniu 2001 r.
postawiła na Donalda Tuska? Zapewne i tak nie uchroniłby jej przed upadkiem, a
zarazem nie powstałaby Platforma, przynajmniej nie tak szybko. A PiS już się
szykował do skoku. Gdyby Tusk nie powołał Platformy, PiS zdominowałby całą
prawicę szukającą nowych możliwości po upadku AWS. Nie byłoby PO-PiS, a tylko
partia Kaczyńskiego, która objąwszy władzę w 2005 r., nie miałaby jej komu
oddać w 2007 r. Zresztą, gdyby nie było Platformy, wynik PiS przed 12 laty
byłby na pewno lepszy, zapewne już wtedy pozwalający na samodzielne rządy.
Można zatem powiedzieć, że działacze Unii Wolności, wybierając w 2000 r. na
swojego szefa Bronisława Geremka, uratowali kraj przed monopolem PiS.
Wizyta Lwa Rywina u Adama Michnika 22 lipca 2002 r.
To przyjście było jakąś
niezrozumiałą anomalią, nie mieściło się w głowie, nawet jeśli pokazywało jakąś
prawdę o zakulisowej i brudnej grze interesów, jaka toczyła się wówczas w
Polsce i jaka zapewne gdzieś się toczy i dzisiaj. Ta nienormalność polegała na
tym, kto przyszedł i do kogo oraz z czym przyszedł. A potem był ciąg zdarzeń,
które także do normalnych nie należą. Persony tego dramatu były pierwszorzędne
i rychło, po powołaniu przez Sejm specjalnej komisji śledczej, stanęły w
świetle jupiterów i opowiadały historie niesłychane. Tak się kończyło pierwsze
dziesięciolecie III RP a niektórzy twierdzą, że tak się w ogóle kończyła III
RP. Pojawiła się idea
IV RP skompromitował się tzw. kapitalizm
polityczny, zachwiała się potęga „Gazety Wyborczej”, a czarne chmury zaczęły
zbierać się nad SLD i jego żelaznym kanclerzem Leszkiem Millerem. Do przodu
parły PiS i PO. A jeszcze rok wcześniej, kiedy SLD zdobył w wyborach ponad 40
proc. głosów, mówiło się, że kanclerz Miller będzie rządził przez cztery
kadencje.
Stało się zupełnie inaczej, ponieważ Lew Rywin pewnego dnia przyszedł do
Michnika, a ten postanowił go nagrać. Nie byłoby sejmowej komisji śledczej,
SLD by się tak szybko nie zapadł (sytuacja ekonomiczna była korzystna), inny
byłby wynik wyborów w 2005 r., PiS by na pewno nie rządził, Andrzej Lepper nie
zostałby wicepremierem i nie stałby się ofiarą prowokacji służb. A Roman
Giertych dalej by dłubał w swojej nieskażonej władzą Lidze Polskich Rodzin.
Wciskając klawisz magnetofonu, Michnik zmienił losy kraju. Na dobre i złe.
Debata Tusk-Kaczyński 12 października 2007 r.
To jedna z tych debat, które się
przywołuje jako przykład wpływu wydarzeń jednostkowych na bieg historycznych
spraw. Kiedyś, jeszcze w PRL, była to debata Wałęsa-Miodowicz, potem w 1995 r. debata
Wałęsa-Kwaśniewski, podczas której urzędujący prezydent był gotów przywitać
się z pretendentem przy użyciu nogi, i wreszcie ta z października 2007 r.
To wówczas Tusk zaskoczył Kaczyńskiego pytaniem o ceny ziemniaków, by
następnie przechodzić do innych tematów,
branych z różnych półek. Ale było już pozamiatane. Doradcy Tuska, w momencie
kiedy wymyślili pytania o ceny żywności, zmienili historię III RP. A PiS wtedy
prowadził w sondażach, szedł po zwycięstwo. Także zapewne dlatego Kaczyński
zlekceważył rywala, przyszedł do studia nieprzygotowany, podobno trochę
podziębiony (casus kataru?), a mógł debatę przełożyć. Gdyby tej debaty nie
przegrał, PiS pomimo całego „przerażenia duszną atmosferą IV RP” mógł
swobodnie wygrać po raz drugi. Jarosław Kaczyński nadal byłby premierem, a
Lech Kaczyński spokojnie szykowałby się do prezydenckich wyborów, wspierany
całym państwowym aparatem kierowanym przez brata. Nie byłoby dwóch lotów do
Smoleńska ani może tak dużej potrzeby wylądowania tam za wszelką cenę.
Katastrofa smoleńska 10 kwietnia 2010 r.
Wydarzenie wiekopomne, które zmieniło
historię Polski, a przecież absolutnie nie musiało do niego dojść. Jak wykazały
wiarygodne ustalenia specjalnych komisji i ekspertów,
na tragedię złożyło się wiele czynników. Nie miejsce, by je wszystkie tu
opisywać, istotne, że wiele z nich samoistnie mogło i powinno wpłynąć na
decyzję o odwołaniu lotu, a potem zawrócenia.
Wszystkie konsekwencje tego wypadku, w tym polityczne, należą do stałego krajobrazu
Polski, i nie tylko nie znikną, ale będą się jeszcze przetwarzać i żyć długo.
Tak oto powstał mit założycielski
dla wielkiej formacji prawicowej, tak oto zrodziła się religia, w którą - jak
gdyby poza obszarem prawdy rzeczowej - wierzą tysiące wyznawców i kapłanów.
Gdyby kapitan tupolewa kilkanaście sekund wcześniej wydał komendę odejścia na
drugi krąg, nie powstałaby religia smoleńska, nie pojawiłby się nowy mit
założycielski PiS, który dodał tej partii życia i - chociaż nie od razu
- przyczynił się do wyborczego zwycięstwa.
Afera taśmowa: bomba z opóźnionym zapłonem
Kiedy tygodnik „Wprost”
opublikował 14 czerwca 2014 r. pierwszy zapis podsłuchów z restauracji Sowa i
Przyjaciele, wiadomo było, że przypadku w tym nie było. Nagrano świadomie
tylko ludzi związanych z obozem rządzącym i celowo wypuszczono nagrania
właściwie na początek kampanii wyborczej. Donald Tusk, w odróżnieniu od innej
afery, hazardowej, przy tej akurat nie wykazał się stanowczością, nie miał
jednolitej narracji, dopuścił do permanentnego nękania jego ludzi, aż sam
wyjechał do Brukseli. To też przykład, jak zdarzenia działają z opóźnieniem.
Jeszcze we wrześniu, po chwilowym załamaniu
notowań, Platforma powróciła do dobrych wyników, zapewne z powodu euforii po
wyborze Tuska na szefa Rady Europejskiej. Ale potem nastąpiła zapaść.
Ta afera jest przykładem, jak można wpływać na proces wyborczy przez
aranżowanie widowiskowych pokazów, kompromitowanie przeciwników. I nigdy nie
wiadomo, co i z której strony nadleci i uderzy.
Nagrania prywatnych rozmów, nawet bez żadnej ujawnionej w nich przestępczej
afery, to dla polityków najbardziej niszcząca broń i to długotrwałego rażenia.
Czy to sprawiedliwe, czy nie - to
bez znaczenia. Afera taśmowa odebrała PO co najmniej 10 proc. poparcia w
wyborach 2015 r. Gdyby nie to, Platforma miałaby ponad 30 proc., a PiS nie
uzyskałby większości, a gdyby jeszcze weszła lewica, to powstałby antypisowy
rząd. Można mówić, że Platforma musiała odejść, że po prostu w narodzie
odezwała się polska dusza, że obudził się i przemówił duch ludu, ale prawda
jest taka, że PO w dużej mierze załatwili kelnerzy i ich wciąż nieujawnieni
mocodawcy.
Pół procent zabrane Zjednoczonej Lewicy
przez Adriana Zandberga w 2015 r.
Gdyby Adrian Zandberg miał katar
i na debatę wyborczą do telewizji nie poszedł (albo
poszedłby ktoś inny z Partii Razem, w końcu Zandberg nie był jej formalnym
liderem), bardzo prawdopodobne, że dzisiejszy Sejm wyglądałby zupełnie
inaczej. Zapewne Jarosław Kaczyński musiałby szukać koalicji do rządzenia z
wicepremierem Kukizem, co by doprowadziło wcześniej czy później do piekielnej
awantury i raczej nie miałby możliwości tak popsuć państwa, jak już to
uczynił, a końca nie widać.
Bo Partia Razem Zandberga, bardzo mocno lansowana przez część mediów po
retorycznie udanej dla niej debacie, odebrała te głosy, które pomogłyby frontowi
lewicowemu jako koalicji przekroczyć próg wymaganych 8 proc. głosów. Zabrakło
niespełna pół procent. A to dlatego, że Zandberg w telewizji przemówił i na tle
konkurentów wypadł okazale, świeżo, pozyskał sympatię wielu widzów swoją
bezkompromisowością i idealizmem.
Na jego tle konkurencja lewicowa
zaprezentowała się letnio i nieprzekonująco. Potem co prawda okazało się, że
ten wdzięk jakby minął, świeżość uleciała, a Partia Razem kręci się w miejscu.
Można by powiedzieć: nic nie dają, a wiele zabrali, gdyby nie świadomość, że
polityka jest po prostu bezwzględna. A przypadkowa historia III RP pokazuje
tyleż siłę przypadków, co też konieczność pomagania im oraz to, że nie ma ich,
dopóki się nie zdarzą.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz