wtorek, 19 grudnia 2017

A gdyby?



Przypadkowa historia III RP

Jeśli Napoleon nie miałby kataru pod Waterloo, to czy historia Europy potoczyłaby się inaczej? A gdyby Adrian Zandberg miał katar i nie przyszedł na debatę przed wyborami 2015 r., to czy PiS zdobyłby władzę?

Dominuje pogląd, że o biegu historii decydują obiektywne siły, duch czasów. Ale zawsze fascynowały sytuacje granicz­ne, gdy zdawało się, że historia stanęła na czubku szpilki i byle podmuch mógł zadecydować, w którą stronę się przechyli i poleci. Bo często dopiero po la­tach twierdzi się, że coś było nieuchronne, że oto nadpłynęła fala, która wszystkich poniosła. A może wcale nie? Może przekonanie, że coś musiało albo musi się stać, jest często złudzeniem, nadmiernym fata­lizmem, który powoduje, że - także dzisiaj - postrzega się przyszłość jako przesądzo­ną, chociaż ona taka nie jest?
   W wielu przypadkach waga tak zwa­nych procesów społecznych jest chyba przeceniana. Tworzy się dalekosiężne sce­nariusze, wskazuje na nieubłagane linie trendów. I prorokuje: oni muszą stracić władzę, albo - oni muszą wygrać, ta wła­dza jest na dekady, trzeba czekać, aż bieg rzeki zawróci. A czasami jedno zdarzenie wywraca sytuację, a wszystkie dogłębne analizy lądują w koszu. Dzisiaj w Polsce dla jednych to przestroga, dla innych - nadzieja.
   Polska historia współczesna, ta trwająca od 1989 r., miała wiele momentów, kiedy dzieje mogły potoczyć się różnie, dać inne efekty niż te, które znamy i których do­świadczyliśmy. Może ten alternatywny wy­miar nie ma wielkiego ciężaru historyczne­go, ale gdy się zagłębimy w warianty, które się tu pojawiają, często rysują one perspek­tywy poruszające wyobraźnię. Przyjrzyjmy się zatem kilku takim zdarzeniom, punk­tom zwrotnym i ich alternatywom.

Wybór przez Zgromadzenie Narodowe Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta przewagą jednego głosu 19 lipca 1989 r.
O tym wyborze zadecydowali parlamen­tarzyści wywodzący się z Solidarności, gło­sując bądź wstrzymując się od głosu. Było o włos. O pełnej kontroli nad tą procedurą nie mogło być mowy, chociaż potem nie­którzy tak twierdzili - że chodziło o to, aby Jaruzelskiego wybrać, ale żeby miał najmniejszą legitymację z możliwych. Wiele okoliczności mogło jednak spowo­dować, że ten plan by się nie powiódł. Sam Jaruzelski, jak zaświadczają jego znajomi, oglądał ten spektakl w telewizji i brał leki uspokajające. Nic nie było przesądzone.
   W ten sposób został dopełniony kon­trakt Okrągłego Stołu. Na historię tej pre­zydentury składały się wielkie reformy transformacyjne pierwszego niekomuni­stycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego i Sejmu kontraktowego, kształtowanie się nowej geografii politycznej i początki no­wej formacji postkomunistycznej. A gdyby tego jednego głosu zabrakło? Wielu dzisiaj twierdzi, że zerwanie okrągłostołowego kontraktu przyspieszyłoby transformację, bo komunizm był już i tak przegrany. Nie da się tego wykluczyć, ale ryzyko było duże.
   Przy innym wyniku głosowania powoła­nie rządu niekomunistycznego stałoby się o wiele trudniejsze, jeśli w ogóle możliwe. No i byłby problem: jeśli nie Jaruzelski, to kto? Prawdopodobnie Lech Wałęsa, ale czy to byłby szczęśliwy moment, można mieć wątpliwości. A może pozostałby tylko Czesław Kiszczak? To był jeszcze czas przed zburzeniem muru berlińskiego, przed pre­zydenturą Havla; układ sił geopolitycznych miał się dopiero zmienić, co dobrze rozu­mieli Amerykanie, których prezydent moc­no wspierał kandydaturę Jaruzelskiego jako stabilizatora sytuacji politycznej w Polsce i w regionie. Gdyby poszło na polityczną (nie mówiąc już nawet o siłowej) konfron­tację, usztywnienie komunistów, mogłoby to opóźnić ekonomiczne reformy o kilka lat. A wszystko oparło się na jednym głosie.

Wniosek Janusza Korwin-Mikkego o lustrację przegłosowany w Sejmie 28 maja 1992 r.
Wniosek dotyczył osób zajmujących wysokie stanowiska państwowe, za lu­strację miał odpowiadać minister spraw wewnętrznych Antoni Macierewicz. Na liście lustracyjnej znalazły się nazwi­ska 64 parlamentarzystów, członków rządu i ministrów Kancelarii Prezydenta. W drugiej kopercie przekazanej najwyż­szym władzom w kraju były dwa nazwiska: prezydenta Wałęsy i marszałka Sejmu Wie­sława Chrzanowskiego.
   Zapewne sprawa „Bolka” miała być tak czy inaczej ożywiona, zresztą już wcze­śniej pojawiała się w propagandzie Poro­zumienia Centrum, ale 4 czerwca 1992 r., po odwołaniu rządu Olszewskiego, nabra­ła specjalnej sankcji. Gdyby nie czerwcowa noc, rząd Olszewskiego, choć nie miał du­żego politycznego poparcia, mógł od bie­dy przetrwać. Przez kilka wcześniejszych miesięcy słabł, ale alternatywy dla niego specjalnie nie było, a na nowe wybory nie wszyscy mieli ochotę.
   To, że w wyjątkowo rozdrobnionym Sejmie nie było wyklarowanego pomysłu, najlepiej pokazuje zamieszanie po odwoła­niu Olszewskiego. Przez długi czas trudno było znaleźć nawet poważnego kandydata na premiera. Gdyby Olszewski trwał dłu­żej, prawica miałaby więcej czasu na prze­grupowanie, ustalenie nowego układu sił, może nie przegrałaby sromotnie z SLD w 1993 r. To pierwszy w dziejach III RP przykład prawicowej samozagłady. Ale i zdolności do tworzenia legend, które po­trafią się odezwać po latach. Korwin-Mikke, ten egzotyczny ultraliberalny prawico­wiec, zmienił dzieje całej polskiej prawicy.

Upadek rządu Hanny Suchockiej 28 maja 1993 r.
Były minister sprawiedliwości poseł Zbigniew Dyka, podobno z powodów sa­nitarnych, spóźnił się na głosowanie nad wotum nieufności dla rządu Hanny Su­chockiej. Rządowi zabrakło jednego gło­su. Była to katastrofa, gdyż po prawdzie nikt, włącznie z wnioskującymi posłami Solidarności, nie chciał tego upadku lub nie był do tego przygotowany. Rząd Su­chockiej do dzisiaj zbiera różne opinie, na pewno mieścił się w średniej ocen, ale jego klęska była owocna w skutki histo­ryczne. Po pierwsze, ukazała rozbicie poli­tyczne dawnego obozu solidarnościowego, zagubienie wielu jego parlamentarzystów, partykularyzmy i kłótliwość.
   SLD wygrał na tym, jak los na historycz­nej loterii. Suchocka mogła rządzić przez kolejne lata i gdyby odnosiła sukcesy w harmonijnej współpracy z Lechem Wa­łęsą, Aleksander Kwaśniewski, choć młody, zdolny i dynamiczny, wcale nie musiał zwy­ciężyć w prezydenckich wyborach w 1995 r. A gdyby wygrał je ponownie Wałęsa, praw­dopodobnie inna byłaby prawica, Krza­klewski nie powołałby AWS, a premier Bu­zek nie mianowałby pewnego ministra.

Powierzenie przez premiera Buzka teki ministra sprawiedliwości Lechowi Kaczyńskiemu w czerwcu 2000 r.
Po wyjściu z rządu Buzka przedstawicie­li Unii Wolności na jedno ze zwolnionych miejsc, ministra sprawiedliwości, premier powołał Lecha Kaczyńskiego i była to, jak się okazało, decyzja historycznej wagi. Podobno kandydatura byłego szefa NIK pojawiła się dość nieoczekiwanie, przy­padkowo, podpowiadana zresztą przez Waldemara Kuczyńskiego, dzisiaj czoło­wego wroga PiS, któremu Kaczyński zdał się politykiem sumiennym i przewidy­walnym. A był to moment, kiedy bracia Kaczyńscy znajdowali się na zupełnym marginesie. Dostali od Buzka prezent wart miliony (wyborców).
   Obydwaj postanowili wykorzystać nadarzającą się okazję i z Ministerstwa Sprawiedliwości uczynić przyczółek do wykreowania Lecha Kaczyńskiego jako jedynego sprawiedliwego, krytycznie oceniającego stan praw, zwłaszcza kodek­sów karnych. Ta postawa przysporzyła Lechowi Kaczyńskiemu dużej popular­ności, tym bardziej że pod hasłem obrony praworządności wszedł także w konflikt z premierem Buzkiem, co zakończyło się dymisją ministra po roku urzędowania. Ale to wystarczyło. Wykluła się idea nowej par­tii, ze specjalnie dobraną nazwą – Prawo i Sprawiedliwość. Rewitalizował się brat Jarosław, a Lech, z pozycji bardzo komfor­towej, stanął do wyborów prezydenckich w Warszawie, które wygrał. Bracia byli już na prostej. Jedna nominacja, a jaki rezul­tat. Bez niej z pewnością nie powstałoby PiS, Jarosław Kaczyński byłby dziś emery­tem, a Lech Kaczyński profesorem, bo nie miałby po co lecieć rządowym samolotem do Smoleńska. Zapewne nie byłoby tak głębokiego politycznego podziału albo byłby on w mniej znaczącym i męczącym miejscu. Buzek uruchomił lawinę.

Przegrana Donalda Tuska w walce o przywództwo w Unii Wolności w grudniu 2001 r.
Przegrana Donalda Tuska z Bronisła­wem Geremkiem była znacząca i przy­padku w tym nie było, choć liczba odda­nych głosów na młodszego pretendenta pokazywała jego siłę (336 do 261). Taki był układ sił w kierownictwie Unii Wolności. Problem polegał na stylu i bezwzględno­ści tej wygranej, bo zwyciężony Tusk nie otrzymał żadnej poważnej oferty, podob­nie jego bliscy współpracownicy, kiedyś współtworzący z nim środowisko libe­rałów. Zostali wycięci w pień, jak się po­wszechnie wówczas mówiło.
   Można zakładać, że Tusk, gdy okazało się, że nie był w stanie zapanować nad Unią Wolności, zaczął od razu, natych­miast rozważać warianty swojej przyszłej kariery, a nawet je realizować. Bo, jak wia­domo, już po miesiącu stał się współzało­życielem nowej partii, zwanej Platformą Obywatelską, wraz z Andrzejem Olechow­skim i Maciejem Płażyńskim. I można po­wiedzieć, że ta partia utuczyła się wkrótce właśnie na Unii Wolności, która zaczęła przechodzić do historii.
   Pozostaje więc pytanie, co by było, gdyby Unia w grudniu 2001 r. postawiła na Do­nalda Tuska? Zapewne i tak nie uchroniłby jej przed upadkiem, a zarazem nie powsta­łaby Platforma, przynajmniej nie tak szyb­ko. A PiS już się szykował do skoku. Gdyby Tusk nie powołał Platformy, PiS zdomi­nowałby całą prawicę szukającą nowych możliwości po upadku AWS. Nie byłoby PO-PiS, a tylko partia Kaczyńskiego, która objąwszy władzę w 2005 r., nie miałaby jej komu oddać w 2007 r. Zresztą, gdyby nie było Platformy, wynik PiS przed 12 laty byłby na pewno lepszy, zapewne już wtedy pozwalający na samodzielne rządy. Można zatem powiedzieć, że działacze Unii Wol­ności, wybierając w 2000 r. na swojego szefa Bronisława Geremka, uratowali kraj przed monopolem PiS.

Wizyta Lwa Rywina u Adama Michnika 22 lipca 2002 r.
To przyjście było jakąś niezrozumiałą anomalią, nie mieściło się w głowie, nawet jeśli pokazywało jakąś prawdę o zakuliso­wej i brudnej grze interesów, jaka toczy­ła się wówczas w Polsce i jaka zapewne gdzieś się toczy i dzisiaj. Ta nienormalność polegała na tym, kto przyszedł i do kogo oraz z czym przyszedł. A potem był ciąg zdarzeń, które także do normalnych nie należą. Persony tego dramatu były pierw­szorzędne i rychło, po powołaniu przez Sejm specjalnej komisji śledczej, stanęły w świetle jupiterów i opowiadały historie niesłychane. Tak się kończyło pierwsze dziesięciolecie III RP a niektórzy twierdzą, że tak się w ogóle kończyła III RP. Pojawiła się idea IV RP skompromitował się tzw. ka­pitalizm polityczny, zachwiała się potęga „Gazety Wyborczej”, a czarne chmury za­częły zbierać się nad SLD i jego żelaznym kanclerzem Leszkiem Millerem. Do przodu parły PiS i PO. A jeszcze rok wcześniej, kie­dy SLD zdobył w wyborach ponad 40 proc. głosów, mówiło się, że kanclerz Miller bę­dzie rządził przez cztery kadencje.
   Stało się zupełnie inaczej, ponieważ Lew Rywin pewnego dnia przyszedł do Michni­ka, a ten postanowił go nagrać. Nie byłoby sejmowej komisji śledczej, SLD by się tak szybko nie zapadł (sytuacja ekonomiczna była korzystna), inny byłby wynik wybo­rów w 2005 r., PiS by na pewno nie rządził, Andrzej Lepper nie zostałby wicepremie­rem i nie stałby się ofiarą prowokacji służb. A Roman Giertych dalej by dłubał w swojej nieskażonej władzą Lidze Polskich Rodzin. Wciskając klawisz magnetofonu, Michnik zmienił losy kraju. Na dobre i złe.

Debata Tusk-Kaczyński 12 października 2007 r.
To jedna z tych debat, które się przywo­łuje jako przykład wpływu wydarzeń jed­nostkowych na bieg historycznych spraw. Kiedyś, jeszcze w PRL, była to debata Wałęsa-Miodowicz, potem w 1995 r. debata Wałęsa-Kwaśniewski, podczas której urzę­dujący prezydent był gotów przywitać się z pretendentem przy użyciu nogi, i wresz­cie ta z października 2007 r.
   To wówczas Tusk zaskoczył Kaczyńskiego pytaniem o ceny ziemniaków, by następnie przechodzić do innych tematów, branych z różnych półek. Ale było już pozamiata­ne. Doradcy Tuska, w momencie kiedy wymyślili pytania o ceny żywności, zmie­nili historię III RP. A PiS wtedy prowadził w sondażach, szedł po zwycięstwo. Także zapewne dlatego Kaczyński zlekceważył rywala, przyszedł do studia nieprzygoto­wany, podobno trochę podziębiony (casus kataru?), a mógł debatę przełożyć. Gdyby tej debaty nie przegrał, PiS pomimo całe­go „przerażenia duszną atmosferą IV RP” mógł swobodnie wygrać po raz drugi. Ja­rosław Kaczyński nadal byłby premierem, a Lech Kaczyński spokojnie szykowałby się do prezydenckich wyborów, wspiera­ny całym państwowym aparatem kierowa­nym przez brata. Nie byłoby dwóch lotów do Smoleńska ani może tak dużej potrzeby wylądowania tam za wszelką cenę.

Katastrofa smoleńska 10 kwietnia 2010 r.
Wydarzenie wiekopomne, które zmie­niło historię Polski, a przecież absolutnie nie musiało do niego dojść. Jak wykazały wiarygodne ustalenia specjalnych komisji i ekspertów, na tragedię złożyło się wiele czynników. Nie miejsce, by je wszystkie tu opisywać, istotne, że wiele z nich samoist­nie mogło i powinno wpłynąć na decyzję o odwołaniu lotu, a potem zawrócenia. Wszystkie konsekwencje tego wypadku, w tym polityczne, należą do stałego kraj­obrazu Polski, i nie tylko nie znikną, ale będą się jeszcze przetwarzać i żyć długo.
Tak oto powstał mit założycielski dla wielkiej formacji prawicowej, tak oto zro­dziła się religia, w którą - jak gdyby poza obszarem prawdy rzeczowej - wierzą tysią­ce wyznawców i kapłanów. Gdyby kapitan tupolewa kilkanaście sekund wcześniej wydał komendę odejścia na drugi krąg, nie powstałaby religia smoleńska, nie pojawił­by się nowy mit założycielski PiS, który do­dał tej partii życia i - chociaż nie od razu - przyczynił się do wyborczego zwycięstwa.

Afera taśmowa: bomba z opóźnionym zapłonem
Kiedy tygodnik „Wprost” opublikował 14 czerwca 2014 r. pierwszy zapis pod­słuchów z restauracji Sowa i Przyjacie­le, wiadomo było, że przypadku w tym nie było. Nagrano świadomie tylko ludzi związanych z obozem rządzącym i ce­lowo wypuszczono nagrania właściwie na początek kampanii wyborczej. Donald Tusk, w odróżnieniu od innej afery, ha­zardowej, przy tej akurat nie wykazał się stanowczością, nie miał jednolitej narracji, dopuścił do permanentnego nękania jego ludzi, aż sam wyjechał do Brukseli. To też przykład, jak zdarzenia działają z opóźnie­niem. Jeszcze we wrześniu, po chwilowym załamaniu notowań, Platforma powróciła do dobrych wyników, zapewne z powodu euforii po wyborze Tuska na szefa Rady Europejskiej. Ale potem nastąpiła zapaść.
   Ta afera jest przykładem, jak moż­na wpływać na proces wyborczy przez aranżowanie widowiskowych pokazów, kompromitowanie przeciwników. I nigdy nie wiadomo, co i z której strony nadleci i uderzy. Nagrania prywatnych rozmów, nawet bez żadnej ujawnionej w nich prze­stępczej afery, to dla polityków najbardziej niszcząca broń i to długotrwałego rażenia.
Czy to sprawiedliwe, czy nie - to bez zna­czenia. Afera taśmowa odebrała PO co najmniej 10 proc. poparcia w wyborach 2015 r. Gdyby nie to, Platforma miałaby ponad 30 proc., a PiS nie uzyskałby większości, a gdyby jeszcze weszła lewica, to powstałby antypisowy rząd. Można mówić, że Platfor­ma musiała odejść, że po prostu w naro­dzie odezwała się polska dusza, że obudził się i przemówił duch ludu, ale prawda jest taka, że PO w dużej mierze załatwili kelne­rzy i ich wciąż nieujawnieni mocodawcy.

Pół procent zabrane Zjednoczonej Lewicy przez Adriana Zandberga w 2015 r.
Gdyby Adrian Zandberg miał katar i na debatę wyborczą do telewizji nie po­szedł (albo poszedłby ktoś inny z Partii Razem, w końcu Zandberg nie był jej for­malnym liderem), bardzo prawdopodob­ne, że dzisiejszy Sejm wyglądałby zupełnie inaczej. Zapewne Jarosław Kaczyński mu­siałby szukać koalicji do rządzenia z wice­premierem Kukizem, co by doprowadziło wcześniej czy później do piekielnej awan­tury i raczej nie miałby możliwości tak po­psuć państwa, jak już to uczynił, a końca nie widać.
   Bo Partia Razem Zandberga, bardzo mocno lansowana przez część mediów po retorycznie udanej dla niej debacie, odebrała te głosy, które pomogłyby fron­towi lewicowemu jako koalicji przekroczyć próg wymaganych 8 proc. głosów. Zabra­kło niespełna pół procent. A to dlatego, że Zandberg w telewizji przemówił i na tle konkurentów wypadł okazale, świeżo, pozyskał sympatię wielu widzów swo­ją bezkompromisowością i idealizmem.
Na jego tle konkurencja lewicowa zapre­zentowała się letnio i nieprzekonująco. Po­tem co prawda okazało się, że ten wdzięk jakby minął, świeżość uleciała, a Partia Ra­zem kręci się w miejscu. Można by powie­dzieć: nic nie dają, a wiele zabrali, gdyby nie świadomość, że polityka jest po pro­stu bezwzględna. A przypadkowa historia III RP pokazuje tyleż siłę przypadków, co też konieczność pomagania im oraz to, że nie ma ich, dopóki się nie zdarzą.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz