poniedziałek, 25 grudnia 2017

Nasza mała apokalipsa



Narasta poczucie beznadziei i coraz częściej nam się wydaje, że ta „dobra zmiana" już nigdy się nie skończy. Ale to znak, że wszystko z nami w porządku i reagujemy jak każde polskie pokolenie w opresji. Na szczęście już przyszłoroczne święta będą znacznie weselsze.

1 Zaczęliśmy ten rok od burzliwych protestów pod Sejmem, pro­pagandowo ochrzczonych przez władzę mianem „puczu”. Póź­niej była absurdalna szarża polskiej dyplomacji na Donalda Tu­ska, zwieńczona spektakularną klęską PiS i sondażowymi spadkami tej partii. Przez chwilę nawet się wydawało, że okres tak wyraźnej do­minacji formacji rządzącej wreszcie zaczyna dobiegać końca. Tym bardziej że wkrótce Tusk odbył po Warszawie swój triumfalny spa­cer i jego mit pogromcy Kaczyńskiego jakby zaczął się odradzać.
   Powiewy optymizmu później jednak osłabły. Sezon letni PiS znów otwierał demonstracją swej potęgi na kongresie w Przysusze. A za­raz potem poszedł za ciosem i w samym środku wakacji ruszył z blitzkriegiem na sądy. Lipiec okazał się jednak wspaniały; skala oporu społecznego przeszła wszelkie oczekiwania. Nagle ujaw­nili się młodzi liderzy, pojawiła nowa estetyka protestu. Wreszcie prezydent zawetował sądowe ustawy. Przewidywano, że jedność obozu władzy na dobre pękła.
   Przeciwnicy PiS z niecierpliwością wyczekiwali jesiennych efek­tów sondażowych. Lecz słupki ani drgnęły. Nic dziwnego, że pa­cjent wylądował na samym dnie depresji.
   Tymczasem rząd leniwie się rekonstruował, prezydent gawędził z prezesem o nowych ustawach sądowych, ministrowie się podgry­zali. Nas przy tym jakby w ogóle nie było. Ostatecznemu uderzeniu w sądownictwo towarzyszy teraz - w porównaniu z latem - led­wie szmer społeczny. Stary rząd ma nowego premiera, PiS dobił w sondażach do granicy 50 proc. A chmury nad nami ołowiane.

2 Tak ponuro jak teraz jeszcze nie było. Akumulatory z energią społeczną przestały się ładować. Wszystkie strategie reagowa­nia na ekscesy „dobrej zmiany” najwyraźniej się wyczerpały.
   W parlamentarnym walcu opozycja, choć stara się reagować na projekty forsowane przez władzę, cierpi na brak istotności. De­bat i tak mało kto słucha. Rytualne wnioski o wotum nieufności spowszedniały. Czasem słychać, że przydałoby się mniej fajerwer­ków, a więcej rzeczowej krytyki ustaw rządowych, własnych projek­tów (byle nie populistycznych), postawienia na eksperckość. Rzecz jasna zawsze przydałoby się tego więcej, lecz nie spodziewajmy się cudów. W naszym rozchwianym świecie już nie wygrywa się wy­borów mądrymi rozwiązaniami. Któż dziś zresztą ufa ekspertom?
   Liczyliśmy, że UE pomoże wyjść polskiej demokracji z opresji. I faktycznie, nie sposób jej zarzucić, że umyła ręce. Tyle że - jak się okazuje - Europa, poza niekończącymi się upomnieniami i ostrzeżeniami, niewiele może. Zostają nam jeszcze mobilizacje obywatelskie. Które raz są, a raz ich nie ma. I nigdy nie wiadomo, co może ludzi wyciągnąć na ulice. Wyglądamy kolejnych wielkich mobilizacji, choć nie mamy już złudzeń, iż zmieniają one układ sił.
   Inwencja rządzących w ułatwianiu sobie życia pozakonstytucyjnymi drogami na skróty nie ma granic, a nam coraz częściej brakuje słów. Tak jakby wszystko już zostało powiedziane, natura państwa pisowskiego dawno rozebrana na części. Wybrzmiały najradykalniejsze diagnozy i najbardziej ponure historyczne analogie. Nasz język stał się przewidywalny, przestrogi zbanalizowały się. Zamiast docierać do sumień, dostarczamy argumentów rządowej propagandzie czujnie tropiącej przejawy „kłamliwej histerii”.

3 Mamy problem ze zdefiniowaniem samych siebie. „My” - czy­li kto? Jedni mówią, że bronimy demokracji. Miało to sens na początku kadencji, gdy atakując Trybunał Konstytucyjny, formacja Kaczyńskiego radykalnie wyszła poza obszar przedwy­borczych zobowiązań. Były więc poważne argumenty pozwalające kwestionować mandat PiS nie tylko na chybotliwym konstytucyj­nym gruncie. Dziś one są jednak zużyte. Poparcie dla rządzących rośnie (a przynajmniej nie spada), zresztą niejeden sympatyk PiS dopiero po 2015 r. naprawdę docenił demokrację jako rządy więk­szości. Jakże jej więc bronić, kwestionując zdanie tejże większości?
   Inni precyzują, że chodzi nam o liberalną demokrację. Czyli, ina­czej mówiąc, o nasze państwo, o III Rzeczpospolitą. Z jej zestawem konstytucyjnych reguł gwarantujących wolności obywatelskie, prawa mniejszości, neutralność światopoglądową. Toteż broni­my do upadłego niszczonych przez władzę instytucji, które dotąd gwarantowały przestrzeganie tych wartości i zapewniały ustrojową równowagę. Cóż jednak począć, jeśli dla znaczącej części Polaków nasze wartości są abstrakcyjne? Albo wręcz okazują się antywartościami, gdyż uparcie rozbijają wspólnotę na jednostki, czyniąc ludzi samotnymi. Tym samym instytucje liberalnej demokracji, dla nas kluczowe, w oczach ogółu nie są godne poważnej troski. Wyborca PiS deklaratywnie ceni demokrację równie gorąco jak my. Lecz nasze upieranie się przy Trybunale Konstytucyjnym jest dla niego wyrazem niezrozumiałego fanatyzmu. Patrzy na obóz liberalno-demokratyczny jak na dziwaczną sektę, która oderwała się od realnego życia i wielbi totemy. Bo przecież państwo przede wszystkim powinno organizować elementarne wymiary życia obywateli: zapewnić bezpieczeństwo, opiekę lekarską, minimum środków do godnego życia, mieszkanie, emeryturę na starość.
   Wedle dominującej opinii III RP nie wywiązywała się należycie z tych obowiązków. Odruchowo wielu z nas sprzeciwia się tej kry­tyce, choć nie ma to większego sensu. Pacjent oczekuje od dokto­ra lekarstwa na złe samopoczucie, a nie uspokajającej diagnozy, że nic mu nie jest. Podobnie wyborca od polityka. Ból z zasady jest subiektywnie odczuwany. Ewentualnie można komuś współczuć, lecz wspólnota nieodczuwających nie jest możliwa. Trudno zresztą zaprzeczyć faktom. Obrońcom III RP obiektywnie lepiej się w niej żyło, ich elementarne potrzeby były zaspokojone. Nie tęsknili więc do wielkich wspólnot, z którymi musieliby dzielić się owocami osobistego sukcesu. Stać ich za to było na pielęgnowanie wartości wyższego rzędu: ustroju, prawa, swobód. Prawica bezwzględnie to wykorzystuje, czyniąc beneficjentów III RP elementem patolo­gicznego układu, kasty, elit.
   Demokratyczna lewica niby jest świadoma klasowych napięć. Chciałaby więc pójść dalej niż obrońcy liberalnej demokracji. Wolność połączyć z równością. Co niestety w naszych obecnych realiach równa się łączeniu ognia z wodą. W centralnym polskim konflikcie „Polska liberalna” została przed laty przeciwstawiona „Polsce solidarnej”, i tak już zostało. Obie te niewykluczające się przecież wartości znalazły się w antagonistycznej relacji. I przed lewicą nie ma dziś dobrej drogi. Jeśli decyduje się bronić wolności, słyszy zarzuty, że nie dostrzega ofiar transformacji i globalizacji. Jeśli chce być wiarygodna na obszarze równościowym, musi doce­nić część dorobku rządu PiS i tym samym wchodzi w ostrą kolizję z obozem III RP Nie jest w stanie być i wolnościowa, i równościo­wa. Musi zdecydować się na jakąś sekwencję, lecz wtedy traci swą osobność i staje się niezbyt istotnym sojusznikiem którejś ze stron. Chyba że pójdzie boczną ścieżką. Ale wtedy mało kto ją dostrzeże.
4 Tkwiąc w wewnętrznie sprzecznych i zantagonizowanych niszach, mamy poważny problem z określeniem kształtu naszego „my”. Poprzestajemy na tym, że jesteśmy antypisem. Z tak ułomną tożsamością nie stworzymy jednak upragnionej przez wielu nowej, poszerzającej „narracji”. Zawsze nam bowiem wyjdzie antyopowieść albo antynarracja względem PiS. Nic dziw­nego, że niektórzy z nas już odmówili przestawiania zużytych kloc­ków w ograniczonej liczbie układów. I zajęli się poszukiwaniem charyzmatycznego przywódcy. Okazuje się, że liberalno-demo­kratyczna strona, teoretycznie racjonalistyczna, potrzebuje wizjo­nera, „silnego człowieka”, w takim samym stopniu jak narodowa, katolicka prawica.
   Przykłady Emmanuela Macrona i Justina Trudeau bez wątpienia były inspirujące. Bo żaden z nich nie wymyślił przecież niczego specjalnie odkrywczego. Obaj pozbierali z rynku idei to, co im pasowało. I własną młodością, osobowością i witalnością sprawi­li, że ich patchworkowe pakiety okazały się atrakcyjne. Niestety, na razie nie wymyślono jeszcze sposobu na tworzenie lokalnych replik. Niemniej i u nas przetoczyła się dyskusja o „polskim Macronie”. Analizowaliśmy wady i zalety potencjalnych kandydatów. Dochodząc do średnio rokującej konkluzji, że polski Macron może się objawić, choć nie musi. I że niedobrze byłoby biernie wyczeki­wać zbawcy, budując sobie alibi dla bezczynności.

5 Niektórym wciąż jeszcze zdarza się uderzyć we własne bądź cudze piersi, i powtórzyć za Marcinem Królem, że „byliśmy głupi”. Wychodząc z założenia, że naprawę trzeba zacząć od siebie, a bez rachunku sumienia nie sposób odnowić relacji z bliźnimi. Przeciwnicy tego myślenia uważają, że dostarcza ono wrogowi dowodów naszej słabości, a po naszej stronie osłabia bo­jowego ducha. Skoro gołąb jest poza naszym zasięgiem - uważają - tym mocniej należy trzymać w garści własnego wróbla.
   Ważną strategią była próba stworzenia większościowej agen­dy wokół Unii Europejskiej. Wydawało się bowiem nielogiczne, że przytłaczająca większość Polaków jest za członkostwem w UE i docenia korzyści z integracji, podkreślając przy okazji silną kultu­rową więź z Europą, a jednocześnie utrzymuje się wysokie popar­cie dla formacji jawnie szkodzącej naszym europejskim interesom. A wszystko przez narzucony przez PiS silny polityczny antagonizm pomiędzy Polską i Europą. Oba wymiary, zamiast się uzupełniać, zostały sobie przeciwstawione. W efekcie my zostaliśmy zepchnięci na pozycje Europejczyków w Polsce. Czyli reprezentantów obcych interesów, stawiających się poza granicami polskiej wspólnoty.
Za to rządzący mianowali się dumnymi Polakami w Europie, którzy twardo walczą o nasze interesy narodowe.
   Próbowaliśmy rozbroić tę fałszywą antynomię. Niebieskie flagi z gwiazdkami łączyliśmy w pary z biało-czerwonymi. Śpiewaliśmy na manifestacjach hymn narodowy. Robiliśmy historyczne kwe­rendy, poszukując mitów, które mogłyby wspomóc nasze obecne, wolnościowe i proeuropejskie zaangażowania. Bez imponujących efektów. Prosta adaptacja prawicowych strategii raziła nieco sztucz­nością. Do tej pory liberalni demokraci, jeśli już interesowali się prze­szłością, bardziej cenili sobie krytyczną refleksję. Nie mieli zresztą zbyt wielu pozytywnych odniesień w polskiej historii. Tak się po pro­stu złożyło, że po 1989 r., przyjmując wzorce zachodniej moderniza­cji, przeważnie musieliśmy eksplorować ideowo dziewicze grunty.
   Dziś zdarza nam się utyskiwać na prawicę, że „zawłaszczyła” wszystkie istotne tradycje. Choć trudno czynić jej poważny zarzut z tego, że wykonała ciężką pracę na obszarze zbiorowej pamięci. Dzięki temu może teraz dosyć swobodnie eksploatować rozmaite pola. Po naszej stronie ani nie było wielkiej ochoty, ani bogac­twa punktów odniesień. Nawet potencjalnie „nasze” tradycje, te oświeceniowe i lewicowe, niemal za każdym razem okazują się obarczone jakąś skazą.

6 O tym, że jesteśmy stąd (a czego rządzący nam odmawia­ją), najlepiej świadczy sposób, w jaki reagujemy na sytuację głębokiej opresji. Czujemy przecież, że tracimy nasze państwo, nawet jeśli tym razem rodzima przemoc nam je odbiera.
I nieświadomie powielamy schematy za­chowań utrwalone od wieków w polskiej tradycji. Nagłymi zrywami przywołujemy ducha dawnych konfederacji, po czym idziemy w rozsypkę - aż do kolejnego po­spolitego ruszenia. Wytrwała praca i żmud­ne budowanie sojuszy znacznie trudniej nam idzie. Poszczególne stronnictwa opozycyjne w pierwszej kolejności zabezpieczają wła­sne interesy, wytracając mocno już deficy­tową energię w wewnętrznych konfliktach.
   Ostatnimi czasy powróciły nawet znajome kody romantyczne. Najwyraźniej zaznaczyły się po tragicznej śmierci Piotra Szczęsnego.
Uznając jego dramatyczną decyzję za akt najwyższego patriotyzmu, ks. Adam Boniecki odnowił romantyczną wykładnię Adama Mickiewicza sprzed dwóch wieków. W tekście „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych” wieszcz przeciw­stawiał najwyższe racje moralne towarzyszące aktom „szaleństwa” ciasnemu rozsądkowi realistów. Za przykład biorąc Rejtana, którego upadek ojczyzny skłonił do samobójstwa. Mickiewicz podsumował: „Ludzie rozsądni okrzyknęli Rejtana głupcem i szalonym; naród nazwał go wielkim; potomność sąd narodu zatwierdziła”.
   Odtąd stale już polska inteligencja w czasach klęski wypowiada­ła posłuszeństwo nakazom realizmu. W stanie wojennym Adam Michnik pisał w więziennej celi: „Do dziś argument »skuteczności« [politycznego działania] jest popularnym uzasadnieniem postawy wyrzekania się wierności prawdzie, gdy kłamstwo miewa tak doskonałą koniunkturę, a głośno wypowiedziane słowo prawdy bywa tak rozpaczliwie bezskuteczne. Skuteczność jest pułapką, w którą wpa­dają najtwardsi i najodważniejszy”. Gdyż w chwili upodlenia - prze­konywał - każdy musi pisać samemu sobie indywidualny program działania. I własną postawą etyczną dowodzić jego słuszności.
   Dziś podobnie, niezdolni do naruszenia pancerza władzy i wąt­piący w możliwości polityki, coraz częściej ulegamy pokusie afirmacji naszych racji moralnych. I chyba nie ma na to rady, choć realnego pożytku z takich uwzniośleń w czekających nas kampa­niach politycznych będzie niewiele.

7 W grudniu 1981 r. pierwszą reakcją strony solidarnościowej na wprowadzenie stanu wojennego było buńczuczne „zima wasza, wiosna nasza”. Jacek Kuroń nadesłał nawet z inter­nowania swoiste wezwanie do insurekcji. Nie znał faktycznych nastrojów. Nie miał świadomości, że wielu Polaków było już zmę­czonych chaosem wielkiego karnawału. Że wolność może być też żywiołem wyczerpującym i kłopotliwym.
   Ogniska oporu okazały się relatywnie niewielkie. Po roku nie­mal cała energia buntu wytraciła się w kilku spektakularnych ulicznych mobilizacjach. Później opozycyjność zaczęła przenosić się do kościołów. Ikonografia męczeństwa wypierała programy polityczne. Powrócił romantyczny wzorzec obracania politycz­nych klęsk w moralne zwycięstwa. W coraz mniejszym stopniu legitymizowali opozycję nieliczni już ukrywający się przywódcy podziemia. W coraz większym - ofiary stanu wojennego z Grze­gorzem Przemykiem i ks. Jerzym Popiełuszką na czele. Pielęgno­wano inteligencką odrębność i wyjątkowość, dając upust rozcza­rowaniu społeczeństwem, które rozpierzchło się na wszystkie strony i skapitulowało.
   Nasza trajektoria po 2015 r. była niemal identyczna. Tak samo zaczęliśmy od buńczucznego „zima wasza, wiosna nasza”. Tak samo zdarzały się głosy poważnych osób, że przegrane wybory były tylko wypadkiem przy pracy bądź usterką w systemie. Wielkie zrywy w obronie Trybunału Konstytucyjnego pod sztandarami KOD (nie zabrakło nawet na plakatach opor­nika!) z czasem jednak zaczęły się wypalać. A dziś ponownie zamykamy się we własnych niszach, konstatując, że choć mało nas, to przynajmniej racja leży po naszej stro­nie. I szukamy komfortu moralnego. Choć pesymizm gęstnieje i coraz częściej można usłyszeć, że drugą kadencję PiS ma już w kie­szeni. A jeśli zdobędzie większość konstytu­cyjną, będzie po wszystkim.
   Na szczęście to tylko projekcje naszych czarnych myśli. Nic nie jest bowiem zde­terminowane. W drugiej połowie lat 80. opozycja nawet nie musiała egzorcyzmować swych upiorów ze stanu wojennego. Wystarczyło, że zmieniły się okoliczno­ści i otworzyła się przestrzeń dla polityki, a po prostu wróciła do gry. Pojawiły się nowe ruchy opozycyjne, strajki w 1988 r. organizowało już nowe poko­lenie robotników. Dalsze zmiany potoczyły się błyskawicznie.
   Warto również wspomnieć o kolejach prawicy za rządów Tuska. Im bardziej była bezradna, tym głębiej pielęgnowała smoleńską teologię ofiary, miotając absurdalne oskarżenia. Ale w roku wy­borczym jej mesjanizmy nagle ustąpiły, robiąc miejsce dla nowych liderów i atrakcyjnych społecznie programów wyborczych. PiS wygrał przecież wybory w 2015 r. nie dzięki Macierewiczowi, lecz wbrew niemu.
Nasza mała apokalipsa również dobiegnie końca. Wraz z no­wym cyklem wyborczym zacznie się nowy ruch, zapanuje ożywczy ferment. Okoliczności zmuszą do szybkiego działania. Ucichną obecne dyskusje, z których przeważnie wynika, że każ­de wyjście jest złe. Kiedy poczucie bezradności zostanie roz­proszone, w działaniu szare komórki natychmiast zaczną lepiej działać. I pewnego dnia obudzimy się z własnymi „narracjami”, ciesząc się „polskimi Macronami” i dziwiąc się, że ich wcześniej nie dostrzegaliśmy. Przyszłoroczne wybory samorządowe będą nowym otwarciem.
   Bo tak naprawdę nic się od stuleci nie zmieniło. Ostatecznie o lo­sach wielkich zbiorowości zawsze decyduje polityka. Czytelnicy POLITYKI wiedzą o tym doskonale.
Rafał Kalukin

1 komentarz: