czwartek, 21 grudnia 2017

Wojna trzydziestoletnia



Batalia polityczna, jaka toczy się w coraz to nowych odsłonach, to wciąż to samo starcie dwóch koncepcji państwa i polskości. Jedną z nich określa Jarosław Kaczyński, drugą Adam Michnik - odwieczni adwersarze, którzy swoje debaty toczyli już na długo przed powstaniem PiS.

Im większe piętno odciska na kształcie Polski Jarosław Kaczyński, tym lepiej widać, jakim państwem Polska była. Konstytucję zaczęliśmy czytać do­piero wtedy, gdy przestała cokolwiek znaczyć. Dowiedzieliśmy się, czym zaj­muje się Sąd Najwyższy, a czym Krajowa Rada Sądownictwa, gdy żegnały się z nie­zależnością. Zrozumieliśmy w ogóle, jakie jest znaczenie takiego pojęcia jak trójpo­dział władzy, gdy ulegał likwidacji. Przede wszystkim jednak zrozumieliśmy, na czym polega liberalizm, główna ofiara polityki Kaczyńskiego. Do niedawna kojarzył się bardziej z gospodarką, dziś zrozumieli­śmy, że najważniejsze, aby był polityczny. Jego prawodawcy przegrali pierwsi i było to już dawno. Zostawili jednak właśnie liberalizm i jego fundamenty: instytucje i zasady. Budowa liberalnego systemu była pierwszym rozdziałem w historii wolnej Polski po 1989 r. i pożegnaniem z polity­ką dysydentów.
   Gdzieś obok już czaił się Judasz libe­ralnego wyznania. Można powiedzieć, że to właśnie Kaczyński jest ostatnim po­litykiem Unii Wolności, który dziś realizuje jej linię a rebours. Najlepszym wskaźni­kiem przewidywania, co zaraz zniszczy, jest to, co u progu transformacji zostawiła po sobie UW i - korzystając z rządu dusz w pierwszych latach - wprowadziła ręka­mi różnych partii w życie. Najważniejsza w tym wszystkim była oczywiście konsty­tucja z 1997 r.
   Po zdobyciu pełni władzy w Polsce Ka­czyński wcale nie z Platformą Obywatelską i Tuskiem się rozprawia, ale właśnie z Unią Wolności. Bohater wywiadów rzek z Jaro­sławem Kaczyńskim jest zawsze ten sam: Adam Michnik i Unia Demokratyczna (którą zastąpiła UW). PC miało być odpo­wiedzią na UD. Spółka Telegraf odpowie­dzią na Agorę. Nauczyciel zawsze był ten sam, a za nim z nożem podążał uczeń.
   W pierwszym wywiadzie rzece, znaczą­co nazwanym „Odwrotna strona medalu”
30 z 1991 r., co i raz pada, że Michnik „zerwał ze mną wtedy wszelkie stosunki, przestał mi nawet mówić dzień dobry”, „byłem zawiedziony”, Michnik „był na mnie ob­rażony”, „przestał się do mnie odzywać”, „te relacje przestały istnieć”, „te stosunki są nikłe” („O dwóch takich, czyli alfabet braci Kaczyńskich...”, Michał Karnowski, Piotr Zaremba), „zerwał ze mną kontak­ty” („My”, Teresa Torańska). Niezmienne u Kaczyńskiego jest stałe odnoszenie się do „tamtego środowiska”, które nie chce „dopuścić nikogo, kto myśli choć trochę inaczej („Odwrotna...”).
   Bywało, że Kaczyński był już tuż, tuż: „Tak, właśnie wtedy zaczęła się ta nie­chęć. (...) był moment, że Michnik chciał mnie wprzęgnąć do tego Geremkowskiego wozu” („Odwrotna.”). Nawet wtedy, gdy już nie potrafi powiedzieć prawie niczego dobrego o Michniku, i tak ulewa mu się: „Sam myślałem, jak Michnik, szukałem wyjścia, byłem tym poszukiwaniem chwi­lami wręcz zmęczony”, albo: „W tamtych czasach mieliśmy poglądy w miarę wspól­ne (...) wspólnie czekaliśmy na jakąś zmia­nę” („alfabet.”). Michnik kiedyś w końcu spróbował docenić Kaczyńskiego: „Stwo­rzyłeś partię z niczego i przeciwko wszyst­kim”. Ale było już za późno. Tak, Kaczyński stworzył partię ze wszystkich odrzuconych miłości Michnika i tylko przeciwko niemu.

Gdy wszyscy mówią o budowie, jedni gospodarki, inni państwa, Kaczyński mówi cały czas o walce, o barykadach, o wojnach pozycyjnych i manewrowych. Interesuje go szarpanie się o wpływy i go­towość do walki na wyniszczenie. O Mich­niku Kaczyński potrafi myśleć wyłącznie kontrastami. „Wybitna postać”, „dzielny bojownik, wszyscy porządni ludzie go szanowali, a wielu uwielbiało”, „najwy­bitniejsza postać pokolenia” albo „wielki szkodnik”. Kaczyńskiemu „on się przeła­muje na dwie postaci”. W każdej najważ­niejsza jest władza, nie formalna (np. pre­miera), ale ta prawdziwa: „póki Michnik nie powiedział, faktu nie ma” („alfabet...”).
   Jeśli Kaczyński docenia za coś Michnika, „Gazetę Wyborczą”, Unię Demokratyczną czy w ogóle drugą stronę sporu, to może być to tylko skuteczność, nigdy idea. Gdy znamy teraz dalszy ciąg, uderzy nas wła­śnie to: jak bardzo nieistotne są poglądy. Tamten Kaczyński z lat 90. jest liberałem gospodarczym, krytykiem mieszania się Kościoła do polityki, przede wszystkim jednak nie znosi „tych rozszalałych furii, zacietrzewionych grup, piszących o ja­kichś spiskach itp.” („Odwrotna.”). Au­tor słów „oni stoją tam, gdzie kiedyś stało ZOMO” wcześniej deklaruje: „w ogóle nie lubię totalnego podważania zasług przedsierpniowej opozycji” („alfabet.”). Mówi to piewca lustracji, układu i zama­chu smoleńskiego.
   Michnik nie ufał społeczeństwu, pa­miętał Marzec ’68, ale z tej samej lekcji dowiedział się, że sterowanie społeczeń­stwem nic nie da. Lepiej niech się uczy wolności. Takiej, jak rozumieli ją dysy­denci, czyli jako przeciwieństwo komu­nistycznego zamordyzmu i gospodarki nakazowo-rozdzielczej: zostawiając ludzi samym sobie. To nie był liberalizm poli­tyczny z Europy Zachodniej, bo nie mógł nim być. To było tyle, ile można było nad Wisłą od nowa wymyślić.

Kaczyński dopiero w upadku komuni­zmu dostrzegł szansę dla siebie. Wtedy się naprawdę narodził. Na miejsce homo sovieticus chciał nowego społeczeństwa, ale także zaplanowanego, tylko po swoje­mu. „Czy należy społeczeństwo przebu­dować, poprawić, czy też w glebie tego przegniłego i nadal gnijącego komunizmu poprawić to, co jest. Moja partia uważa, że należy zbudować je od podstaw. Żad­nych grubych kresek” („Odwrotna...”). A później je tresować, karmić, rzucać mu coś na przynętę. „Społeczeństwa nie trze­ba wyciszać, bo prowadzi to do apatii, ale społeczeństwu trzeba coś dać” („My”).
   Nie przypadkiem Kaczyński był ta­kim radykalnym antykomunistą dopiero po 1989 r. Jego plan miał sens dopiero po upadku jednego systemu, jeśli miał za­stąpić jeden drugim. Budowanie swojego społeczeństwa, państwa, człowieka, tego chciał Kaczyński, a nie użerania się z ko­muną. I to dziś robi. Gdy Adam Michnik męczy się w 700-stronicowej książce „Mię­dzy Panem a Plebanem”, żeby wytłuma­czyć swój stosunek do Kościoła, Kaczyń­skiemu wystarcza jedno zdanie: „My się czarnych nie boimy, Teresa, nam z nimi dobrze” („My”).
   Liberalizm polityczny to przeciwień­stwo inżynierii społecznej. To system zbyt na to kruchy, rozkładający odpowiedzial­ność za państwo na jednostki, a raczej na relacje między nimi. Liberalizm jest w stanie organizować życie społeczne i po­lityczne tylko wtedy, gdy między ludźmi jest odpowiedni poziom zaufania. Libe­rał nie może myśleć kontrastami, działać zrywami, wyrzec się musi romantycznych, zbyt wizjonerskich i ambitnych projektów. Potrzebuje akceptacji rozwiązań cząst­kowych i wiele cierpliwości. Liberalizm wykształca się pokoleniami, zobowiązuje do umiaru, unikania skrajności, respekto­wania przeciwnika, tolerancji.
   Tradycyjnie budowa liberalnego mrowi­ska przychodziła najlepiej mieszczańskim mrówkom - praprzodkom klasy średniej. Taki liberalizm jest w zasadzie obcy pol­skiej kulturze politycznej, którą cechował nie tyle liberalny indywidualizm, co klientelistyczny antagonizm, słabe i pozbawio­ne praw mieszczaństwo. I gospodarka na­stawiona na podtrzymanie zewnętrznych objawów statusu społecznego szlachty, a nie nastawiona na wymianę handlową, a więc ucząca się negocjacji i ucierania kompromisów, a przede wszystkim sza­nowania drugiej strony, bo jeśli upoko­rzysz drugiego, nie będziesz miał z kim robić ani interesów, ani polityki. Skażesz siebie i swoje państwo na samotność. Tak można wygrać wojnę, ale tak się nie da wygrać pokoju.
   Gdy w końcu Rzeczpospolita upadła, nie tylko nie było mowy o takim luksusie jak liberalizm, ale nawet o samej polity­ce. Uprawianie jakiejkolwiek musiałoby oznaczać wpierw pożegnanie z marze­niami o niepodległości, więc zamiast polityki (czyli reform, postępu cywili­zacyjnego, rozwijania edukacji, rozwo­ju gospodarczego, a przede wszystkim równouprawnienia mieszczan i Żydów itd.) wybierano cofające cywilizacyjnie powstania. Tak powstały najgorsze moż­liwe warunki do zbudowania tożsamości liberalnej, czyli takiej, w której podstawo­wą kategorią polityczną jest kompromis. Zamiast tego ukształtowało się jej przeci­wieństwo, czyli resentyment, nienawiść do obcych, Kościół jako ersatz państwa oraz tożsamość żołnierska, w której moż­liwe są tylko dwie role społeczne: zdrajcy lub bohatera. Rozbiory się skończyły, gdy upadły imperia, ale tożsamość pozostała.
   Dziwicie się, skąd tyle nienawiści do obcych nawet bez obcych? Albo skąd nieustanne poszukiwanie zdrajców i pro­dukcja bohaterów, rozmaitych żołnierzy wyklętych, powstańców i innych prze­granych? Jeśli nie ma zaborców, można ich przecież wymyślić: kondominium rosyjsko-niemieckie albo brukselskie
elity. Do reprodukcji naszej tożsamości pasuje wyłącznie przegrana. Nic bowiem tak dobrze nie zwalnia z odpowiedzialno­ści za rozwój. Kto zachodzi w głowę, jak możliwa była „klęska pod Brukselą”, czyli słynne 27:1, niech wpisze to sobie pomię­dzy inne polskie klęski, które dają alibi na nieosiąganie tego, do czego Zachód dochodzi ciężką pracą. Nie bez powodu Stanisław Brzozowski wołał: męczeństwo nie zastępuje pracy. Skończył potępiony wśród oskarżeń o zdradę.

Tak rozumowały masy solidarnościowe, a dziś lud pisowski. Ale byli tacy, którzy pojmowali, że tkwienie w takim systemie przekonań to pułapka. Pierwszy był Adam Michnik, i to już przy okazji sporu o „List otwarty do partii” Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Nikt tego już nie pamię­ta, ale gdy tamci pragnęli wciąż dyktatury proletariatu (a nie partii, za co dostali wy­rok), Michnik krytykował ich za brak w ich propozycji demokracji parlamentarnej. Potem dalej wzywał do rewizji polskich mitów i resentymentów w „Nowym ewolucjonizmie”, w „Kościele, lewicy, dialogu”, a po 1989 r., już przejmując wraz z „Gazetą Wyborczą” rząd dusz, w artykułach „Wasz prezydent, nasz premier”, „Amnestia tak, amnezja nie” i wielu innych.
   Ten przekaz łączyło jedno: zastąpienie rozliczeń demokratycznym konsensem. Był to konsens bardziej elit niż ludzi i tro­chę jakby zamiast polityki niż w jej ramach. Bardziej z nieufności do przeciwnika niż z zaufania do niego. Dlatego Kaczyński, odrzucony od elit, zorganizował prze­ciwko nim ludzi, którzy wcześniej w tym politycznym porozumieniu nie wzięli ak­tywnego udziału. Po latach przekonał ich, że zostali - jak on - pominięci. Sam to ujął najlepiej: „mam taką cechę charakteru, że gdy na wstępie nie uzyskam pewnego poziomu akceptacji, to potem nie pomogą żadne zabiegi, by nawiązać ze mną poro­zumienie” („My”).
   Kilka przegranych konfrontacji politycz­nych w budowanej po 1989 r. demokracji wystarczyło, żeby Kaczyński uznał, że ten ustrój go nie akceptuje, a on nie będzie szukał z nim porozumienia. Do dziś go nie szuka, przedstawiając to jako poli­tyczny atut, dający mu walor wyjątkowo­ści. Jest zatem inny niż wszyscy, prowadzi politykę niepodrabialną, za jego rządów wiele rzeczy dzieje się po raz pierwszy, „nie mieści się w głowie”. Ale - co mówią zwolennicy Kaczyńskiego - jedynie w li­beralnej głowie. Michnik najszybciej do­strzegł w Kaczyńskim ten gen nieprzystawalności, pychy, autorytaryzmu; wystarczy przypomnieć ich słynną debatę z 1990 r. Ta walka trwa od tamtego czasu. I wciąż jest nierozstrzygnięta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz