sobota, 30 grudnia 2017

Normalnie, że aż strach



„Dobra zmiana", poza tym, że z dnia na dzień coraz lepsza, jest również najnormalniejszą zmianą pod słońcem. PiS codziennie odgrywa przed nami spektakl tej normalności. Kiedyś jednak sztuka spadnie z afisza.

Tak jak zapowiadał szef klubu PiS Ryszard Terlecki, Sejm „procedował” nad prezydenc­kimi projektami ustaw o Są­dzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa nad wyraz szybko i sprawnie. Aż miło było oglądać, jak przodownicy legislacyjnej pracy z partii rządzącej uwijali się przy robocie.
   Na tempo procedowania bez wątpienia wpłynęło to, że czas wystąpień poselskich na sejmowej komisji sprawiedliwości ogra­niczono do jednej minuty. Nie było prze­cież sensu ciągnąć dyskusji. Bez względu na argumenty wszystkie poprawki zgło­szone przez PiS i tak zostałyby przyjęte. A wszystkie poprawki opozycji z góry prze­cież nadawały się do odrzucenia. Proceduralności i tak było zbyt wiele, gdy cały ten nikomu niepotrzebny szmelc trzeba było po kolei głosować. Procedowane projek­ty były zresztą efektem kompromisu, tyle że zawartego przez PiS i prezydenta Dudę. Po cóż do tego włączać sprzeciwiającą się jakimkolwiek zmianom totalną opozycję?
   Przy okazji odrzucony został wniosek o wysłuchanie publiczne. Teoretycznie istniała przesłanka, aby takie wysłuchanie zorganizować; procedowania w Sejmie nie poprzedzały bowiem konsultacje społecz­ne. Tyle że ustawodawca nie miał przecież takiego obowiązku, wszystko więc odbyło się zgodnie z prawem. Zresztą przedsta­wiciele obecnej KRS uczestniczyli w po­siedzeniu sejmowej komisji i mieli możli­wość wyrażenia swojej opinii (jeśli akurat przewodniczący komisji poseł Piotrowicz nie wyłączał im mikrofonu).

   Wybrańcy suwerena
   Senat procedował nawet jeszcze spraw­niej od Sejmu, nie wnosząc żadnych po­prawek. Teraz został podpis prezydenta. Konstytucja daje głowie państwa na pod­jęcie decyzji 21 dni. Przedstawiciele An­drzeja Dudy zapowiedzieli, że tym razem raczej podpisze. Z politycznego punktu widzenia prezydent nie ma bowiem za­strzeżeń. Tak jak sobie życzył, opozycja będzie mogła wybrać kilku „swoich” sę­dziów do KRS. Nie skorzysta, bo nie uzna­je tej logiki? To już jej sprawa. Prezydenc­kie sumienie jest czyste.
   Jeśli chodzi o konstytucyjność ustaw, głowa państwa tak samo nie powinna mieć obiekcji. Nawet jeśli miało je Biuro Legislacyjne Sejmu. Podobne zastrze­żenia składali zresztą rzecznik praw obywatelskich, obecna KRS, Sąd Naj­wyższy, Naczelny Sąd Administracyjny oraz szereg innych instytucji prawni­czych, z czego kilka międzynarodowych. Co oczywiście już nie jest aż tak istot­ne, bo to instytucje lewackie, kastowe bądź obce.
   Mimo wszystko stojący na straży kon­stytucji prezydent Duda dał do zrozumie­nia, że wszystko jest w porządku. Central­ną pozycję w polskim ustroju, jeśli chodzi o rozstrzyganie prawnych sporów, zajmu­j e przecież Trybunał Konstytucyjny. A tak się dobrze składa, że jeszcze w czerwcu Trybunał Konstytucyjny „orzekł”, iż fak­tycznie mamy problem z konstytucyjno­ścią KRS. Tyle że tej obecnej, kastowej. Ustawodawca nie miał więc wyjścia, jak zmienić reguły wyboru, a przy okazji wy­mienić cały skład Rady.
   Czerwcowe „orzeczenie” zostało wydane na wniosek ministra sprawiedliwości Zbi­gniewa Ziobry, który był głównym autorem tzw. reformy sądów w pierwszej wersji. Trybunał obradował w pięcioosobowym składzie, m.in. z udziałem prezes Julii Przyłębskiej oraz dwóch sędziów dublerów. Dubler wiodący Mariusz Muszyński na­wet uzasadniał treść „orzeczenia”. Znany z twitterowej aktywności na wcześniejszym etapie, gdy jeszcze nie wiedział, że nie po­winien „prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić z zasadami nieza­leżności sądów i niezawisłości sędziów” (art. 195 Konstytucji RP). Polityków PO nazywał wtedy „bydłem”, Tuska - „bandy­tą i szkodnikiem”, a nawet zdarzyło mu się entuzjazmować śmiercią Władysława Bar­toszewskiego („Normalnie Bóg się zaczyna uśmiechać do Polaków”).
   Oczywiście dublerów nie byłoby w Try­bunale Konstytucyjnym, gdyby ich prezy­dent Duda tam nie dopuścił. Dzięki głowie państwa Trybunał może teraz „orzekać” pod dyktando PiS. Tym samym stał się oficjalnie sankcjonowaną pralnią niekon­stytucyjnych ustaw. Nieprzesadnie często zresztą używaną. Komuż by się bowiem chciało trudzić pisaniem wniosków, skoro treść „orzeczenia” jest zwykle z góry wia­doma? W sprawie ustaw sądowych prezes Przyłębska nawet nie czekała na zakończe­nie procesu legislacyjnego. Jeszcze w lipcu orzekła przed kamerami TVP, że trójpo­działowi władz nic w Polsce nie zagraża.

   Rewolucja w tle
   Teraz tylko czekać, aż „dobra zmiana” dostatecznie się umości w sądach po­wszechnych. Pozornie nic się oczywiście nie zmieni. Składy sędziowskie jak orze­kały, tak orzekać będą nadal. Autorytet państwa obejmie gwarancjami wszyst­kie wyroki. Łącznie z tymi, które będą uchodzić za trefne. Władza potrafi grać w pomidora. Można jej bez końca zarzu­cać, że upolityczniła wszystkie sfery życia publicznego, a ona ciągle swoje: że po­szczególne instytucje są niezależne oraz działają wedle wewnętrznych procedur i w oparciu o obowiązujące prawo. W cza­sach „dobrej zmiany” wszystko bowiem toczy się swoim normalnym, legalistycznym trybem. Demokracja wręcz kwitnie.
   Paradoksalny wyłom w omnipotencji pisowskiego państwa uczyniła ostatnio Kra­jowa Rada Radiofonii i Telewizji, która - jak można się domyślać - zgrzeszyła nadgorli­wością niezbyt rozgarniętego lizusa. I fak­tycznie suwerennie (czytaj: bez konsultacji z naczelnym regulatorem) wlepiła półtoramilionową karę stacji TVN24 za stron­niczość, która w TVP Kurskiego byłaby nieosiągalnym szczytem obiektywizmu.
Po gniewnej reakcji amerykańskiego De­partamentu Stanu w obozie rządzących zrobiło się jednak nerwowo i zaraz zaczę­to szukać formalnych sposobów na odkrę­cenie decyzji. Premier Morawiecki nawet otwarcie tego zażądał od KRRiT, choć nie­zależność tego ciała gwarantuje przecież polska konstytucja.
   Opowieść o „normalności” obecnych rządów PiS to istotna zmiana w porówna­niu z poprzednimi (2005-07). Wtedy prezes Kaczyński otwarcie mówił o rewolucji. Jego zdaniem państwo wymagało gruntowne­go „oczyszczenia”, a na przeszkodzie stały instytucje liberalnego państwa. Doktryna walki z „imposybilizmem” miała więc le­galizować ustrojowe drogi na skróty, uza­sadniać konieczność działań nadzwyczaj­nych. Pobrzmiewały w tym echa doktryny prawnej Carla Schmitta z lat 30., który pragnął wynieść „suwerenną władzę” po­nad ograniczające ją normy prawa. Osta­tecznym kryterium owej suwerenności miała być według niemieckiego prawnika zdolność władcy do ustanowienia „sta­nu wyjątkowego”.
   Usunięcie starych elit było jednak moż­liwe tylko na drodze politycznego abor­dażu i skolonizowania instytucji przez ludzi wiernych braciom Kaczyńskim, czyli rodzaju „stanu wyjątkowego”. Nie wyglą­dało to dobrze, więc podsunięto Polakom utopię IV Rzeczpospolitej. Czyli nowego państwa, w którym w bliżej nieokreślo­nej przyszłości zagwarantowane zostaną przejrzystość reguł i faktyczny pluralizm. Należało więc chwilowo zacisnąć zęby i zaakceptować skrajne upartyjnienie jako etap przejściowy, nieodzowny na drodze do prawdziwej demokracji. Polacy wtedy jednak odrzucili ofertę i już po dwóch la­tach podziękowali prezesowi. Kaczyński wyciągnął z tego wnioski. Być może nawet zweryfikował swoje wyobrażenia o Pola­kach. Zorientował się, że oni wcale nie chcą rewolucji. Ani nie kwapią się do po­dejmowania wielkich wyzwań. Przecież Tusk odesłał PiS do opozycji właśnie dla­tego, że obiecał wyborcom „normalność”. Czyli coś, co w ówczesnym języku prawi­cy było uważane za postkomunistyczną gnuśność, mętne bajoro układów, żero­wisko dla oligarchów i WSI. Okazało się  jednak, że wiarygodność tej diagnozy nie była powszechnie odczuwana.
   Przy drugim podejściu do władzy relacja normalności i radykalizmu została przez PiS sprytnie odwrócona. Rewolucja wypa­rowała ze słownika obozu rządzącego. Już nie ma potrzeby ustanawiania stanu wy­jątkowego. Nie mówi się o wielkich celach ustrojowych (co najwyżej gospodarczych, a i to mgliście), nie konkretyzuje się żadna utopia. PiS po prostu dba o dobro Polaków (zwłaszcza „zwykłych”), jak każda partia uczciwie traktująca swój mandat do spra­wowania władzy.
   Ta zmiana oczywiście wynika z nowych okoliczności. Wystarczyło po prostu sko­rzystać z możliwości, jakie daje posiadanie samodzielnej większości parlamentarnej, o czym dotąd Kaczyński nie mógł marzyć. Po co iść na otwartą konfrontację z syste­mem, skoro można krok po kroku odsysać jego esencję? Szabel jest dość, choć przyda się jeszcze - przynajmniej dopóki brakuje większości konstytucyjnej - kreatywność w naginaniu prawa i tupet w jego omijaniu. No i język, który kamufluje realny, rewolu­cyjny wymiar toczącego się procesu ustro­jowego. Rządzący nieprzypadkowo tak się bronią przed przyznaniem oczywistości, że ich wola polityczna zgodnie ze schmittańskim ideałem zapanowała już nad nie­mal wszystkimi regułami państwa prawa. Konsekwentnie udają, że dokonująca się wymiana kadrowa jest demokratyczną ru­tyną i w żaden sposób nie zmieniła natury systemu. Temu właśnie służą wszystkie niby to obiektywizujące określenia, dowo­dzące proceduralnej prawomocności.
   Choć sporadycznie logika działań nad­zwyczajnych jeszcze się wydobywa na po­wierzchnię. Wtedy gdy kamuflaż okazuje się niewystarczający i opinia publiczna zgłasza donośne votum separatum wo­bec „normalności”. Tak się stało w lipcu tego roku, gdy PiS nagle wyciągnął z ręka­wa projekt ustawy o Sądzie Najwyższym, prowokując wielkie protesty społeczne. Powróciły wtedy argumenty o komuni­stycznej kaście i dziejowej sprawiedliwo­ści. Lecz już niedawna sądowa dogrywka legislacyjna nie wzbudziła aż tak wielkich niepokojów, więc propaganda rządo­wa powróciła do narracji, że w zasadzie nic wielkiego się nie dzieje. Ot, suweren przejmuje kontrolę nad sądownictwem, co w demokratycznym państwie nikogo nie powinno dziwić.
   Teraz o rewolucyjnym wymiarze rzą­dów PiS mówi bowiem wyłącznie opo­zycja. Co zbywane jest przez rządzących jako coś niepoważnego, przejaw „histerii” albo głębokiej umysłowej zapaści ludzi, którzy po utracie władzy stracili kontakt z rzeczywistością. Tak samo traktowane są uliczne mobilizacje obywatelskie. Jeśli władza reprezentuje demokratyczną „nor­malność”, to manifestacje przeciwko niej stają się objawem antydemokratycznej paranoi. I w majestacie prawa należy ją ograniczać. Tego przecież wymaga auto­rytet państwa, które chciałoby normalnie działać. Lecz nie może, bo opozycja nie­ustannie anarchizuje.
   Tak stawiając sprawę, rządzący mogą teraz użyć sądów powszechnych - jak niedawno przestrzegał politolog Rafał Matyja - do skryminalizowania opozycji.

   Spór czy wojna?
   Obecny układ odniesień pod wieloma względami powiela schematy z lat 80. Propaganda PRL tak samo kojarzyła wtedy obóz władzy ze spokojem i porządkiem. Solidarność była z kolei uosobieniem cha­osu i anarchii. Huśtała państwem, wzy­wając - wobec braku innych możliwości działania po delegalizacji ruchu - do ulicz­nych konfrontacji. Na domiar złego co rusz dopuszczała się zdrady państwa, realizując wytyczne wrogich ośrodków za granicą. Podczas gdy władza oficjalnie dekretowała etap „normalizacji”.
   Ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban podobnie jak dziś kamuflował omnipotencję reżimu. Zapytany kiedyś, czy Lech Wa­łęsa będzie mógł osobiście odebrać w Oslo Nagrodę Nobla, odparł, że „władze polskie nie zajmują się tą sprawą, a Komenda Mi­licji w Gdańsku rozpatruje takie sprawy wtedy dopiero, kiedy wpłynie podanie o paszport zagraniczny”. Utrzymywał, że za decyzją o bojkocie olimpiady w Los Angeles stał Polski Komitet Olimpijski. Gdy brytyjski dziennikarz pytał Urbana, czy wezwanie ks. Henryka Jankowskiego do prokuratury jest zapowiedzią fali re­presji duchownych, ten udawał, że Polska niczym się nie różni od kraj ów zachodnich: „Czy to, że jakiś brytyjski obywatel został wezwany do prokuratury, oznacza, że inni obywatele brytyjscy też będą wzywani?”.
   Tyle że tamtemu reżimowi wyjątkowo trudno było udawać demokratyczną nor­malność, jako że funkcjonował w zupełnie innym porządku historycznym i ideolo­gicznym. Choć i wtedy starano się zacierać różnice systemów po obu stronach żela­znej kurtyny przy pomocy przymiotnika „socjalistyczny”. Mieliśmy więc „socjali­styczną demokrację”, która w istocie była dyktaturą. Był „socjalistyczny pluralizm”, niestety mocno ograniczony fasadową formułą PRON. „Socjalistyczną prawo­rządność”, czyli oficjalnie usankcjonowane bezprawie. Wszystkie te zabiegi propagandowo-legitymizacyjne skazane były jednak na klęskę. Państwo generała Jaruzelskiego już ledwo dyszało. Sięgając po przemoc, dawało ostateczny dowód swej słabości. Funkcjonowało bowiem w społecznej próżni, bez nadziei na choćby ograniczo­ny mandat, stabilizowane wyłącznie przez geopolityczne realia.
    „Dobra zmiana” rzecz jasna nie funk­cjonuje w próżni. Jej tłem jest społeczna schizofrenia. PiS dysponuje demokratycz­nym mandatem, choć rozszczepionym. Wyborcy bez wątpienia oczekują od rzą­dzących kontynuacji dotychczasowej po­lityki społeczno-gospodarczej. A zarazem odrzucają autorytarną ewolucję ustrojową. Przynajmniej deklaratywnie, czego ostat­nio dowodził sondaż zamówiony i opisany przez POLITYKĘ. I choć można się zżymać, że nie umiemy wyciągnąć trafnych wnio­sków z następujących po sobie kolejnych etapów konsolidacji władzy, warto mimo wszystko doceniać, iż Polacy, zasadniczo rzecz biorąc, nie wyczekują rządów silnej ręki. Co skazuje rządzących na lawirowa­nie, grę pozorów, ciągłe inscenizowanie spektaklu normalności. Który w razie po­gorszenia koniunktury na innych wymia­rach łatwo może stać się farsą. Dziś efekty wzrostu gospodarczego i hojnych progra­mów społecznych mogą jeszcze osłabiać moralny dyskomfort wywołany autorytar­nym trendem. Kiedyś jednak osłabną albo spowszednieją, a wtedy demokratyczna wrażliwość Polakom wróci.
   Być może zresztą wymiana Beaty Szy­dło na Mateusza Morawieckiego wynika z chęci zablokowania niekorzystnego dla PiS scenariusza. Zmiana na stanowisku premiera raczej nieprzypadkowo zaszła równolegle z przepchnięciem przez par­lament ustaw sądowych. Najwyraźniej nie należało brudzić wizerunku nowe­go szefa rządu, który dotąd trzymał się z dala od ciemnej strony pisowskich rzą­dów. Podporządkowanie ostatniej fun­damentalnej instytucji ustrojowej mogło jeszcze pójść na konto poprzedniczki.
   Zaś nowy premier zyskał tym samym komfort wygłoszenia wspólnotowego expose, w którym zaproponował nowe otwarcie - aby „na nowo odnaleźć to, co nas łączy, i obniżyć temperaturę sporu politycznego”. Hasłem nowego etapu ma być teraz „spór - tak, wojna - nie”. Przystać na zawieszenie broni w takim momencie to tyle, co wyrazić zgodę na „normaliza­cję” oferowaną przez PiS. Czyli na sędziów dyscyplinowanych przez ministra spra­wiedliwości. Jednominutowe wystąpienia w parlamencie. Trybunał Konstytucyjny na telefon oraz analogicznie umocowany Sąd Najwyższy, który poświadczy bądź nie prawomocność wyborów. Do prowadze­nia sporów niezbędna jest bowiem demo­kratyczna przestrzeń, w której wszyscy mają w miarę równe szanse. Zawieszenie reguł jest z kolei tożsame z wprowadze­niem przez władzę stanu wojny.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz