poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Czemu Kaczyński nie jest Orbanem



Demoralizacji aparatu władzy prezes PiS próbuje przeciwdziałać po dawnemu, na sposób gomulkowski, głośno tupiąc i zabierając swym ludziom pieniądze. Nic z tego nie będzie, bo im się marzy partyjne uwłaszczenie na bratni wzór węgierski

Modne stało się nazy­wanie Viktora Orbana i Jarosława Kaczyń­skiego „nowymi ko­munistami”. Ostatnio napisał tak o nich nawet renomowany portal „Politico”. Ale mylą się ci. którzy widzą w nich środkowoeuropejskich bliź­niaków' - budujących bliźniacze autorytaryzmy przy użyciu identycznych metod.
   W rzeczywistości obaj bardzo się róż­nią. Pokazała to ostatnia afera z nagroda­mi dla działaczy PiS i sposób poradzenia sobie z nią (czy raczej nieporadzenia) przez Jarosława Kaczyńskiego, który ka­zał swoim ludziom oddać kasę i jeszcze do tego publicznie ich upokorzył, su­gerując, że „poszli do polityki dla pie­niędzy”, i sprzedając „PiS-owskiemu ludowi” w zamian za słupki w sondażach.
   Czegoś takiego Victor Orban nigdy by nie zrobił oligarchom z Fideszu.

PODOBIEŃSTWA...
Oczywiście zarówno Orban, jak i Kaczyński gardzą państwem i pra­wem, a już najbardziej gardzą własnymi wyborcami, których traktują jako łatwą do zmanipulowania hołotę. Instrumen­tem swojej władzy uczynili scentralizo­wane monopartie, które prawo łamią, państwo mają „postawić do pionu", a społeczeństwo przerobić na jednoli­ty. zdyscyplinowany naród. Kaczyński zbudował swoją popularność na progra­mie 500+ i obniżce wieku emerytalnego. Orban potrafi przed wyborami przera­biać na ulotki wyborcze nawet rachun­ki za prąd, informując w nich, że to jego partii Węgrzy zawdzięczają „dar” w wy­sokości kilkuset, a czasami nawet paru tysięcy forintów.
   Dalej jednak podobieństwa się kończą. Zarówno podobieństwa między ustrojem budowanym przez Orbana i Kaczyńskie­go a komunizmem, jak i między oboma li­derami. Zarówno Kaczyński, jak i Orban dobrze wiedzą, czym był komunizm i dlaczego upadł. Zabiła go bieda, a także odkrycie przez ludzi dawnego komuni­stycznego aparatu, że są znacznie bied­niejsi niż zachodnie kapitalistyczne elity. Stąd wzięła się najpierw korupcja działa­czy partyjnych, a potem odrzucenie przez nich komunistycznego systemu.
   Dlatego Kaczyński i Orban budują nie tylko nową elitę władzy. Budują tak­że nową elitę pieniądza. A państwowe rozdawnictwo na groszowym poziomie ma propagandowo osłaniać bez porów­nania większe korzyści, które z bycia przy władzy czerpią czołowi działacze Fideszu i PiS.

... I RÓŻNICE
Tu jednak pojawia się najwięk­sza różnica pomiędzy Viktorem i Orbanem i Jarosławem Kaczyńskim. Lider węgierskiego Fideszu należy do pokolenia dorastającego w latach 80., które głęboko i autentycznie odrzuci­ło „realny socjalizm”. Orban - podobnie jak wielu jego rówieśników' na Wę­grzech i w Polsce - zakochał się kiedyś w Margaret Thatcher. W latach 90. był jednym z członków Grupy Windsor, or­ganizacji wspieranej przez brytyjskich konserwatystów, propagującej warto­ści thatcheryzmu i liberalizmu gospo­darczego w krajach Europy Środkowej. W Polsce do Grupy Windsor należe­li m.in. Kazimierz Michał Ujazdowski i Wiesław Walendziak, na Słowacji tam­tejsi liberalni chadecy, a na Węgrzech właśnie młodzi liderzy Fideszu.
   Orban - jak prawie całe jego pokole­nie w regionie - uznał, że jedynym źród­łem bogactwa narodów jest własność prywatna. Buduje siłę swej partii, prze­kazując jej czołowym działaczom na własność całe firmy, a nawet gałęzie wę­gierskiej gospodarki (hazard, monopol tytoniowy, media, budowlankę, sektor finansowy). Uczynił z nich klasycznych oligarchów - na podobieństwo ludzi do­minujących, za zgodą Władimira Putina, w gospodarce rosyjskiej.
   Jarosław Kaczyński, o pokolenie star­szy od Viktora Orbdna, jest dzieckiem głębokiego PRL i nigdy nie wyrósł z eta­tystycznych nostalgii. Jego mistrzem in­telektualnym był peerelowski teoretyk prawa Stanisław Ehrlieh, który nawet po swoim odejściu od dogmatycznego mar­ksizmu zarówno niezawisłość sądów, jak i własność prywatną uważał za zagroże­nie dla „silnego państwa”. Kaczyńskie­mu zdarzało się publicznie chwalić a to patriotyzm Mieczysława Moczara, a to etatyzm Edwarda Gierka. Nie wiadomo, ile w tym cynicznej chęci manipulowania PiS-owskim elektoratem, tęskniącym za opieką państwa, a ile szczerego przeko­nania, że dla wzmocnienia państwa trze­ba odbudować PRL-owski model władzy monopartii i jej pełną kontrolę nad go­spodarką i administracją.
   Oprócz różnicy ideologii ważna jest też różnica taktyczna. Kaczyński - pew­nie bardziej niż Orban - boi się własnych ludzi. Pamięta, że zdradzali go przy każ­dej okazji i znów mogą go zdradzić. Dla­tego od PiS-owskich oligarchów woli urzędników państwowych kontrolowa­nych przez partię, a nawet udomowio­nych milionerów z PiS - uwłaszczonych do poziomu w najlepszym razie powia­towego. nie mogących zbudować własnej oligarchicznej pozycji, od której już tyl­ko krok do względnej niezależności.
   Symbole „polityki gospodarczej” Vik­tora Orbiina to Lajos Simicska (dawny skarbnik Fideszu, później szef węgier­skiego urzędu skarbowego, wreszcie oligarcha z majątkiem w budowlance, przemyśle metalurgicznym, sektorze fi­nansowym i mediach), Andrew Vajna (właściciel kasyn, skupujący dla Orbana prywatne media węgierskie), Janos Santa (z nadania Fideszu właściciel monopolu tytoniowego), Lórinc Meszaros i Janosz Flier (instalator rur i budowlaniec z ro­dzinnego miasta Orbana, którzy za jego rządów wygrywają przetargi na najwięk­sze inwestycje publiczne). Orban pozwo­lił im stworzyć własne biznesy, niezależne od państwa, choć zbudowane na transfe­rze publicznego majątku.
   Tymczasem Kaczyński nie pozwa­la swoim partyjnym żołnierzom przej­mować państwowych firm, które mają pozostać pod kontrolą partii. Nie prze­szkadza mu. że Andrzej Jaworski zarobił przez rok dwa miliony w PZU. a Woj­ciech Jasiński przez dwa lata pięć mi­lionów w Orlenie. Dobrze - nie popadną w nędzę, jeśli PiS straci władzę. Ale po­jawienie się jakiegoś PiS-owskiego Solorza czy Kulczyka byłoby dla prezesa nie do pomyślenia.
   Jeśli jednak Jarosław Kaczyński na­prawdę wierzy, że uda mu się zabloko­wać proces uwłaszczenia się ludzi z jego partii na publicznym majątku, to znaczy, że jest nie tylko cyniczny, ale też naiwny. Jesteśmy dopiero na początku drogi. Skarbnik Fideszu Lajos Simicska też był kiedyś szeregowym żołnierzem Orbana, ale później zbudował gigantyczną fortunę i wydał swemu panu wojnę. Dziś hoj­nie wspiera skrajnie prawicowy Jobbik i ma nadzieję przeżyć ewentualny upa­dek swego mentora.
   Jarosław Kaczyński sądzi, że do końca będzie miał nad wszystkim kontrolę, ale jego pretorianie już mają większe apety­ty - co pokazali, przyznając sobie samym podwyżki i nagrody. Następuje szyb­ka demoralizacja aparatu władzy, której prezes próbuje przeciwdziałać po daw­nemu. na sposób I sekretarza PZPR Wła­dysława Gomułki, który podobno miał zwyczaj głośno tupać na nieposłusznych partyjnych działaczy.

KULAWY KAPITALIZM
Trudno powiedzieć, która strate­gia jest bardziej patologiczna: oligarchowie bez wolnego rynku Viktora Orbana czy kapitalizm bez właścicieli Jarosława Kaczyńskiego.
   Oligarchowie Orbana dbają o swe fir­my, bo liczą, że majątek przekażą swo­im dzieciom. Patologiczne jest jednak to, że wzbogacili się nie dzięki biznesowe­mu talentowi i ciężkiej pracy, lecz dzięki partyjnym układom. A na dodatek nadal korzystają z przychylności władzy. Dzię­ki kolejnym decyzjom Orbana, a także kolejnym ustawom i rozporządzeniom macierzystej partii monopolizują ko­lejne węgierskie rynki towarów i usług. Wciąż mogą też liczyć na publiczne za­mówienia i kredyty z państwowych ban­ków. To wszystko sprawia, że węgierski kapitalizm staje się kulawy i niemal rów­nie niekonkurencyjny jak oligarchiczny kapitalizm putinowskiej Rosji. A jedy­nym stabilnym źródłem dochodów wę­gierskiego budżetu są dziś niemieckie montownie samochodów i sprzętu AGD.
   Jednak etatystyczna doktryna Ka­czyńskiego prowadzi do patologii jesz­cze głębszych. Nawet milionerzy z PiS nie są bowiem właścicielami, ale jedynie tymczasowymi partyjnymi komisarza­mi w zarządzanych przez siebie firmach i całych sektorach gospodarki. Posłu­szeństwo Kaczyńskiemu i partii jest lep­szą gwarancją przetrwania niż racjonalne zarządzanie powierzoną sobie publicz­ną własnością. Ich jedyną prywatną mo­tywacją jest pilnowanie, aby po roku czy dwóch latach w zarządach największych spółek skarbu państwa (bo najwyżej tyle trwają „kadencje” w czasach ciągłych PiS-owskich czystek personalnych) wyjść bezpiecznie z milionem złotych. Nie są wskazywani palcem przez Kaczyńskiego, nie są też niepokojeni przez CBA, które (obok niszczenia opozycji) ma w syste­mie Kaczyńskiego pełnić funkcję analo­giczną do dawnej PZPR-owskiej Komisji Kontroli Partyjnej.
   Pojawienie się zysków w kilku najwięk­szych spółkach skarbu państwa nie wyni­ka z dobrego zarządzania nimi, lecz z tego, że PiS-owscy dygnitarze - bojąc się ryzy­ka podejmowania strategicznych decy­zji - zablokowali długofalowe inwestycje. Zyski te nie są (rzecz jasna!) przeznacza­ne na rozwój firm. ale - jak w Polskiej Grupie Górniczej - przeznaczane w cało­ści na nagrody oraz podwyżki pensji dla górników i działaczy związkowych. Ka­czyński swoich nominatów za to nagra­dza, bo to zapewnia mu społeczny spokój. Ofiarą partyjno-państwowych monopo­li, jakie buduje PiS. padają jednak polscy konsumenci. Rosną ceny prądu i ubez­pieczeń, spada jakość usług Polskich Ko­lei Państwowych, znowu łączonych przez władzę w jeden scentralizowany holding. Groszowe „dary od państwa” nie pokry­ją strat, jakie przynosi konsumentom brak konkurencji na rynku energetycz­nym, finansowym, ubezpieczeniowym, komunikacyjnym.
   Na Węgrzech wszystkie te monopole są prywatne, należą do oligarchów, któ­rzy wywodzą się z Fideszu, ale dziś są już „na swoim”. W Polsce pozostają partyjno-państwowe, pod kontrolą PiS. Kaczyński uważa - zapewne słusznie - że jest to roz­wiązanie nie tylko bezpieczniejsze dla jego personalnej władzy, ale także bar­dziej akceptowalne przez etatystyczny elektorat Prawa i Sprawiedliwości.
   Już jednak pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków z otoczenia Mate­usza Morawieckiego, Jarosława Gowina, Jacka Kurskiego czy Zbigniewa Ziobry są­dzi inaczej. Ta właściwa „personalna sub­stancja” prawicowej władzy lubi własność prywatną, nie lubi zaś płacić podatków, można powiedzieć, że w tym wymiarze jest wręcz „neoliberalna”. Jej „konser­watyzm” wyraża się tylko w publicznym okazywaniu sympatii dla Kościoła (głów­nie w wydaniu Tadeusza Rydzyka), a tak­że w ściganiu aborcji i antykoncepcji (byle nie u własnych kochanek). Oni wszy­scy mają poglądy Orbana i wolą jego wi­zję oligarchicznego kapitalizmu. Pod warunkiem - rzecz jasna - że to oni by­liby w nim tymi oligarchami. Jarosława Kaczyńskiego szanują za to, że doprowa­dził ich do władzy i średnich - biorąc pod uwagę ich „węgierskie” apetyty - pienię­dzy. Ale jednocześnie uważają go za ana­chronicznego etatystycznego staruszka, którego panowanie trzeba jakoś przetrzy­mać, żeby potem naprawdę pełnymi gar­ściami korzystać z władzy, którą im dał.
   Na razie jednak Polską rządzi Kaczyń­ski. nie Orban. I w tym kontekście trzeba postrzegać zimny prysznic, jaki prezes PiS zgotował swym partyjnym funkcjo­nariuszom. To jest wojna odchodzące­go anachronicznego etatysty z młodymi wilkami, których apetyty sam rozbu­dził - dając im pełnię niekontrolowa­nej przez prawo władzy nad gospodarką - państwem.
Cezary  Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz