niedziela, 29 kwietnia 2018

Nikt nie chce pamiętać



Od 60 lat nie ma w Zelowie klimatu na mówienie o 14-letnim Romku, którego zabił siekierą dyrektor szkoły. - Musimy chronić nasze dzieci mówią ludzie

Elżbieta Turlej

Dyrektor Szkoły nr 1 lu­bił bić. Otwartą dłonią w twarz. Pięścią w nos. Kantem dłoni w szyję.
   - Musimy chronić dzieci - powtarzali dorośli w Zelowie. Dlatego kiedy pokazywały siniaki czy zadrapania, prosili: - Nie rozpowiadaj po mieście.
   - Pokażesz pręgę po kiju, to dyrektor nie dopuści cię do kolejnej klasy - mówi­ła matka. - Zapomnij o rozbitym nosie. My, dorośli, dogadamy się między sobą, ty siedź cicho - przekonywał ojciec.
   - Napiszemy do partii, że cię uderzył po pijanemu, to dowie się jako pierwszy. Zniszczy donos, a nas naśle skarbówkę; zasądzą domiar - straszyli dziadkowie prywaciarze. Dlatego dzieci milczały. Ale to, co 14-letnia wtedy Danka zapamiętała z 4 listopada 1957 roku, to krzyk dzieci.
   Odwróciła się w stronę drzwi - stała przy zielonym piecu kaflowym, w klasie 7a - i zobaczyła dyrektora. Rozczochra­ny, boso, w piżamie w siwe paski, trzy­mał w dłoni siekierę. Zapamiętała jeszcze błysk ostrza, które na moment przygwoź­dziło jej głowę do kafli. Potem straciła przytomność.
   Przebudziła się na boisku. Biały kołnie­rzyk jej granatowego fartuszka był bor­dowy od krwi. Któreś z dzieci puszczało wodę z pompy na głowę Romka z VIII B. Potem znów jakby wpadła w ciemność. Obudziła się, kiedy ktoś niósł ją na no­szach, a wokół krzyczeli ojcowie, matki i dziadkowie. Kątem oka widziała dyrek­tora związanego, wrzuconego na przy­czepę ciężarówki. Potem ocknęła się na podłodze ośrodka zdrowia - obok innych, z głowami w białych turbanach z banda­ży. A potem było łóżko w sali szpitalnej. I widok na korytarz. Siedzieli tam rodzi­ce Romka. Trzymali twarze w dłoniach. Milczeli.
   Po latach, już jako dorosła, uświadomi sobie, że właśnie wtedy musieli usłyszeć, że Romek nie żyje.

KRZYK
Zbigniew, młodszy brat Romka, miał wtedy 10 lat. Chodził do podstawówki blisko domu, kwadrans piechotą od je­dynki”. Tamtego dnia nauczyciel, nie pa­trząc w oczy, kazał mu iść do domu. Nie pytał dlaczego, bo nauczono go, że doro­słych trzeba słuchać. Ale zanim dotarł do mieszkania, usłyszał od dzieci biegnących ze szkoły, że dyrektor oszalał. Krzyczały:
   - Wybiegł ze swojego służbowego mieszkania na piętrze szkoły do klas! Ude­rzał siekierą na oślep! Celował w głowy.
   - Zaczął od piątej klasy, szedł przez siódmą, aż do ósmej!
   - Ludzie go złapali przed szkołą, chcie­li zabić, ale przyjechała milicja i wywieź­li go do Łasku!
   Modlił się, żeby w domu był Romek, ale tylko sąsiadka bujała w wózku jego nie­spełna roczną siostrę. Rodziców zoba­czył dopiero po kilku dniach. Przyjechali z trumną, w której leżał Romek. Zawsze był drobny i niewysoki, ale teraz wydawał się jeszcze mniejszy. Dziwnie obcy, z gło­wą w białym turbanie z bandaży. Z za­mkniętymi oczami, półotwartymi ustami. Dłońmi krzywo złożonymi na piersiach.
   Zbigniew niewiele zapamiętał z pogrze­bu. Wie, że koledzy ze szkoły nieśli trumnę
z bratem. Dzieci z obu podstawówek kar­nie szły za dorosłym dźwigającym czarny sztandar. Ksiądz płakał, odprawiając mszę.
   Przez kolejne lata matka z ojcem na zmianę płakali i szeptali, pochylając się nad kolejnymi papierami, z których mia­ła wyniknąć sprawiedliwość dla Romka.
   Po latach, już jako dorosły, Zbyszek przeczyta te papiery. Wśród nich list do I sekretarza KC PZPR Władysława Go­mułki: „Ze strony władz szkolnych nie robi się nic, zachowując całkowitą bierność, za wyjątkiem wybielania siebie i nauczycie­la bandyty. Śledztwo prowadzone przez prokuraturę jest niedostateczne i zbyt powolne. Nikt nie przyjeżdża do Zelowa, nie rozmawia z nami rodzicami poszko­dowanych ani z ludnością Zelowa, która wie dużo o współwinnych zaistniałej tra­gedii”. Pod listem podpisało się sześcioro rodziców innych okaleczonych dzieci.
   Z kolejnych pism wynika, że po jakimś czasie podpisywali się i jeździli do proku­ratury czy kuratorium tylko jego matka i ojciec. Nie mogli się pogodzić, że dyrektor - zamiast w więzieniu - siedział w psychiatryku („w chwili dokonywania zarzucanych czynów znajdował się wstanie psychotycz­nym o charakterze ostrej halucynozy alko­holowej”), ale i stąd po pięciu latach został zwolniony. Jedyną karą, jaką poniósł, był nadzór poradni psychiatrycznej i za­kaz przebywania na terenie województwa łódzkiego, do którego należał wtedy Zelów. Zamieszkał na Śląsku, pracował w wydzia­le oświaty, studiował zaocznie ekonomię. Wystarał się o rentę.
   Ludzie w Zelowie nie chcieli o nim pa­miętać. Zamykali drzwi przed matką, gdy zbierała podpisy pod kolejnymi skarga­mi do władz. Ktoś rozpuścił plotki, że za śmierć Romka dostali gigantyczne od­szkodowanie, za które wykończyli dom. Już nikt ich nie odwiedzał, nie pocieszał, nie solidaryzował się. Nawet ksiądz po kolędzie omijał ich dom.

SIEKIERA
- Musimy chronić nasze dzieci - powtarzali ludzie w Zelowie. Le­piej, żeby nie wiedziały, że nawet nauczy­ciel religii, ksiądz Stanek, je zostawił. Najpierw - zaalarmowany krzykiem
poszedł razem z trójką innych nauczy­cieli do mieszkania dyrektora. Tamci uciekli na widok siekiery, a jego dyrek­tor wepchnął do łazienki. Zamknął drzwi, przewrócił na ziemię. Uklęknął obok i mierzył siekierą w głowę. Ksiądz wyrwał się i uciekł z budynku, zabierając palto z pokoju nauczycielskiego. W drodze do domu musiał mijać Dankę leżącą na boi­sku i Romka, który nieopodal wykrwawiał się polewany lodowatą wodą z pompy.
   Po latach dorosły już Zbyszek przeczy­ta zeznania księdza Stanka. Zdziwi się, że ksiądz krzyczał do atakującego go dyrek­tora: „Co pan robi, przecież jestem księ­dzem!”. Będzie szukał w jego zeznaniach chociaż jednego zdania, że chciał rato­wać dzieci. Bez skutku. Po latach dorosła już Danka, jako dziecko bardzo religij­na, będzie chodzić do kościoła tylko na śluby i pogrzeby. Ale po wyjściu ze szpi­tala w Łasku, jako jedna z szóstki ocala­łych dzieci, musiała znów zacząć chodzić do szkoły. Dostała też rentę i przyznane­go przez partię opiekuna - posła na Sejm z Piotrkowa Trybunalskiego - który miał zadbać o to, żeby jej rodzina (oprócz niej było dziesięcioro dzieci) dobrze spożyt­kowała pieniądze. Promocję do ósmej kla­sy dostała awansem. Ale potem zaczęły się schody. Wychowawczyni skarżyła się matce: - Wcześniej była grzeczna, a teraz jest nerwowa, drażliwa i nieposłuszna!
   Nauczyciel matematyki dodawał:
   - Wcześniej wszystko łapała wlot. Teraz nie rozumie, co to rachunek prawdopo­dobieństwa!
   Po trzech miesiącach matka zabrała ją ze szkoły. Poseł załatwił jej pracę w nowo otwartej kawiarni, skąd przeszła na kie­rowniczkę restauracji. Pomógł też, choć nie miała skończonej podstawówki, do­stać się na kurs instruktora wychowania kadry gastronomicznej. A gdy wyszła za mąż i urodziła dziecko, dał przydział na mieszkanie w bloku. Rana od uderzenia siekierą (długa na 14 cm, głęboka na sie­dem) ciągnęła w mgliste, deszczowe dni, ale nauczyła się z nią żyć. „Dzięki niej jestem tu, gdzie jestem” - myślała.

UDERZENIE
„Przez mordercę brata jestem tu, gdzie jestem” - myślał przez lata Zby­szek. Skończył AGH, mógł pracować w kopalni węgla brunatnego w Bełchato­wie, ale coś ciągnęło go do Zelowa. Czuł, że musi być blisko Romka.
   Ożenił się, zamieszkał z rodzicami. Razem z ojcem pracował na wtryskar­ce. Robił elementy do zabawek, kubki do zniczy. Tak jak wcześniej ojciec, tak te­raz on musiał znosić kontrole ze skarbówki, domiary, kary. I milczenie, bo o Romku w Zelowie nigdy się nie mówiło. Rodzi­ce też robili wszystko, żeby zapomnieć i żeby o nich zapomniano. Kiedy po ich śmierci robił remont, na strychu znalazł sterty gazet. Kilkaset nierozpakowanych egzemplarzy z jednego dnia. Z artykułem o mordzie w szkole w Zelowie zamiesz­czonym na pierwszej stronie. Znalazł też pudełko ze zdjęciami z pogrzebu brata. Wśród nich jedno z Romkiem leżącym w trumnie. Wyglądały na nietknięte przez lata, a on z każdym rokiem coraz mocniej czuł, że musi wreszcie sprawę śmierci po­ruszyć. Szansa pojawiła się po 1989 roku, gdy - jak słyszał z mediów - wszystko wreszcie miało być inaczej niż kiedyś.
   Ale nadal nie było klimatu dla Romka. Za to na wniosek zespołu charytatywne­go działającego przy kościele ksiądz Sta­nek został wpisany do księgi honorowych obywateli Zelowa za „bohaterską postawę w 1957 roku, dzięki której ocalało wiele istnień ludzkich”. Odnaleziony w sąsied­niej parafii początkowo się bronił. Mówił, że nie zrobił nic, tylko uratował własne życie, ale ostatecznie uległ prośbom.
   Dwa lata później, już po jego śmierci, komitet wywalczył ulicę imienia księdza Stanka. A kiedy zbliżała się 55. roczni­ca dramatu w szkole, Zelów postanowił uczcić księdza postumentem. Zbyszek razem z innymi zabiegał o zgodę kurii, zbierał na postument pieniądze. Wyry­to na nim napis: „Ryzykując własnym życiem, ocalił życie innych”. Wszystko po to, żeby - jak mówi - przetrzeć drogę dla Romka. Żeby przynajmniej przy po­stumencie księdza mówić głośno, że jego brat zginął i nikt za to nie został ukarany.

BLIZNA
Danka nie zbierała pieniędzy na tab­licę. Nie pali zniczy przed postumentem księdza Stanka. Blizna po siekierze, dzię­ki której jest tu, gdzie jest - czyli w wy­godnym domu z ogródkiem i szklarnią - nauczyła ją, że nie ma sprawiedliwości.
Z szóstki okaleczonych przez dyrek­tora żyje tylko ona i kolega z klasy wy­żej. Jakoś sobie w życiu poradzili, ale nigdy nie wspominali tego, co się stało 4 listopada 1957 r. Nigdy żadne z nich nie pomyślało, aby wieszać na szkole przy­pominającą o tym tablicę.
   Zbyszek myślał cały czas. Zbliżała się 60. rocznica śmierci brata. W Zelo­wie szykowały się uroczystości z okazji 60. rocznicy ustanowienia praw miej­skich i powstania na terenie „jedynki” li­ceum. Tablica z napisem „Pamięci Romka Gapika, ucznia klasy VIII Liceum Ogól­nokształcącego, oraz uczniów Szkoły Podstawowej w Zelowie, ofiar tragiczne­go wydarzenia w szkole 4 XI1957 roku” mogłaby zawisnąć przy drzwiach, z któ­rych Romek, Danka i inne ranne dzieci wybiegły na boisko. Podczas uroczystości mogliby ją obejrzeć wszyscy mieszkający w Zelowie i wracający tu po latach.
   - Skieruję sprawę do konsultacji spo­łecznych - obiecała mu pani burmistrz.
   - Poprosimy o opinię nauczycieli, ro­dziców i samorząd uczniowski - powie­działa dyrektor LO im. Obrońców Praw Człowieka, dawnej „jedynki”.
   - Musimy przede wszystkim myśleć o dobru dzieci obecnie chodzących do tej szkoły - podkreślali wszyscy, z którymi rozmawiał.
   Ale szybko i to się skończyło. Daw­ni koledzy ze szkoły zaczęli przechodzić na jego widok na drugą stronę ulicy. Ktoś rozpuścił plotki, że montuje opozycję przeciwko obecnej władzy. Wreszcie lu­dzie w Zelowie postanowili, że tablicy na szkole nie będzie. Bo po co dzieci mają py­tać, o jaką tragedię chodzi? Po co je stra­szyć? Narażać ich psychikę na wstrząs?
   - Musimy chronić nasze dzieci - po­wtarzają ludzie w Zelowie. Zupełnie jak 60 lat temu.
PS Cytuję korespondencję rodziców Romka i uzasadnienie o umorzeniu śledztwa w sprawie dyrektora za książką „Romek” zelowskiego regionalisty Sławoja Kopki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz