sobota, 7 kwietnia 2018

Wróg w lustrze,Prezydent, problem prezesa,Wrze pod przykrywką,Karp a reprywatyzacja polska,Na ucho,List do Piwka,TV lans,Jastrząb,Jak jasna cholera i Bruksela nas nie obroni



Wróg w lustrze

Rok temu Jarosław Kaczyński powiedział, że sam musi zostać opozycją wobec rządu. I został. Nikt tej władzy i temu rządowi nie szkodzi tak jak on. Właśnie Kaczyński tę władzę podkopie, a na końcu dobije.
   Liderowi PiS chodziło zapewne o to, że skoro opozy­cja parlamentarna jest słaba, a rząd potrzebuje wędzidła i ostróg, to on je rządowi zapewni. Dobrotliwy pasterz, ale i surowy ojciec. Taki był chyba plan. Ale - jak to w życiu - wy­szło inaczej.
   Kaczyński jest więc panem władzy i szefem opozycji jej kaczyńskiej mości. Jako naczelnik państwa chce absolutnej wszechwładzy. I być może by ją miał, gdyby nie Kaczyński - lider opozycji, który Kaczyńskiemu dzierżącemu władzę wciąż robi wbrew. Ponieważ Kaczyński nie ma już brata bliź­niaka, nie ma też lustra, w którym mógłby się przejrzeć, ni­kogo, z czyim zdaniem musiałby się liczyć. Na nasze i swoje nieszczęście pozostał sam ze sobą.
   Idealizowanie Lecha Kaczyńskiego bywa irytujące i nużące. Ale też katastrofalne rządy Jarosława rzeczywiście uwzniośliły prezydenturę Lecha, nadały jej rys szlachetno­ści. Bo Lech Kaczyński był politycznie sklejony z bratem, ale za jego czasów nie mogłoby dojść do podeptania sądów, Try­bunału Konstytucyjnego, relacji z Żydami, Izraelem i Ame­ryką. Były bowiem dla niego rzeczy, których się po prostu nie mówiło i nie robiło. Dlaczego? Dla zasady. Bo nie. Jarosław sławi Lecha słowem i pomnikami. Ale tamta słaba w sumie prezydentura najbardziej zyskuje nie przez to, co Jarosław robi dla pamięci o Lechu, ale przez to, co robi z Polską, gdy Lecha już nie ma.
   Kaczyński jest sam ze sobą, władca Jarosław skonfronto­wany z opozycjonistą Jarosławem, mścicielem tak okrut­nym, że nawet sobie nie popuści. A to oznacza, że naczelnik każdego dnia musi się mierzyć ze swoimi kompleksami, fru­stracjami i niekontrolowanymi w żaden sposób nastrojami. I nigdy, przenigdy nie może odpuścić. Ani w sprawie sądów, ani w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, ani w sprawie ustawy IPN. Taka jest natura władców autorytarnych - ani kroku wstecz. Ale taka jest też natura ludzi, którzy funkcjo­nują „na złość”. I najlepiej widzimy to w wypadku afery z na­grodami dla członków rządu. Gdy pani Szydło napięła się i wyskrzeczała swoje „należy się”, naiwni (w tym ja sam) są­dzili, że kota Kaczyńskiego nie było, więc mysz postanowi­ła poharcować.
   Ale nic z tego. To on podpuścił ją, by „pokazała pazurki”. Ośmieszył ją, uderzył z jej pomocą w Morawieckiego - bo uwielbia napuszczać na siebie ludzi - a do tego wylicytował jeszcze wyżej: to ja tu rządzę i nawet jak popełniamy błędy, to korekt nie będzie, a jak będziecie fikać, to nie tylko korekt nie będzie, ale występek nazwę cnotą, a błąd czynem słusz­nym i heroicznym.
   Opozycjonista Kaczyński, nie zważając na interesy wład­cy Kaczyńskiego, zrobił mu więc na złość. Bo jak mu mówią, że coś jest niesłuszne, to musi powiedzieć, że jest podwój­nie słuszne. Poszedł więc na starcie z czołgiem - bo suweren może darować jakieś drobiazgi typu demokracja czy prawo­rządność, ale kilkudziesięciu tysięcy złotych premii nie daru­je. Może zignorować ośmiornicę powiązań, ale ośmiorniczek nie wybaczy. Pragnienie dobrego państwa sprowadza się bo­wiem w jego oczach do pragnienia, by władza była ascetyczna, zgrzebna. Może być nieudolna, ale musi być skromna. Może być arogancka, ale musi się obłudnie kłaniać pokorze.
   Tymczasem w ciągu dwóch tygodni wizerunek tej ekipy zmienił się diametralnie. Ta władza to już w oczach ludzi nie zaniedbany starszy pan w za długich spodniach uwalanych błotem i w rozwiązanych butach, lecz stado patologicznie pazernych sępów. Państwu z PiS puściły wszelkie hamulce - jest upojenie władzą i pieniędzmi, jest prostacka zachłan­ność, jest poczucie buty i bezkarności. Zasłużyliśmy, zapra­cowaliśmy, należy się - wara od naszych pieniędzy!
   Władca Kaczyński ma oczywiście gdzieś jakieś premie, ale szef opozycji Kaczyński musi iść na starcie ze wszystkimi i każe władcy Kaczyńskiemu samemu sobie zrobić na złość. Ani kroku wstecz. W świecie Kaczyńskiego kompromis jest obłożony anatemą, ustępstwo jest słabością, porozumienie rejteradą, przyznanie się do błędu to kapitulacja.
   Szef opozycji Kaczyński nie tylko sprzeciwia się władcy Kaczyńskiemu. On nad nim panuje, jest jego złym duchem. Bo władza to dla Kaczyńskiego ambicja, ale chęć walki - na­wet wbrew własnym interesom - to jego natura. Kaczyński zawsze przegrywał ze swym alter ego, swym genem destruk­cji. Przegra i tym razem. Teraz potrwa to dłużej, bo nigdy nie miał tak wielkiej władzy. Ale nie nadmiernie długo. Bo nigdy nie miał przeciw sobie tak potężnej opozycji, swojego „ja”, którego sensem jest pragnienie zniszczenia, zniszczenia wszystkiego, co się da. Na końcu samego siebie.
Tomasz Lis

Prezydent, problem prezesa

 Między prezydentem i PiS po raz kolejny pojawia się rozdźwięk o charakterze fundamentalnym. Andrzej Duda zdaje sobie sprawę, że aby wygrać przyszłe wybory, będzie musiał zyskać poparcie nie tylko partii Kaczyńskiego, ale również centrum i lewicy. 
W PiS nadal zdumienie i wściekłość po decyzji prezydenta Andrzeja Dudy o zawetowaniu ustawy degradacyjnej. Tym większe, że jak twierdzą nasi informatorzy z partii władzy, prezydent nie raczył o swojej decyzji poinformować wcześniej prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. W ostatniej chwili uprzedził jedynie premiera Mateusza Morawieckiego i ministra obrony Mariusza Błaszczaka.
Stało się to, mimo że podczas ubiegłorocznych wielogodzinnych rozmów prezydenta z prezesem w sprawie ustaw sądowniczych obie strony obiecały „się nie zaskakiwać”. W dodatku po raz pierwszy Andrzej Duda zawetował ustawę „tożsamościową”, która wedle ministra Błaszczaka miała „oddzielić prawdę od kłamstwa” i być symbolem zwycięstwa „orła nad wroną” – czyli moralnego zwycięstwa nad gen. Wojciechem Jaruzelskim, w czasie stanu wojennego stojącym na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.
Duda traci głos Suskiego
Po wecie minister Marek Suski w pierwszym odruchu stwierdził w Superstacji, że „prezydent Duda jego głos stracił”. W czasie świąt natomiast mówił w programie „Kawa na ławę” w TVN 24, że Andrzej Duda „poszedł śladem Lecha Wałęsy”, co w środowisku PiS jest obrazą ciężką i metaforą zdrady.
Nie lekceważmy tego, co mówi Suski. Jako minister w kancelarii premiera stanowi on zwornik między Mateuszem Morawieckim a prezesem PiS. Jarosław Kaczyński go lubi i uważa za bezwzględnie oddanego. Wiadomo, że każdy członek PiS oddałby prezesowi nerkę, jednak w przypadku Suskiego jest podejrzenie, że mógłby oddać nerkę własną.
Zapewne PiS wie, że ustawa degradacyjna jest niekonstytucyjna i przeczy zasadom państwa prawa, jednak nie takie przepisy prezydent już poparł. Spodziewano się, że podobnie jak w przypadku nowelizacji ustawy o IPN Andrzej Duda podpisze ustawę i odeśle do Trybunału Konstytucyjnego.
Ośmieszony i wystawiony do wiatru został minister Błaszczak, który, jak się wydaje, był sojusznikiem prezydenta w nienawiści do Antoniego Macierewicza. Prezydent, zwierzchnik sił zbrojnych, przedstawia się teraz jako znacznie lepszy obrońca wojska i godności munduru niż szef MON chętny do tego, aby po śmierci zrywać epolety.
Rozdźwięk między Dudą a PiS
Między prezydentem i PiS po raz kolejny pojawia się rozdźwięk o charakterze fundamentalnym. Andrzej Duda zdaje sobie sprawę, że aby wygrać przyszłe wybory, będzie musiał zyskać poparcie nie tylko partii Kaczyńskiego, ale również centrum i lewicy. Dobrze zaś wie z tajnych raportów o nastrojach w wojsku i policji, że służby mundurowe, które trzy lata temu gremialnie wsparły jego i jego partię, mając dość Platformy Obywatelskiej, teraz odwracają się od PiS. Trudno im popierać partię, która wprowadziła ustawę pozbawiającą wielu policjantów emerytury (tzw. ustawa dezubekizacyjna, prezydent ją podpisał mimo zastrzeżeń co do konstytucyjności) i kolejną, postulującą pozbawianie stopni oficerskich, jeśli nie obecnych wojskowych, to ich ojców.
Ten rozdźwięk wraz ze zbliżającymi się wyborami i przekonaniem Andrzeja Dudy, że jego przeciwnikiem zostanie Donald Tusk, będzie się pogłębiał. A wraz z ewentualnym słabnięciem PiS Duda będzie musiał zwracać się do „nie-PiS” i do tych, którzy uważają, że w Smoleńsku nie było zamachu.
Zapewne rozumie to Jarosław Kaczyński. Wszak w trakcie kampanii prezydenckiej w 2010 r., będąc wyraźnie na fali, sam opowiadał, że Edward Gierek był wprawdzie komunistą, lecz także patriotą, a Józefa Oleksego nazywał lewicowym politykiem starszego pokolenia. No i apelował, by nie używać już określenia „postkomuniści”. To zresztą stało się raczej powodem kpin i dezorientacji jego zwolenników.
Różnica między Kaczyńskim i Dudą polega na tym, że prezes po wyborach stwierdził, iż nie wiedział, co mówi, „bo był na proszkach”. Prezydent Andrzej Duda, jak się wydaje, żadnych proszków jeszcze nie zażywa.
Paweł Wroński

Wrze pod przykrywką

Trzeba się obawiać złych wiadomości dla rządu, ponieważ każda z nich jest zapowiedzią kolejnych nieprzyjemnych zdarzeń. Jeśli kłopotliwej wizerunkowo informacji nie uda się zataić, zdezawuować ani przeczekać, piarowcy na ogół podejmują próbę jej przykrycia. Czyli wypuszczenia królika, za którym pogonią media. Jak każdy chwyt marketingowy, stosowany zbyt czę­sto wytwarza odruch oczekiwania: był kłopot, znaczy będzie wrzutka.
Po potężnym ciosie w prestiż partii, jakim okazał się przedświąteczny sondaż Kantar Media dla TVN, pokazujący bezprecedensowy (12 pkt proc.) spadek notowań PiS, należało więc się spodziewać jakiejś natychmiastowej, spektakularnej reakcji władzy. W redakcji różnie ty­powaliśmy, ale nikt nie przewidział, że zostanie odgarnięta tzw. afera hazardowa sprzed, uwaga, 9 lat. Rozumowanie partyjnego piaru było zapewne takie: ponieważ za spadek sondaży odpowiada, bez wątpie­nia, wpadka z wielotysięcznymi nagrodami dla ministrów i autonagroda premier Szydło, trzeba pokazać natychmiast, że poprzednicy też byli pazerni. Zażądano więc ujawnienia informacji o premiach dla ministrów Tuska i tu potknięcie, które z radością podchwyciły tabloidy: „Miliony u Szydło, u Tuska bieda”, bo rzeczywiście Tusk był dla swoich ministrów pokazowo skąpy. Więc następnego dnia został zatrzymany na zlecenie prokuratury były wiceminister finansów Jacek K., co pozwoliło, jeszcze przed wypuszczeniem ministra na wolność kilka godzin później, głosić, że„afera hazardowa przyniosła 20 mld zł straty”.

Wznowienie przez prokuraturę Zbigniewa Ziobry sprawy, zdawało się politycznie rozliczonej (liczne dymisje) i prawnie (już za rzą­dów PiS) umorzonej, na kilometr pachnie doraźną polityką. Tym bardziej że Jacek K. był pozytywnym bohaterem tamtej historii (jako nieprzekupny„skur...” którego przestępcy, jak wynika z podsłuchów, chcieli „upier...”), bo to on doprowadził do uszczelnienia systemu opodatkowania hazar­du w Polsce. Zresztą zarzuty niedopełnienia obowiązków, przekroczenia uprawnień lub niegospodarności są rozciągliwe jak guma i można je postawić właściwie każdemu urzędnikowi, zwłaszcza jeśli nie trzeba takiego zarzutu potem bronić w sądzie (bo promocyjnie wystarczy sama akcja CBA-TVP). Nie szukając daleko, jakaś następna władza mogłaby bez trudu ogłosić, że np. kontrakt na zakup baterii Patriot został prze­płacony o kilka miliardów, bo Rumuni kupili praktycznie to samo za pół ceny, i trzeba aresztować min. Błaszczaka. Zresztą, w sprawie zakupu Patriotów też trzeba podejrzewać motyw przykrywkowy, próbę przesło­nięcia poważnego kryzysu w stosunkach z USA.

Jednak Patrioty choć w trudnych okolicznościach udzieliły władzy wizerunkowej pomocy, nie mogą być odpalane codziennie. Stąd za­powiedź powołania komisji śledczej do spraw wyłudzeń VAT. Tym razem, według premiera Morawieckiego, mogło już chodzić o stratę 200 mld zł. Znów, wielkie kwoty wymierzane od hipotetycznych przychodów. Zdaniem wielu biegłych, gdyby tak liczyć, obecna ekipa też musiałaby w przyszłości odpowiadać za wielomiliardowe straty, także w VAT, po­datkach korporacyjnych, składkach niezapłaconych dziś w Polsce przez robotników z Ukrainy albo„nieuzasadnionych” wydatkach budżetu. Nie­bezpieczna to zabawa, jeśli polityczni zwycięzcy, bez wyraźnych dowo­dów i powodów, chcą rywali traktować jak kryminalistów. To zaproszenie do przyszłego odwetu.
   Święta zawsze nieco rozrzedzają atmosferę polityczną, ale w naj­bliższych kilkunastu dniach powinniśmy się spodziewać kolejnych ostrych akcji politycznych, przysypujących ślady po „minus 12” Mamy już weto prezydenta wobec tzw. ustaw degradacyjnych. Wkrótce też z nową siłą powinna wrócić, zawsze poręczna, sprawa „żydowskich roszczeń majątkowych”. Tyle że po gorzkiej lekcji ustawy o IPN, raczej nie w wypowiedziach oficjalnych, ale w formie rozproszonego przekazu państwowych i propisowskich mediów. „Eksperci TVP” będą podsuwali interpretację, że cała afera wokół polskiej ustawy „antydefamacyjnej” była od początku nakręcana przez żydowskie organizacje domagające się zwrotu „kamienic'; w których dziś mieszkają Polacy, potomkowie bohaterów, którzy pomagali Żydom podczas okupacji, a potem byli obrażani przez władze III RP, w tym Tuska, które przepraszały za Jedwab­ne, gdzie to Niemcy organizowali pogrom, podobnie jak później SB w Kielcach. Proszę chociaż raz czy dwa włączyć „Wiadomości” TVP lub TVP Info, żeby przekonać się, jak to jest szyte dokładnie takim ściegiem, od skojarzenia do skojarzenia, ciągiem niedopowiedzeń i insynuacji. (Nawiasem mówiąc, zastanawiam się, czy telewizyjna młodzież sama odkryła te metody, czy to starsi koledzy nauczyli?).

Normalnie w odzyskaniu inicjatywy politycznej oraz nadwątlonej spoistości elektoratu powinny też pomóc obchody smoleńskie, tym razem Wielkiej Rocznicy połączonej z odsłonięciem Pomnika Ofiar Katastrofy, położeniem kamienia węgielnego pod pomnik Lecha Kaczyńskiego oraz zakończeniem miesięcznic. Kłopot dla PiS w tym, że zapowiadane przez prezesa od lat „dojście do prawdy'” wielki triumf smoleńskiego kultu i wiary, zapowiada się raczej na kolejne nieszczęście. Antoni Macierewicz - tak namotał, nakłamał, tak skompromitował siebie i podkomisję smoleńską, że emisja kolejnych animacji pokazujących wybuchy na skrzydle, jakaś parada rzekomo zniszczonych dowodów, teatr patetycznych min i patriotycznych przemówień już nie przywrócą tej rocznicy powagi. Za zgodą Jarosława Kaczyńskiego uczyniono z kata­strofy smoleńskiej polityczną błazenadę, za którą płaci także pośmiertnie Lech Kaczyński. Widziałem fotografię ulicznych tablic z nazwiskiem pre­zydenta Lecha Kaczyńskiego, zerwanych ze słupa i rzuconych na podłogę ciężarówki, kiedy sąd w Gdańsku uznał, iż umieszczono je nielegalnie...
   Państwowy kult smoleński staje się raczej obciążeniem niż siłą. I nie wiadomo, czy obchodów 10 kwietnia nie będzie trzeba szybko czymś innym przykryć. Tak chyba teraz jest: nieudane operacje przykrywają­ce też muszą być przykrywane. W tym chaosie rośnie jednak ryzyko, że - cytując prezesa - prawda się odsłoni.
Jerzy Baczyński

Karp a reprywatyzacja polska

Kolejny kryzys dyplomatyczny wywołany samochcąc przez PiS. Premier Mateusz Morawiecki ma problem: list od 58 senatorów USA, czyli większości stuosobowego Senatu. Protestują prze­ciwko projektowi ustawy reprywatyzacyjnej przygotowanej w Mini­sterstwie Sprawiedliwości pod kierownictwem wiceministra Patryka Jakiego. Ustawa została w połowie lutego zwrócona ministerstwu przez Radę Ministrów. Teraz senatorzy w liście do Mateusza Morawiec- kiego piszą, że dyskryminuje ona amerykańskich Żydów, bo przewi­duje, że beneficjentami reprywatyzacji mogą być tylko ci, którzy byli obywatelami w dniu odebrania im majątku i są nimi dzisiaj.
   Listu senatorów USA mogłoby nie być, gdyby nie atmosfera wywołana ustawą o „pomawianiu narodu” PiS pobudził w Polsce an­tysemickie nastroje, przyprawił nam gębę antysemitów. I dał pretekst do interwencji senatorom USA, którzy zabiegają o akceptację przez Kongres i prezydenta Trumpa przyjętej w grudniu zeszłego roku przez Senat ustawy zobowiązującej amerykańskie władze do wspierania dyplomatycznego, ale i sądowego - dochodzenia przez organiza­cje i osoby prywatne roszczeń majątkowych amerykańskich Żydów w krajach Europy Środkowo-Wschodniej.

Będąc w Australii, dowiedziałam się, że ma ona nieustanny problem ze sprowadzaniem obcych gatunków zwierząt i roślin, które zabu­rzają rodzimy ekosystem. Zaczęło się od słynnych królików. Teraz bo­rykają się z karpiami, które tak rozmnożyły się we wszelkich stawach i jeziorach, że wyparły inne ryby, wyniszczyły wodną roślinność i za­truwają wody. Z inwazyjnymi gatunkami walczy się tam przez sprowa­dzanie innych obcych gatunków, które mają je wygubić. A potem te z kolei się rozpleniają, zaburzając ekosystem jeszcze bardziej.
   Australijski problem z karpiami przypomina działalność Pa­tryka Jakiego i PiS, zaburzającą różne ekosystemy: społeczny, dyplomatyczny, prawny, a nawet leśny. Przykład podstawienia same­mu sobie nogi przez Patryka Jakiego jest szczególnie spektakularny. Ale to samo można powiedzieć np. o „reformie” sądownictwa, która zaburzyła ekosystem naszych stosunków z Unią Europejską i nasz eko­system prawny tak dalece, że nie wiadomo, czy i jak w przyszłości bę­dzie można przywrócić jego równowagę. A na razie PiS mnoży kolejne wynalazki prawne do zwalczania tego, co napsuł. Np. przeforsował ustawę „o pomawianiu narodu”, a teraz usiłuje ją uśmiercić za pomocą Trybunału Konstytucyjnego, który wcześniej sam śmiertelnie zatruł. Ustawą o „pomawianiu” uśmiercił zaś ustawę reprywatyzacyjną. Niedoskonałą, bo rekompensata ma być zależna od woli władzy, a ta - od stanu finansów państwa. Ale dałoby się ją poprawić. I była to pierwsza od lat poważna nadzieja na rozwiązanie problemu, który - wracając do metafor biologicznych - jest ropiejącym wrzodem.

Czy zarzut amerykańskich senatorów o krzywdzeniu amerykańskich Żydów przez pisowską reprywatyzację jest słuszny? To zależy. Roz­wiązanie, że rekompensaty należą się tylko obywatelom lub ich spad­kobiercom w pierwszej linii, to nie ewenement. Od 1989 r. w polskim parlamencie lub rządzie pracowano nad 20 projektami ustaw repry­watyzacyjnych. 15 z nich przewidywało, że beneficjantami mogą być tylko obywatele polscy. Cztery dopuszczały, by obywatelami byli jedy­nie w momencie nacjonalizacji ich nieruchomości. Takie rozwiązanie: reprywatyzacja tylko dla obywateli - przyjęła ponad połowa krajów byłego bloku socjalistycznego. Akceptuje to Trybunał w Strasburgu, który (m.in. w sprawach słoweńskich i rumuńskich, a także polskich - o rekompensaty za mienie zabużańskie) dał państwom duży margi­nes swobody przy wyrównywania krzywd związanych z utratą mająt­ków w wyniku nacjonalizacji.

Niezależnie od tego, czy ustawa PiS była zgodna z europejskimi standardami i reprywatyzacyjnym „mainstreamem” wiadomo było, że nie spodoba się organizacjom żydowskim, które od dziesię­cioleci konsekwentnie walczą o szczególne traktowanie - ze względu na Holokaust - skonfiskowanych majątków żydowskich. Ale PiS musiał je sprowokować ustawą „o pomawianiu narodu”. Nie będzie teraz ani tej ustawy, ani ustawy reprywatyzacyjnej. Elektorat zobaczy, jak rząd klęka, zamiast wstawać z kolan, a PiS zostanie tylko re-reprywatyzacja w„weryfikacyjnej” komisji Patryka Jakiego, która też zaburza ekosys­tem, bo - tak jak przedtem - ostatecznie decyduje sąd. Komisja „zwra­ca” często kamienice, które jeszcze nie zostały prawomocnie zabrane, a sprawa toczyła się normalną drogą. Na tej drodze PiS postawił swoją Komisję - prawdopodobnie wydłużając rozstrzygnięcie części spraw.
Ewa Siedlecka

Na ucho

Tematy mnożą się jak króliki po deszczu. Dzisiaj tematy na ostatnią literę alfabetu.
Żaglówki, żaglowce, jachty to jeden z piękniej­szych widoków na świecie. Mogę godzinami wpatrywać się w marinę, obserwować, jak małe żaglówki i wypasione jachty kołyszą się na fali, a woda cichutko pieści burtę. Czy to w Ustce, czy w San Francisco podziwiam „jednostki pły­wające”, śnię o dalekich wyprawach, i to wszystko za dar­mo. Nie jest mi do tego potrzebna żadna Polska Fundacja Narodowa ani Reduda Dobrego Imienia.
   Gorzej jednak, kiedy naprawdę wstępuję na pokład. Przed laty znalazłem się na pokładzie „Daru Młodzie­ży”, który odbywał krótki rejs szkoleniowy ze Szczeci­na do jednego z portów Europy. Podziwiałem strzeliste maszty, sprawność załogi, korzystałem z nadzwyczajnej gościnności kapitana Tadeusza Olechnowicza (1936-2016), legendarnego żeglarza, ostatniego kapitana „Daru Pomo­rza” i pierwszego kapitana „Daru Młodzieży”. Wróciłem zachwycony. Po latach, kiedy spotkałem Kapitana (który napisał zresztą bardzo interesujące wspomnienia), okazało się, że i pan kapitan dobrze wspomina ów spacer po mo­rzu, z wyjątkiem tego momentu, kiedy przedstawiciel am­basady, który witał „Dar Młodzieży”, zapytał go na ucho: „Dlaczego wziąłeś tego ... na pokład?”. Tego we wspomnie­niach Kapitana nie ma, był dżentelmenem, opowiedział mi za to na ucho.
   Innym znów razem byliśmy z żoną gośćmi przyjaciół na Florydzie. Naszą niezrównaną gospodynią była Mary Gordon-Smith, w młodości małżonka króla teatru Arnolda Szyfmana, a po latach żona amerykańskiego biznesmena z branży nieruchomości. Państwo zaprosili nas na kilka dni, podczas których Marysia pokazywała nam okolice i swo­ją imponującą kolekcję porcelany, zaś Ronald opowiadał o luksusowych posiadłościach rodziny Kennedych i innych pobliskich magnatów. Rezydencje miały tę wadę, że były niewidoczne z szosy. Można je było podziwiać tylko od stro­ny morza, w którą były zwrócone. Interesowały naszego go­spodarza jako nieruchomości z najwyższej półki. Pewnego dnia Ronald sprawił nam (i sobie) prezent. Wynajął eleganc­ki jacht, z załogą w marynarskich strojach, z dobrze zaopa­trzoną lodówką, doskonałą lunetą, i w piękny słoneczny dzień wypłynęliśmy w stronę oceanu podziwiać rezydencje od frontu. Kiedy znaleźliśmy się na pełnym morzu, zanim jeszcze dopłynęliśmy na wysokość pierwszych pałaców, moja szanowna małżonka zaczęła się skarżyć na chorobę morską. Biedactwo, cierpiała tak, że dalsza żegluga była niemożliwa. Załoga wykonała odpowiedni zwrot i tak za­kończyła się nasza ostatnia morska wyprawa. Bez otwarcia nawet jednej butelki, które czekały pod pokładem.
   Kiedy więc teraz otwiera się możliwość, by pływać za państwowe pieniądze przez dwa lata po wszystkich morzach i oceanach pięknym biało-czerwonym jachtem, kupionym za co najmniej milion euro, i sławić nasz kraj, jego historię, patriotyzm oraz możliwości, jakie stwarza inwestorom, mówię otwarcie: Na mnie nie liczcie! Są lepsi ode mnie. Jak się dowiadujemy, grupa obrotnych miłośni­ków żeglarstwa, na czele z Mateuszem Kusznierewiczem (wielokrotny medalista), pod patro­natem (i z kasą) Polskiej Fundacji Narodowej, zakupiła używany jacht francuski i sposobi się do mającej potrwać 2-3 lata wyprawy w imię Polski i ku naszej chwale. Ma przepłynąć „40 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, odwiedzić pięć kontynentów, trzy oceany, wszystkie morza, sto portów, i uczestniczyć w naj­ważniejszych regatach - informuje „Wyborcza”.
   Kiedy powstawała państwowa Fundacja (będąca oczkiem w głowie premiera Glińskiego), z gigantycznym budżetem 100 mln zł rocznie, ostrzegałem, że jest to po­mysł niefortunny, ale nie przewidziałem, że dla niektó­rych złotodajny.
   Mamy ambasady, konsulaty, attachaty, instytuty im. Mic­kiewicza - wszyscy umacniają wizerunek Polski, aż furczy. Wizerunek z kolei zależy nie tylko od filmu o Janie Karskim (oby się udał!) i starannie dobranych prelegentów, ostat­nio raczej w stylu dra Nawrockiego czy Chodakiewicza niż profesorów Friszkego czy Machcewicza, ale i od zwykłych ludzi, ulic, wiosek, dworców, obsługi, polityki, gospodarki, knajp, kościołów, stadionów itd., itp.
   Dysponująca megakasą (teraz wszystko jest „mega”), Fundacja znalazła się pod kierownictwem prawicy, i cho­ciaż ma krzewić wizerunek Polski za granicą, to zaczęła od wydania kilkunastu (19?) mln zł na obrzydzanie pol­skich sądów i sędziów, czyli na wrogą robotę przeznaczo­ną dla suwerena krajowego. „To kolejny raz, gdy mamy do czynienia z kompromitacją i niejasnym wydawaniem pieniędzy przez PFN” - pisze „Fakt”. „Wystarczy zamachać biało-czerwoną, zanęcić rocznicą, rzucić stuleciem Nie­podległej - i dawaj w morze za godziwe pieniądze” - ko­mentuje Radosław Leniarski w „GW”.

Niedawna katastrofa wizerunkowa uruchomiła także wyobraźnię prof. M.J. Chodakiewicza z USA, który proponuje „wygenerować strukturę, która zastąpiłaby bojówkarskie fundacje, instytuty tzw. społeczeństwa oby­watelskiego, finansowane przez George’a Sorosa i jemu podobnych. (...) Dotyczy to również elementów sowieckie­go nowotwora (tak w oryginale - D.P) tzw. Polskiej Akade­mii Nauk oraz post-polskich jaczejek na uniwersytetach”. Autor proponuje utworzenie „centrum koordynującego” oraz „zespołu komunikacji strategicznej”, a w jego ramach - sekcji: badawczej, analitycznej, narracyjnej oraz koncep­cyjnej. „Zespół” miałby placówki, choćby mikroskopijne, w każdym kraju. W tym celu potrzebna jest pomoc nauko­wa i kluczowa „dekomunizacja uniwersytetów i ośrodków badawczych”, by wypromować polskie kadry. „Najbardziej palącym zadaniem jest zbadanie stosunków polsko-ży­dowskich (...) naukowo zweryfikować wszystkie relacje żydowskie dostępne w ŻIH, Yad Vashem, US Holocaust Me­morial Museum i kilku innych depozytów archiwalnych, głównie w USA (...). IPN powinien już dawno oddelegować co najmniej dwóch naukowców na każdy powiat” - czyta­my w „Do Rzeczy”.
   Początkowo wydaje się, że to na serio, ale w miarę lektury okazuje się, że przecież to prima aprilis.
Daniel Passent

List do Piwka

Marku kochany, piszę do Ciebie z najlepszy­mi życzeniami z oka­zji drugiej Wielkanocy (10 kwietnia), ale nie tylko. Ten list jest otwarty, bo akurat nie mam koperty pod ręką. Słuchaj! A właściwie czytaj. Polska Fundacja Narodowa, w rzeczywistości Stowarzyszenie Finansowo-Billboardowe, zakupiła używany jacht francuski długości 21 m, żeby w dwa lata opłynąć kulę ziemską. Z caracalami nam nie wyszło, ale tą żaglówką wycią­gnęliśmy dłoń do zgody. Żaglówka wymalowana w orlą biel i amarantową czerwień jeszcze bardziej rozsławi rządy PiS, których dożyliśmy nie tylko my obaj. A skorośmy dożyli - zróbmy z tego użytek.
   Znam Cię od lat, więc wiem, że żre Cię ciekawość, by szybko się dowie­dzieć, co mam na myśli. Ale tu kisz­ka z wodą, jak mawiał Sasza Bardini.
Dowiedz się najpierw, po co to łajby malowanie i o co w ogóle chodzi?
Wiesz, że wyjątkowo nie o pienią­dze? 20 mln to przecież pryszcz. Nie­całe dwa złote od każdego z nas. Za ten pryszcz rozsła­wimy Polskę z okazji 100 lat odzyskania niepodległości, cumując w 100 portach świata. Co prawda jeśli chodzi o promowanie ojczyzny, nowelizacją ustawy o IPN po­przeczkę zawieszono bardzo wysoko, ale, Marku drogi, imaginuj sobie taką scenę. Z portu jachtowego w Kapsz­tadzie w 2020 r. wychodzi załoga naszego żaglowca ubrana w sztormiaki i zarośnięta dwuletnimi broda­mi, po czym udaje się do najbliższej szkoły i streszcza afrykańskim dzieciom „Starą baśń” Kraszewskiego. Wyobrażasz sobie te łzy wzruszenia?
   Na wszelki wypadek MSZ subtelnie zaleca, by za gra­nicą nie prezentować Polski na czarno-białych, czyli smutnych fotografiach, tylko na kolorowych. Film „Smo­leńsk” należy puszczać, gdzie się da, zaś obrazu o naszej dwukrotnej noblistce Marii Skłodowskiej-Curie lepiej nie pokazywać. W jednej ze scen uczona pije wódkę, a to rzutowałoby na „nieskazitel­ną opinię” o naszej piastowskiej krainie. A przysięgam Ci, że tego wszystkiego nie wymyśliłem.

Patriotyczny rejs naszego żaglowca ma się zakończyć w setną rocznicę zaślubin Polski z morzem. Tak jest, Marku, wreszcie padło najważniejsze słowo - rejs. Nie muszę Ci przypominać, jak dobierałeś statystów do swojego filmu 50 lat temu. Kryterium było jedno, na począt­ku nikt się go nie domyślał: Jesteś ofiarą losu i nic nie umiesz? Bierzemy cię na pokład. Pamiętam ten tytuł na pierwszej stronie „Expressu Wie­czornego”: „Chcesz zagrać w nowej polskiej komedii? Zgłoś się do Hali Gwardii”. Wybranie najlepszych nie­udaczników trochę Ci czasu zajęło. Dziś obsadę już masz gotową.
   Takiego kaowca na przykład mogłaby zagrać Beata Szydło. Nie urodziła się wprawdzie w Małkini, ale przecież nikt nie jest doskonały. Przyznasz, Marku, że jej wejście na statek ze słowami: „Te pieniądze wszystkim nam się należały za uczciwą, wytężoną pra­cę” - to scena, która kusi jak diabli. Swój tekst powinna powtórzyć w filmie sto razy. Na stulecie niepodległości. W roli starego Sędziego po kursach Duracza widzę Pa­tryka Jakiego. Idealnie pasuje do niego kwestia z „Rej­su”: „Są różne sposoby głosowania - przez podnoszenie rąk albo przez rzucanie kulek. Ten drugi sposób jest najdoskonalszy”. Bez Antoniego Macierewicza też nie widzę „Rejsu II”. Wreszcie by się wyjaśniło, kto napisał w damskiej ubikacji „Głupi kaowiec”. Piwku, sam bę­dziesz wiedział najlepiej, kto się do niczego nie nadaje.
   Akcja Twojego nowego filmu powinna oczywiście dziać się na biało - czerwonym jachcie. Jego nazwa? Proponuję L.J.K. Dobrze odgadłeś, że chodzi mi o poetę, satyryka i tłumacza Ludwika Jerzego Kerna.
   Ściskam, Stasiek.
Stanisław Tym

TV lans

O to, co zauważyłem w transmisjach telewizyjnych Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. W czasie hymnu państwowego oprócz zbliżeń na twarze naszych bohaterów boiskowych dwie sekundy zajęła pro­tokolarna przebitka na twarze prezydenta naszego pań­stwa i prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. Oglądałem również transmisję drużynowych skoków z Norwegii. Realizator zgodnie z protokołem pokazał obecnego na skokach króla Norwegii. W transmisji skoków z Zakopanego zobaczyłem w przebitce naszego prezydenta z jego bardzo miłą, mil­czącą małżonką (o czym tu gadać na skokach, zwłaszcza że z tego, co pamiętam, naszego Kamila nie poniosło).
   Obecność oficjeli cieszących się z sukcesów Polaków albo też współczujących im, kiedy coś się nie udaje, nie jest niczym nadzwyczajnym. Zastanawia mnie jednak ka­towanie telewidza zbliżeniami prezesa Kurskiego w czasie transmisji piłkarskich. Ciekawi mnie, czy realizator telewi­zyjny realizuje tajne polecenia prezesa, czy też w strachu o własną posadę pokazuje tę charakterystyczną twarz ile razy się da po to, żeby nam, telewidzom, przybliżyć kogoś, kogo powinniśmy lepiej poznać. Jako kibic jestem zainte­resowany zbliżeniami nowych polskich reprezentantów, zdenerwowanego trenera Nawałki, zdezorientowanego w swoich decyzjach sędziego, a nie jakiegoś prezesa, któ­rego obecność na meczu reprezentacji nie jest dla mnie żadnym komunikatem. Gdyby prezes był królem Norwe­gii czy np. Hiszpanii, czy choćby prezydentem Polski, czy jego nieskazitelnie modną małżonką, to mógłbym to zro­zumieć, ale nie zrozumiem nigdy nieskromności kogoś, kto wbrew zaleceniom Jarosława Kaczyńskiego lansuje się za publiczne pieniądze.
   Dziwne są rozporządzenia ludzi władzy, którzy np. na stacjach benzynowych Orlenu zakazują sprzedaży czegoś tam, a gazety i pisma, w których brak peanów na ich cześć, chowają pod ladą. Zadaję pytanie, czy to nie jest działa­nie na szkodę spółki? Bo spółka, która handluje, powinna sprzedawać wszystko, co jest do sprzedania. Wiem, że nie­długo będą osiedla tylko dla katolików, dla nich też będą stacje benzynowe, a być może na mecze reprezentacji bę­dzie można wejść po okazaniu zaświadczenia o spowiedzi. Jestem katolikiem, ale nie jestem przekonany, czy to jest dobre dla Polski.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Jastrząb

Od kilku tygodni spędzam sporo czasu w towa­rzystwie pewnej Starszej Pani, z którą wspól­nie oglądamy telewizję, razem jemy posiłki, a jak pogoda pozwala, to idziemy na spacer. Do niedaw­na radziła sobie sama i widywaliśmy się rzadko, ale nie­dawno zachorowała i teraz przyszła pora spłaty długu - jej córka jest moją cudowną żoną i za ten podarek od losu będę Starszej Pani dziękował codziennie.
   Wydawać by się mogło, że siedzenie na kanapie i ga­pienie się w telewizor to jakaś banalna i głupia sytuacja. Nic z tych rzeczy. Obserwuję Starszą Panią czujnie, od­powiadam na pytania, objaśniam zawiłości seriali, które już od miesięcy trwają. Tłumaczę, co to fejk niusy. Jako osoba stateczna i przywiązana do tradycji przez wiele lat oglądała programy telewizyjne, do których była przy­zwyczajona, bo w zabytkowym telewizorze miała usta­wione jako pierwsze. U nas zobaczyła inne. Nie mogła oczu oderwać. Obserwowałem, jak reaguje na zupełnie inne wiadomości, a że to osoba bardzo religijna i ufająca mediom, skazana była na obraz świata wymyślony przez Kurskiego i teraz była w szoku. Rok temu nie wiedziała, że odbył się finał WOŚP i że wynik zbiórki był rekordo­wy. A teraz nagle: bang! - i osłupienie. I radość na twarzy, że Polacy są szczodrzy aż tak.
   Zastanawiam się, czy Jacek Kurski stanie kiedyś za to przed sądem. Za bycie współczesnym Nowosilcowem, wtłaczanie do głów Polaków kłamliwych treści, wypaczanie obrazu świata, wywracanie do góry noga­mi wszelkich moralnych wartości. Za czynienie z ka­nalii bohaterów, a z prawdziwych bohaterów zdrajców. Za usuwanie wybitnych Polaków do kategorii ludzi ni­gdy w historii nieobecnych. Że wart jest Orderu Lenina to wiem od dawna, ale czy z uśmiechem przekonwertuje się w porę na nowe wyznanie i niczym Marcinkie­wicz z Migalskim sprzeda kumpli z PiS, wyłga się z win w myśl zasady „ciemny lud wszystko kupi, a przecież ciemny lud to także Kaczyński”?
   Ma to przerobione, nawet nie mrugnie okiem. A może ucieknie z Polski jak jego praszczur Stefan Olszowski, czołowy ideolog komunizmu, monarcha partyjnego betonu i orędownik kłamstwa w socjalistycznych me­diach? Koleś dał dyla jak gdyby nigdy nic i wylądował u córki w małym miasteczku na obrzeżach Nowego Jor­ku, gdzie spokojnie strzygł sobie trawniki w przydomo­wym ogródku imperialistyczną kosiarką, a na pytanie, jak mu się żyje w nowej rzeczywistości, odpowiadał, że stracił pamięć. A może Kurski wyda pamiętniki, jak kie­dyś Urban, w których sprzeda wszystkich, którzy się do niego łasili w latach pisowskiej prosperity, prosili o pro­gramy i występy w sylwestra w TVP? Różnie może być. Prawdziwy cynizm nie ma granic.
   Właśnie - cynizm; słowo niesłusznie marginalizo­wane i przypisywane jedynie niektórym zawodnikom. Objaśniam Starszej Pani mechanizm współczesnej in­formacji. Opisuję handlowanie kłamstwem niczym ziemniakami na straganie. Opisuję, jak na konferen­cji w Davos dziennikarka rozmawia z twórcą Wikipedii, Jimmym Walesem oraz z zarządzającym wydawcą „The New York Timesa”, Josephem Kahnem. Moca­rze współczesnej informacji rozkładają bezradnie ręce. „Nikt już nie wie, która informacja jest prawdziwa, obok niusa o wynalezieniu cudownego lekarstwa poja­wia się fejk, że ten lek zabija ludzi. W którą wiadomość ludzie uwierzą?” - pyta Wales.
   Starsza Pani: „Po co to robią?”. „Dla kasy” - odpowia­dam. Pochodzi z epoki wrodzonej prawości i nie rozu­mie, że można zarabiać na kłamstwie.
   Kahn wyjaśnia: „Prawdziwe media nie znikną, lu­dzie będą potrzebowali stuprocentowo pewnych źró­deł informacji, ale one kosztują. Płatne subskrypcje są niezbędne”. I dodaje: „Musimy też wychwytywać i de­maskować kłamstwa. Nikt nie wie, jak to skutecznie zrobić”. Wyjaśniam, że są w Polsce niezależne media, że od pewnego czasu tę syzyfową robotę wykonuje na Twitterze Krzysztof Leski, publikując dzień w dzień kłamstwa TVP. Ale kilka dni później okaże się, że 50 milionów kont na Facebooku mogło brać udział w kolportażu fałszywych informacji rozsiewanych przez ludzi Putina, co miało pomóc Trumpowi w wy­borach. „Demokracja się skończyła - mówię. - Kłam­stwo rządzi”.
   Siedzimy na kanapie, oglądamy film. Nagle za oknem coś się kotłuje. Odwracamy głowy. Wielki jastrząb ze schwytaną w szpony mewą wylądował na naszym traw­niku i teraz wyskubuje z niej białe pióra. Rozpoczyna krwawą ucztę. Patrzymy na to oboje ze Starszą Panią i nic nie możemy zrobić.
Zbigniew Hołdys

Jak jasna cholera

Lubię patrzeć, jak twardziele płaczą. Kie­dy herosi sportowych aren dostają strzał w ostatniej minucie, padają na ziemię i cali wytatuowani, wyglądający jak mordercy z „Mad Maxa”, szlochają niczym moja córeczka Basia, gdy spotka ją grubsza przykrość. Wzruszają mnie takie chwile.
   Żona by w tym miejscu zapewne prychnęła, że w ogóle za łatwo się wzruszam, wystarczy mi w miarę przyzwoi­ty melodramat czy materiał w „Faktach” o dziewczynce zbierającej pieniądze na leczenie taty. Od siebie dodam, że zawsze wzrusza mnie hymn na meczach reprezen­tacji, ostatnie pół godziny „Kina Paradiso” i filmiki na YouTube o żołnierzach wracających z misji wojskowych i zaskakujących swym powrotem bliskich.
   Wzruszenia może i bywają infantylne, ale świat na pewno nie jest od nich gorszy. Pisowców i platformersów, Żydów i Arabów, Ukraińców i Rosjan tak samo wzrusza­ją ich dzieci. Zamknięci w piwnicy przynajmniej mieliby o czym pogadać. Takie myśli snuły mi się po głowie, kie­dy poprosiłem bywalców mojego publicznego profilu na Fejsie o dokończenie zdania: „Wzruszam się, gdy...”.
   Karolina Serafin: „Gdy moja córka mi pisze laurki że jestem najlepszą mamą na świecie, gdy mój synek wła­zi nam w nocy do łóżka i się przytula, gdy mój mąż pa­trzy na mnie tak samo jak 15 lat temu, gdy jadę do mojej ukochanej 94-letniej babci, a ona mówi, że rzeczka, nad której brzegiem się kąpałam, zarosła. Ale też gdy widzę ceremonie wręczania medali - nieważne czy to piłka nożna czy curling - tam gdzie codzienny trud daje efekt”.
   Kris Grzesiak: „Niestety, mam płytką uczuciowość, więc gdy jest łzawa komedia, bajka o zwierzątkach, fi­nał jakiegoś programu, ktoś zdobywa mistrzostwo itp. Masakra :)”
   Rafał Raf: „Wczoraj. Ursynów. Do drzwi puka i dzwo­ni drobna, zasuszona staruszka. Nie odpuszcza jak zwy­kle. Dzwoni do skutku. Kojarzę ją, kilka razy już tu była. Chodzi czasem i zbiera pieniądze. Na głowie ma chustę, na nogach przydeptane i znoszone buty Emu - eklek­tyczne połączenie:) Czuję lekkie poirytowanie - zno­wu!!! Otwieram, ona mówi, że kilka groszy, proszę, żeby poczekała. Wyciągam portfel, mam tam niewiele drob­nych, może 1,70. Przypominam sobie o kartoniku, do którego wrzucam drobne, gdy portfel zaczyna być za ciężki. Chwytam garstkę i idę do drzwi, ona widząc moją dłoń, układa ręce w łódkę. Wysypuję całość, staruszka przygląda się i zaskoczonym, pełnym wdzięczności gło­sem mówi - o Jezu, tu jest dwa złote. I złotówka - do­daje po chwili. Dwuminutowa podróż od lekkiej irytacji do wzruszenia”.
   Małgorzata Jedrasik: „Wzruszyłam się i oczywiście poryczałam, gdy po śmierci Taty zobaczyłam założoną teczkę Gosia, a w niej przeróżności, nawet pozostawio­ne przeze mnie karteczki na stole kuchennym o mało znaczącej treści typu »Byłam u Was, ale nikogo nie było - Gosia«. Jak to piszę, to się wzruszam, a zatem kończę”.
   Edyta Cz.: „Kiedy moja córka staje na macie. Moja mała córeczka trenuje karate, styl kontaktowy... Natę­żenie emocji jest tak wielkie, że wydaje się, że za chwilę eksplodują. Czasami chcę krzyczeć, a nie mogę”.
   Doris Jim Morris: „Przekraczam próg galerii Wła­dysława Hasiora i słyszę pierwsze skrzypnięcie podło­gi, muzykę w tle i czuję znajomy zapach kurzu, starych przedmiotów i magii. Nie dość, że się wzruszam, to jesz­cze mam ciarki. Zawsze”.
   Maciek Sikorski: „Na widok niepełnosprawnych i upo­śledzonych dzieci mam od razu łzy w oczach. Chyba przy niczym tak nie płakałem jak przy filmie »Chce się żyć«, choć oglądałem go od połowy. Całego bym nie dał rady”.
   Zbigniew Malinowski: „ poza typowo męskim płaczem na filmie »Forrest Gump« to zdarza mi się dość często wzruszać, jak w trakcie przedzierania się przez las trafię na taką małą, ale piękną polankę. Chyba że łażę w nocy zimą, wtedy zawsze wzrusza mnie widok Oriona”.
   Magdalena Rozwałka-Hamera: „Kiedy widzę parę sta­ruszków, którzy biednie ubrani siedzą na ławce, patrzą sobie w oczy, jakby mieli po 18 lat i karmią gołębie, kiedy mój dorosły syn nie wstydzi się przytulić, kiedy mu źle, kiedy widzę, jak kochają nas nasze zwierzaki, no i nie ma możliwości, żebym nie ryczała na ślubie... każdym!”.
   Ewelina Sikora: „Wzruszam się, gdy ludzie robią dobre rzeczy - gdy słyszę, że udało się zebrać mnóstwo kasy w szczytnym celu, kiedy czytam, że ktoś adoptował sta­rego psa. Albo zatrzymał się, by przeprowadzić kogoś przez ulicę. Dobro wzrusza mnie jak jasna cholera”.
   A ja się powzruszałem, składając ten felieton i od razu mi lepiej. Czego i wam życzę!
Marcin Meller


Bruksela nas nie obroni

Gesty ze strony obozu PiS mają jedynie udobruchać Komisję Europejską i stworzyć jej alibi, aby mogła wycofać się ze wszczętej przeciwko Polsce procedury.

Wielu zastanawia się, czy Komisja Europejska ostatecznie wy­cofa się z procedury przewidzianej w art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej? Przypomnijmy: finałem tejże procedury mogłoby być głosowanie Rady Unii Europejskiej w sprawie wprowadzenia sankcji wobec Polski z powodu łamania przez nasz kraj praworządności. Premier Mateusz Morawiecki podczas spotkania z dziennikarzami po ostatnim brukselskim szczycie UE wyraźnie wskazał, że możliwe jest, iż Komisja się wycofa. Z kolei Jean-Claude Juncker, przewodniczący Komisji Europejskiej, wyraził najwyższą sympatię wobec inicjatywy części Sejmu (chodzi o posłów PiS) dotyczącą zmian w ustawach „reformujących” sądownictwo. Na krótko przed tymi wypowiedziami kanclerz Angela Merkel podczas wizyty w Warszawie wyraziła zaś na­dzieję na kompromis między KE a rządem Polski.

Trudno zatem oceniać, czy Komisja jest na tyle zdeterminowana, aby wytrwać w pryncypialnym stanowisku, jeśli władze nasze­go państwa nie wycofają się ze skandalicznych decyzji podjętych wbrew polskiej konstytucji w celu podporządkowania sobie wymia­ru sprawiedliwości. Czy może raczej będzie skłonna zadowolić się niewiele znaczącymi gestami ze strony polskich władz, niezmieniającymi istoty tego, co już się stało z Trybunałem Konstytucyjnym, sądami i sędziami pod rządami PiS? Jest jednak dla mnie oczywiste, że Komisja Europejska chętnie i z poczuciem ulgi wykonałaby krok wstecz, wycofując się z procedury wszczętej wobec Polski.

Komisja Europejska stoi na straży traktatów europejskich i pra­wa unijnego. Byłoby jednak naiwnością oczekiwać, że podej­mując swe decyzje, nie bierze pod uwagę realiów politycznych. Rozpoczęcie procedury z art. 7 przeciwko Polsce jest oczywiście kosztowne dla rządu PiS i - późno, bo późno - jednak zdał on sobie z tego sprawę. Ale i Komisja nie jest w komfortowej sytuacji. Zasada jednomyślności, obowiązująca podczas głosowania Rady Europejskiej na kolejnym etapie procedury, daje KE minimalne szanse doprowadzenia jej z sukcesem do końca.
   Komisja zdaje sobie również sprawę, iż sytuacja praworządno­ści w takich państwach, jak Rumunia, Bułgaria czy Słowacja, także pozostawia sporo do życzenia. Innym - i moim zdaniem - najpo­ważniejszym problemem nie tylko Komisji, ale też całej Unii, może za chwilę stać się sytuacja we Włoszech. Jest wysoce prawdopo­dobne, że powstanie w nich rząd nie tylko eurosceptyczny, ale otwarcie antyunijny, bo taki charakter mają Ruch Pięciu Gwiazd i Liga Północna, które wygrały niedawno wybory parlamentarne w tym kraju. Widać także wyraźnie, że Niemcy - kluczowy europej­ski gracz - pod rządami Angeli Merkel są gotowe wiele ścierpieć, by poprawić stosunki z rządem PiS i nie podważyć strategicznej linii polityki niemieckiej w stosunku do Polski, wytyczonej przez kanclerza Kohla na przełomie lat 80. i 90. XX w.

Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że gdyby Komisja Europej­ska zadowoliła się zmianami zapowiadanymi przez PiS (opubli­kowaniem trzech dawnych wyroków Trybunału Konstytucyjnego, zrównaniem wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn w sądach powszechnych czy wprowadzeniem obowiązku zasięgania opinii KRS przez ministra sprawiedliwości przy odwoływaniu prezesów sądów), to poniosłaby ciężką porażkę, a Jarosław Kaczyński i jego ugrupowanie mieliby powody do świętowania sukcesu.
Plan PiS był klarowny i zrealizowany z dużą konsekwencją. Ce­lem było zniszczenie niezależności i autorytetu Trybunału Konsty­tucyjnego oraz uzyskanie wielkiego wpływu na sądy i zawodowe losy sędziów. Dążąc do tego celu, obóz rządzący kilkakrotnie łamał konstytucję. Tak wygląda stan obecny i nie zmienią go w najmniej­szym stopniu gesty zapowiadane przez obecną władzę. Mają one służyć jedynie udobruchaniu Komisji Europejskiej i stworzyć jej alibi, aby mogła wycofać się z procedury przeciwko Polsce.

Dlatego zupełnie nie zgadzam się z komentatorami, którzy te ustępstwa polskich władz wobec KE uznają za odwrót czy nawet efekt upokorzenia PiS przez Europę. Jarosław Kaczyński sy­muluje, kiedy mówi, że mają one gorzki smak. Jestem przekonany, że ironicznie uśmiecha się pod nosem - wie dobrze, że taką cenę może śmiało zapłacić. Zdążyłem się już przyzwyczaić do wyko­rzystywania patriotycznej, godnościowej retoryki w bardzo złej sprawie przez obóz, który obecnie rządzi w naszym kraju, a mimo to odczuwam głęboki niesmak, kiedy słyszę zapewnienia, że w sporze z Unią Europejską chodzi o suwerenność Polski. Przykro mi, gdy słucham ministra Jacka Czaputowicza - pamiętam go jako młodego, ideowego i odważnego działacza NZS - który przywo­łuje dewizę „nic o nas bez nas” dla uzasadniania polityki, mającej w ostatecznym rachunku bardzo niepiękny cel.
   Po co tak wiele wysiłku, tak wiele kłamstw i propagandy? I tyle wymiernych strat dla międzynarodowej pozycji Polski i jej reputacji? Odpowiedź jest prosta. Chodziło o wprowadzenie ustroju, w którym władza polityczna wyraźnie dominuje nad władzą sądowniczą. Za­prowadzenie takiego ustroju nie jest sztuką dla sztuki. Służy bardzo konkretnemu celowi: tworzeniu w społeczeństwie przekonania, że z władzą nie warto zadzierać, bo się z nią nie wygra. Władza chce też mieć wszystkie instrumenty potrzebne do „dyscyplinowania” niepokornych rodaków i eliminowania przeciwników, kiedy uzna to za celowe.

Ten system jeszcze nie funkcjonuje, gdyż sędziowie w swej zde­cydowanej większości zachowują się godnie i bronią swej nieza­wisłości. Istnieje już jednak mechanizm, który będzie powodował, że ta obrona będzie coraz trudniejsza, a droga zawodowego awansu szeroko otwarta jedynie dla konformistów i ludzi dyspozycyjnych.
W tej tak ważnej dziedzinie, jaką jest wymiar sprawiedliwości, Polska wykonuje olbrzymi krok wstecz.
   Nie wiem, czy coś konstruktywnego wyniknie z „dialogu” Komisji Europejskiej z rządem Mateusza Morawieckiego. Nie mam jednak wątpliwości, że rację ma Władysław Frasyniuk, który w swych pu­blicznych wypowiedziach konsekwentnie powtarza, że nie należy liczyć na to, że obroni nas Bruksela lub charyzmatyczny lider - wy­bawca, który nagle się objawi i uzyska powszechne poparcie. Ma ra­cję, że nikt nie wyręczy świadomych i solidarnych obywateli, którzy konsekwentnie będą upominać się o swe prawa i nie pozwolą ich sobie odebrać.
Aleksander Hall

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz