sobota, 28 kwietnia 2018

Decybele,Rozkosz Tadeusza,Kiełbie,Narzekanizm kompletny,Kraj w maju,Wody mi odchodzą i Co mnie rozerwało



Decybele

Publiczne wystąpienia wicepremier Szydło, prezy­denta Dudy, a ostatnio także premiera Morawieckiego uświadomiły mi, jak bardzo pragnę ciszy. Boże, dlaczego oni tak krzyczą?
   Nie ukrywam, to pewnie kwestia wieku, coraz bardziej nie lubię hałasu. Może poza stadionem piłkarskim, ale i tam praw­dziwy doping i śpiewy, proszę bardzo, byle nie to kibolskie wycie, które ostatnio przeniosło się na demonstracje tzw. na­rodowców. Moje pragnienie ciszy nosi oznaki nietolerancji. W restauracjach, w których notorycznie muzyka gra za głośno, proszę o jej ściszenie, zanim spojrzę na menu. W siłowni do­magam się ściszenia łomotu z głośników, zanim zrobię pierw­szy krok. I tylko wrzeszczącym dzieciom i ich rodzicom nigdy nie zwracam uwagi, bo za dobrze pamiętam karcące spojrze­nia ludzi, gdy darły się moje dzieci.
   Ale ze wszystkich hałasów tego świata najbardziej drażnią mnie hałasy polityczne. Patrzę na prezydenta Dudę i gdy widzę, że się napina, aż mu twarz tężeje, od razu sięgam po pilota, bo wiem, że będzie wrzeszczał. Z Beatą Szydło to samo - funkcja mute w telewizyjnym pilocie to jedyna szansa, by ocaleć. Pre­mier Morawiecki kiedyś mówił ciszej, ale od czasu, gdy PiS spa­dają notowania - też wrzeszczy. Maniera jakaś czy moda?
   Zagadkę ich krzyku staram się rozwiązać od dłuższego czasu. I dochodzę do wniosku, że bardziej niż manifestowaniu praw­dy służy jej ukrywaniu. Ważniejsze od tego, co krzykacze wy­krzykują, jest to, o czym milczą, oraz to, co owe krzyki skrywają. Może - jak u dziecka - strach, niepewność, chęć zwrócenia na siebie uwagi? W przypadku prezydenta Dudy krzyk ma być ma­nifestacją siły i stanowczości. Jednak w rzeczywistości im wię­cej w nim strachu przed pryncypałem, im mniej niezłomności, tym więcej decybeli. Można nawet odnieść wrażenie, że krzy­cząc, Andrzej Duda sam zaczyna wierzyć, że jest prawdziwym prezydentem. Krzyk ma tu więc moc terapeutyczną.
   W przypadku wicepremier Szydło krzyk bywa swoistym katharsis. Krzycząc, pani Beata wyrzuca z siebie wszelkie toksyny złości tak w ogóle i nienawiści do oponentów w szczególno­ści. Im bardziej musiała się czołgać przed prezesem i im bar­dziej była przez niego czołgana, tym bardziej odreagowywała to, krzycząc - oczywiście, nie na prezesa, ale na wrogów prezesa.
   Premier Morawiecki z kolei porzucił ostatnio charaktery­styczny dla bankierów ton spokojnej kompetencji i krzyczy, bo krzyczą inni, a poza tym krzyczy, bo zarzucają mu, że jest słabym premierem, więc próbuje udowodnić, że jest inaczej. Robi to równie nieporadnie i z równie złym skutkiem co jego poprzedniczka.
   Krzyk wiele ujawnia, ale i wiele ukrywa. W końcu nie każdy jest tak rozczulająco szczery jak marszałek Kuchciński, któ­ry chciałby odszczurzyć Polskę z wrogów PiS. Prezydent Duda jest bardzo szczery, ale tylko poza Warszawą, bo gdy widzi roz­jaśnione na jego widok oblicze suwerena, puszczają mu ha­mulce i zaczyna o „ojczyźnie dojnej” albo o jazgocie opozycji. W stolicy bardziej się jednak kontroluje i z krzyku nie rezyg­nując, waży słowa.
   Jest jednak dobry sposób, by dowiedzieć się, co politycy PiS myślą i co zrobią, który tu ujawnię. Otóż o PiS i ludziach tej partii najwięcej można dowiedzieć się z tego, co mówią oni o swych przeciwnikach i o sobie. Wystarczy wszystko czytać a rebours. Jeśli PiS zarzucało PO niedemokratyczne rządy, to było wiadomo, że właśnie takie zaprowadzi. Gdy domagało się „pakietu demokratycznego”, to wiadomo było, że będzie po­słom opozycji zamykało usta i otwierało portfele (kary). Gdy zarzucało władzy fałszowanie wyborów, to wiadomo było, że zabierze się do prawa wyborczego. Gdy krzyczało „precz z komuną”, wiadomo było, że będzie budowało PRL bis. Gdy mówiło, że poprzednia ekipa zabiega wyłącznie o to, by być po­klepywana po ramieniu, wiadomo było, że za PiS zmieni się poklepujący, choć nie wiadomo było jeszcze, że skończy się na protekcjonalnym poklepywaniu przez Orbana. Gdy wal­czyło z chciwością władzy, wiadomo było, że nadchodzi naj­bardziej pazerna ekipa w historii. Gdy mówiło „koniec pychy” - ogłaszało, że nadchodzi epoka pychy. Gdy mówiło „Polska w ruinie” - przewidywało, co zrobi z polską armią, dyploma­cją i z naszą reputacją. Gdy gardłowało o upolitycznieniu TVP - ujawniało nadejście czasów Kurskiego, a gdy broniło Telewi­zji Trwam - wiadomo było, że chce wziąć media za twarz.
   Drażni mnie więc ten krzyk władzy, ale uznaję jego walory edukacyjne. Bardzo wiele mówi nam, kto krzyczy, gdzie krzy­czy, w jakiej sprawie krzyczy, co wykrzykuje, a w szczególności co wykrzykując, przemilcza. Nie każdy krzyk jest oczywi­ście arcydziełem, ale krzyk polityków mówi bardzo wiele o ich dziełach. A jeszcze więcej o ich ułomnościach, słabościach i zaniechaniach. Oraz o lękach.
   Gdy więc mówiąc do nas, krzyczą, pomyślmy o tym, jak bar­dzo się nas boją. To zdecydowanie ułatwia zniesienie owego krzyku.
Tomasz Lis

Rozkosz Tadeusza

Szybki postęp infantylizacji polskiej polityki każe sądzić, że to tylko kwestia czasu, aż ktoś zaproponuje, aby za honor pełnienia funkcji wybrańca narodu poseł dopłacał.

Rok 2018 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny wyroiły się z głów polityków wypowiedzi jakby z Dzikich Pól pochodzące...” Zapewne tak właśnie Sienkiewicz - gdyby żył dzisiaj - opisałby obecną sytuację w polityce krajowej.
   Festiwal dziwnych kroków rozpoczął poseł Cymański, człowiek, który nie wstydzi się swoich uczuć, a co ma w sercu, zaraz na język rzuci. Parę lat temu, gdy porzucał partię Kaczyńskiego, wyjaśniał: „nie mogę w tym PiS wytrzymać, ten zamordyzm, ta dyktatura”
Dziś, gdy w PiS szaleje wewnątrzpartyjna demokracja (politycy PiS żywo dyskutują, zdania na różne tematy są podzielone: tzn. prezes ma zdanie, a reszta je podziela), Tadeusz Cymański odżył, rozkwitł i obwieścił: „Teraz przeżywam rozkosz, chwilami nawet, nie chcę porównywać tego do orgazmu, ale powiem, że to ekstaza, kiedy widzę, co się w Polsce dzieje”. Byłem przekonany, że po słynnym „Nie pierwszy raz staje mi” marszałka Zycha nic już tak pięknego i szczerego mnie nie spotka - a tu proszę!

Kolejnego „wyrojenia” doznał także Jarosław Gowin. Co pewien czas stara się on powiedzieć coś takiego, żeby opinia publiczna nie zapomniała, że ten wybitny polityk w ogóle istnieje. Po słynnym „Wprawdzie głosowałem »za«, ale się nie cieszyłem” oraz „Nie starcza mi do pierwszego” doszedł do wniosku, że czas na merytoryczne propozycje. Uznając rodziny mające więcej dzieci za bardziej wartościowe od pozostałych, zaproponował na konwencji samorządowej PiS, aby każdy obywatel posiadający potomstwo dysponował w wyborach dodatkową liczbą głosów. Będzie to swoista nagroda za patriotyczne podejście do demograficznych problemów kraju.
   To dobry pomysł, ale wymaga dopracowania. Przecież posiadanie dzieci to jest dopiero ćwierć sukcesu. Jeśli obywatel chce głosować za dwóch, trzech czy czterech, powinien udowodnić, że wychował swoje potomstwo w oparciu o nasze narodowe tradycje. Przecież nie można obdarzać prawem do wielokrotnego głosowania typa, który wychował swoją latorośl np. na ateistę albo nie daj Boże - na cyklistę, geja czy też na zwolennika prawa do aborcji. Ktoś przy tym musiałby te sprawy nadzorować, sprawdzać, w końcu chodzi przecież o akt wyborczy. Do tych celów rząd na ogół tworzy jakiś organ (nadal jeszcze nie wszyscy aktywiści „dojnej zmiany” otrzymali godne ich starań zatrudnienie i wynagrodzenie). Jakby co do czego doszło, to mam już propozycję: Specjalna Komisja ds. Oceny Wychowania Tradycyjnego, w skrócie SKOWYT.

Żeby nie było, że czepiam się tylko rządzących, teraz coś o dziwnych krokach opozycji. Kiedy prezes w czasie śniadania wielkanocnego usłyszał nagle głos suwerena, żądający od niego obniżenia wynagrodzenia posłów i senatorów o 20 proc. - w następstwie czego wydał stosowną dyrektywę - poseł Michał Kamiński natychmiast zaproponował obniżkę o 50 proc. - że niby jak są tacy skromni, to zobaczymy, czy się na to zgodzą.
   Pierwsze miejsce w konkursie pod nazwą „Głupio, głupiej, najgłupiej” zajął jednak poseł Piotr Misiło z Nowoczesnej, który oświadczył, że posłowie jego partii są gotowi pracować za darmo dla Polski i do tego samego wezwał posłów PiS.
Nie pojawił się jeszcze kandydat do nagrody specjalnej publiczności, który zaproponowałby, aby za honor pełnienia funkcji wybrańca narodu poseł dopłacał - ale szybki postęp infantylizacji polskiej polityki każe sądzić, że to tylko kwestia czasu.
   Pozostając jeszcze przy temacie płac - sposób, w jaki Kaczyński ogłosił i zabrał się do wykonania zadania obniżenia parlamentarnych wynagrodzeń, sprawił, że po raz pierwszy zrobiło mi się żal pisowskich posłów i senatorów. Przez dwa i pół roku tak się starali, aby spełnić wszystkie wymagania, wszystkie legislacyjne pomysły prezesa, zagryzając zęby, kłamali w żywe oczy, nagminnie łamali konstytucję, regulamin i obyczaj parlamentarny, przyjmowali ciosy od opozycji i instytucji europejskich - i jaka za to zapłata? Obcięcie pensji o 20 proc.! I za co? Za to, że pani Szydło, zresztą z poparciem prezesa, wypłaciła swoim ministrom nagrody? Wasi partyjni koledzy w myśl hasła „śmierć frajerom” w spółkach Skarbu Państwa, agencjach i fundacjach „przytulają” (jak pięknie to określił i pokazał w internecie PSL) po 20, 30, a i po 200 tys. zł miesięcznie i z niczego nie muszą się tłumaczyć! Koleżanki i koledzy z PiS, przyjmijcie proszę ode mnie szczere wyrazy współczucia.

Swoją drogą, mógł Kaczyński powiedzieć tak: naród uważa, że za dużo zarabiamy, musimy więc zgodzić się na obniżenie naszych wynagrodzeń. W tym celu przygotujemy ustawę, zgodnie z którą 20 proc. naszych pensji będzie przekazywane na specjalny fundusz finansujący edukację zdolnych dzieci i młodzieży z niezamożnych rodzin. W ten sposób zrealizujemy życzenie suwerena, a zarazem pozytywnie zapiszemy się w świadomości społecznej.
   Szczerze mówiąc, nie liczyłem, że Kaczyński to wymyśli, ale miałem nadzieję, że na jakiś pomysł - ten albo inny - wpadnie opozycja. Inny to np. antynepotyczny projekt ustawy, nakazujący ujawnianie przynależności politycznej oraz powiązań rodzinnych z posłami, senatorami i członkami Rady Ministrów osobom zatrudnianym i już zatrudnionym w spółkach Skarbu Państwa i wszelkich agendach rządowych. Szkoda, że tak się nie stało, ale jeszcze nie jest za późno, jeszcze warto o tym pomyśleć.

Zbliżające się wybory zwiększają zapotrzebowanie na sondaże. Te jednak nie budzą zaufania. Jak Kantar da PiS 28 proc., to zaraz pojawi się CBOS i już PiS ma 46 proc. Partie wydają pieniądze, a ludzie są zagubieni, szukają autorytetu. Kiedyś Rzymianie wróżyli z wątroby zabitego zwierzęcia - cenił te wróżby cesarz Klaudiusz i dobrze na nich wychodził, ale przy dzisiejszym poziomie ochrony zwierząt.
   Sytuacja wydawała się beznadziejna, aż tu z odsieczą przybyła w internecie Marta Kiermasz, dziennikarka radia RMF. Żeby dowiedzieć się, czy PiS naprawdę spada poparcie i może przegrać wybory, pani Marta zaproponowała, aby - zwłaszcza przed wyborami - mocno przyglądać się zachowaniu Magdy Ogórek. Myślę, że to dobry pomysł - nie tylko skuteczny (bo przećwiczony), ale także humanitarny i bezkosztowy.
Marek Borowski

Kiełbie

Pan Marek Kuchciński skła­da się z korpusu i ud zagłę­bionych w dwóch stawach. Są to stawy kolanowe. Jed­nak główny zbiornik wodny ma na samej górze korpusu. Prowadzi w nim małe go­spodarstwo rybne - hodowlę kiełbi. Z wykształcenia jest ogrodnikiem z wyciętego sadu, co pozwala mu wnikliwie obserwować świat za płotem aż po horyzont. Ma pisowską legitymację inteligenta z numerem drugim. Tę z pierwszym dzierży prezes. Tylko oni dwaj mają większość konstytucyj­ną 24 godziny na dobę. Najlepszym na to dowodem jest połamana w drzazgi ustawa zasadnicza.
   Najsmutniejsze, że te drzazgi są sztandarowym argu­mentem jedynie słusznej linii partii. My odbudowujemy nasz dom - Polskę, mówił wyż. wym. Kuchciński na spo­tkaniu w Janowie Lubelskim. Żeby na tym skończył! Ale przecież nie po to zaczął, więc gnał ostro dalej. I oto okazało się, że wśród 38 mln współwłaścicieli naszego domu nie­małą część stanowią szczury. Tak, szczury! Czyli ci, którym z Kaczyńskim nie po drodze. Najlepiej byłoby pozbyć się tego draństwa - wytruć chemią na przykład. Ale nie można, bo przy okazji zginęłoby trochę zdrowego trzonu narodu.
   Takie oto mamy „wielkie rozmowy” PiS z Polakami w ramach programu „Polska jest jedna”. Myślę, że wła­ściwsza byłaby nazwa „Wóz albo przewóz”, bo to chyba lepiej pasuje do kampanii przed wyborami samorządo­wymi. A tutaj każdy spływ Dunajcem się liczy. Jak mało kto wrażliwa na ludzkie dramaty Beata Szydło, wicepremier ds. społecznych, nie umiała odmówić flisakom i otworzyła z nimi sezon na tratwie. Patrząc na nią, czuło się, że w tym momencie chciałaby być gdzie indziej - wśród rodziców niepełnosprawnych dzieci koczujących w korytarzu sejmo­wym. Nie miała jednak przy sobie mapy drogowej Morawieckiego, więc zabłądziła do małopolskiego Szymbarku.
   Piękny gobelin z orłem oraz kolo­rowe ksero „Damy z gronostajem” (brawo, wicepremierze Gliński) zdobiły salę renesansowego zamku, gdzie Szydło wygłosiła piękne prze­mówienie. Walczymy z oszustami i korupcją, zwiększamy nakłady, zapadają przełomowe decyzje, realizujemy projek­ty prospołeczne, które bardzo korzystnie wpływają na go­spodarkę, chcemy do końca tej kadencji zrealizować kolejne - mówiła wicepremier. No, nareszcie coś konkretnego.
   Pełną troski o przyszłość Polski atmosferę spotkania z wyborcami zakłóciły nieuzgodnione z nikim pytania z sali. Niech pani nam pomoże, bo pobliska spalarnia śmie­ci to dym i smród na całą okolicę. Nie mamy czym oddychać - skarżyła się emerytka. Może minister środowiska do was przyjedzie - półobiecała Szydło. Chciałbym nieśmiało podpowiedzieć, że najlepszy byłby poprzedni, Jan Szyszko. Dosypałby spalarni trzy tony śmieci, a potem rozpoczął do­chodzenie, kto śmiał to zrobić. Już teraz przecież prowadzi wnikliwe śledztwo w sprawie wycinki w Puszczy Białowie­skiej. „Trzeba znaleźć winnych, którzy doprowadzili do za­ginięcia tysięcy hektarów siedlisk ważnych dla Europy. Kary finansowe na nich nałożyć. Nie można łamać prawa UE” - modlił się w Radiu Maryja o zwycięstwo sprawiedliwości.

Na 100-lecie niepodległości Polski nie będzie stu ko­lumn, które planował postawić były minister obrony wybuchu. Tę pustkę błyskawicznie zagospodarował szef MON Mariusz Błaszczak. Ogłosił on konkurs architekto­niczny na. ławeczkę, która „dzięki multimedialnym tre­ściom zapozna nas z historią Polski”. Wstępny kosztorys - 5 mln zł. To będzie wyjątkowo perfidny system obrony. Niech nas jakiś wróg napadnie, a my keine Angst, tylko sa­dzamy go na ławeczce.
Stanisław Tym

Narzekanizm kompletny

Nie odstaję od polskiej średniej i wprost uwiel­biam narzekać. W końcu to nasz sport narodo­wy i jak się spotka kilku rodaków, znajomych czy też nie, to byłoby grubym nietaktem nie zacząć od tego, że w ogóle wszystko jest do bani, a w szczególe to na przykład... I lecimy konkretem, i tylko czas nas ograni­cza. I dlatego z takim masochistycznym zachwytem po­witałem książkę „21 polskich grzechów głównych” Piotra Stankiewicza, 35-letniego filozofa i pisarza.
   Czegóż tu nie ma! Niedasizm, autorasizm, tupolewizm, optymizm magiczny, antyproceduralizm, kozłoofiaryzm, widzimisizm i wiele innych frapujących grzechów o bardziej już tradycyjnych nazwach, jak „za­rządzanie rozmyciem odpowiedzialności”, „fetysz jed­ności narodowej”, „natręctwo porównywania” czy „rozbieżność prawa i zwyczaju”.
   Te niekiedy ekscentryczne określenia (choć taki „tupolewizm” wszedł już na dobre do języka debaty pub­licznej i mowy potocznej) mają konkretne uzasadnienie, które autor podkreśla mottem z Artura Domosławskiego: „Dopóki nie ma słowa opisującego problem (...), jego znaczenie i waga, a nawet samo istnienie mogą zo­stać niezauważone lub niedocenione”. I tak myśl roz­wija: „Pomyślmy o zjawisku szyldozy, czyli zaśmiecania polskiej przestrzeni reklamami, szyldami i mniej lub bardziej przaśnymi billboardami. Działo się to od za­wsze, czyli od lat dziewięćdziesiątych. Ale dopiero ja­koś w latach 2012-2013 (...) zdefiniowaliśmy ją sobie jako problem i nadaliśmy nazwę. Czy to znaczy, że w latach 1989-2012 Polska była ładna i estetyczna? Oczywiście, że nie była. Ale sprawa nie istniała w powszechnej świado­mości, bo nie nadaliśmy jej imienia. Nie umiejąc nazwać, co jest nie tak, cierpieliśmy w milczeniu, bo nie mieliśmy słów. A gdy one się znalazły, zaraz pojawiły się też propo­zycje rozwiązań i zmian w prawie. Sprawa drgnęła. Jest o czym dyskutować, jest co poprawiać. I, rzecz jasna, do­kładnie to samo chcę zrobić w tej książce”.
   Autor zdaje sobie sprawę, że jego książkę można za­kwalifikować jako jedno wielkie, typowe polskie narze­kanie, ale jak kwituje pół żartem, pół serio (cała książka jest taka) – to jest narzekanie usystematyzowane! Oprócz pewnych diagnoz (nie wszystkich) łączy mnie z autorem sprawa fundamentalna: narzeka, bo się przejmuje. Na­rzeka, bo, choćby to wzniośle zabrzmiało, zależy mu na dobru wspólnym, na przestrzeni, w której żyje, na - do­bra, dociśnijmy pedał patosu do dechy - Polsce.
   Znajdzie się na pewno ten i ów wzmożony godnościowo obywatel, który nie czytając oczywiście książki, zakrzyknie od razu, cytując klasyków, że to kolejny pro­dukt pedagogiki wstydu, przemysłu pogardy, czyli le­wactwo znów pluje na Polskę. Ironia polega na tym, że już pierwszy rozdział o niedasizmie - omawiający po­stawę, że się nie da, że lepiej jest czegoś nie zrobić, niż zrobić, o „skłonności do tego, by skupiać się nie na roz­wiązywaniu problemu, ale na dowodzeniu, że nie da się go rozwiązać” - mógłby wzbudzić aprobujące pomru­ki zwolenników dzisiejszej władzy. Dość przypomnieć stworzone przed laty przez Marka Jurka pojęcie „imposybilizmu prawnego”, które jest być może dalekim, ale jednak kuzynem niedasizmu. Co więcej, w obecnej rze­czywistości wychodzi na to, że dzisiejszy wszystkodasizm władzy jest równie szkodliwy jak niedasizm. Jak nie pogrzeb, to przemarsz wojska.
   Również rozdział o autorasizmie wymyka się prostym afiliacjom polityczno-ideowym. Autorasizm, czyli „na­sza skłonność do samoponiżenia, nielubienia siebie sa­mych, niechęci do tego, kim jesteśmy i co robimy”. Jak dla mnie, to skądinąd chwytliwe określenie jest za moc­ne, zgrzyta mi, ale rozumiem zaczepną konwencję pisar­ską Stankiewicza, więc nie będę darł szat. Ważne, o co mu chodzi: „Autorasizm nie jest odległy od uznawanej w Polsce za oczywistą diagnozy o »niskim poziomie za­ufania społecznego«. Ta diagnoza wykrzywia jednak sprawę, ponieważ pomija kluczowy aspekt etniczny. Przecież nie dlatego sobie nie ufamy, że nie umiemy tego robić, ale dlatego, że ci, którym byśmy mieli zaufać, to Polacy. (...) Lubimy postrzegać siebie nawzajem i trakto­wać się jak swołocz, bydło, które na nic nie zasługuje, jak złodziei i cwaniaków. Polak Polakowi domyślnie oszu­stem i zagrożeniem”.
   Autor posiadł dar autoironii, więc zauważa, że „moż­na zarzucić tej książce, że sama popełnia błędy, które wy­tyka. Programowo popełnia autorasizm”. Może i tak, ale jak dla mnie wyjątkowo pobudzająca lektura.
Marcin Meller

Kraj w maju

Dzięki temu, że u progu III RP nie zdekomunizowano Święta Pracy, a nowe władze Rzeczpospolitej, dla politycznej równowagi, odnowiły Narodowe Świę­to Konstytucji 3 maja, powstał długi weekend, który czasem, jak w tym roku, potrafi przybrać postać nawet 9-dniowego ekstraurlopu. Można powiedzieć, że to ostatnia chyba, powszechnie aprobowana, pozostałość Okrągłego Stołu. Majówka bardzo już mocno wrosła w społeczny obyczaj, do czego, jak mi się wydaje, przyczyniły się także zmiany klima­tyczne ostatnich dekad. W gruncie rzeczy mamy już tylko dwa długie sezony pogodowe: coś paskudnego, co wisi nad Polską na ogół od listopada do kwietnia, i coś lepszego, choć niesta­bilnego, które rozciąga się między majem i październikiem. Długi weekend jest więc symbolicznym i faktycznym otwar­ciem polskiej pory letniej.
   Kiedyś, na początku transformacji, oznaczało to głównie wyjazdy na działki i odpalanie grilla, od paru lat majówka jest początkiem prawdziwego sezonu turystycznego - szalonej wyprzedaży zagranicznych wycieczek, ale przede wszystkim miejsc hotelowych w Polsce, potem kolejek do wszelkich atrak­cji, nagłego tłoku na ścieżkach rowerowych i pieszych szlakach (z okładkowym Giewontem na szczycie rankingu). Ta ewolucja majówek jest czymś niesłychanie pozytywnym. Świadczy o rosnącej zamożności, ale też ruchliwości Polaków, o tym, jak bardzo w ciągu ledwie ćwierćwiecza Polska (przepraszam dzia­łaczy PiS) wypiękniała, nabrała kolorów, ile przybyło nowych lub odnowionych miejsc do zwiedzania, jak bardzo poprawiła się komunikacja i tzw. baza turystyczna.

Ostatni „The Economist”, pismo, które wciąż kształtuje opi­nię światowych elit biznesowych i politycznych, Polsce poświęcił duży artykuł zatytułowany dwuznacznie „Change of state”. Opis i ocena sytuacji w Polsce pod rządami PiS nie odbiega od tego, co my piszemy w POLITYCE, a zatem może potwierdzać tezę obozu władzy, że zachodnia prasa drukuje to, co przeczyta w polskiej, niestety, nie w tej, co powinna.
   Najpierw więc „The Economist” zauważa, że Polska była pla­katowym przykładem sukcesu postkomunistycznej transfor­macji, że polska gospodarka rosła nieprzerwanie przez 26 lat, uniknęła recesji, zmniejszyła społeczne nierówności, ale - i tu zaczyna się druga część opowieści - „rosnące aspiracje przego­niły możliwości”.
   Świat anglojęzyczny dowiaduje się z „The Economist”, jak PiS doszedł do władzy, co to za formacja i jak zmienia Polskę w stronę państwowego kapitalizmu i autorytaryzmu. Moment publikacji nie jest pewnie do końca przypadkowy, bo gazeta rozwodzi się nad tym, jaki ból głowy z Polską ma dziś Unia, która akurat w połowie maja ma orzec, czy „odpuszcza”, czy też nie, naruszanie praworządności w Polsce. Cokolwiek się stanie, zauważają Brytyjczycy, te rządy już wyrządziły Polsce długotrwałe szkody, a kraj degraduje się do poziomu Turcji, czyli odpychającego, z musu tolerowanego, sojusznika. Można kontestować tę opinię, ale tak właśnie będą myśleć o Polsce miliony wpływowych osób, od Los Angeles po Sydney.

Tydzień po długim weekendzie opozycja organizuje „wiel­ki marsz”, który ma wywrzeć presję na instytucje unijne, aby jednak nie odpuszczały. Oby się udało, choć manifestacje w obronie instytucji demokratycznych w Polsce od dawna nie są masowe. Dlaczego tak jest, sporo mówi nasz najnow­szy sondaż. Jeden z bardziej poruszających wyników to deklaracja ponad połowy re­spondentów (!), że „polityka ich nie interesuje”. „Interesuje” ledwie kilkanaście procent i to jest realny zasięg polskiej kla­sy politycznej.
   Właściwie wszystkie partie polityczne żerowały na tym ogólnym braku zainteresowania sprawami państwowymi oraz politycznej niewiedzy elektoratu, choć chyba PiS jako pierwszy wyciągnął z tego tak radykalne wnioski. PiS, sądząc wyłącznie z tego, co robi i mówi, nie ma żadnych złudzeń wobec swoich wyborców. Najświeższym dowodem ostatnia konwencja PiS, podczas której nic a nic nie mówiono o państwie, sądownic­twie, edukacji, a jedynie o pieniądzach, jakie władza może dać wyborcom. Ale jeśli polityka zostaje przeniesiona w obszar świadczeń socjalnych, a komunikacja z elektoratem ograniczona do propagandy sukcesu oraz prostej gry emocji, to nieszczęście gotowe. Władza zaprasza do stawiania żądań, czego skutki wła­śnie widzimy. Demonstrowali nauczyciele, demonstrują rodzice niepełnosprawnych dzieci, będą następni. A jak odmawiać, sko­ro pełen pychy premier ogłasza wszem i wobec, że ma dziesiątki miliardów „z samego uszczelnienia VAT”?

Skonfrontowany z matkami oraz niedotrzymanymi obiet­nicami wyborczymi własnej partii premier Morawiecki, próbował zastosować ten sam wybieg co zawsze: wskazać winnego - w tym przypadku napuścić matki na opozycję i „najbogatszych”, którzy pewnie nie będą chcieli zapłacić daniny na rehabilitację chorych dzieci. Wyszło słabo. Jeśli obie­cano właśnie 2-3 mld dla propagandowej telewizji PiS, prasa ekscytuje się pół miliardem dla rodziny Czartoryskich, a pół­tora miliarda pójdzie na nieoczekiwaną „wyprawkę szkolną”, to trudno przekonywać, że w budżecie, bez ekstrapodatku, zabraknie pieniędzy akurat dla rodzin najbardziej potrze­bujących dziś publicznego wsparcia. Kto emocjami wojuje, od nich ucierpi.
   Majówka może potwierdzać wrażenie, że ludzi obchodzą głównie ich własne sprawy i przyjemności, ale ostrożnie: obojęt­ność Polaków wobec polityki nie oznacza obojętności społecz­nej, zaniku poczucia sprawiedliwości i rozumu. Zatem PiS może nie przegrać wojny o sądy, ale może wizerunkowo i politycznie przegrać z rozbudzonymi przez siebie i niemożliwymi do zaspo­kojenia aspiracjami oraz własnymi krętactwami. Więc nowa pora roku dla władzy zapowiada się chłodno i burzliwie; tym bardziej życzę nam, żeby było wręcz przeciwnie.
Jerzy Baczyński

Wody mi odchodzą

Codziennie wchodząc do łazienki, omiatam wzrokiem szklaną półkę pod lustrem. Róż­nie jest, czasem stoi 5 flakonów z perfumami, czasem 10. Nigdy nie wiem, po który danego dnia sięgnę, to się dzieje pod wpływem chwili, jakiegoś nagłego im­pulsu, przypomnienia, że idę w takie miejsce, gdzie ten konkretny zapach będzie mi sprzyjał, a tamten na pewno nie. Od lat nie rozważam aspektu uwodzicielskiego, mam cudowną żonę i nie wychodzę w miasto na łowy - zapach ma być moim talizmanem, ma mi przynieść szczęście.
   Zaczęło się jakieś 40 lat temu. Wszedłem do wielkiego sklepu dla modnisiów w Chicago, przeglądałem krawa­ty, rozchełstane koszule z wykładanymi kołnierzami z je­dwabiu a la John Travolta. Koniecznie chciałem zostawić parę groszy, które uciułałem z napiwków, grając do tańca w knajpie polki i walczyki. W stoisku z perfumami zapy­tałem czarnoskórą dziewczynę o jakiś oryginalny zapach, najchętniej korzenny, bo jestem w fazie mistycznej, to­warzyszą mi duchy Indian i świat voodoo. Popatrzyła na mnie wielkimi białkami oczu i palcem kazała iść za sobą. Na dzień dobry dostałem kilka buteleczek różnych wód firmy Jovan na spróbowanie. Były po dolarze. Już nazwy budziły moje rozkochanie: Grass Oil (wyciąg z Trawy), Civet Oil (zapach afrykańskiego zwierzaka z rodziny ko­cich fretek), Musk (piżmo), Ginseng (żeń-szeń), Ambergis Oil (wydzielina kaszalota w chwili niestrawności) i Pagan (poganin). Wedle sprzedawczyni były w ofercie od kilku miesięcy i ludzie ich jeszcze nie rozpoznali. Tak oto 40 lat temu trafiłem na wodę Ginseng, w której zakochałem się bez pamięci. Boskiej, korzennej, niespotykanej.
   Ilekroć wracałem do Polski, miałem ze sobą zapas bu­teleczek. Ludzie mnie pytali, co to takiego, a ja odpowia­dałem bajki, że to zapach wykreowany przez Apaczów, a może Inków, a może Zulusów, kto wie? Byłem szczęś­liwy w czasach moich największych sukcesów, Ginseng był ze mną we wszystkich trudnych chwilach, w jego to­warzystwie poznałem Gusię, po prostu cud, nie woda.
   W PRL jej nie było, więc przy kolejnym wyjeździe do USA natychmiast rzuciłem się do największej drogerii - mojej wody nie było. Całkiem! Znikła z rynku. Prze­stali produkować i do dziś słyszę w internecie skam­lenie jej fanów: dlaczego? Pojawiła się nowa formuła, jakaś pomyłka pachnąca jak aptekarskie syropidło. Po latach znalazłem na aukcji eBay maciupeńki flakonik ukochanego oryginału, w połowie napoczęty, poszedł za 200 dolarów do jakiegoś nygusa w Teksasie. Tyle dał za trzy naparstki zwietrzałego być może płynu. Kowboj po­kochał tę wodę bardziej niż ja.
   Stałem się niczyj. Bezwonny. Używałem rozpaczliwie niezłej Paco Rabanne, którego zapach też pewnego dnia zmienili, potem Aramisa - to samo. Z korzennej wody stał się zwykłymi perfumami. U kumpla wyczaiłem Gi­venchy, zalatywał czymś dla mnie pożądanym, ale już kolejny flakon to nie było to. Jakaś epidemia ogarnęła kulę ziemską - pozmieniali wszystkie znane mi aroma­ty. Przez moment wpadłem w panikę, że coś niedobrego dzieje się z moim nosem, ale nie. W rozmowie z kobie­tą z branży dowiedziałem się, że to się naprawdę dzieje, są nowe trendy, odchodzą od pewnych substancji (zwie­rzęcych), niektóre rośliny okazały się szkodliwe, pew­na chemia też, a są i takie przypadki: cudowna woda Gucci z kolekcji Toma Forda wyparowała po złości - nowa dyrektorka domu mody usunęła wszelkie ślady po poprzednim projektancie. Takie buty.
   Pewnego dnia żona podsunęła mi w perfumerii dia­belski czarny flakon z matowego czarnego szkła. Wyfru­nął z niego zapach, po którym znieruchomiałem. Nie był to Ginseng, był to bajeczny eliksir czarownika z jakiegoś nieistniejącego plemienia z głębi Afryki, o jakim marzy­łem od dawna. Nikt inny poza mną by po niego nie sięg­nął. Body Kouros. Zakochałem się w nim bez pamięci. Stosowałem go bezkarnie przez kilka lat, rozkoszując się jego towarzystwem, a ludzie pytali: „Co to?”. I co?
   Właśnie ukradli mi zapach Body Kouros. Zmienili na inny, teraz jest jakiś szit, który się powinien walać po pół­kach w Biedronie obok proszku Ixi. Czepiałem się w skle­pie, że to chińska podróbka, bo butelkę też zmienili, ale nie. W internecie spotkałem wielu rozczarowanych, szu­kają oryginałów na aukcjach, w starych magazynach, podają tajemnicze składy, żeby mieszać coś z czymś, to wyjdzie prawie to samo. Fachowcy mówią: „Zmieniamy zapachy na bardziej trendy”. Tak jakby zmienili Marilyn Monroe na Kim Kardashian i mówili, że będzie lepiej. No, nie będzie lepiej. Nie ma takiej możliwości.
Zbigniew Hołdys

Co mnie rozerwało

Robi mi się niedobrze, kiedy czytam, że Żydzi byli bier­ni, że powstańcy w getcie „zachowali godność”, czyli ci, którzy umarli z głodu lub poszli do Treblinki, godności nie zachowali, że wię­cej było pomocy niż powstania albo odwrotnie, że wresz­cie ulica Lewartowskiego nazywa się teraz ulicą Marka Edelmana, czyli złego Żyda zastąpiono dobrym Żydem. Kto segregował - nie wiem i nie chcę wiedzieć. To już przekracza wszelkie granice. Marek Edelman zasługuje na każdą ulicę, ale czy należy go wciskać akurat w mienie pożydowskie, jakim jest dawna ulica Lewartowskiego?!
   Piękny natomiast był koncert 19 kwietnia przed pomni­kiem Bohaterów Getta zorganizowany przez Muzeum Polin - wspaniała atmosfera, wielka muzyka, prezydenci Duda, Komorowski, Kwaśniewski razem, żadnych prze­mówień, tylko płomienie menory i znicza, setki warsza­wiaków. Taką Polskę chciałbym widzieć... Obok mnie siedziała para (50+), która rozmawiała w jakimś dziwnym języku i nie rozumiała ani słowa. Zacząłem im po angiel­sku streszczać, co jest grane. Na koniec zapytałem sąsia­da, w jakim języku rozmawiają. - Po fińsku - odpowie­dział. - To ja zaprojektowałem ten budynek - dodał Rainer Mahlamaki, wskazując na Muzeum Polin.
   W drodze do metra znajoma skarżyła mi się, że na traw­niku obok Muzeum, a zwłaszcza na pobliskim pagórku, niektórzy(-re) opalają się topless. - Taka jest kolej rzeczy - pomyślałem. Ci, po czyich kościach dziś stąpamy, wal­czyli, żeby słońce powróciło na Muranów.
   W metrze, żeby się rozerwać, zacząłem czytać najnowszy (16 kwietnia) numer ulubionego tygodnika „The New Yorker”. Oto, co mnie rozerwało.
   PLAC WILSONA. Dwoje globalistów, matka i syn, są na plaży. Syn poszedł popływać i zaczął tonąć. Ratow­nik rzuca się do pomocy, walczy z żywiołem i omal sam nie idzie na dno. W końcu wyprowadza ofiarę na brzeg.
- Ale on miał czapkę - mówi matka do ratownika. Matka globalistka i syn globalista skarżą ratownika do sądu i uzy­skują wysokie odszkodowanie, zasądzone przez globalistę z Trybunału Międzynarodowego w Hadze.
   DWORZEC GDAŃSKI. Sceptycy od dawna ostrzegali, że w internecie nie jesteś klientem, tylko produktem. Dostajesz tanie upominki i przypomnienie o urodzinach, ale za to mają twoje dane osobowe. Cambride Analityca sporządziła „profile psychograficzne”, w oparciu o które wysyłano reklamy i propagandę skrojone na miarę mi­lionów wyborców i konsumentów. Wkrótce nie trzeba będzie głosować, żeby ogłoszono wynik wyborów.
   RATUSZ ARSENAŁ. W 1933 r. w miejscowości Norfolk zbudowano więzienie. Prowadzono tam debaty z udzia­łem drużyny więźniów m.in. z zespołem Uniwersytetu Oxford. „Faceci, z którymi debatowaliśmy, prawie wszy­scy byli skazani na karę śmierci lub dożywocie. Dali nam nieźle popalić” - wspomina jeden z uczestników. W la­tach 1951-66 drużyna więzienna wygrała 146 debat, przegrywając 8. Wolno im trenować wspólnie tylko go­dzinę tygodniowo. Temat debaty nie może być antyrzą­dowy. W tym roku było to pytanie, czy należy zlikwidować kolegium elektorów. Harvard wy­grał z trudem 68:61.
   ŚWIĘTOKRZYSKA. Jeżeli kupu­jesz elegancki wyrób firmy Gucci, Burberry czy Chanel, i widnie­je na nim metka „Made in Italy”, to znaczy, że kreacja ta lub torebka została wyprodukowana przez Chińczyków we włoskim mieście Prato. 200 tys. mieszkańców, 10 proc. Chińczyków. Drugie w Europie (po Paryżu) skupisko emi­grantów z Chin. Zaczynali szyć w drobnych warsztatach, potem awansowali do „szybkiej mody” (pronto moda), koszule non-iron, plastikowa bielizna. Obecnie zaopatru­ją najbardziej wymagające domy mody, a reporter zwie­dzał halę produkcyjną „o rozmiarach boiska do piłki noż­nej”. Pracują kilkanaście godzin na dobę (mówią o nich „żółci stachanowcy”), śpią często w warsztatach, jedzenie im dowożą. Zarabiają godziwie, sprzedają swoje wyro­by hurtownikom po kilka dolarów za sztukę, by potem w eleganckich galeriach kosztowały 10, a nawet 100 razy więcej. Jeżdżą BMW, mercedesami, żaden nie wsiądzie do fiata. Włosi patrzą na nich z góry: „Kopiują, imitują. Nie robią nic oryginalnego. Jak małpy”. Nie wiadomo tyl­ko, czy i jak umierają. W ciągu roku zgłaszają trzy, a nawet mniej zgonów na tysiąc mieszkańców. Pną się w górę. Je­den z nich powiedział amerykańskiej antropolog: „Eravamo noi i cinesi” (Byliśmy Chińczykami).
   POLE MOKOTOWSKIE. Jeszcze o awansach. Becky Hammon (43), kiedyś jedna z najlepszych koszykarek w USA, przechodzi do historii - jest pierwszą kobietą, która została drugim trenerem zawodowej drużyny mę­skiej. Była wspaniałą zawodniczką i - co w tym przypadku ważne - liderką zespołu. W 1995 r. wyciągnęła drużynę swojego koledżu do 33 zwycięstw i 3 porażek. Została rekordzistką ligi pod względem liczby zdobytych punktów, asyst itp. „Aura wokół niej, jej wpływ na drużynę, na pu­bliczność, były magiczne” - mówi „trener wszech cza­sów” Gregg Popovich. Becky urodziła się w Płd. Dakocie, czyli na głuchej prowincji, jest wielką patriotką i osobą głęboko wierzącą, ale to nie przeszkodziło jej grać w czer­wonym stroju Federacji Rosyjskiej (brązowy medal) prze­ciwko USA (złoto) na igrzyskach olimpijskich w Londynie i w Pekinie. Żeby grać w lidze rosyjskiej, przyjęła tam­tejsze obywatelstwo. Niektórzy nazywali ją zdrajczynią, ale potem zwrócili jej honor. W 2007 r. zarobiła zaledwie 95 tys. dol., czyli tyle co nic w porównaniu z zarobkami koszykarzy. Wtedy Rosjanie zaproponowali jej pół miliona rocznie przez cztery sezony. W 2014 r. męska drużyna San Antonio Spurs, jedna z najmocniejszych w NBA, powie­rzyła jej stanowisko drugiego trenera. Była to „epokowa” decyzja, gratulacje nadesłał prezydent Obama. Niektórzy uważają, że kariera Hammon oznacza koniec seksizmu w lidze NBA. Hm. „To tak, jak twierdzić, że wybór Oba- my to koniec rasizmu”.
   KABATY - stacja końcowa. Koniec lektury. Bilans: Jedna pasażerka przejechała mi walizką na kółkach po nogach, inna zburzyła mi fryzurę torebką, a trzecia nadepnęła mi na stopę, mówiąc po piłkarsku, zrobiła mi nakładkę. Po­wrót do rzeczywistości jest bolesny.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz