sobota, 14 stycznia 2017

Szyk zwarty,Faktury z Madery,Domykanie dekady Jarosława Kaczyńskiego,Dykta i warta i Lepsi piją pepsi



Szyk zwarty

Nasza opozycja, a w każdym razie jej poważna część, wpadła w turbulencje akurat w momencie, gdy po raz pierwszy w czasie rządów PiS zaczęła sprawiać wrażenie, że się - jak mawia młodzież - ogarnia.
   Wizerunkowe problemy liderów Nowoczesnej i KOD teoretycznie łatwo bagatelizować. W istocie wyglądają jak zapalenie papierosa w czasie, gdy trwa pożar. Standardy? Po tym, jak szef SKOK-ów wyprowadził dziesiątki milionów złotych na konta w Luksemburgu i uczyniono go potem sze­fem senackiej komisji finansów, kilka przelewów na w su­mie 90 tysięcy zł to niby drobiazg. Historie obyczajowe też raczej łączą, niż dzielą polityków różnych opcji. Oczywiście nie przez przypadek sensacyjne informacje pojawiają się do­kładnie w momencie, gdy PiS, po sejmowej awanturze, ma wielkie problemy wizerunkowe. Oczywiście, wszystko na to wskazuje, były to dość ordynarne wrzutki. Tyle że wrzutki, a nie wymysły. Bagatelizować więc można, ale nie ma to sen­su. Kłopot nie polega na tym, że wizerunkowe problemy dają amunicję PiS-owskiej propagandzie - w niej liderzy opozy­cji i tak są zdrajcami, durniami albo pajacami. Istotą sprawy jest to, że za problem uważa te wpadki bardzo wielu zwolen­ników opozycji. Nie interesuje ich bowiem, że PiS-owskie standardy są znacznie gorsze. Są, ale właśnie dlatego ludzie przeciw nim protestują.
   Grudniowy sukces opozycji nie polegał na tym, że cokol­wiek politycznie ugrała, ale na tym, że przestała sprawiać wrażenie, iż przynajmniej w tym samym stopniu co PiS-em zajęta jest sobą. Hasztag Zjednoczona Opozycja nie wyglą­dał jak marny dowcip. Po historii „portugalskiej” Grzegorz Schetyna był stonowany, być może w imię pierwszej zasa­dy polityki - nie przeszkadzaj rywalowi, który jest na dro­dze do autodestrukcji. Ale następnego dnia było już gorzej. Samodzielne negocjacje Ryszarda Petru z PiS sprawiały nie­uchronnie wrażenie złamania niepisanego paktu - działamy razem, mówimy jednym głosem. Podobnym głosem, ow­szem, mówili, ale dopiero następnego dnia, gdy ich z kolei połączyły kłopoty Mateusza Kijowskiego.
   A przecież właśnie teraz toczy się kluczowa rozgryw­ka. Sejmowy protest parlamentarzystów ma głęboki sens. Uważałem, że powinien się zacząć rok wcześniej, przy oka­zji pierwszego zamachu na Trybunał Konstytucyjny. Ale może dobrze się stało. Ten rok pozbawił chyba resztek złu­dzeń wszystkich, którzy myśleli, że może nie będzie tak źle. W istocie. Jest znacznie gorzej.
   Wkrótce kolejne posiedzenie Sejmu. Opozycja musi więc odpowiedzieć w tych dniach na leninowskie pytanie - co ro­bić? Powody protestu nie zniknęły. Stawiane przez opozy­cję postulaty nie straciły ani grama zasadności. Nie ma więc żadnego logicznego powodu, by protest przerywać. Ile ma on trwać? Być może bardzo długo. I trzeba mieć świadomość, że po drodze po stronie PiS-owskiej będzie trwała propagan­dowa obróbka, a po nie-PiS-owskiej pojawi się zniechęcenie i poczucie, że protest nie prowadzi do niczego.
   Gdyby jednak teraz opozycja z protestu zrezygnowa­ła, wizerunkowe kłopoty zmieniłyby się w wizerunkowe seppuku. To protest sprawił, że PiS znalazło się w defen­sywie. Rejteradę opozycji Jarosław Kaczyński uznałby za swój triumf, zresztą całkiem słusznie. Nie należy się przej­mować propagandowymi pohukiwaniami o głupiej, total­nej opozycji. Władza właśnie zmienia ustrój państwa. Kiedy więc protestować, jak nie dziś? Rezygnacji z protestu nie wybaczy opozycji nikt. Jest bowiem w polityce jedna rzecz niewybaczalna - to słabość.
   Jarosław Kaczyński ma w sobie wielką i manifestowaną nie­mal każdego dni potrzebę zemsty. Ale jest też drugie uczucie, które zdaje się mu całkiem bliskie. To skrywany brutalnością strach. Boi się każdej sytuacji, w której nie dominuje absolut­nie. Nie należy więc za żadne skarby dawać mu poczucia ab­solutnej dominacji. Gdy wyczuje uległość drugiej strony, staje się jeszcze bardziej bezwzględny. Bardziej niż czymkolwiek innym żywi się bowiem pogardą. A słabość wyczuwa jakimiś diabelskimi detektorami perfekcyjnie. Stąd jego, trzeba to przyznać, genialny casting na kandydata na prezydenta.
   Antagonizmu między liderami opozycji prawdopodobnie nic nie zmieni. Uczucie schadenfreude u któregokolwiek z nich byłoby jednak wybitnie niewskazane. PiS, prędzej czy później, uderzy w każdego, kto podniesie głowę. Po pierw­sze - trzeba więc działać razem, słabości opozycji nie znio­są przede wszystkim jej zwolennicy. Doskonale wiedzą, że Kaczyński chce ją podzielić i skłócić. I ukarzą każdego, kto pójdzie mu na rękę. Po drugie - politycy opozycji muszą zro­zumieć, że naprawdę żyjemy już w państwie autorytarnym i że na celowniku jest każdy, kto głośno się temu przeciwsta­wia. PiS będzie odpalało kolejne pociski. Na początek więc po prostu nie można się głupio podkładać.
Tomasz Lis

Faktury z Madery

Im bardziej PiS ma jednego szefa, tym bardziej opozycja żadnego. Teraz wyraźniej widać, na czym polegała kpina Prezesa, gdy proponował, aby opozycja wybrała swojego lidera; prosty sygnał, że skończyła się epoka Tuska („nieste­ty, panowie, po waszej stronie nie ma już dla mnie przeciwnika". Odkąd PiS doszło do władzy, szydzenie z opozycji stało się jedną z ulubionych rozrywek jego posłów i działaczy. A już miniony tydzień, za sprawą panów Petru i Kijowskiego, przyniósł wręcz himalaje uciechy. Pajace, błazny, geszefciarze, ciamajdan - to tyl­ko nieliczne z określeń, jakimi publicyści i politycy PiS obdarzyli „panów od Madery i od faktury".
   Sylwestrowa eskapada posła Petru nie miałaby pewnie trwal­szych politycznych konsekwencji, gdyby nie (na co niestety wy­gląda) próby odzyskania przez pana przewodniczącego powagi, przykrycia aferki przez samodzielne„szukanie kompromisu z PiS" w sprawie kryzysu sejmowego. Złamanie świeżej solidarności opozycji wobec jawnego naruszenia zasad parlamentarnej de­mokracji byłoby ogromną, absurdalną ceną za prywatny wypad sylwestrowy. Ale i tak dla antypisowskiej opozycji sprawa Petru wydaje się mniej groźna niż problem z Mateuszem Kijowskim.

KOD to wciąż największy spontaniczny ruch społeczny, jaki pojawił się w Polsce od czasów Solidarności. W ubiegłym roku w marszach i akcjach KOD brały udział setki tysięcy ludzi oburzonych poczynaniami władzy, traktowaniem państwa i jego zasobów jako partyjnego łupu, demolowaniem demokratycznych instytucji, pogardą okazywaną„Polakom gorszego sortu"- to sfor­mułowanie stało się wręcz hasłem założycielskim KOD. Masowe marsze KOD zrobiły wielkie wrażenie za granicą, a dla PiS - mimo ostentacyjnego lekceważenia i obrażania manifestantów - stały się pierwszym poważnym ostrzeżeniem; zapowiedzią aktywnego oporu społecznego przeciw uzurpacjom władzy.
   Kijowski został liderem, a właściwie publiczną twarzą ruchu trochę z przypadku, bo - przypominamy tu własne reportaże - jako człowiek znający się na komputerach, mający sporo wolnego czasu i ogólnie skłonność do społecznego aktywizmu znalazł się po prostu we właściwym czasie i miejscu. Nikt nie robił castingu na przewodniczącego, nie było też żadnego kontrkandydata, a ponieważ Kijowski wykazał się naturalnym talentem retorycznym i jaką taką sprawnością organizacyjną, nawet jego specyficzny styl czy ujawnienie alimentowych długów nie zahamowały procesu medialnego utożsamiania KOD z Kijowskim.

Właściwie już po pierwszych akcjach KOD w 2015 r. uczest­nicy marszów chcieli szybkiego zbudowania jakiejś struktury organizacyjnej potrzebnej do obsługi demonstracji, budowy sieci komunikacyjnej, własnych mediów, gromadzenia środków, tworzenia lokalnych komórek, być może jako zalążka przyszłej struktury wyborczej. Niestety, ani Mateusz Kijowski, ani grupa amatorów działaczy nie poradziła sobie z tym zada­niem. Przekształcenie luźnej formacji marszowej w organiza­cję nie udało się do dziś, choć proces jakoś powoli się toczy, bo wciąż nie brakuje entuzjastów. Nie odbyły się spotkania programowe, są tylko tymczasowe władze, nadal nie wiado­mo, jaki miałby być polityczny charakter i kierunek ruchu.
    Sam lider, jego (podobno) autorytarny sposób sprawowania władzy, też zaczął być kontestowany, a sprawa faktur ewidentnie ma charakter wyborczej rozgrywki, choć Kijowski sam się kompromitująco podłożył. To wszystko jest bardzo niebezpieczne dla przyszłości głównego dziś ruchu oporu wobec rządów PiS i przykre dla aktywistów i sympatyków KOD. Błędem okazało się zawieszenie organizacji na jednym człowieku. Zniechęcenie do KOD - a wystarczy poczytać wpisy na FB czy kodowskich portalach - byłoby wielkim sukcesem PiS. Na razie najlepszym wyjściem wydaje się rzeczywiście pomysł tymczasowego zbiorowego zarządu i możliwie szybkiego przeprowadzenia wyborów. Pytanie, czy na dłuższą metę KOD może funkcjonować bez jednoosobowego przywództwa?

To jest w ogóle największy dziś problem opozycji anty­pisowskiej: brak liderów. Grzegorz Schetyna, na którego ruszy zapewne wkrótce polowanie z nagonką służb specjal­nych, ma największe doświadczenie i wyczucie polityczne, co potwierdził podczas ostatniego kryzysu; ale emocji nie skupia, Tuskiem nie jest. Ryszard Petru zbyt często ujawnia brak doświadczenia, naiwność, narcyzm, podatność na ma­nipulacje, aby być realnym przeciwnikiem dla Kaczyńskiego. Kosiniak-Kamysz na ludowego lidera wczasach populizmu średnio pasuje. Władysław Frasyniuk, jedyny dziś autentyczny potencjalny lider całej opozycji, do tej roli się nie rwie.
   Paweł Kasprzak, szef niedużej liczebnie, ale zdeterminowanej grupy opozycyjnej Obywatele RP, jest świetny jako organizator dokuczliwych dla władzy akcji nieposłuszeństwa, ale, jak sam mówi, Obywatele RP powinni być tylko jednym z nurtów opozycji. Zresztą gdyby zebrać oczekiwania, jakie powinien spełniać wymarzony lider opozycji, otrzymalibyśmy niemożliwe połączenie Trumpa z Merkel, bo na Kaczyńskiego potrzebny byłby cham, demagog, kłamca i brutal, a centrowy, umiarkowany elektorat liberalny pragnąłby kogoś w stylu niemieckiej kanclerz.

Tymczasem, niestety, nie mamy innej opozycji, niż jest; trzeba też sobie zdawać sprawę, że trwa konsekwentna akcja wszystkich rządowych mediów dezawuująca partie opozycyjne (na wzór tępienia Komorowskiego w 2015 r.).
A naprzeciwko tej rozsypanej, pluralistycznej, niepewnej siebie i swoich przywódców opozycyjnej masy stoi armia: dziesiątki tysięcy posad, miliardy złotych do dyspozycji (s. 22), potężne i bezwzględne narzędzia prowokacji i propagandy, jeden lider oraz scalające poczucie zwycięstwa i równie scalające poczucie zagrożenia utratą władzy.
Zdjęcie prezesa Kaczyńskiego w limuzynie z jakimś przerażono-szyderczym grymasem twarzy, opuszczającego oblężony przez demonstrantów gmach Sejmu, było naprawdę przejmujące. W Polsce robi się nieswojo i niebezpiecznie, bo władza wykazuje niebywałą desperację w forsowaniu zmian ustrojowych, jakby Prezes chciał zdążyć przed jakimś wyobrażonym puczem; przeciw tej władzy czy w jej obrębie.
   Żeby zaprowadzić swoje wizje, jak sam je nazywa, Kaczyński będzie swoich przeciwników dzielił i na siebie napuszczał. Rozsądek nakazywałby, aby opozycja w tej grze nie uczestniczyła. Na podziały będzie jeszcze czas. Dziś najważniejsze jest utrzymanie podstawowej solidarności i wzajemnej lojalności, w myśl prostej politycznej zasady: nie gryźcie się, bo was zjedzą.
Jerzy Baczyński

Domykanie dekady Jarosława Kaczyńskiego

Żeby zrozumieć działania PiS i politykę Jarosława Kaczyńskiego, a także przewidzieć, co może nas czekać w najbliższym czasie, warto wrócić do lat 2005-07. Dzisiejsza rzeczywistość jest konsekwencją tamtych czasów.

Trudno pojąć, dlaczego PiS po wygranych wyborach demoluje porządek demokratyczny. Jedni odwołują się do chęci zemsty Jarosława Kaczyńskiego za śmierć brata w katastrofie smoleńskiej i destrukcji wszystkiego, co powstało przez ostatnie 25 lat. Inni piszą o paranoicznych wizjach, wszechwładnym irracjonalizmie czy postępującym obłędzie. Warto jednak spojrzeć na to, co robił PiS w czasach swoich pierwszych rządów, czyli w latach 2005-07. Historia, nawet najnowsza, pozwala lepiej zrozumieć teraźniejszość.
I co najważniejsze - przewidzieć, co może nas czekać w 2017 r.
   Porównując działania podejmowane obecnie przez PiS z tymi sprzed 10 lat, nasuwa się wniosek o domykaniu przerwanej dekady Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS i jego partia rozpoczęli w latach 2005-07 szereg reform ustrojowych, które zostały przerwane z powodu konfliktów rozsadzających koalicję i pełnego awantur stylu uprawiania polityki. Obecnie, po powrocie do władzy, podjęli wiele wtedy rozpoczętych - bądź planowanych - projektów.
Dzięki woli wyborców mają szansę domknąć swoją przerwaną dekadę zmian.

PiS z dużą konsekwencją kontynuuje swoje poprzednie pomysły, które zmieniają demokratyczne instytucje państwa. Demontaż nowoczesnego państwa nie jest więc tylko przejawem irracjonalnej nienawiści czy tylko chęci zemsty. Jest realizacją planu budowy nowego ustroju, na wzór tego, który pamięta Jarosław Kaczyński ze swojej młodości. Zmiany instytucji są obecnie uzupełnione nowe projekty społeczne i edukacyjne. Bo nie tylko instytucje trzeba zmienić, ale należy także przebudować społeczeństwo - tak aby powstał „Nowy wspaniały świat Jarosława Kaczyńskiego".
   W 2007 r. Wojciech Sadurski, opisując stosunek PiS do kon­stytucji, zwracał uwagę, że zaczęła być ona traktowana jako wróg, niepotrzebny, kłopotliwy gorset „uniemożliwiający rządowi działanie zgodne ze swoim programem"*. Karierę wtedy zrobiło określenie „imposybilizm" - narzekanie na to, że konstytucja i Try­bunał Konstytucyjny nie pozwalają władzom na wprowadzenie potrzebnych jej zdaniem reform i zmian.
   To podejście do konstytucji i TK w pełni przypomina język oraz oskarżenia, których politycy PiS używali w zeszłorocznej walce o zniszczenie niezależności Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał miał utrudniać realizację zamierzeń PiS, należało go więc podporządkować woli prezesa Kaczyńskiego. Zrobiono to w sposób, o którym mówiono dekadę temu.

Ówczesny rząd PiS zapowiedział zmianę ustawy o TK, prowadzącą do podporządkowania tej instytucji i jej prezesa władzy wy­konawczej. Zapowiedzi te zrealizowano z ogromną konsekwencją w 2016 r., a Trybunał stracił swą niezależność i rolę strażnika państwa prawa. Otwiera to drzwi do zmiany samej konstytucji, która jest trakto­wana jako czysto formalny dokument bez większego znaczenia. A tak­że do zmiany wielu kluczowych instytucji w najbliższej przyszłości.
   Możemy się spodziewać zmian w ordynacjach wyborczych takie inicjatywy wysuwane były 10 lat temu. Co przecież lepiej utrwala władzę niż odpowiednia ordynacja? W latach 2005-07 zostało złożone do laski marszałkowskiej siedem projektów zmian ordynacji parlamentarnej, w tym trzy autorstwa PiS. Nie zaproponowano tam zasadniczych zmian, ale przecież wiele lat w opozycji pobudziło legislacyjną wyobraźnię kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości.
   Kolejną instytucją, która pójdzie w jasyr, będzie Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich. Rzecznik jest niezależny, wywodzi się z sektora pozarządowego i broni praw obywateli.
A to są wyraźne dowody na „lewactwo" instytucji i jej szefa - jak podkreślił w jednej z pierwszych wypowiedzi w nowym roku minister Mariusz Błaszczak.

Niszczenie służby cywilnej, które obserwowaliśmy w zeszłym roku, również stanowi kontynuację działań PiS sprzed dzie­sięciu lat. Tym razem jednak robi się to bez wstydu, bezwzględnie i bez udawania, że Pisiewicze i Misiewicze poza polityczną lojalno­ścią mają jeszcze jakieś inne kompetencje. Reforma prokuratury sądownictwa to również poprawiona kontynuacja pomysłów z okresu pierwszych rządów PiS. Tyle że obecnie zaproponowane przez tę partię zmiany są dużo głębsze. Również zmiany Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz próby „uporządkowania" organizacji pozarządowych, które pojawiły się w 2016 r., były odwzorowaniem etatystycznych pomysłów zaproponowanych w 2006 r. Te niszczące NGO pomysły będą kontynuowane.
   Zmiany będące kontynuacją można wymieniać bez końca. Dotyczą nie tylko instytucji, ale i języka. Obejmują szczególny stosunek posłów PiS do dziedzictwa przyrodniczego Polski, kwestionowanie teorii ewolucji czy narzucanie ideologicznej interpretacji historii. Oczywiście PiS i Jarosław Kaczyński wiele nauczyli się przez ostatnie lata. Wiedzą, że nie wolno im wyłącznie zmieniać ładu instytucjonalnego, muszą jednocześnie zapewniać sobie poparcie społeczne. To do pewnego stopnia mają zapewniać programy 500+ czy Mieszkanie+.

Niektóre pomysły PiS zmieniają oczywiście swój początkowy charakter. I tak 10 lat temu PiS kładło nacisk na szczególnie silną rolę prezydenta. Tego typu pomysły raczej nie powrócą, bo szansa, że kandydat PiS wygra kolejne wybory prezydenckie, jest niewielka. A po co wzmacniać kandydata opozycji?
   Jarosław Kaczyński zapowiedział, że dla realizacji swoich wizji gotów jest nawet poświęcić wzrost gospodarczy. Co prawda pani premier Szydło ogłosiła, że w tym roku rząd skupi się na sprawach gospodarczych, ale wiadomo, że najważniejsza jest „wizja".
Najpierw jednak w gruzach musi lec to, co Polacy budowali po 1989 r. - ustrój, o którym marzyli, żyjąc w PRL. I do tego właśnie sprowadza się ta wizja, którą chce realizować prezes Kaczyński.
* „Porządek konstytucyjny" w „Demokracja w Polsce 2005-2007", pod red. Leny Kolarskiej-Bobińskiej, Jacka Kucharczyka i Jarosława Zbieranka, ISP 2007.

Lena Kolarska-Bobińska - socjolog, profesor nauk humanistycznych, była dyrektor CBOS oraz ISP. W latach 2009-13 posłanka do Parlamentu Europejskiego z ramienia PO, później minister nauki i szkolnictwa wyższego w rządzie Donalda Tuska, a następnie w gabinecie Ewy Kopacz. Członkini rady programowej Kongresu Kobiet oraz rady Instytutu Obywatelskiego. Autorka licznych publikacji naukowych.


Dykta i warta

Ciekawe, co nas szybciej wy­kończy - smog, PiS, Kościół czy opozycja? Spróbuję ocenić to na zimno. Będzie mi łatwo, bo nad Wigrami mam minus 17 w środku dnia.
   Smog jest zagrożeniem teoretycznym, więc nie ma powo­dów do paniki - ogłosił naczelny lekarz suwerena Konstanty Radziwiłł. W cywilizowanym świecie po takiej wypowiedzi facet powinien wyjechać do Boliwii, tam zrobić sobie ope­rację plastyczną twarzy, żeby go nikt nie rozpoznał, a po­tem się zastrzelić. Dane światowych organizacji są bowiem porażające. W Polsce co roku z powodu zanieczyszczenia środowiska umiera przedwcześnie 45 tys. osób. Taki cały Kołobrzeg po prostu. Dodajmy jeszcze tych, którzy zatrute powietrze przeżyją, ale odchorują. Koszty leczenia, rent, ab­sencji w pracy itp. szacuje się nawet na 100 mld dol. rocznie. Oczywiście minister Radziwiłł nie zna tych danych, bo jego żywiołem jest zbrodnicze in vitro i łykane jak cukierki pigułki antykoncepcyjne po 100 zł sztuka. Dał się też poznać jako orędownik obniżania standardów w opiece okołoporodowej. Nie wiadomo tylko, czy to wszystko z nieuctwa czy cynizmu. Najpewniej z jednego i drugiego, zależy, co ma pod ręką. W każdym razie minister zdrowia nas uspokoił. Smogiem nie należy się przejmować, dalej można palić w piecach starymi kaloszami, kawałkami opon i asfaltu.
   Nie trzeba być ministrantem ani umieć złapać hostię w locie, by służyć Kościołowi. Oto w ostatni weekend przed oblicze Matki Boskiej Jasnogórskiej przybyli jak co roku kibice futbolowi. W drodze do Częstochowy kilkunastu z nich wpadło na stację benzynową i po prostu ją okradło. Tak po katolicku, żeby się mieli potem w klasztorze z czego wyspowiadać. Pielgrzymka była patriotycznie udana. W spe­cjalnym liście do premier Szydło stadionowi kibice apelo­wali o „niezatrzymywanie się w naprawie ojczyzny”. Hm, czyżby mieli jakiś sygnał, że rząd ma zamiar jeszcze więcej psuć? Z właści­wą ich wiekowi troską interesowali się też sprawami sprzed 80 lat. Pytali, na jakim etapie znajdują się rozmo­wy na temat roszczeń środowisk żydowskich w stosunku do Polski, oraz ubolewali, że „niemieccy grabieżcy polskiej gospodarki nie zapłacili za swoje karygodne czyny”. Zażą­dali repolonizacji mediów i gruntownej lustracji środowisk opiniotwórczych i kulturalnych w Polsce. Na koniec piel­grzymki mogli sobie postrzelać z rac. Nie wolno ich przyno­sić na mecze piłkarskie, ale w klasztorze były mile widziane. Gorącymi słowami przemówił też do zebranych zastępca przeora o. Jan Poteralski: „Jesteście naprawdę kimś bardzo wielkim w Polsce (...) przecież to wy jesteście tymi, którzy tak bardzo ukochali Polskę, to przecież wy na stadionach mówicie o żołnierzach niezłomnych, to przecież was moż­na spotkać na ulicach polskich miast, gdzie opowiadacie się tak bardzo wyraźnie za Polską, za tymi, którzy walczyli o Polskę. (...) Jakże jesteście wielkimi bohaterami XXI wie­ku”. Groźne słowa. Jest dla mnie jasne, że bezwstydne zaloty, w które wmanewrował się Kościół, źle się skończą.

Biedny ten nasz kraj w niedorzeczu Wisły, gdzie nawet Kasprowy Wierch jest garbaty. Prezydent wycina krechę na stoku, by zdążyć podpisać, marszałek Sejmu szuka laski, a konstytucja ma wolne. W parlamencie ilość smogowego pyłu zawieszonego w powietrzu największa jest tam, gdzie jest powietrze. W głowach posłów znaczy. Boczne wejście do Sali Kolumnowej Sejmu zabarykadowano krzesłami i zabito dyktą. Przy głównym Straż Marszałkowska trzyma wartę. A zza zamkniętej sali plenarnej wysokiej izby nie­sie się dziarski śpiew opozycji: Przejdziem dyktę, przejdziem wartę...
Stanisław Tym

Lepsi piją pepsi

Kiedy po latach postnych do Polski dotarły coca-co- la i pepsi-cola, Janusz Minkiewicz, znakomity satyryk (1914-81), powie­dział „Lepsi piją Pepsi”. Podział Polaków na lepszych, od pepsi, i gorszych, od coca-coli, przypomina się w związku z ujawnieniem przez „Wyborczą”, że MSZ rozesłał do 24 Instytutów Polskich w świecie listę lu­dzi kultury, mediów i historyków rekomendowanych do zapraszania za granicę. O Polsce na świecie opowia­dać mają m.in. Jan Pietrzak, Jerzy Targalski czy Cezary Gmyz. „W dziale »Ludzie pióra, publicyści« nie ma au­torów, których chcą przekładać zagraniczni wydawcy. Najczęściej zwracają się oni do Instytutu Książki o do­finansowanie przekładów książek Stasiuka, Tokarczuk, Krajewskiego, Sapkowskiego, Miłoszewskiego, Dehnela i Szczygła. Żadnego z tych nazwisk nie ma na liście. Jest za to m.in. Jan Pietrzak, Bronisław Wildstein, Sławomir Cenckiewicz i Waldemar Łysiak. Reszta to głównie kryty­cy, publicyści i naukowcy (ale nie tylko kojarzeni z pra­wicą) ”- czytamy.
   Każda władza prowadzi politykę personalną i kultural­ną, ale po 1989 r. żadna nie czyniła tego z taką ostentacją, tak topornie jak obecna, która usuwa Brzechwę i Tuwima z nazw przedszkoli, szkół i ulic, a swoich lansuje za grani­cą. W PRL były wręcz zapisy cenzorskie na nazwiska, takie jak Panufnik, Herbert czy Miłosz. Zaryzykuję hipotezę, że gdyby dzisiaj żyła Wisława Szymborska, to na liście MSZ raczej by się nie znalazła i wsparcia na Nobla nie uzyskała, podobnie jak nie uzyskuje go Tusk na stanowi­sko w Brukseli. Z tego, co ujawnia „Wyborcza”, wynika, że obok pieszczochów władzy znajdują się na oficjalnej liście osoby kompetentne i zasłużone, ale raczej w cha­rakterze kwiatków do kożucha. Jeden z takich kwiatków powiedział mi, że nikt go o zgodę na umieszczenie w ta­kim towarzystwie nie pytał, więc da temu wyraz w liście do ministerstwa. Trochę to przypomina kontredans wo­kół składu Narodowej Rady Rozwoju, do której nie wszy­scy zaproszeni weszli, a niektórzy wręcz przeciwnie.
    „Wzorem lat ubiegłych, wychodząc naprzeciw postula­tom dyrektorów Instytutów Polskich i środowisk kultury, na użytek wewnętrzny tworzone jest takie zestawienie” - informuje MSZ. Jak to „wzorem lat ubiegłych”? W czasie kiedy ministrami byli pp. Rosati, Geremek i Bartoszewski, żadnych takich list nie sporządzano. Obecne posunięcie MSZ, dzielące twórców i uczonych na lepszych i pozo­stałych, ma charakter pionierski. To nowatorski wkład do traktowania Polski jako własnej stajni. Nie dziwi, że ta­kie postulaty z Instytutów Polskich padają, gdyż sankcje za zaproszenie choćby profesora Łagowskiego (najlepszy komentator polityczny) mogłyby być surowe. Po co my­śleć, kogo polecić i za karę zostać odwołanym? Lepiej niech myśli „centrala”.
   Kiedy pełna lista zostanie opublikowana, będzie czas, by ją ocenić. Nie śmiem komentować nazwisk ludzi mediów, którzy znaleźli się na liście MSZ, poza tym, że są to ludzie bardzo zajęci. Jeden na zaprosze­nie ministra, tym razem kultury, sporządził eksper­tyzę na temat przygotowywanej wystawy Muzeum II Wojny Świato­wej. Drugi znalazł się m.in. wśród członków Wojewódzkiej Komisji Konkursu tematycznego „Lech Kaczyński - historia najnowsza”, powołanej przez ku­ratora oświaty.

Z redaktorem Semką można się nie zgadzać, ale to nie­wątpliwie jest publicysta. Ale kim jest Matthew Tyr­mand, żeby trafić na listę „opowiadaczy Polski” za gra­nicą? Jedyną jego zasługą jest przynależność polityczna do pisma „Do Rzeczy”, któremu udziela wywiadów jako ekspert od spraw wszechświatowych i plotkarskich. Do­robek dziennikarski tego pana przypomina dorobek Bartłomieja Misiewicza w dziedzinie studiów wyższych i obronności - oba są widoczne tylko przez mikroskop. Opus magnum młodego Tyrmanda, który zdążył już przez kilka miesięcy być doradcą ministra Waszczykowskiego (po czym go zwolniono), jest wywiad pt. „Ideowa krucjata przeciw Polsce”. Tyrmand występuje w nim jako znawca kulis „antypolskiej propagandy” na Zachodzie. Jak ustalił, krytyczny wobec dobrej zmiany artykuł „Washington Post” to „klasyczny przykład wpływu zza pleców »specjalnego korespondenta z Polski« Anne Applebaum. Są tam wszyst­kie znaki rozpoznawcze tej narracji. Chociaż Polska nie jest najlepszym miejscem dla bycia Żydem, to liczba wzmianek o antysemityzmie jest oszałamiająco nieproporcjonalna”.
   Chociaż młody Tyrmand nie dorasta do pięt laureatce Pulitzera za książkę „Gułag”, kąsa ją po kostkach: „Wśród starych obserwatorów i polskich korespondentów jest wielu znajomych i przyjaciół Anne Applebaum, którzy wyrośli na tych samych ideach (...) polityki »liberalnej« PO oraz Brukseli. Edward Lucas z »The Economist« - gruba ryba - otrzymuje większość informacji o polskiej polityce od samej »królowej« oraz jej męża, z którym się przyjaźni”.
   Inna gruba ryba, Fareed Zakaria - czołowy komentator CNN - to „ulubiony dziennikarz” Sikorskiego. Laudacje Zakarii - o zgrozo! - są na większości zagranicznych wy­dań książek Applebaum, wtrąca dziennikarz Makowski z „Do Rzeczy”. „To element brudnej politycznej gry mają­cej na celu delegitymizację ostatnich wyborów...” - mówi syn starego Tyrmanda. Krytycznych głosowo Polsce przy­bywa, ponieważ „to jedyna broń w posiadaniu michnikowszczyzny, która ma dzisiaj jeszcze jakąś siłę rażenia”.
   Po przyjeździe z USA trudno się przebić i zostać celebrytą z dnia na dzień, Tyrmand szybko nauczył się języka PiS: „Olejnik i Lis - bez wsparcia władzy od początku ich karier dzisiaj sprzedawaliby gazety w kiosku albo czyścili buty przed wejściem do Marriotta”.

Takiej doczekaliśmy Polski. Pikolak z MSZ - oficjalnym opowiadaczem Polski, a Michnik, Olejnik i Lis mogą już rozglądać się za szczotką do butów i pastą Kiwi, która ich ożywi. Jeśli się postarają, Matthew Tyrmand lub inna persona z listy ministerstwa, przechodząc na lunch z za­granicznym dziennikarzem, rzuci im złocisza napiwku. Na pepsi.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz