niedziela, 5 lutego 2017

Straszne podobieństwo,Człowiek i jego ludzie,Wolność nie obroni się sama,Karbowy na falii i Gdzie sikają towarzysze



Straszne podobieństwo

Moje pokolenie, podobnie jak i starsze, marzyło, by Polska stała się czymś na podobieństwo tak idea­lizowanej wtedy przez nas Ameryki. Upodabnia­nie się właśnie następuje, tyle że to Ameryka upodabnia się do Polski w jej najnowszym, nieszczęsnym wcieleniu.
   Czy Ameryka przetrwa Trumpa, zastanawiają się najtęższe głowy. Albo dokładniej: w jakim będzie stanie, gdy dobiegnie kres obecnego eksperymentu? Czy nadal będzie światową potęgą? Czy ocaleje wolność słowa, chyba nie dość zabez­pieczona pierwszą poprawką do konstytucji? Takie pytania padają teraz absolutnie poważnie. A najważniejsze z nich, za­dawane ze śmiertelną powagą, brzmi tak: czy Ameryka prze­trwa jako republika? W Polsce republika pada pod ciosami wodza i jego bezrefleksyjnych pretorianów. Trumpowi tak łatwo nie pójdzie. Ale niebezpieczeństwo istnieje.
   W czasie inauguracji Trumpa niemal wszyscy skupili się na jego wystąpieniu, a poza tym na didaskaliach: ilu ludzi w niej uczestniczyło, jak wytrzymała tak trudny dla siebie moment Hillary Clinton, jaka była mowa ciała i mowa spojrzeń po­przedniej i obecnej pierwszej damy. Niemal nie zwrócono uwagi na rzecz z punktu widzenia trwałości instytucji szale­nie ważną: na dostojeństwo, z jakim zachowywali się sędzio­wie Sądu Najwyższego, i na okazywany im szacunek. Jakby to dziś wyglądało u nas? Sędzia Przyłębska, sędzia Muszyń­ski, sędzia Cioch... Dajmy spokój, bo zestawienie jest aż przy­kre. Gruchotanie republiki, które tradycyjnie zaczyna się od zdemolowania sądu konstytucyjnego, w Ameryce nie przej­dzie. Jest też partia prezydenta Trumpa. W ostatniej deka­dzie ulegała radykalizmowi i populizmowi, ale wciąż jest partią, której parlamentarzyści nie są i nie będą zestawem rąk podnoszących się w rytm wskazań wodza.
Trumpowi będzie o niebo trudniej, ale może zadać Ame­ryce i światu potężne ciosy, bo choć ma miliardy, zamiło­wanie do kobiet i konto w banku, jako przywódca ma cechy - nomen omen - szalenie podobne do cech lidera PiS.
   Komentatorka londyńskiego „Timesa” słusznie zwróci­ła uwagę, że Trump chce nie tyle Amerykę uczynić „great again”, ile zaprząc ją do uczynienia wielkim Trumpa. Jaro­sław Kaczyński wiele mówi o potencjale Polski, ale prakty­ka jego rządów wskazuje, że jego celem jest nie tyle wielkość Polski, co wielkość władzy Kaczyńskiego w Polsce. Może na­wet więcej - skala jego panowania nad Polską. Dumni ofice­rowie CIA nagradzają Trumpa oklaskami, gdy w pierwszym dniu prezydentury beszta media, nazywając dziennika­rzy jednymi z najbardziej nieuczciwych ludzi na planecie, i chwali się liczbą okładek w magazynie „Time”. U nas naj­ważniejsze osoby w państwie, każda wyprężona jak struna, oddają w Filharmonii Narodowej hołd wodzowi, którego za­przyjaźnione pismo uznało za „Człowieka Wolności”. Cała filharmonia otoczona jest kordonem policji, bo wolność, jak wiadomo, wymaga przecież pałek i ochrony. Oba zdarzenia to tylko epizody, a jednak bardzo wiele mówiące o naturze władzy i ludzi ją sprawujących.

   Trump kłamie bez przerwy, wciąż ulega emocjom i im­pulsom, non stop kreuje konflikty, szuka wrogów i dyszy pragnieniem zemsty, którą chciałby zafundować mediom, opozycji i innym krajom. Niemal w każdej sytuacji demon­struje narcyzm i brak powściągliwości. Do tego serwu­je Amerykanom kolejne spiskowe teorie. Brzmi znajomo, prawda? I Trump, i Kaczyński są przekonani, że jeśli coś dzieje się nie po ich myśli, to z całą pewnością jest to efekt wrogiej działalności wrogich ośrodków. Nawet zestaw anty­patii obaj przywódcy mają podobny. Nie lubią Unii Europej­skiej, liberalizmu, elit, niezależnych mediów, niezawisłych sędziów, imigrantów... Trump ma narzędzia, by uprzykrzyć życie całemu światu. Kaczyński może uprzykrzyć życie tyl­ko Polakom, ale nie o skalę szkód tu idzie, lecz o rysy cha­rakteru i charakter przywództwa. Sprawiają one, że wyłomy w państwie prawa są nieuniknione, konflikty nie tylko nie są łagodzone, ale są potęgowane, podziały w społeczeństwie nie tylko nie są tonowane, ale są galwanizowane, niezależ­ność ludzi i instytucji nie tylko nie jest doceniana i pielęg­nowana, ale jest podważana, a w wypadku Kaczyńskiego - masakrowana.
   Nasza prawica, nie rozumiejąc potencjalnie zgubnych skutków prezydentury Trumpa dla Polski albo je ignoru­jąc, przyjęła jego wybór z entuzjazmem. Być może uznała, że wygrana Trumpa nadaje wygranej PiS znaczenie głęb­sze - pokazuje, że w takim kierunku idzie po prostu świat, co uprawdopodabnia kolejne zwycięstwa Kaczyńskiego. I kto wie, czy po części nie ma racji. Jeśli więc Ameryka poradzi sobie z Trumpem, a Europa z populistami, PiS i jego wódz otrzymają potężny cios. Okaże się bowiem, że zwycięstwo autorytaryzmu i populizmu nie jest nieuchronnością wyni­kającą z historycznego determinizmu, ale chorobą. Groźną, lecz uleczalną i przemijającą.
Tomasz Lis

Człowiek i jego ludzie

Czasami fotografowi trafia się zdjęcie, które w jednym mgnieniu opowiada jakąś historię czy emocję trudną do przekazania słowami. Niektóre z nich na długo nabierają rangi symbolu, stają się znakiem czasu, niekiedy przejmującym politycznym komentarzem. Jedno z takich zdjęć, przedstawiające zbliżenie twarzy Jarosława Kaczyńskiego, przedzie­rającego się w limuzynie przez tłum blokujący Sejm, zamieściliśmy niedawno na okładce POLITYKI. Teraz mamy kolejne niezwykłe ujęcie które obiegło internet: to fotografia zrobiona w Filharmonii Narodo­wej podczas uroczystej gali wręczenia prezesowi PiS tytułu Człowieka Wolności tygodnika„wSieci". (Wydawnictwo Fratria odmówiło nam sprzedaży tego zdjęcia. Nieco podobny kadr drukujemy na okładce).
   Oto ta scenka: teatralny balkon, w środku, na pierwszym planie, kamienna, skierowana do widza twarz Prezesa, a wokół tłumek klaszczących ludzi władzy: On siedzi, wszyscy stoją. Niektórzy, zwłaszcza nieco odsunięci od centrum, demonstrują entuzjazm. Najbliżej Prezesa, ale z zachowaniem należytej wolnej przestrzeni, formacja trójpostaciowa: tworzą ją premier, marszałek Sejmu i Antoni Macierewicz. Inni ministrowie stoją w dalszych rzędach, większość wygląda raczej na spiętych lub zmęczonych. Układ do złudzenia przypomina trybunę honorową z dawnych uroczystych zjazdów partii, gdzie odległością od przywódcy mierzono wpływy polityczne; gdzie cały dygnitarski światek stanowił jedynie, niewiele znaczące, tło dla Pierwszego. Oczywiście, że akademia ku czci ma swoją ponadczasową estetykę, ale ten akurat obraz nie jest ani przyjemny, ani przyjacielski, ilustruje dystans, dominację lidera, jedynowładztwo, napuszoną autocelebrę nowych właścicieli kraju. (Sponsorami i partnerami nagrody, jak chwali się tygodnik, byli: PZU, Orlen, PGNiG, PKO BP,Tauron, PGE, Totalizator, SKOK, Poczta Polska i inni - trzeba by sprawdzić, czy zabrakło jakiejś państwowej spółki).

Dobrze, to teraz zatrzymajmy wizję i włączmy fonię. Liczba i ja­kość wypowiedzianych podczas gali pochlebstw, drukowanych potem przez prawicowe portale i media, była fantastyczną prób­ką nowomowy, a właściwie, dla pamiętających PRL, staromowy.
Po raz kolejny mistrzynią tej formy okazała się Pani Premier, która od kampanii wyborczej jeszcze udoskonaliła zestaw podręcznych związków frazeologicznych, używanych zresztą przez wszystkich ministrów, a zwykle obracających się wokół„Polek, Polaków i Polski". Więc tym razem Jarosław Kaczyński całe życie poświęcił wolności
Polaków i Polski", a„ta wolność daje nam dzisiaj poczucie, że jeste­śmy prawdziwie wolnymi Polakami", bowiem „Polacy mogą się czuć prawdziwie wolni dzięki premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego bratu Lechowi Kaczyńskiemu". Tę wolność, przez program PiS „możemy dzisiaj budować razem wszyscy”, a „Polska nie musi kłaniać się na zagranicznych salonach, ale to Polska jest państwem, z którym muszą się liczyć inni”. To, co Jarosław Kaczyński zasiał w głowach swoich podwładnych, obficie zebrał podczas gali. (Właśnie Pani Pre­mier otrzymała tytuł„Człowieka Roku Strefy Wolnego Słowa” Klubów Gazety Polskiej).
Za to laudacja ze strony redaktora gazety „wSieci” (nazwisko pominę, bo może mu się jeszcze kiedyś przyda) wyrażała w uroczystej formie stosunek licznych środowisk prawicowych, również tzw. mediów niepokornych, wobec Partii i Osoby. Niegdysiejsze spotkanie redaktora z Jarosławem Kaczyńskim to był, cytuję, „przede wszystkim potężny kop w głowę; strumień myśli, informacji, diagnoz, analiz”. Autor spotkał się wtedy z„charyzmą utkaną z potęgi myśli”(nigdy w historii III RP nie słyszałem, aby jakikolwiek dziennikarz wypowiadał się w ten sposób o jakimkolwiek polityku - ale pewnie żaden nie zasłużył). To Jarosław Kaczyński dał bowiem „prawdziwy wybór Polakom” i „włączył nas w grę zmianę świata”. Dzięki temu jest dla wielu czytelników tygodnika „bezwarunkowym autorytetem”. Te deklaracje wypowiedziane były z autentycznym wzruszeniem.

A co na to Człowiek Wolności? Chyba sam Prezes wolałby tytuł Pa­trioty Roku (przyznany już niestety Antoniemu Macierewiczowi) czy Demokraty Roku, bo„wolność” za bardzo kojarzy się z liberali­zmem, ale sprowokowany tytułem nagrody, Laureat poczynił kilka spontanicznych uwag. Słusznie zauważył, że „wolność łatwo można utracić. Spójrzmy choćby na Wschód”. Także „Wolność w Europie jest w odwrocie. Szczególnie na zachód od naszych granic”. Zatem na Wschodzie, i na Zachodzie jest źle i„może się zdarzyć tak, że Pol­ska pozostanie wyspą wolności”. W tym celu niezbędne jest silne państwo. „Nie ma wolności bez silnego państwa. Strefę wolności i demokracji może stworzyć tylko i wyłącznie państwo narodowe”.
I najważniejsze przesłanie: „Trzeba odrzucić postawy w gruncie rzeczy antypaństwowe, które znajdują swoje uzasadnienie w od­woływaniu się do wolności”. A zatem (chyba tylko taka interpretacja jest dopuszczalna) wolność nie wymaga bynajmniej ochrony oby­wateli przed władzą, gwarancji dla ich osobistych praw, respektu dla ich poglądów, przekonań, stylu życia, nie potrzebuje służebności i uspołecznienia państwa, ale jego „siły", uosabianej przez centralny ośrodek władzy politycznej, który wyznacza „strefę wolności i demokracji” (jak to wygląda w praktyce, pisze na s. 9 Aleksander Hall). Zatem: dysponentem naszej wolności ma być Człowiek Wolności.
I jego ludzie.
   Ale podczas gali wolności, prawa i sprawiedliwości padły też nieoczekiwane słowa otuchy. Oto sam Laureat zauważył:„ci, którzy po dziś dzień myślą o tym, by wolność ograniczyć i tego nie ukrywają, nie mają szans. Przegrają". Pewnie rozumienie wolności całkowicie nas dzieli z Człowiekiem Wolności, ale konkluzja całkowicie łączy.
Jerzy Baczyński

Wolność nie obroni się sama

Dokąd zmierza Polska pod władzą„Człowieka Wolności"? Wystarczy spojrzeć na wydarzenia z ubiegłego tygodnia.

Warszawska prokuratura postawiła już pięciu osobom zarzu­ty w związku z ich udziałem w grudniowej demonstracji pod Sejmem. Dotyczą znieważania pracowników rządowej tele­wizji, utrudniania im pracy, a także„utrudniania krytyki prasowej". Wcześniej policja opublikowała fotografie poszukiwanych demon­strantów. Minister Zbigniew Ziobro ogłosił, że w ramach reformy sądownictwa Krajowa Rada Sądownictwa - pomyślana w konstytucji przede wszystkim jako reprezentacja sędziowskiego samorządu - bę­dzie wybierana przez Sejm (czyli w obecnych realiach przez posłów PiS).Tuż po tej zapowiedzi pojawił się projekt ustawy przygotowany w Ministerstwie Sprawiedliwości zgodny z zapowiedzią Ziobry. Przy­pomnijmy więc: KRS - w myśl konstytucji - stoi na straży niezawisło­ści sędziów i niezależności sądów. Opiniuje nominacje sędziowskie.
    Politycy PiS w ślad za Jarosławem Kaczyńskim powtarzali w ubiegłym tygodniu, że zamysł wyeliminowania z przyszłych wy­borów samorządowych prezydentów, burmistrzów i wójtów, którzy sprawowali swoje urzędy przez ostanie dwie kadencje, jest zgodny z konstytucją. Prezes PiS na spotkaniu z małopolskimi działaczami swej partii oświadczył, że celem zmian w ordynacji wyborczej jest usunięcie patologii w samorządach. Ich uosobieniem - jak należy rozumieć - są przede wszystkim prezydenci dużych polskich miast, potwierdzający mandat zaufania społecznego w kolejnych wybo­rach. W istocie patologią w oczach Jarosława Kaczyńskiego jest przecież fakt, że liderzy Polski samorządowej nie należą do jego partii i nie muszą słuchać jego poleceń.
   Wbrew uprzednim deklaracjom polityków PiS w Sejmie nadal występują utrudnienia w pracy dziennikarzy. Przygotowywane są też zmiany w regulaminie Sejmu, których celem jest „dyscyplino­wanie" opozycji.

To tylko wybrane, acz znamienne, przykłady działań rządzących z ostatnich dni. Zbiegły się one z przyznaniem Jarosławowi Kaczyńskiemu przez pismo „wSieci" tytułu Człowieka Wolności - w uznaniu za jego działalność w ubiegłym roku. Na gali tygodni­ka, całkowicie identyfikującego się z partią rządzącą, nie było końca hołdom składanym prezesowi PiS oraz pochlebstwom wygłasza­nym pod jego adresem. Rekord ustanowiła premier Beata Szydło, dziękując Kaczyńskiemu za nauczenie jej, czym jest wolność. Obser­wując działalność pani premier, nie ma wątpliwości, iż zrozumiała, że wolność to nic innego jak posłuszeństwo.
   Jarosław Kaczyński jest obecnie najpotężniejszym człowiekiem w Polsce. Na pewno więc należałby mu się tytuł Najbardziej Wpły­wowego Człowieka w naszym kraju.
   Trudno zaprzeczyć, że ma sporo talentów, bo gdyby ich nie posiadał, nie byłby w tym miejscu, w którym jest. Jednak tytuł Człowieka Wolności to naigrawanie się z inteligencji i zdrowego rozsądku Polaków. Bo to Kaczyński sprawia, że tej wolności w Polsce jest coraz mniej.

Pod koniec 2015 r. proces zabierania i ograniczania naszej wolności został zapoczątkowany łamaniem konstytucji w rozprawie z niezależnością Trybunału Konstytucyjnego i był kontynuowany w mi­nionym roku. Przywołane przeze mnie wcześniej wydarzenia w pełni wpisują się w ten proces i dowodzą, że wyraźnie on postępuje.
   Za najgroźniejsze uważam kolejne uderzenie w niezależność władzy sądowniczej i niezawisłość sędziów. W łańcuszku: władza polityczna-służby specjalne-prokuratura brakowało tylko jednego, ale bardzo ważnego ogniwa, niepodporządkowanego polityczne­mu centrum. Sądów. Wybieranie członków KRS przez obecną więk­szość parlamentarną przyniesie podobne efekty jak w przypadku nowych nominatów do Trybunału Konstytucyjnego. O karierach i awansach sędziów będzie decydowało gremium, w którym będą zapewne przeważać ludzie o moralnych i profesjonalnych kwali­fikacjach zbliżonych do sędzi Julii Przyłębskiej. Będą oczywiście sędziowie, którzy zachowają wierność sumieniu i treści ślubowania sędziowskiego. Jednak ilu zostanie wystawionych na pokusę „nie- podpadania władzy", zachowań konformistycznych, a nawet wprost karierowiczowskich?

Zwycięstwo PiS w parlamentarnych wyborach jesienią 2015 r. nie spowodowało i nie mogło spowodować gwałtownej rewolucji ustrojowej. Zapoczątkowało jednak zaplanowaną, przemyślaną oraz konsekwentnie i szybko realizowaną zmianę ustroju poli­tycznego Polski. Dokąd zmierzamy pod władzą Jarosława Kaczyń­skiego? Roman Kuźniar w niedawnym wywiadzie dla POLITYKI (3) postawił bardzo ostrą tezę: grozi nam faszyzm. Nie podzielam jego opinii. Faszyzm - w klasycznej włoskiej wersji - to rządy monopartii, brak oficjalnej opozycji i jedna, narzucana wszystkim, ideologia. Nawet w najczarniejszym scenariuszu nie przewiduję takiej przy­szłości dla Polski. Nie przypisuję także PiS intencji ustanowienia państwa faszystowskiego.
   Moja diagnoza jest inna: Jarosław Kaczyński buduje państwo autorytarne, w którym centralny ośrodek władzy politycznej (obec­nie to on go stanowi) zdecydowanie dominuje nad innymi władza­mi Rzeczpospolitej i społeczeństwem. W takim państwie wiele in­stytucji ma charakter fasadowy, nie występuje faktyczny trójpodział władzy, a opozycja, której prawa do istnienia się nie kwestionuje, nie może rywalizować z obozem władzy jak równy z równym. Gdy zagraża władzy, używa się przeciwko niej aparatu państwowego, prawa (interpretowanego przez rządzących) i manipulacji syste­mem wyborczym.

Nic nie wskazuje, aby ludzie zajmujący obecnie najwyższe urzę­dy w państwie liczyli się z możliwością oddania w niedalekiej perspektywie władzy drogą demokratycznych wyborów. Gdyby tak było, nie łamaliby z taką ostentacją konstytucji, za co w systemie demokratycznym i w państwie prawa nieuchronnie trzeba po­nieść odpowiedzialność.
   Są różne autorytaryzmy. Brutalne i stosunkowo liberalne.
Jednak nawet zachowujący demokratyczną fasadę „miękki" auto­rytaryzm byłby gigantycznym krokiem wstecz w historii Polski po 1989 r. Wolność nie obroni się sama. Mogą to uczynić jedynie świa­domi i zachowujący odwagę cywilną obywatele.

Dr hab. Aleksander Hall - historyk, polityk, profesor w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. W PRL jeden z liderów opozycyjnego Ruchu Młodej Polski. Minister ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zasiadał w Sejmie I i III kadencji. Był przewodniczącym Forum Prawicy Demokratycznej, następnie wiceprzewodniczącym Unii Demokratycznej, przewodniczącym Partii Konserwatywnej i współtwórcą Stronnictwa Konserwatywno- Ludowego. Autor licznych publikacji o tematyce politycznej i historycznej.

Karbowy na fali

Tego wieczoru Filharmonia Narodowa była szczelnie otoczona kordonem policji.
W środku wielka feta. Głów­ny karbowy Polski zostanie za chwilę Człowiekiem Wolności. Brawa. Wszyscy wstają, twarze mają wzdęte wielkością chwili. Tylko karbowy za­padł się w tapicerkę, bo nie wie, że z szacunku dla tytułu, którym go honorują, też powinien wstać. Siedzi. Tytuł sam sobie wymyślił, sam sobie nadał - narobił się, więc teraz odpoczywa w fotelu. O, zaraz coś powie o wolności. Już mówi. Aż chce się słuchać, że dopiero ostatnio fala wol­ności zaczęła się przelewać przez świat. Rozglądam się i potwierdzam - po Białorusi płynie, po Turcji, po Syrii. Kąpią się w niej od dawna w Chinach i w Rosji. Do USA też zawitała wraz z dekretami o murze na granicy z Meksykiem i deportacji osób z wizami czy statusem uchodźcy.
   Rozumiem, że karbowy na tej właśnie fali płynie, zapo­wiadając wybuch niezwykłej wolności w Polsce. Pierwsze eksplozje już mamy za sobą. Największa kula u nogi PiS, czyli Trybunał Konstytucyjny - wysadzony. Konstytucja, na którą przysięgał Andrzej Duda, coraz częściej okazuje się zbędnym rekwizytem. Za chwilę ordynacja wyborcza do samorządów zostanie tak uregulowana, by bokser ra­dziecki zawsze zwyciężał, nawet jeśli nie stanie do walki. Ta dobrze sprawdzona zasada z czasów realnego socjali­zmu dawała gwarancję, że nie będzie patologii w sporcie. Teraz PiS ją zastosuje, by nie było patologii w samorządach.
   Podobny manewr oczyszczający ma zamiar zaapliko­wać trzeciej władzy. Minister wojny domowej testuje go już na Żandarmerii Wojskowej, która sama przeciwko sobie prowadzi obiektywne dochodzenie w sprawie karambolu spowodowanego przez nią pod Toruniem. Aby pogłębić uczciwość procedur, śledztwu przewodzi prokurator woj­skowy mianowany niedawno przez Antoniego Maciere­wicza. Jak wiadomo, minister zbiegł z miejsca wypadku, by później mógł uczciwie powiedzieć, że nic nie wi­dział, a doniesienia medialne były w przeważającej części nieobiek­tywne. Portrety kierowców czeka­jących na czerwonych światłach w całej Polsce będzie sukcesywnie udostępniać opinii publicznej po­licja. Na pewno podniesie to bez­pieczeństwo konwojów rządowych.
   Dobrze jest też wiedzieć, że (pisze „Gazeta Prawna”) za występy polityków PiS uczelnia ojca Rydzyka pobiera od słuchaczy opłatę za wstęp. Macierewicza przed rajdem wyceniono na 60 zł od osoby. Po wypadku stawka z pew­nością pójdzie w górę.

Wolności trzeba bronić, powiedział karbowy w filhar­monii. Inną koncepcję (za 40 zł od osoby) ma chyba minister Waszczykowski. - Drugiej Jałty nie będzie - po­informował. -Wprawdzie Trump będzie dogadywał się ze światem (czyt. z Putinem), ale nie kosztem Polski.
   Skąd ta pewność? Z wielu oświadczeń amerykańskich le­żących na biurkach w MSZ, wtrąca nasz wielki dyplomata. A biurek ciągle przybywa - dodaje. Pamiętam, że gdy mia­łem dwa lata, przemawiał do mnie marszałek Śmigły-Rydz. Uspokajał, że o moją niebieską koszulkę nie muszę się martwić, bo nie oddamy wrogom ani guzika.
   Dziś Waszczykowski i Macierewicz ględzą w duecie, że obca agresja nigdy Polski nie dotknie. Daj Boże. Jednak wydawanie budżetu MON na 30 wypasionych limuzyn - tzw. obronę terytorialną jest tragicznym nieporozu­mieniem. Co prawda zostały nam jeszcze myśliwce F-16 (z czasów III RP), lecz ich piloci zaczęli odchodzić z woj­ska. A wyszkolenie jednego takiego specjalisty kosztuje tyle co 15 pojazdów Macierewicza.
   Czeka nas wybuch wolności, jesteśmy coraz bliżej praw­dy - powtarza radośnie karbowy. I na brzozowej gałęzi, z którą nie zderzył się samolot w Smoleńsku, nacina sobie kolejne zwycięstwo.
Stanisław Tym

Gdzie sikają towarzysze?

Na początku lat 90. jako nieopierzony repor­ter jeździłem po Zakaukaziu i opisywałem tamtejsze wojny i konflikty Niby nie było już Związku Radzieckiego, swoje świeże niepodległości ogarniały (a raczej nie ogarniały) Gruzja, Armenia i Azerbejdżan, ale na przykład w hotelach cały czas obowiązywał stary sowiecki system podziału cennika na ten dla miejscowych i dla cudzoziemców.
   Przy czym za miejscowego w Armenii uchodził w roku 1992 Estończyk (bo był do niedawna obywate­lem ZSRR), a już Polak nie. Miało to praktyczne skutki. Za ten sam pokój, za który Litwin czy Kazach płacili­by 3-4 dolary (po kursie ulicznym), ja musiałem teore­tycznie wyłożyć dolców 90. Może i jestem głupi, a na pewno niezborny biznesowo, jednak nie aż tak. Wycho­wałem się w końcu w realnym socjalizmie, który być może niedomagał w wielu dziedzinach, ale jeśli chodzi o drobne improwizowane cwaniakowanie w warunkach polowych był prawdziwą szkołą zawodową.
   Tak więc kluczem do sukcesu i dłuższego przetrwa­nia na wojennej delegacji było nawiązanie kontaktów z etażną, czyli niewiastą łączącą funkcję dozorczyni ho­telowego piętra z informatorką odpowiednich służb. Zrodzona w wyniku negocjacji wzajemna sympatia skutkowała uiszczeniem mniej więcej 10 dolarów, w tym opłaty za pokój według cennika dla miejscowych plus dowodu wdzięczności dla etażnej. I tak ze względu na mój wygląd i twardy akcent, gdy mówiłem po rosyjsku, wszyscy brali mnie za Bałta, więc generalnie się zgadza­ło. A ja byłem 80 dolarów za dobę do przodu, dzięki cze­mu wysłany przez redakcję na 10 dni, samowolnie, ale nie narażając pisma na dodatkowe koszty, przesiadywa­łem na Kaukazie miesiąc z górką. Komórek praktycz­nie nie było, internetu takoż, więc przełożeni nie bardzo byli w stanie mnie namierzyć. No raj. A że potem byli za­dowoleni z tekstów, tedy panowała ogólna szczęśliwość.
   Z kolei w ówczesnym najbardziej luksusowym ho­telu w Tbilisi, Metechi Palace, serwowano obłędne brunche, które kosztowały obłędne pieniądze, w stylu 20-30 doi. od osoby. Ale od osoby zagranicznej, bo już miejscowa płaciła dolara. I co ciekawe, jeżeli zaprasza­ła zachodniaka, a oficjalnie stawiała, to za inostranca obsługa kasowała również jedynego dolara. Już przeczu­wacie ciąg dalszy? Jako człek kontaktowy po paru dniach w Tbilisi znałem tabun ludzi, więc gdy miałem ochotę na porcję burżujstwa, dzwoniłem do znajomych Gruzi­nów i zapraszałem do Metechi. Tam uprawialiśmy fik­cję, że to oni płacą, i wszyscy byli szczęśliwi. No, chyba że ktoś zaczynał strzelać, co się zdarzało, bo Metechi upo­dobały sobie szalejące wówczas formacje paramilitarne.
   No dobra, czas wyjaśnić, po co te opowieści. Wspo­mnienia sfrunęły na wieść o rajdzie Antoniego Ma­cierewicza przez Polskę zakończonym karambolem pod Toruniem, po którym pan minister nawet się nie zainteresował rannymi w wyniku jego tupolewizmu. O ośmiu czy ilu tam bryczkach nie wspominam, godność przecież musi kosztować.
   A sfrunęły wspomnienia, bo pomyślałem, że to dobry pomysł z tą segregacją cenowo-prawną. W sumie dlacze­go ludzie, którzy nawet w studenckim klubie nocą nie przestają myśleć o Ojczyźnie i szukają w nim kandyda­tów na dowódców obrony terytorialnej oraz kandydatek na chwilową bliskość emocjonalną - jak to czynił ostat­nio Bartłomiej Misiewicz, prawa ręka Macierewicza - a więc dlaczego tak piękni ludzie mają podlegać tym samym prawom co na przykład elektorat Platformy czy Nowoczesnej? Przecież to po ludzku niesprawiedliwe. Dlaczego twórca pięknej teorii o genetycznych Polakach, oparcie prezesa Marek Suski, ma płacić w restauracji tyle samo co, dajmy na to, Rafał Trzaskowski?
   Myślę, że za samo wstąpienie do PiS powinno się do­stawać plakietkę pozwalającą jechać szybciej w tere­nie zabudowanym i przesuwającą granicę trzeźwości do 0,5, a już posłowie prezesa mieliby dodatkowo ze­zwolenie na jazdę pod prąd i po trawnikach, z możliwoś­cią parkowania na placach zabaw. W sądach zeznanie jednego sympatyka PiS, Młodzieży Wszechpolskiej czy ONR powinno być warte przynajmniej czterech świa­dectw gorszego sortu.
   Dawno temu przyjechała do Polski delegacja pi­sarzy radzieckich. Jeden z nich zapytał Antoniego Słonimskiego:
   - Nie wiecie, towarzyszu, gdzie tu można się wysikać?
Na co mistrz poezji, felietonu i ciętej riposty:
   - Pan, towarzyszu, może wszędzie!
Marcin Meller

Uprawiałem seks w PRL

Uprawiałem seks w PRL - przyznaje znany dzien­nikarz postkomunistycz­ny w rozmowie z tygodni­kiem „wSieni”.
   Redakcja „wSieni”: - 28 lat minęło od upadku komu­nizmu, a pan dopiero teraz przyznaje, że uprawiał seks w PRL.
Redaktor: - Nie mogłem dłużej nosić w sobie tej tajemnicy.
   - Wiele osób się podejrzewało. Zabrakło panu odwagi?
   - Nie każdy, kto milczy o swoich dokonaniach w PRL, zwłaszcza w sprawach intymnych, ma coś do ukrycia. Weźmy prezesa... Co do mnie, to odkładałem tę godzinę prawdy, ale teraz, po wejściu na ekra­ny „Sztuki kochania” i udostępnieniu zbioru zastrzeżonego IPN, nic się nie ukryje. Media głównego nurtu oszalały na punkcie seksu. „Seksem w system”,
„Orgazm to metafora wyboru” - to nie­które tytuły. IV RP to królestwo grze­chu. Modlą się, a w głowie tylko jedno.
Trwa odkrywanie orgazmu (to słowo pada we wszystkich przypadkach) i łechtaczki, która została przebadana dopiero w latach 90. - zapewnia reży­ser filmu Maria Sadowska.
   - Uprawiał pan beztrosko seks, pod­czas gdy inni mieli związane ręce i za­kneblowane usta?
   - Beztrosko? Panowie chyba żartują.
W okresie stalinizmu, na znak protestu przeciwko systemowi, zaspokajałem swoje instynkty we własnym zakresie. O tym, że jestem hetero, przekonałem się dopiero po śmierci Stalina, w pociągu relacji Warszawa-Leningrad z przesiadką w Mo­skwie. Ale wbrew pańskim insynuacjom nie był to seks beztroski. Bałem się inwigilacji, bałem się kompromitacji w czasie inicjacji, drżałem ze strachu, że konduktor wej­dzie do przedziału i zażąda dopłaty w zielonych. Bałem się, że pociąg stanie. To nie była sielanka. To było piekło.
   - Jak wszystko w tamtych czasach. Seks był w PRL rozpowszechniony?
   - Przy pomocy seksu władze usiłowały odwrócić uwagę od swoich zbrodni. To była jedyna dozwolona forma wol­ności. W ten sposób reżim zabiegał o poparcie. Świadczy o tym co najmniej 7 min osób, które kupiły i przeczytały „Sztukę kochania”, bądź co bądź prohibit.
   - Prohibit w nakładzie 7 milionów?
   - To jedna z zagadek PRL. To dowód bezsilności komu­nistów. Gdy zbankrutował purytanizm (popierany zresztą przez Kościół), zmienili front i postawili na wyuzdanie.
   - Co na to Kościół?
   - A kto wykupił miliony egzemplarzy?
   - Dlaczego nie był pan represjonowany?
   - Ja? Za co?
   - Za uprawianie.
   - Bo uprawiałem w tajemnicy.
   - Sam?
   - Najpierw sam, a później zazwy­czaj z osobą towarzyszącą.
   - Czy seks w PRL był dozwolony?
   - Dozwolony - tak, ale nie pu­blicznie! Wystarczył jeden pocału­nek ukradkiem na ulicy i już podjeżdżał radiowóz. Jak za generała Franco. Jeden pocałunek w kinie i seans przerywany.   - Bileterzy mieli oczy pełne roboty.
   - ZOMO?
   - Nie, obyczajówka.
   - Czego chcieli?
   - Pokątnie sprzedawali globulki Z.
   - W aptekach nie było?
   - Tylko w sklepach za żółtymi firankami. W aptekach była rycyna.
   - Rycyna?
   - Nikt tego nie kupował, bo system sam przyprawiał o mdłości.
   - A pan, mimo wszystko, upra­wiał seks.
   - Tak, ale dla dobra sprawy. Była nas garstka, byliśmy represjonowani, wy­dalano nas z uczelni i z pracy, ale nie daliśmy się złamać. I dziś możemy z podniesioną głową mówić o tamtych czasach, które - nie łudźmy się - wra­cają. Pogrobowcy PRL, postkomuniści, na starość szaleją. Badania wykazały, że 69 proc. nabywców viagry było uwikłanych w PRL. Oni się panoszą, zwłaszcza w aptekach. Polska to kraj rozpasanych starców. Czytają „Wysokie Obcasy”. Kuśtykają w internecie. Liczą orgazmy. Dla nich zawsze liczyła się ilość, nie jakość... Jak mówi wicepremier - zaspokajają popyt odłożony.
   - Jak w warunkach stałej inwigilacji można było upra­wiać seks?
   - Głównie pod osłoną nocy. Można powiedzieć -w podziemiu.
   - Podziemiu seksualnym?
   - Oczywiście: literatura, prohibity, Wisłocka, „Play­boy”, „Make love - not war”, środki antykoncepcyjne przemycane z narażeniem życia z Zachodu, testy cią­żowe. Walczyliśmy z systemem na wszelkie sposoby, broniliśmy naszych, coraz bardziej wyrafinowanych pozycji. Wśród nich także ostentacyjna, demonstracyjna powściągliwość, kilkudniowe posty, „strajk islandzki”, a nawet głodówki seksualne. To pokazywało naszą de­terminację i kompletnie dezorientowało władzę. Poka­zaliśmy impotencję systemu. Nawet doradcy radzieccy byli bezradni.
   - Reżyserka Maria Sadowska mówi, że film o Wisłoc­kiej to walka z systemem.
   - Ma rację, zwłaszcza że system jest coraz silniejszy. Donald Trump bezwstydnie łapie za ciasteczko. Kanc­lerz Merkel, premier Theresa May, Beata Szydło - nie zazdroszczę im tete-a-tete z tym potworem.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz