niedziela, 26 lutego 2017

Struktura zła,Mateusz, Adolf i prawo, Czołem, panie Bartłomieju!, Dymy z pisowskiego silnika, Nasza kołderka i Port macierzysty



Struktura zła

Wypadek premier Szydło wiele mówi o naszym państwie, ale o niebo więcej mówi o nim wszyst­ko to, co stało się po tym zdarzeniu.
   Ostatnie miesiące pokazały, że wypadki to nie przypad­ki. U ich źródeł jest coś zdecydowanie poważniejszego niż zwykłe polskie niedbalstwo, „jakośtobędzizm” i „zmieś­cisz się”. Rozmaite, wcale nie drogowe, wypadki są bowiem w państwie PiS normą. Państwo dobrze funkcjonujące wymaga szacunku dla instytucji, prawa, procedur i kom­petencji. Państwo PiS instytucje niszczy, prawo depcze, procedurami gardzi, a kompetencje lekceważy - wyma­gana jest bowiem lojalność wobec partii, a nie profesjo­nalizm, z którym w parze zawsze idzie nielubiana bardzo w państwie PiS niezależność.
   Gdy reguły są unieważniane, a fachowcy lekceważe­ni, wypadki muszą być. I nie są żadnymi przypadkami. Mamy więc destrukcję w armii, w której w efekcie „wy­padku” znikają najwybitniejsi oficerowie. Mamy destruk­cję w prokuraturze, w której nagradzana jest wierność. Destrukcję w Trybunale Konstytucyjnym, a za chwilę w sądach. W urzędach, a za chwilę w oświacie. W dyplo­macji, a za chwilę w samorządach. Łatwo było zniszczyć publiczne media i dokonać w nich czystek. Trudniej było stworzyć choć jeden wartościowy i oglądany program. Mi­strzowie destrukcji nie potrafią tworzyć. Umieją wyłącz­nie niszczyć. W demolowanym państwie wypadki stają się normą. Te drogowe z udziałem rządowych limuzyn po pro­stu widać lepiej niż wypadki instytucji, które się walą, bo zburzono w nich ściany nośne.
   I na tym można by teoretycznie skończyć, gdyby była to tylko opowieść o nieudacznictwie. Ta historia skończy­ła się jednak 10 lutego około godz. 19 w Oświęcimiu. Chwi­lę potem rozpoczęła się opowieść inna, znacznie bardziej dramatyczna. To opowieść już nie tylko o państwie nieudol­nym, ale o państwie złym, które na zło stawia, dobro z per­fidią zwalczając. Oto zafundowano Polakom festiwal gróźb, manipulacji, oszczerstw, oskarżeń i insynuacji. Minister spraw wewnętrznych uznał, że państwo ani jego organ, czy­li BOR, za wypadek nie odpowiadają, co zaprowadziło go do logicznego wniosku, że BOR trzeba skasować. Minister za­prezentował też, jak należy rozumieć oficjalną, państwową wykładnię. Nie ma zgody na kpiny z nieudolności państwa. Za pomocą szantażu emocjonalnego kpiny z państwa za­kwalifikowano jako hejt, co jest szczególnie symboliczne w państwie, które z hejtu uczyniło swój oręż. Tego same­go dnia telewizyjny, propagandowy biuletyn PiS, z niezro­zumiałych względów zwany wciąż „Wiadomościami”, z linii ciągłej na oświęcimskiej drodze uczynił linię przerywaną - skoro za wypadek winę ponosi kierowca seicento, to nie może być linii ciągłej, sugerującej, że rządowa kolumna ła­mała przepisy Mniej więcej w tym samym czasie usłyszeli­śmy, że kierowca seicento przyznał się do winy, co okazało się jednym z wielu ordynarnych kłamstw. Chwilę potem za­częła się lawina oskarżeń pod adresem posłów Budki i Sowy za to, że grają politycznie wypadkiem. Czyli, że robią to, co właśnie robiła władza. Ich polityczna gra polegała na za­pewnieniu - na wniosek ojca kierowcy seicento - pomocy prawnej jego synowi. Nieoceniony minister Błaszczak za­atakował zaraz potem adwokata kierowcy za to, że ten miał czelność podważać linię prokuratury, czyli robić dokładnie to, co do adwokata należy. Po kilkunastu godzinach zaczęła się nagonka już na całą opozycję, jakby ta kibicując obywa­telowi, który zderza się z państwem, stawała się sponsorem i cheerleaderem bandytyzmu. A może za chwilę terrory­zmu. Plus nagonka na wspierających zbiórkę pieniędzy na nowe seicento.
   I tu dochodzimy do istoty zła, którego synonimem jest państwo PiS. Zło nazywa ono dobrem. Dobro uznaje za zło i je zwalcza. Odruchy serca kwalifikuje jako cynizm i wyrachowanie. Spełnianie obowiązków jako akt wrogości
wobec państwa. To państwo nienawidzi wszelkich spon­tanicznych i niezależnych od państwa inicjatyw, które lu­dziom dają poczucie wspólnoty, a słabym i poniewieranym gwarantują wsparcie. I nie znosi zbiórki na seicento z taką samą pasją jak orkiestry Owsiaka. I manipuluje prawdą w ten sam sposób, czy to wymazując z kurtki posła serdusz­ko WOŚP, czy z linii ciągłej czyniąc w telewizyjnej grafice linię przerywaną.
   Państwo PiS nie chce mieć obywateli, lecz poddanych. Nie chce prawa, chce bezprawia legalizującego samowo­lę władzy. Nie chce wspólnoty obywatelskiej, lecz zbioru zatomizowanych jednostek, które wspólnie mogą się ob­jawiać wyłącznie pod krzyżem i narodowym parasolem z urzędową pieczątką. Jednostki mają się kłaniać państwu i jego urzędującemu na Nowogrodzkiej właścicielowi, tak jak upokarzani oficerowie mają salutować Misiewiczowi. Wystarczyło 15 miesięcy, by państwo, będące wspólnym dobrem, zamienić w siedzibę i egzekutora zła.
Tomasz Lis

Mateusz, Adolf i prawo

Czytelnicy niniejszej rubryki zapewne zauwa­żyli, że mam lekkiego hyzia na punkcie nazi­stów i Hitlera. Zaczytuję się też w książkach poświęconych Stalinowi i jego ferajnie, ale do tych dru­gich mam bardziej letni stosunek. Otóż wydają mi się zamkniętą na zawsze przeszłością - są tacy archaicz­ni i kompletnie niepasujący do współczesnego świa­ta. Może to zabrzmi trywialnie, ale nie są już sexy. Zaś Adolf wręcz przeciwnie. Jest zatrważająco współczesny - nowoczesny.
   No i - co istotne - paczka Lenina, Trockiego i Stali­na zdobyła rządy w wyniku puczu, i to nie kanapkowego, ale całkiem porządnego, z fajerwerkami i całą niezbęd­ną resztą. A Hitler, nigdy dość przypominania, doszedł do władzy w wyniku demokratycznych wyborów i to na­wet nie mając większości. Marne 33 proc. A w zasadzie nie Hitler, tylko Schicklgruber, bo tak nazywał się jego ojciec przed zmianą nazwiska. „Można powątpiewać, czy Niemcy zaakceptowaliby kogoś o nazwisku Schickl­gruber jako swojego politycznego mesjasza. Pozdrowie­nie: Heil Schicklgruber! wzbudzałoby raczej wesołość” - pisze Volker Ullrich w monumentalnej (1000 stron i to tylko do 1939 r.!) biografii „Hitler. Narodziny zła”.
   Tak, nie mylą się czujni czytelnicy, już wspominałem w felietonach o tej pracy, ale wygląda na to, że jeszcze nieraz do niej wrócę, a przynajmniej czynić tak będę, do­póki rzeczywistość dookoła będzie tak popieprzona, jak jest. A biorąc pod uwagę, że nawet zafascynowani histo­rią czytelnicy „Newsweeka” są, jak mniemam, ludźmi bardzo zajętymi, tedy mała ściągawka z cytatami. Może też skorzystać za friko wicepremier Morawiecki, który - jak się okazuje - uważa, że w III Rzeszy „prawo było skrupulatnie przestrzegane”, co według wicepremiera świadczy o szkodliwości prawa. Może przeżyje szok po­znawczy i wieku 49 lat (pozdrawiam rówieśnika!) do­wie się, że nazistowskie Niemcy były państwem stanu wyjątkowego, czyli rządów bezprawia - nie prawa.
   Hitler młodą, zrodzoną po I wojnie niemiecką demo­krację „nazywał to lumpenrepubliką, to żydowskim reżi­mem w Berlinie, to znów republiką pokątnych handlarzy. (...) Wygląda na to, że właśnie w owej monotonii, z jaką rzucał oskarżenia, poprzysięgał zemstę i obiecywał świet­laną przyszłość, tkwił kolejny sekret jego popularności”. Sam tłumaczył: Socjalizm? A cóż to jest socjalizm! Kie­dy ludzie mają co jeść i mogą się zabawić, to wtedy mają socjalizm. „Nie przeszkadzało mu wcale, gdy ktoś miał w życiorysie jakiś ciemny punkt - przeciwnie: wiedział, że takiego współpracownika łatwiej będzie trwale do siebie przywiązać, a także odsunąć go na bok”.
   Tuż po zdobyciu władzy „Goring wyjaśnił wprost, jaki użytek chce zrobić ze świeżo zdobytej swobody działania: zapowiedział mianowicie, że nie dopuści, aby zarządzone przez niego środki rozbiły się o jakieś prawnicze obiekcje. (...) Podczas gdy rzesze zwolenników lewicy, straciwszy morale, wycofały się w prywatne zacisze, to środowiska - głównie mieszczańskie - które dotąd trzymały się na uboczu, przeszły na stronę narodowych socjalistów, po­wiewając flagami. Aha, teraz wszyscy zmienili się w nazi­stów. Rzygać się chce! - zapisał Goebbels”.
   Gdy niebawem po objęciu władzy przez nazistów w Reichstagu debatowano nad specjalnymi pełnomoc­nictwami dla kanclerza Hitlera, głos zabrał przewodni­czący opozycyjnej SPD, Otto Weis. „Oświadczył, że po prześladowaniach, jakie w ostatnim czasie dotknęły so­cjaldemokratów, nikt nie może od nich oczekiwać zgody na ustawę o pełnomocnictwach. Można nam zabrać wol­ność i życie, ale nie honor. Było to wystąpienie napraw­dę odważne, zważywszy na wiszącą w powietrzu żądzę mordu. Weis był ostatnim, który przed mroczną epo­ką następnych 12 lat opowiedział się z trybuny Reichs­tagu za demokracją i praworządnością. Żadna ustawa o pełnomocnictwach nie da wam władzy do unicestwienia wiecznych i niezniszczalnych idei”.
   Ripostował mu sam Hitler: O tych pięknych teoryjkach, które nam pan tu przed chwilą obwieścił, panie pośle, hi­storia świata dowiaduje się nieco zbyt późno. Co z was za płaczliwe mimozy, panowie? Nie nadajecie się do dzi­siejszych czasów, skoro już teraz mówicie o prześladowa­niach. Tylko dlatego, że widzimy Niemcy, ich zagrożoną sytuację i potrzeby życiowe narodu - tylko dlatego apelu­jemy w tej godzinie do niemieckiego Reichstagu, aby przy­znano nam coś, co i tak byśmy sobie wzięli. Sądzę, że nie zagłosujecie za tą ustawą, bo intencje, które nam przy­świecają, są dla was niepojęte. Owym przemówieniem Hitler nader dobitnie oznajmił, że za jego rządów wszel­kie normy związane z podziałem władz i państwem pra­wa zostaną unieważnione, a obietnica „legalnej ścieżki” była jedynie zwodniczym pustosłowiem.
   Tak że tak, panie premierze. A Otto Weisowi - w prze­ciwieństwie do wielu jego partyjnych kolegów - uda­ło się uciec z Niemiec. Zmarł na wygnaniu w Paryżu w 1939 roku.
Marcin Meller

Czołem, panie Bartłomieju!

Chciałbym zaprotestować przeciw fali hejtu, która dotyka pana Bartłomieja Misiewicza, oddanego pracownika MON. To już nawet nie jest hejt, to nagonka. Dołączyło do niej również kierownictwo PiS, z panią premier i panem Jarosła­wem na czele. Samotnie broni pana Bartłomieja tylko minister Macierewicz i daj Bóg, żeby w tym wytrwał.
   Pan Bartłomiej jest zdolnym, młodym człowie­kiem. Zorganizowany, starannie, elegancko ubra­ny, postawny (typ urody reprezentacyjny), sprawdza się doskonale w powierzonych mu zadaniach. Potrafi przemówić przed frontem. Godnie odbiera przyznane mu odznaczenia, a kiedy trzeba, umie odznaczyć in­nych zasłużonych. Przemawia po żołniersku, krótko i zwięźle, nie bojąc się korzystać z wypowiedzi papie­ża Polaka. Może być i rzecznikiem, i szefem gabinetu, i członkiem rady nadzorczej w przemyśle zbrojenio­wym. Bezwypadkowo jeździ limuzyną, a wykształce­nie ma coraz wyższe, bo uczy się cały czas.
   Jego życie jest jednym wielkim polem walki. Na froncie zwolnień i awansów, generałów i pułkow­ników. Chciałbym zdjąć z pana Bartłomieja winy, które mu się przypisuje. Dotyczy to lizusostwa i głu­poty drugiej strony. Bo co to za armia, co to za żoł­nierze, którzy nie znają swojego ministra i widząc pana Bartłomieja, krzyczą: „Czołem, panie mini­strze”. Jak będą się zachowywać na polu walki? Czy taka armia nie pomyli wroga z przyjacielem? Podob­no wielu oficerów boi się pana Bartłomieja. Co to za żołnierze podszyci strachem? Czy polegalibyśmy na Zawiszy, gdybyśmy wiedzieli, że był tchórzem? Pa­nie Bartłomieju, najwyższy czas zastanowić się, czy tym wojskiem warto dowodzić. Czy żołnierz w dłu­gim płaszczu, który rozpościera nad panem parasol, kiedy pan jest w samym garniturze, jest godny pana uwagi? Pytań jest wiele, odpowiedzi zależą od pana.
   Tymczasem w Ministerstwie Zdrowia nikt jesz­cze nie rozwiązał perfekcyjnie sprawy aptek. Może zmieni pan resort? Przecież ma pan sukcesy i w tej branży. Potrzebujemy pana. W Ministerstwie Obro­ny może pan zostać sam bez armii. Czołem, panie Bartłomieju!
Krzysztof Materna

Dymy z pisowskiego silnika

Wypadek premier Beaty Szydło sprawił, że doszło do większego wysypu ekspertów od ochrony niż borowików w grzybną jesień. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na ustawodawcze wzmożenie w kierownictwie MSWiA, do którego przy okazji doszło.

Oto bowiem na pierwszej konferencji kierownictwa MSWiA po wypadku wiceminister Jarosław Zieliński oznajmił, że w ciągu miesiąca zostaną zakończone prace nad ustawą o nowej służbie ochrony vipów, której założenia są następujące: Biuro Ochrony Rządu zostanie rozwiązane i powstanie Narodowa Służba Ochrony; szef tej służby będzie centralnym organem administra­cji rządowej, a nowa narodowa służba będzie miała uprawnienia operacyjno-rozpoznawcze (inwigilacja, kontrola korespondencji, prowadzenie tajnych operacji pod przykryciem itp.).
   Zacznijmy od tego, że przedstawione uzasadnienie tak istotnej zmiany było uwikłane w wewnętrzną sprzeczność. Kierownictwo MSWiA twierdziło, że podczas wypadku funkcjonariusze BOR reagowali prawidłowo i zgodnie z procedurami. Jeśli tak, to jaka jest racja, by BOR z mocy ustawy rozwiązywać i powoływać nową służbę? Na zdrowy rozum chyba taka, że obecnie BOR chroni vipów znakomicie, ale nowa służba będzie ich chroniła jeszcze lepiej. No to zajmijmy się tym lepiej.

Po pierwsze: szef nowej służby jako centralny organ administracji rządowej. O ile wiadomo, jakie decyzje administracyjne podej­mują jako centralne organy komendanci służb podległych ministro­wi spraw wewnętrznych czy szef ABW (m.in. pozwolenia na broń, decyzje wobec cudzoziemców, decyzje z zakresu ochrony prze­ciwpożarowej, dopuszczenie do informacji niejawnych), to konia z rzędem temu, kto wskaże decyzje administracyjne, jakie miałby podejmować szef Narodowej Służby Ochrony (czy BOR).
No, ale organ to brzmi dumnie.
   Po drugie: uprawnienia operacyjno-rozpoznawcze. W obszarze euroatlantyckim jest tylko jedna służba ochronna, która ma własne uprawnienia operacyjno-rozpoznawcze. To amerykańska Secret Service. Tyle że ma je ona nie dlatego, że chroni prezydenta USA, ale dlatego, że gdy stworzono ją w 1865 r., jej głównym zadaniem była walka z fałszowaniem pieniędzy (po wojnie secesyjnej jedna trzecia pieniędzy w obiegu była sfałszowana). Zadanie ochrony prezydenta dorzucono Secret Service w 1901 r. po skutecznym zamachu na prezydenta McKinleya, przede wszystkim dlatego, że nie było wtedy innej służby federalnej, którą można by tym obarczyć. No i tak już zostało, a Secret Service w zakresie ochrony korzysta głównie z danych operacyjno-rozpoznawczych dostarczanych przez FBI. Natomiast w Europie ochroną vipów zajmują się wyspecjalizowane komórki organizacyjne policji, które same pracy operacyjno-rozpoznawczej nie prowadzą, ale korzystają z tego, co dostarczy im ich macierzysta służba oraz służby specjalne. I to działa.

Skoro zatem na zdrowy rozum rozwiązania BOR i powołania no­wej służby uzasadnić się nie da, to trzeba się zapuścić w mean­dry rozumu pisowskiego. Po pierwsze, chodzi o to, aby nowa służba była narodowa, bo Narodu PiS odczuwa niedostatek, a jak w dzie­dzinie nazewnictwa Narodu przybiera, to PiS czuje się lepiej. Ale to są tylko satysfakcje moralno-symboliczne. Wprawdzie nie samym chlebem człowiek żyje, ale bez chleba nie wyżyje. Jak się z mocy ustawy rozwiąże BOR i powoła nową służbę, to do nowej służby
będzie nabór. A jak będzie nabór, to znajdzie się kilkaset etatów dla pisiewiczów i ich protegowanych.
   Służba ochrony w Polsce może zostać całkowicie rozłożona na co najmniej parę dobrych lat, chyba że podejmą interwencję osoby ochraniane, które mają w tym oczywisty interes - czyli pan prezydent i pani premier. Jak coś pójdzie nie tak, to ministrowie Zieliński i Błaszczak będą mielili, ale na Andrzeju Dudzie i Beacie Szydło się skrupi.

W minionym tygodniu mieliśmy też do czynienia ze wzmożoną fermentacją kadrową w szeroko pojętym obozie władzy. Rzecz dotyczy prezesur. A to wiceprezes IPN prof. Krzysztof Szwagrzyk podał się z hukiem do (zawieszonej po dwóch dniach) dymisji, bo nie mógł się z kimś wewnątrz Instytutu dogadać; a to do dymisji podała się prezes Polskiego Radia Barbara Stanisławczyk zaledwie dzień po tym, jak ponownie wybrano ją na to stanowisko. Pan Piotr Skwieciński, jeden z inteligentniejszych publicystów obsługujących obóz władzy, wyraźnie się zaniepokoił, gdyż - jak twierdzi - jeszcze pół roku temu, gdy PiS mościł się w gnieździe władzy, tego rodzaju incydenty były nie do pomyślenia. Ale teraz się umościł, jego „po­czucie misji” nie jest już tak intensywne i „po raz pierwszy w silniku tej machiny zaczęło zgrzytać”.
   Furda tam drobne zgrzyty, ale z silnika dobywają się dymy i smrody, które mogą wskazywać na ryzyko poważnego zatarcia. Rzecz dotyczy zawieszonego statusu współpracownika ministra Macierewicza, pana Bartłomieja Misiewicza, który „jest, a jakoby go nie było” i to pomimo tego, że sam prezes Kaczyński dwa razy (po raz pierwszy w październiku ubiegłego roku, a drugi - z miesiąc temu) stwierdził, że pana Misiewicza nie powinno być. A tu proszę - nie wiadomo, jak jest, nie wiadomo, czy z jedną maluczką duszą tak wiele ubyło. Komentatorzy zaczęli wysuwać śmiałą hipotezę, że zdolność kierownicza prezesa PiS traci swą moc w zetknięciu z Antonim Macierewiczem. Mniejsza komentatorów, ale takie pytanie na razie w cichości duszy może zacząć sobie zadawać każdy poseł i powiatowy prezes PiS, a to jest już sprawa poważna.

Kiedy pytanie to zawisło w powietrzu, ni z tego, ni z owego pan Arkadiusz Siwko, jeden ze współpracowników Macierewicza najściślej i najdłużej z nim związanych, złożył rezygnację z funkcji prezesa Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Możliwe są dwie hipotezy, dlaczego tak się stało. Po pierwsze, zwykłe zgrzyty w silniku - jeden z zaufanych ministra skłócił się z innym, ktoś wygrał, ktoś przegrał nie ma człowieka. Codzienność rządzenia. Ale możliwe jest też, że u pana prezesa Siwko pojawił się, dajmy na to, jakiś zaufany ministra koordynatora służb specjalnych z CBA i złożył panu prezesowi pro­pozycję nie do odrzucenia. Tę hipotezę może zweryfikować dalszy bieg wydarzeń. Jeśli okaże się ona prawdziwa, to na ministra Macie­rewicza rozpoczęła się obława nie po to, aby go ze stanowiska szefa MON z hukiem odwołać (lud smoleński popadłby wtedy w konfuzję), ale by zaczął on przypominać leśmianowską dziewczynę, czyli spełnione nieistnienie. I wtedy na pytanie o zdolność kierowniczą prezesa Kaczyńskiego padnie jasna odpowiedź.
Ludwik Dorn

Nasza kołderka

Niepotrzebny huk medialny „się wytworzył” w sprawie wycinania drzew i zabija­nia zwierząt. Zwrócił nam na to uwagę pan minister od ochrony środowiska. Sprawa jest poważna, ciągnął, bo dotyczy pewnego nurtu myślenia, można powiedzieć filozofii, że człowiek jest mniej ważny, wręcz animalizowany, a rośliny i zwierzęta są humanizowane. Nie dziwią mnie poglądy Jana Szyszki, ponieważ chodzenie po lesie z karabinem to jego pasja. I na pewno nie szuka wtedy zwady z wojskami terytorialnymi przyszłego ministra kultury lotniczej i sztuki wojennej.
   Zdaniem profesora nauk leśnych organizacje ekologicz­ne i zorganizowane grupy dziennikarzy prowadzą fałszywą edukację. A jaka dla Jana Szyszki - chrześcijanina, Polaka katolika i wykładowcy Wyższej Szkoły Kultury Społecz­nej i Medialnej w Toruniu - jest właściwa? Pozwolę sobie na brutalny skrót: wszystko w klatkach, na łańcuchach albo w rzeźni. Wszak Stwórca w Biblii mówił: Czyńcie sobie ziemię poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi. Tyle że dziś krowy nie pasą się już na słonecznych łąkach, ale wiszą na pasach w betonowych mleczarniach. Tym jednak zupełnie się nie przejmujemy, na tym polega postęp. W oborze puszcza się muzykę Mo­zarta czy Beethovena, by mleko było jeszcze bardziej mlecz­ne, a krowa za łąką nie tęskni, bo jej nigdy nie widziała.
   Jak to się pięknie wszystko uzupełnia i jedno do drugiego pasuje niczym klucz do zamka. W kolejności alfabetycznej wycina się puszcze, a równocześnie na otwarcie międzyna­rodowego zjazdu ekspertów Unii Ochrony Przyrody zarzą­dza się wspólną modlitwę w intencji Puszczy Białowieskiej.
   Rzeź drzew eufemistycznie zwana wycinką stała się faktem. Po państwowych przyszła kolej na prywatne i te można już rąbać nawet bez aktu strzelistego. Kto chce zoba­czyć, jak za chwilę będzie wygląda­ła cała Polska, niech sobie obejrzy zdjęcia spod ogołoconego z drzew i krzewów warszawskiego Urzędu Dzielnicy Śródmieście. Rządzi tam burmistrz z PiS, ale mówi, że był przeciw i nawet rzucał się pod piłę.

Słowiński Park Narodowy wreszcie będzie miał kaplicę. Starał się o to od lat wójt gminy Smołdzino. Żaden rząd nie chciał się zgodzić, bo to ingerencja w ściśle chronio­ne środowisko. Ale minister Szyszko dla Pana Boga zrobi wszystko, zaś wójt przekonuje, że turystyka religijna „jest bardzo preferowana przez Polaków” i budowa kapli­cy przyniesie korzyści „całemu Pomorzu, a nawet całej Rzeczpospolitej”. Skąd pieniądze? Jak to skąd? Pozycja budżetowa Ministerstwa Ochrony Środowiska. No i bra­wo. Transporty cegły klinkierowej przestępują już z nogi na nogę. Samorządowiec wyznał też, że marzy mu się za­gospodarowanie większej części parku i budowa 12 stacji drogi krzyżowej. Nie zdziwię się, jeśli mu przyjdzie do gło­wy usypać 25-metrową replikę Golgoty. A wtedy oczywiście drogi dojazdowe, parkingi, hotele, restauracje, całodobowy sklep z alkoholem „Wszystko dla pątnika”... No i rzetelnie śmierdząca kołderka smogu. Sorry, Winnetou, ale biznes iz biznes. E, niepotrzebnie się czepiam. Przecież smog nie zabija, o czym parę dni temu doniósł kolejny (po mini­strze zdrowia) entuzjasta pyłu zawieszonego w powietrzu - Krzysztof Tchórzewski od energetyki.

Bohater tego felietonu prof. Jan Szyszko szykuje się zaś do zakładania, węglowych gospodarstw leśnych. Ogłosi to już w kwietniu na konferencji z udziałem eks­pertów Komisji Europejskiej oraz naukowców z kilku­nastu krajów. Nie trzeba będzie jechać na Marszałkow­ską, żeby się udusić. Wystarczy wejść do lasu.
Stanisław Tym

Port macierzysty

Passent - skądkolwiek wyjdzie - umie trafić tylko do POLITYKI - zadrwił kiedyś Krzysztof Teo­dor Toeplitz, znakomi­ty autor i przyjaciel. Faktycznie, od kiedy w 1958 r. (59 lat temu) przyszedłem do POLITYKI - nigdy już nie miałem innego adresu dziennikarskiego. Wypły­wałem w wiele rejsów, ale w końcu zawsze zawija­łem do portu macierzystego. Żyję i piszę (dla mnie to prawie synonimy) wystarczająco długo, żeby zdać sobie sprawę, że wieloletnie pożycie z POLITYKĄ było obustronnie korzystne. Przede wszystkim dla mnie. Dlatego w 60. rocznicę pisma mówię: nie pytaj, ile ty zrobiłeś dla POLITYKI - pomyśl, ile ty zawdzięczasz POLITYCE. Interes młodej redakcji i początkującego dziennikarza był zbieżny. Co było dobre dla pisma - było dobre dla autora. I odwrotnie. Małżeństwo z rozsądku, ale - przynajmniej z mojej strony - niepozbawione afektu.
   Na pierwszy rzut oka, opinia KTT jest nielogiczna: jak mogłem zawsze trafiać do POLITYKI, skoro nigdy z nią nie zerwałem? To proste: wychodziłem, ale nie odchodziłem. Nigdy nie zamykałem za sobą drzwi, nie odciąłem pępowiny. Mogłem być wypożyczony na sezon lub dwa do innej drużyny, ale zawsze grałem z POLITYKĄ. Gdziekolwiek się znajdowałem - było to na ogół dzięki POLITYCE, dla POLITYKI itd. Wie­działem, że nigdzie nie będzie mi lepiej - mój język, moi czytelnicy, moi koledzy i przyjaciele, mój kraj. „Z kim ci tak będzie źle jak ze mną?”.
   Kilkanaście lat temu, dwaj członkowie kierownic­twa redakcji, w eleganckiej rozmowie, złożyli mi pro - pozycję nie do odrzucenia: Emerytura. „O, tu prosimy podpisać”. Był to szok, ponieważ sądziłem, że życie poza POLITYKĄ nie istnieje. - O, niewdzięcznicy!
pomyślałem, to ja was kilkanaście lat temu przyj­mowałem do pracy, a teraz wy tak się odwdzięczacie?!
Kiedy w 1961 r. od mojego niemieckiego przyjaciela Thomasa Harlana dostałem jeszcze ciepłe wyznania Adolfa Eichmanna - pobiegłem z nimi do POLITYKI, gdzie okazały się największym sukcesem w historii naszego pisma. Niby wielkie halo, ale do kogo innego miałem pójść?

Pewnego dnia zatelefonował do mnie radca am­basady amerykańskiej Lee Stull, proponując spo­tkanie w kawiarni Europejskiej. Jak na rok 1962 była to propozycja ryzykowna, ale Rakowski pozwolił, a w charakterze męża zaufania towarzyszył mi Da­rek Fikus, z którym byłem wówczas zaprzyjaźniony do tego stopnia, że przepisał na mnie należną mu w spółdzielni mieszkaniowej kawalerkę, bo sam tra­fił do większego mieszkania. (Nasze drogi rozeszły się w latach 80., kiedy Darek został działaczem od­nowy, a ja niekoniecznie). Radca Stull zaproponował mi roczne stypendium na Uniwersytecie Princeton. Jest jasne, że gdybym nie był w POLITYCE, takiej oferty bym nie dostał ani nie mógł z niej skorzystać.
Tak rozpoczął się najszczęśliw­szy rok w moim życiu - Amery­ka, „to słynne USA”, 24 lata, stan cywilny - wolny, jeden z najlep­szych uniwersytetów, akademik i stołówka, żyć - nie umierać! Po upływie terminu zaokrętowałem się na „Queen Elizabeth”, bo jak mó­wił Toeplitz...
   Moja recepta na udane małżeństwo: przebywać jak najwięcej poza domem. Niebawem znalazłem się w Paryżu, dokąd zaprosił mnie przyjaciel mojego Ojca ze studiów we Francji w połowie lat 30. Nie pamiętam jak do tego doszło, ale spotkałem się na kawie z Kon­stantym Jeleńskim - jedną z najważniejszych posta­ci paryskiej „Kultury”. Oczywiście, gdybym nie był z POLITYKI... Od słowa do słowa, zaproponował mi. stypendium. Perspektywa fantastyczna, dwadzieścia kilka lat i Paryż! Vive la France! Z najbliższego, jakże publicznego automatu telefonicznego, zadzwoniłem po błogosławieństwo Rakowskiego, który chyba po­myślał, że spadłem z wieży Eiffla na głowę, i natych­miast ściągnął mnie na ziemię. Tę ziemię. Wróciłem, bo jak pisał Toeplitz.
   W POLITYCE spełniło się moje marzenie - po latach ćwiczeń zostałem stałym felietonistą, najpierw jako „Bywalec”, a potem pod nazwiskiem. Śniłem o karie­rze Słonimskiego, Boya, Kisiela, Toeplitza. W pierw­szej połowie lat 70. było jeszcze OK, ale z biegiem czasu cenzura robiła się coraz bardziej dotkliwa, i chociaż nie byłem autorem opozycyjnym, czasa­mi musiałem napisać drugi, a pewnego razu nawet trzeci felieton, żeby ukazał się jeden. Miałem dość, i wtedy wysłałem swoje papiery do Harvardu. Znów
szczęście mi sprzyjało. Oczywiście, gdybym nie był z POLITYKI. I oczywiście po roku, jak pisał KTT...

W latach 80. w POLITYCE zbliżała się dobra, acz niełatwa, zmiana. Los nie pozwolił mi jej za­znać. Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie pro­pozycja zostania redaktorem „The World Paper” w Bostonie. Był to dwutygodnik poświęcony sprawom międzynarodowym, który - dla większego plurali­zmu - zatrudniał cudzoziemców. Od czasu do czasu drukowali jakiś mój tekst. Stanowisko objąłem i zaj­mowałem cztery lata. Przez cały czas pisałem felietony do POLITYKI. I oczywiście, jak mówił KTT...
   Kolejnych kilka lat przepracowałem na budowie od­nowionej POLITYKI w Warszawie, aż w 1997 r. otrzy­małem propozycję nie do odrzucenia: ambasador RP w Chile. - Ale będę mógł pisać felietony w POLITYCE?
- Oczywiście, moja żona nie wyobraża sobie ina­czej - odpowiedział minister Rosati. Siedziałem już na walizkach, kiedy otrzymałem (na piśmie) zakaz pisania. Oczywiście, gdybym nie był z POLITYKI. Po pięciu latach zwinąłem żagle i po raz ostatni zawi­nąłem do portu macierzystego. Redakcja jeszcze raz przyjęła mnie na swoje łono. Bo, jak mówił Toeplitz, skądkolwiek wyjdę - umiem trafić tylko do POLITYKI.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz