Paradoksalnie,
pierwsze od lat przełamanie wyborczej hegemonii Platformy Obywatelskiej
uzmysłowiło Jarosławowi Kaczyńskiemu, że może już nigdy do władzy nie wrócić
Przynajmniej w normalnych warunkach. Dlatego nie może być normalnie.
PiS
po lokalnych wyborach ma przedsmak tego, co może się zdarzyć za rok w wyborach
parlamentarnych. Niby teraz wygrało, poszerzyło, zbliżyło się. Ale w ogóle nie
powiększyło swojego udziału w realnej władzy, potwierdzając znaną już prawdę,
że nie przystaje do nikogo i nie może liczyć na żadną koalicję („kto PiS
dotyka, ten znika”).
Coraz więcej wskazuje na to, że
bez radykalnego przełomu, nadzwyczajnych, gwałtownych zdarzeń, PiS władzy na
drodze wyborów może nie zdobyć, nawet jeśli taśmę mety przerwie jako
pierwsze. Bo „anty-PiS" zawsze będzie silniejszy. W Platformie słychać, że
chociaż Ewa Kopacz może słabiej mobilizuje elektorat, to lepiej od Donalda
Tuska nadaje się na czas, kiedy PO na procenty przegra parlamentarne wybory,
ale mimo to będzie w stanie utworzyć większościowe rządy z PSL. Tusk, według
tej wersji, mógłby to potraktować ambicjonalnie i nie wziąć premierostwa z
drugiej pozycji, co spowodowałoby zamieszanie, ale praktyczna Kopacz, która
„ma sprawy do załatwienia", weźmie. I jest to jeszcze jeden zysk ze zmiany
przywództwa w partii rządzącej.
Jeśli nawet Jarosław Kaczyński
potrafił zręcznie wessać Ziobrę i Gowina, po czym obwieścić powstanie
prawicowej koalicji, to i tak nie był w stanie przeskoczyć pułapu 30 proc. Wyraźnie
gdzieś tu leży granica wpływów PiS w społeczeństwie, takiego sposobu myślenia,
politycznej mentalności. PiS ma stale pokerowego małego fulla i czeka, aż
wszyscy będą mieć słabszą kartę, tyle że karty przeciwników się sumują. Dlatego
trzeba potrząsnąć samym stolikiem.
„Wybory zostały
sfałszowane"- powiedział prezes PiS W Radiu Maryja. „Doszło do takiej sytuacji, która w gruncie rzeczy jest
zmianą ustroju, bo państwo, gdzie fałszuje się wybory, nie jest już państwem
demokratycznym. To początek drogi - mówiąc najkrócej - na Wschód, w sensie
politycznym". Wątki te twórczo rozwijali inni liderzy oraz dziennikarze
PiS albo mówiąc, że Polska zbliża się do praktyk białoruskich, albo-winnej
wersji-że na Białorusi w porównaniu z Polską odbywają się bardzo wiarygodne wybory.
Pisowscy akolici zaczęli powtarzać, że potrzebny jest polski Majdan. A prof. Andrzej Nowak, o którym mówiło się, że może być kandydatem
PiS na prezydenta kraju, wprost stwierdził, że takich fałszerstw i zagrożeń dla
demokracji nie było w Polsce od 1947 r. Sprzyjający PiS satyryk Jan Pietrzak,
członek komitetu honorowego marszu zapowiadanego na 13 grudnia, stwierdził, że
będzie to „trzecia tura wyborów” i być może mimowolnie zawarł w tym
stwierdzeniu jakąś intencję Kaczyńskiego.
Manifestacja 13 grudnia, za którą
organizacyjnie odpowiada Joachim Brudziński, jest zapowiadana jako Marsz z
różami. Róże w rękach mają, według deklaracji polityków PiS, chłodzić emocje i
przeciwdziałać agresji. Imprezę ma ochraniać 300 osób. Prezes Kaczyński
zaprosił wszystkich kandydujących z ramienia PiS samorządowców (ok. 32 tys.
osób). Posłowie mają „zorganizować frekwencję” w swoich powiatach, już są
zamawiane autobusy. Zaproszeni są także członkowie a
Solidarności, słuchacze Radia Maryja, kluby „Gazety Polskiej”. Ale Solidarność
jako organizacja oficjalnie z zaproszenia nie skorzysta,
choć, jak stwierdza rzecznik związku, cele marszu 3 popiera, a przewodniczący
Piotr Duda jest w komitecie organizacyjnym tej imprezy. Manifestacja przejdzie
z placu Trzech Krzyży przed pomnik Piłsudskiego, z przystankami pod pomnikami
Witosa, Paderewskiego i Dmowskiego. Jak słychać w
PiS, nie przewidziano udziału w marszu kandydata na prezydenta Andrzeja Dudy,
bo on ma pozostać centrowy, bardziej strawny dla mniej żelaznego elektoratu.
Ale centrowi nie okazali się bliscy prawicy biskupi, z których pięciu weszło w
skład komitetu honorowego marszu (ponadto wielu profesorów i prawicowi
dziennikarze).
W zamyśle prezesa PiS manifestacja
ma być elementem bardziej rozbudowanej operacji wywierania nacisku na władzę:
„Ta sprawa będzie nieustannie żyła, bo chcemy żyć w demokratycznym państwie,
być obywatelami, a nie poddanymi. Tam, gdzie się fałszuje wybory i władza jest
oderwana od społeczeństwa, obywatel jest poddanym”. W domyśle: dzisiejsza
Polska jest niedemokratyczna, a państwo jest nieprawe. Iw tej perspektywie
ważna jest właśnie data 13 grudnia, jako rocznica wprowadzenia stanu wojennego
w 1981 r., oznaczającego zdeptanie demokracji przez juntę wojskową, jak zwykło
się dzisiaj o tamtym wydarzeniu mówić na portalach prawicowych.
Społeczeństwo, zdaniem
radykalnej prawicy, musi sięgać po instrumentarium znane z krajów rządzonych
przez despotów: marsze, opór, konspiracja.
Patriotom grożą aresztowania,
pobicia, kapturowe procesy, szykany czy wręcz zagrożenie życia, np. ze strony
„seryjnego samobójcy”. Żeby taki ton zauważyć, wystarczy wejść na dowolny
prawicowy portal, gdzie produkują się zwolennicy PiS. Im podobni kilka lat temu
pisali, że powstańcy warszawscy, gdyby dzisiaj żyli, głosowaliby na partię
Jarosława Kaczyńskiego. W tej linii rozumowania misja wyrwania kraju z rąk
złych ludzi usprawiedliwia wszystko, a jeśli mainstreamowi wydaje się coś
haniebne i cyniczne, to znaczy tylko tyle, że główny nurt zatracił wszelkie
moralne azymuty, sądzi podług siebie, boi się prawdy i odważnego,
patriotycznego myślenia.
To, że Platforma wciąż jest u
władzy, rodzi u zwolenników PiS nieznośny dysonans poznawczy. Oznacza, że albo
naród źle wybiera, albo zły system, który pozwala na wybór złych ludzi do
władzy. Ponieważ PiS nie chce atakować narodu, bo pełni on w partyjnej
doktrynie kluczową rolę, wina jest przerzucana na „resortowe media"
(„mendia”, jak się je często określa), które przekazują narodowi wypaczony
obraz „obozu patriotycznego.
Po wyborach samorządowych
sięgnięto kolejny raz po ten argument w wersji regionalnej: otóż Platforma
wygrała tam, gdzie mainstream
ma silniejszy wpływ, czyli w dużych miastach
i w zachodnich województwach (nie wyjaśniono przy tym, dlaczego zachód kraju
jest bardziej podatny na prorządową propagandę). Ale przede wszystkim PiS
uderza w istniejący porządek demokratyczny i jego procedury, które wciąż pozwalają
„reżimowi" utrzymać się przy władzy. To jest odpowiedź na pytanie,
dlaczego Kaczyński tak mocno uczepił się „sfałszowanych wyborów”: bo to
wreszcie redukuje wspomniany poznawczy dysonans. Już nie tylko sprzedajne
media, ale sam system pozwala złym ludziom rządzić dobrym narodem.
Manifestacja w rocznicę stanu
wojennego ma być niejako uzupełnieniem innych działań PiS w sprawie oceny
przebiegu wyborów samorządowych, czyli odwołań do sądów oraz do opinii i
trybunałów międzynarodowych. Zresztą próby podjęto jak na razie nieudane.
Niemniej najważniejsza jest manifestacja, bo ona może być kontynuowana w ramach
nieustannej presji na władzę, gdy wyroki sądowe okażą się nie po myśli
Jarosława Kaczyńskiego. Już zresztą słychać pogardliwe słowa o „sędziokracji” w
Polsce, w rozumieniu, że sądy mają za dużo władzy w stosunku do swoich
kwalifikacji, w tym moralnych, także o sędziach z PKW, którzy skompromitowali
siebie, cały aparat sprawiedliwości, ba, całe państwo polskie.
Tak oto PO i PSL zostały
wtopione w historyczny łańcuch, który biegnie od stanu wojennego, przez zdradę
Okrągłego Stołu, bratanie się z komunistami, aż do dzisiaj, a poprzednikiem Tuska i Kopacz jest Wojciech Jaruzelski.
Jest to powrót do litanii i metod znanych już od wielu lat, od 2010 r.
przynajmniej, gdy w manifestacjach PiS niesiono karykatury Tuska splecionego ze
Stalinem i Bierutem oraz transparenty z napisem: Komoruski. Stan wojenny nadal
jest żywy w pamięci społecznej, wciąż wywołuje emocje, więc podłączanie się do
tych emocji jest celowym zabiegiem, wywołuje pożądane skojarzenia, a też
zarzuty o jakoby sfałszowane wybory ustawia niejako obok zbrodni stanu wojennego
i jego ofiar. Dramat jest jak gdyby identyczny, tego samego kalibru. Fakty się
zasadniczo różnią, ale emocje są podobne, a tylko one się liczą.
Stereotypy, które są tu
uruchamiane, mają jeszcze więcej odniesień. Oczywiście wspomniane powiązanie z
Rosją rządzących dzisiaj Polską, na podobieństwo powiązań komunistów (stąd
stwierdzenie, że nieprzypadkowo PSL osiągnęło tak dobry wynik, bo to
najbardziej prorosyjska partia w Polsce), czy porównanie - przez
Macierewicza-dzisiejszych rzekomych cudów nad urną z fałszerstwami wyborczymi w
1946 i 1947 r. (referendum i wybory parlamentarne). To jakoś wchodzi do głów
najmłodszego pokolenia 20-latków, którzy nie tylko nie pamiętają praktyk IV
RP, ale też nie muszą wykazywać skłonności do studiowania historii Polski
ostatnich kilku dziesiątków lat. A wielu starszym pasuje, bo zawsze im
odpowiada to, co mówi Jarosław Kaczyński.
Jak na razie nie ma żadnego
dowodu, że wybory samorządowe były sfałszowane, choć jest wiele przykładów
błędów, wpadek, niechlujstwa, jednak należą one wszystkie do innego zbioru,
można je w końcu unieszkodliwić, jeszcze raz ustawiając urny w konkretnych
obwodach, o czym ma prawo zadecydować właściwy sąd okręgowy. Fałszerstwo, jako
że towarzyszy mu niecna intencja i wymaga przygotowania operacyjnego, jest
kategorią wysoce przestępczą, zatem żeby kogokolwiek można było o nie
oskarżyć, dowody muszą być silne, niepodważalne. A tak na razie nie jest i
wszystko wskazuje na to, że nie będzie. Tymczasem oskarżenia i ciężkie słowa
już padły, a tysiące ludzi przejdzie ulicami Warszawy, wykrzykując je, negując
w istocie porządki demokratyczne, co do których wydawało się, że jesteśmy
umówieni.
Te słowa i oskarżenia już nabrały specjalnej sankcji
politycznej, bo podobnie jak teza o zamachu smoleńskim oderwały się od prozy
rzeczywistości, żyją na własnych, nadanych przez Jarosława Kaczyńskiego prawach
i w jego obozie nie podlegają dyskusji. Można powiedzieć, że nic nowego, takie
manewry i takie sposoby dyscyplinowania i ideologizowania elektoratu prezes
PiS stosował wielokrotnie. Niemniej dzisiaj powody do niepokoju czy nawet
strachu są większe. Bo i zdaje się determinacja Kaczyńskiego jest większa. Robi
on wrażenie polityka, który wchodzi do gry, zapewne swojej ostatniej wielkiej
gry o władzę, świadom, że ma szansę ją zdobyć, jeśli ruszy państwo, rozhuśta
polską łódkę w nadziei, że ktoś z niej wreszcie wypadnie. Bo przecież nie
poprzez wybory. Robi wrażenie człowieka, który nie boi się już nikogo ani
niczego, nie boi się również sam siebie, swoich myśli i wątpliwości. Przyszły
rok daje mu chyba ostatnią szansę na premierostwo. W następnych będzie miał już
70 lat.
Pytanie, czy to huśtanie może być
dla Polski rzeczywiście niebezpieczne? Jaki może być ciąg zdarzeń, których
początkiem ma być manifestacja 13 grudnia, prowadzona wytyczonym szlakiem
złowrogiej pamięci? Jarosław Kaczyński zaprasza wszystkich, którym po drodze,
specjalnie ojca Rydzyka. Jeszcze niedawno czuł się mocny, przetrzebił na
listach wyborczych do Parlamentu Europejskiego radiomaryjnych kandydatów, ale
teraz, na 23 urodzinach Radia, już kołysał się z Rydzykiem w takt religijnych
pieśni, zdając sobie sprawę, że każdy bagnet będzie potrzebny, bo nadchodzi
ostateczna rozgrywka.
Rok temu w paradzie grudniowej
uczestniczyła Solidarność, teraz jak wspomniano, przynajmniej na razie
przewodniczący Duda mobilizacji nie ogłosił. Narodowcy, którzy niedawno 11
listopada poprowadzili swój Marsz Niepodległości, od PiS dystansują się, zatem
skala zasilenia manifestacji z boku czy z zewnątrz jest jeszcze nieznana.
Niemniej wyczuwalna jest dość powszechna obawa, że ulica może być ostra, jak
mówiono o burzliwych demonstracjach w Polsce wiatach 80.
Gdyby tak się stało, to w kampanie
wyborcze 2015 r. wchodzilibyśmy w atmosferze narastającej konfrontacji i
niezamierających manifestacji organizowanych w sprawie, w rocznicę, przeciwko
oraz za. Mielibyśmy permanentny „stan wojenki", swoistą parodię stanu
wojennego. Nie dziwią zatem słowa płynące z Pałacu Prezydenckiego, skąd
przestrzega się przed awanturniczymi czynami i hasłami oraz przywołuje się
pamięć tragicznych wydarzeń z grudnia 1922 r. (a więc równo 92 lata temu),
zakończonych zbrodniczym zamachem na prezydenta Narutowicza. Odniesienie jest
wymowne, gdyż także wtedy prawica zanegowała prawomyślność wyboru akurat
prezydenta, wyprowadziła ludzi na ulice, rozpętała nagonkę i rozwinęła
propagandę nienawiści. Dzisiaj wszystko ma mniejszy, nie tak tragiczny wymiar,
historia wraca jako groteska, ale logika histerii jest podobna. Obawa
Jarosława Kaczyńskiego i wszystkich jego akolitów, że PiS znalazło się w
pułapce bez wyjścia, to rodzaj politycznej klaustrofobii, która może przerodzić
się w panikę.
Nawet najwierniejsi dotąd
zwolennicy Kaczyńskiego nabierają jednak wątpliwości. Jeden z aktywnych
młodych blogerów z pokolenia, jak pokazał sondaż Ipsos, najbardziej wspierającego
PiS, który dotąd dałby sobie za Kaczyńskiego rękę uciąć, tak napisał po II
turze wyborów samorządowych: „A dlaczego Kaczyński wygrał, choć przegrał? Może
dlatego, że poza celnymi diagnozami używa języka, którym nikogo nie przekonuje.
Nie może wyjść z przekazem poza elektorat PiS. (...) podobnie jest z niektórymi
publicystami bliskimi opozycji. Część z nich (...) pisze świetnie i z polotem o
społeczeństwie, skonstruowanym według własnych projekcji. O scenie politycznej,
która nie istnieje. O wrogach, którzy aż tak szkodliwi nie są. Wreszcie,
używają języka, którym przekonują do własnych wizji, a często iluzji, i to w
zasadzie tylko własnych czytelników. A to zbyt mało, aby wygrać wybory”.
Chyba zaczyna to rozumieć także
idol blogera Jarosław Kaczyński. Ale po swojemu. Zdaje sobie sprawę, że aby
ponownie mógł rządzić, musi się stać coś nagłego: podział albo rozpad
Platformy, totalna absencja jej wyborców, jakaś katastrofa PSL, anihilacja
wszelkiej lewicy, nieodwołalna kompromitacja i zapaść rządu. To się nie dokona
w warunkach spokoju, ocieplania PiS, chowania Macierewicza, debat i konwencji,
przedstawiania jakiegoś własnego programu reform. Te warianty były ćwiczone bez
rezultatu. Normalnie to będzie znowu ok. 30 proc. Dlatego trzeba „coś zrobić”,
stan musi być permanentnie nadzwyczajny, „wojenny”, sytuacja napięta, w
nadziei, że coś wreszcie z hukiem pęknie, obóz „anty-PiS” moralnie zbankrutuje.
A najlepiej zacząć 13 grudnia.
Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz